Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XXXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V Cały tekst |
Pani Bastien z gwałtownem biciem serca postawiła lampę na kominie i odezwała się do męża:
— Czegóż chcesz ode mnie?
Jakób był w tym właśnie stopniu odurzenia, przy którym rozum posiada jeszcze pewną władzę i światło, a przy którym jedynie wola staje się nieugiętą. Z początku nie dał on żadnej odpowiedzi na zapytanie Marji, która powtórzyła jeszcze:
— Proszę cię, bądź tak dobry i powiedz mi czego chciałeś ode mnie?
Schowawszy ręce w kieszeniach bluzy, Jakób stał przed swą żoną spokojnie, jak gdyby nie wiedział co powiedzieć, tylko czasem brwi zmarszczył spoglądając na nią okiem zagniewanem, lub też uśmiechnął się z szyderstwem.
Nareszcie odezwał się do Marji głosem cichym i niepewnym; będąc bowiem nawpół pijanym, nie mógł dosyć płynnie mówić i dlatego często się zatrzymywał.
— Mościa pani... minęło lat siedemnaście i pół, jakem się z tobą ożenił, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Jakiż miałem z ciebie użytek?
— Bastien...
— Nawet nie miałem z ciebie prawdziwej żony.
Zarumieniwszy się ze wstydu i gniewu, Marja cofnęła się i chciała wyjść z pokoju.
Bastien zastąpił jej drogę i krzyknął głośno:
— Zostań tu!
— Bądźże cicho... Bastien! — rzekła nieszczęśliwa kobieta, którą opanowała nowa trwoga na myśl, że David i Fryderyk mogą się zbudzić na odgłos tej kłótni i przybyć do pracowni.
Poczem, przewidując nowe obelgi i postanowiwszy znieść je cierpliwie, Marja dodała drżącym głosem:
— Ulituj się i nie mów tak głośno, mogliby nas posłyszeć. Wysłucham cię zupełnie, jakkolwiek ta rozmowa będzie dla mnie przykrą.
— Powiedziałem ci tedy, że od czasu jakeśmy się pobrali, nic z ciebie nie miałem; sługa, którejbym zapłacił dwadzieścia talarów zasług, byłaby moje gospodarstwo lepiej z mniejszym kosztem prowadziła.
— Może — odpowiedziała Marja z gorzkim uśmiechem — ta sługa nie byłaby tak wychowała twego syna jak ja.
— Tak? ażeby nienawidził swego ojca?
— Bastien!
— Dosyć tego!!! Widziałem ja to dzisiaj wieczorem. Gdybyś go nie była wstrzymała, byłby mnie może zelżył i zupełnie przeszedł na twoją stronę. Jest to rzeczą bardzo naturalną, i nie on jeden jest taki. Skoro tutaj przybędę, do mego mieszkania, do mego własnego domu, wtedy każdy mówi: przyjechał nasz nieprzyjaciel, wróg, straszydło, wilkołak! Dobrze! Ja też pragnę teraz zostać takim wilkołakiem, tego tylko sobie życzę.
— Mylisz się, zawsze wpajałam w twego syna uczucie szacunku, jaki ci się należy, a nawet dzisiaj wieczorem.
— Milcz! — Zawołał olbrzym, przerywając swej żonie, i prowadząc dalej swą myśl z uporem człowieka pijanego, który całą pozostałą przytomność umysłu w jednej skupia idei.
— Mówiłem więc — rzekł dalej — że od czasu naszego małżeństwa żadnego nie miałem z ciebie pożytku; z mego syna zrobiłaś wietrznika, który chce mieć guwernerów i odbywać przyjemne przejażdżki dla pozbycia się swoich histerycznych napadów, i który mnie jeszcze prócz tego nienawidzi... zmarnowałaś mi mój las i moje srebra.. okradłaś mnie...
— Bastien — zawołała Marja z oburzeniem.
