Skarb w Srebrnem Jeziorze/Część II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Skarb w Srebrnem Jeziorze
Podtytuł Powieść z Dzikiego Zachodu
Wydawca Sp. Wyd. „ORIENT” R. D. Z.
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Schatz im Silbersee
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV
NAD EAGLE-TAIL.

Robotnikami w Sheridanie byli przeważnie Niemcy i Irlandczycy. Nie wiedzieli jeszcze nic o przewidywanych wypadkach, gdyż przypuszczano, że kornel wyśle szpiegów, a ożywienie wśród robotników mogłoby ich ostrzec. Kiedy nadeszła pora zakończenia pracy dziennej, inżynier zawiadomił swego Overseer of the workmen[1] o tem, co uważał za konieczne, i polecił, aby w sposób nieznaczny zapoznał robotników ze stanem rzeczy. —
Nadzorca pochodził z New-Hampshire; miał za sobą życie burzliwe. Przeznaczony pierwotnie do zawodu budowniczego, pracował w nim przez szereg lat; nie doszedłszy jednak do stanowiska samodzielnego, chwycił się innej pracy, co dla jankesa nie jest wcale wstydem. Kiedy jednak i tu szczęście mu nie dopisało, pożegnał Wschód i udał się poza Mississipi, aby tam o coś zaczepić, ale również bez skutku. Teraz wreszcie otrzymał w Sheridanie stanowisko, na którem mógł zużyć poprzednio zdobyte wiadomości; ale nie czuł wcale zadowolenia. Kto raz odetchnął powietrzem prerji i lasów dziewiczych, temu trudno jest pogodzić się z ładem miasta.
Człowiek ten, nazwiskiem Watson, był niezmiernie uradowany, dowiedziawszy się o nadejść mających wypadkach:
— Dzięki Bogu! Nareszcie jakieś ożywienie w tej codziennej szarzyźnie życia! Moja stara strzelba już zbyt długo wisi na kołku i tęskni, aby choć raz jeszcze przemówić. Spodziewam się, że dziś znajdzie do tego sposobność. Ale, jak to było? Nazwisko, któreście tu wymienili, sir, wydaje mi się znane. Rudy kornel? A ma się nazywać Brinkley? Poznałem raz pewnego Brinkleya, który miał fałszywe, rude włosy, podczas gdy jego naturalny skalp był barwy ciemnej. Spotkania tego mało nie przypłaciłem życiem.
— Gdzie i kiedy to było? — zapytał Old Firehand.
— Przed dwoma laty nad Grand-river. Byłem z jednym towarzyszem, Niemcem, nazwiskiem Engel, tam wgórze nad Srebrnem Jeziorem. Chcieliśmy się udać do Pueblo, a potem wzdłuż Arkanzas na wschód, aby zakupić narzędzi do pewnego przedsięwzięcia, któreby nas uczyniło miljonerami.
Old Firehand nadstawił ucha i zapytał:
— Engel nazywał się ten człowiek? Przedsięwzięcie, które miało wam przynieść miljony? Czy mogę się o tem czegoś więcej dowiedzieć?
— Owszem! Wprawdzie przysięgliśmy sobie najgłębsze milczenie, ale miljony rozwiały się z dymem, bo zamiar nie przyszedł do skutku i dlatego sądzę, że usta mam już rozwiązane. Szło mianowicie o wydobycie ogromnego skarbu, który zatopiono w wodach Srebrnego Jeziora.
Inżynier zaśmiał się krótko z niedowierzaniem, dlatego nadzorca ciągnął dalej:
— Może to zakrawa na awanturę, sir, ale niema w tem odrobiny fałszu. Wy, master Firehand, jesteście jednym z najsławniejszych westmanów; doświadczyliście i przeżyli niejedno, czemuby nikt nie uwierzył, gdybyście zechcieli opowiedzieć. Więc przynajmniej wy nie powinniście się śmiać z moich słów.
— Ani mi to w głowie! — odparł z powagą myśliwy. — Jestem gotów uwierzyć wszystkiemu, a mam do tego poważne powody. Ja również dowiedziałem się, jako o rzeczy zupełnie pewnej, że w głębi jeziora leży zatopiony skarb.
— Doprawdy? Więc mogę moim zdaniem śmiało przysiąc, że historja z tym skarbem jest prawdziwa. Ten, co nam to opowiadał, z pewnością nie kłamał.