— Zrabowałaś, okradłaś mnie — powtarzał wielkolud tak głośno, że młoda matka załamała ręce, błagając go pocichu:
— O!... proszę cię... nie tak głośno.
— Widzę teraz na coś mi się przydała, przez te siedemnaście lat... na nic... trzymałem cię na własną moją szkodę... ale dłużej już tak nie będzie...
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Już tego dosyć.
— Ale...
— Już mam tego po same uszy! nie zniosę tego dłużej!
— Nie rozumiem cię.
— Nie? oto widzisz, kiedy mi człowiek jaki, albo rzecz stoi na zawadzie, wtedy pozbywam ich się jak mogę, i to bez wielkich zachodów.
Pomimo rozdrażnienia, w jakiem pani Bastien widziała swego męża, nie przyszło jej przecież na myśl, ażeby on mógł mieć zamiar pozbawić ją życia; dlatego to chcąc w tych groźbach odgadnąć jego prawdziwą myśl, powiedziała do niego:
— Jeżeli cię dobrze rozumiem, postanowiłeś pozbyć się osób stojących ci na zawadzie i zasługujących na twoje niezadowolenie?
— Tak jest! nie inaczej! najprzód sprzykrzył mi się ten panicz, twój synek... i jutro go się pozbędę.
— Pozbędziesz go się?... ależ, Bastien...
— Poczekaj tylko!... Bridou go zabierze... jutro wieczór, skoro wrócimy z Blemur, pójdzie z nim w drogę...
— Ty mówisz, że pan Bridou zabierze mego syna; wytłumaczże się...
— Bierze go do siebie jako ucznią i twój Benjaminek, który mnie nic a nic nie obchodzi, będzie miał mieszkanie, życie i pranie bezpłatnie... a gdy dojdzie do lat osiemnastu... będzie sobie mógł zarobić sześćset franków, jeśli Bridou będzie z niego zadowolony... tym sposobem pozbędę się już jednego z karku.
— Bez mego zezwolenia nikt nie może rozporządzać przyszłością mego syna.
— Czy tak! — zawołał Jakób pewnym głosem.
— Tak jest! Bastien... i choćbyś mnie zabił na tem miejscu, zawsze ci toż samo będę mówić.
— Czy tak! — powtórzył olbrzym jeszcze groźniejszym głosem.
— Powiadam ci... mój syn nie ruszy się ode mnie, pod kierunkiem swego guwernera będzie odbywał dalsze nauki... Jeżeli tego żądasz, przedstawię ci plany, jakie mam co do Fryderyka... i...
— Ah! tak, tak! — odezwał się Jakób, doprowadzony do wściekłości tym oporem swej żony. — Dobrze! jutro wezmę za uszy tego bakałarza i wyrzucę go z domu; to już drugi, który mnie zniecierpliwił, i od którego się uwolnię. Co do ciebie.
— Czegóż ja się mam spodziewać?
— Wyniesiesz się stąd, tak jak inni...
— Co, mówisz, Bastien?
— Kiedy mi człowiek jaki, albo rzecz jaka stoi na zawadzie, wtedy pozbywam ich się z karku.
— Więc ty mnie chcesz wygnać?
— I to natychmiast!... Od siedemnastu lat nic z ciebie nie miałem. Podburzyłaś na mnie mego syna. Zmarnowałaś mój las, skradłaś moje srebro... to wszystko mnie gryzie, muszę więc raz położyć koniec. Ale poczekajno, gdzie to są twoje kosztowności?
— Moje kosztowności? — powtórzyła Marja, zmieszana tem niespodziewanem pytaniem.
— Tak, twoje kosztowności... które warte są około tysiąca franków... poszukaj ich i przynieś mi je tutaj, wynagrodzą mi one przynajmniej srebro, któreś mi ukradła.
— Ja nie mam już żadnych kosztowności.
— Co!
— Sprzedałam je.
— Tak! — krzyknął Jakób, nie mogąc z wściekłości nic więcej wymówić — ty... ty... je...