— Kto to był?
— Stary Indjanin. Nigdy jeszcze nie widziałem tak pra—prastarego człowieka. Wysechł prawie do kości, a sam mówił, że przeżył znacznie więcej niż sto słońc. Nazywał siebie Hauey-kolakakho, ale raz oświadczył nam w zaufaniu, że jest właściwie Ikhaczi-tatli. Co te indjańskie słowa mają znaczyć, tego nie wiem,
— Ale ja wiem, — przerwał Old Firehand. — Pierwsze należy do narzecza Tonkawa, drugie jest z języka Azteków, a oba mają zupełnie to samo znaczenie, mianowicie „Wielki Ojciec“. Mówcie dalej, mr. Watson! Jestem niezmiernie ciekawy, w jaki sposób poznaliście tego Indjanina,
— No, właściwie nie było przytem nic szczególnego, ani niezwykłego. Ja pomyliłem się co do czasu i zabawiłem za długo w górach tak, że zaskoczył mię pierwszy śnieg. Musiałem więc pozostać i obejrzeć się za jakiem miejscem, gdziebym mógł przezimować bez narażenia na śmierć głodową. Sam jeden, zasypany śniegiem, to nie żart! Szczęściem dostałem się nad Srebrne Jezioro i zobaczyłem tam chatkę zbudowaną z kamienia, z której unosił się dym; byłem uratowany. Właścicielem chatki był właśnie ów stary Indjanin. Miał wnuka i prawnuka; nazywali, się „Wielki“ i „Mały Niedźwiedź“; ci...
— Ach! Nintropan-hauey i Nintropan-homosz? — zawołał Old Firehand.
— Tak; tak brzmiały te imiona w języku indjan. Czy znacie może tych dwu, sir?
— Tak. Lecz dalej, dalej!
— Obaj Niedźwiedzie udali się w góry Wahsacz, gdzie musieli pozostać aż do wiosny. Zima bowiem nastała za prędko i okazało się niesposób przedostać stamtąd poprzez zwały śniegu do Srebrnego Jeziora. — W chacie zastałem, oprócz starca owego Niemca, Engla. W trójkę przeżyliśmy całą zimę. Głodu nie cierpieliśmy, bo zwierzyny było wbród, ale zimno tak osłabiło starego, że kiedy nadeszły pierwsze ciepłe wiatry, musieliśmy go pogrzebać. Polubił nas, jak dzieci rodzone i, chcąc okazać swą wdzięczność, powierzył nam tajemnicę skarbu w Srebrnem Jeziorze. Posiadał kawałek bardzo starej skóry, na której znajdował się dokładny wizerunek miejsca, i pozwolił zrobić z niego kopję. Na szczęście Engel miał przy sobie papier, bez którego nie mogliśmy się obejść, bo stary nie chciał nam dać skóry, przechowując ją dla obu Niedźwiedzi. W wigilję śmierci zakopał ją, ale gdzie, tego nie wiem, bo musieliśmy uszanować jego wolę i nie mogliśmy jej szukać. Po złożeniu go w grobie, ruszyliśmy w drogę; Engel zaszył rysunek w swej bluzie.
— Nie czekaliście na powrót obu Niedźwiedzi? — zapytał Old Firehand.
— Nie.
— To było wielkim błędem!
— Możliwe; ale byliśmy całe miesiąca zagrzebani w śniegu i tęskniliśmy do ludzi. Wkrótce też dostaliśmy się między ludzi, ale jakich! Opadła nas gromada Indjan z plemienia Utah i doszczętnie obrabowała. Byliby nas z pewnością zabili, ale znali starego Indjanina, którego otaczali wielką czcią, a kiedy się dowiedzieli, żeśmy zajęli się nim i pogrzebali go, darowali nam życie, zwrócili przynajmniej odzież i kazali uciekać; broń naszą jednak zatrzymali; za tę okoliczność nie mogliśmy im być wdzięczni, bo bez broni zdani byliśmy na niebezpieczeństwa, a nawet na śmierć głodową. Na szczęście albo raczej na nieszczęście spotkaliśmy trzeciego dnia pewnego myśliwca, który dał nam trochę mięsa. Kiedy ten usłyszał, że idziemy do Pueblo, oświadczył, że tam także zamierza i pozwolił nam przyłączyć się do siebie.