— Sprzedałam je razem ze srebrem i na tenże sam cel.
— Kłamiesz!... — zawołał olbrzym okropnym głosem.
— O! mów ciszej, Bastien, zaklinam cię... mów ciszej.
— Nie chcesz oddać twoich kosztowności, bo mnie nie chcesz wynagrodzić — odpowiedział Jakób blady jak trup z gniewu, zbliżając się ze ściśniętemi pięściami do swej żony — jesteś więc podwójną złodziejką.
— Zaklinam cię, Bastien, tylko nie krzycz tak bardzo — wołała młoda niewiasta, nie myśląc już o obelgach jakie ją spotykały, a lękając się tylko, ażeby gwałtowność jej męża nie zbudziła Fryderyka i David’a.
Rzeczywiście, człowiek ten wściekał się z gniewu, że nie będzie mógł przywłaszczyć sobie kosztowności swej żony za stracone srebro, zwłaszcza, że ta myśl zajmowała go cały wieczór... teraz nie posiadał się już wcale, a gniew i trunek podniecały wściekłość jego do najwyższego stopnia; nareszcie zawołał:
— Tak, tak! myślisz ukryć przede mną swoje kosztowności!... Dobrze! Otóż nie jutro, ale natychmiast wynoś się z mojego domu.
— Bastien... jakież to okrutne urąganie — odpowiedziała Marja, upadająca już pod tylu wzruszeniami — pójdę do mego pokoju, już jest tak późno... przeziębłam... jutro rozmówimy się z sobą ostatecznie... Jutro odzyskasz przytomność, i...
— To ma znaczyć, że ja teraz jestem pijany, co?
— Jutro, Bastien, teraz pozwól mi wrócić do mego pokoju.
Jakób, którego rysy, gniew, nienawiść i opilstwo okropnie okropnie zmieniły, przystąpił jeszcze bliżej do swej żony, i wskazując na drzwi, zawołał:
— Precz z mojego domu! wyganiam cię stąd, ty podwójna złodziejko!
Marja nie mogła dać wiary, ażeby Jakób rzeczywiście mógł mieć taki zamiar. Myślała tylko o tem, ażeby jak najprędzej zakończyć tę przykrą scenę i uniknąć wdania się David’a lub jej syna. Dlatego też odpowiedziała swemu mężowi jak tylko mogła najłagodniej, w nadziei, że zdoła go może uspokoić.
— Bastien, proszę cię usilnie... idź do twego pokoju i pozwól mi odejść do mojego, powtarzam ci, że jutro...
— Do stu piorunów! — krzyknął Jakób, nie posiadając się już w swojej wściekłości — ja nie mówię, ażebyś wróciła do twego pokoju, ale żebyś się natychmiast wyniosła z mojego domu... Mamże cię wziąć za kark i wyrzucić z niego?
— Ja mam wyjść z domu! — powtórzyła Marja, poznawszy nareszcie z dzikiego wyrazu twarzy Jakóba, że to już nie była groźba, ale widoczna wola jego.
Było to okropne, szalone, ale czegóż się mogła spodziewać od takiego nędznika, którego prócz tego opilstwo rozjątrzyło do takiego stopnia?
— Ja mam wyjść z domu! — powtórzyła Marja ze zgrozą — ależ nie!... to być nie może, ażebyś ty tego chciał rzeczywiście... noc jest tak ciemna... zima...
— Co mnie do tego?
— Jakóbie, zaklinam cię, zastanówże się... Mój Boże!... Przecież to pierwsza godzina po północy, gdzież ja pójdę?
— Nic mnie to nie obchodzi.
— Ależ, Bastien...
— Po raz pierwszy!... czy wychodzisz, złodziejko?
Olbrzym przybliżył się znowu do swej żony.
— Jakóbie... jedno słowo... jedno słowo tylko...
— Po raz drugi!
I Bastien postąpił jeszcze o jeden krok bliżej.
— Zaklinani cię, wysłuchajże mnie...
— Po raz trzeci.
I wyciągnął rękę, chcąc uchwycić żonę.
Cóż ta nieszczęśliwa miała czynić?
Krzyczeć... wołać o pomoc?
W takim razie zbudziłby się Fryderyk i David i przybiegliby na usłyszany hałas, dla Marji zaś było to jeszcze okropniejsze, niż to haniebne i okropne wygnanie: jej wstyd... na tę okropną myśl, że syn jej mógłby zobaczyć jak się broniła przeciw mężowi, który ją nawpół nago chciał wyrzucić z domu, jej godność żony i matki więcej się jeszcze oburzyły na tę myśl, niż na przypuszczenie rozpaczliwej walki pomiędzy jej synem a mężem, walki, która mogłaby się zakończyć morderstwem, ojcobójstwem; gdyż Fryderyk stając w obronie matki wygnanej z własnego domu, niczem nie dałby się zastraszyć.
Uległa więc Marja okropnemu losowi i kiedy Jakób przybliżył się do niej, ażeby ją uchwycić, wołając: Po raz trzeci!... wynoś się natychmiast! odpowiedziała z drżeniem — dobrze... dobrze... wychodzę, natychmiast, wychodzę, tylko nie krzycz... zaklinam cię, nie krzycz...
Pełna trwogi i przerażenia, wyciągnęła ręce do Jakóba, który się coraz więcej przybliżał, pokazując jej drzwi, a postępując tyłem, doszła nareszcie do końca sieni.
Bastien otworzył drzwi.
Zimny, przejmujący wiatr zawiał z dworu.
Przed domem było zupełnie ciemno, bielał tylko śnieg, który padał gęstemi płatami.
— O! mój Boże! jakaż to noc! — rzekła Marja zcicha i pomimo odwagi swojej ciężką przejęta trwogą, a odwróciwszy się jeszcze dodała — łaski... Jakóbie, łaski!...
— Dobranoc — zawołał nędznik z okropnym szyderskim śmiechem, wypychając żonę z sieni, poczem zamknął za nią drzwi i rygiel zasunął.
Z gołą głową i tylko w lekkiem nocnem ubraniu, czuła Marja, jak nogi jej grzęzły w śniegu, którym bruk pod wystawą, pomimo znajdującego się nad nią dachu, już grubo był pokryty.
Jeszcze pozostała jej jedna iskierka nadziei; przez chwilę Marja myślała, że mąż jej chciał tylko zrobić okropny i szalony żart: wkrótce atoli usłyszała, jak Jakób oddalił się ociężałym krokiem.
Wrócił on do swego pokoju, jak się o tem przekonała Marja ze światła migającej przez okiennice świecy.
Zdrętwiała od zimna, bowiem mroźny wiatr północny wiał z nadzwyczajną siłą... biedna Marja czuła, jak jej zęby konwulsyjnie i mimo woli dzwoniły. Chciała udać się do stajni znajdującej się w bliskiej budowli... Ale na nieszczęście znalazła drzwi od ogrodu zamknięte, gdyż czytelnik przypomina sobie zapewne, że ogród ten ze wszystkich stron otoczony budowlami, i tylko w jego środku znajdowała się furtka, której Marja w tej chwili nie mogła otworzyć.
Trzy okna domu mieszkalnego wychodziły na ogród, z tych dwa z pokoju Jakóba, trzeci zaś z pokoju jadalnego, w którym nikogo nie było...
Stąd nie mogła Marja od nikogo spodziewać się najmniejszej pomocy.
Poddała się zatem swemu losowi.
Biedna kobieta powróciła nareszcie pod wystawę, odgarnęła rękoma śnieg z pode drzwi, i zdrętwiała od zimna, usiadła pod osłaniającą ją w części przynajmniej wystawą na zimnym, kamiennym progu.