— To był rudy Brinkley?
— Tak. Mianował się wprawdzie inaczej, ale później poznałem jego prawdziwe nazwisko. Pytał nas o wszystko, a my powiedzieliśmy prawdę, zamilczawszy tylko o skarbie i o rysunku, który Engel nosił przy sobie, bo rudy wcale nie wzbudzał w nas ufności. Nie wiem dlaczego, ale zawsze miałem wstręt do rudowłosych, chociaż jestem pewny, że wśród nich niema więcej łotrów niż wśród tych, którzy na swej głowie noszą skalpy innej maści. — Naturalnie, milczenie nic nam nie pomogło. Ponieważ tylko on miał broń, odchodził przeto często na polowanie, a wtedy my dwaj, siedząc razem, rozmawialiśmy prawie wyłącznie o skarbie. Pewnego razu powrócił pokryjomu; podkradłszy się do nas, podsłuchał naszą rozmowę. Kiedy następnie znowu udał się na zdobycie mięsa, wezwał mnie, abym z nim poszedł, bo czworo oczu zawsze lepiej widzi niż dwoje. Po godzinie, kiedyśmy już dość daleko od Engla odeszli, oświadczył mi, że słyszał wszystko, a za karę, za nasz brak zaufania do niego, odbierze nam rysunek. Równocześnie, wyciągnąwszy nóż, rzucił się na mnie. Broniłem się, co miałem sił, lecz napróżno; wbił mi nóż w piersi. Szczęściem nie trafił w serce. Sądził jednak, że jestem zabity. — Kiedy się ocknąłem, ujrzałem wokoło siebie gromadę kolonistów, którzy mię znaleźli i opatrzyli. Opowiedziałem im, co zaszło, lecz ci hreczkosieje nie czuli się na siłach pójść śladem mordercy, a co do mnie, to upłynęło wiele wody zanim powróciłem do sił. Ponieważ nie znalazłem ani grobu, ani trupa Engla, przypuszczałem, że umknął mordercy. —
— Tak. Umknął mordercy, — potwierdził Old Firehand.
— Jak? — zapytał nadzorca. Czy wiecie co o tem?
— O tem później. Teraz opowiadajcie dalej! —
— Skierowałem się do najbliższej osady, gdzie znalazłem życzliwe przyjęcie i pomoc. Nie gardziłem tam przez pół roku żadną robotą, byle umożliwić sobie podróż na Wschód.
— Dokąd zmierzaliście?
— Do Engla. Wiedziałem o tem, że miał brata w Russelville w Kentucky, i postanowiliśmy go obaj odwiedzić, aby poczynić u niego przygotowania do naszej wyprawy nad Srebrne Jezioro. Kiedy tam przybyłem, dowiedziałem się, że ów brat udał się do Arkanzas, ale dokąd, tego nikt nie umiał mi powiedzieć. Pozostawił u sąsiada list dla Engla; ten przybył tam przede mną i podjął list, w którym naturalnie było podane nowe miejsce zamieszkania; potem zniknął bez śladu, a ów sąsiad tymczasem umarł. W Russelville jednak Engel opowiedział o swej przygodzie i nazwał mordercę Brinkleyem. Jak i w jaki sposób odkrył nazwisko, nie wiem. — Tak, messurs, to miałem wam opowiedzieć. — Jeśli to jest rzeczywiście ów Brinkley, to cieszę się niezmiernie, że spotkam tego łotra. Sądzę, że będę mógł zakończyć z nim porachunki. —
— Są tu i inni, co mają ten sam zamiar, — zauważył Old Firehand. — Teraz jeszcze jedno jest dla mnie niejasne. Powiedzieliście przedtem, że rude włosy Brinkleya są fałszywe. Skąd wiecie o tem?
— To bardzo proste. Kiedy przebywaliśmy razem, wyszła mu widocznie farba, bo przeglądały z pośród rudych czarne włosy.
— Well! A więc niema najmniejszej wątpliwości, że mieliście do czynienia z rudym kornelem. Całe życie tego człowieka to, jak widać, jeden szlak zbrodni. Prawdopodobnie dziś uda się nam położyć temu koniec.
— I ja pragnę tego z całego serca, Ale nie powiedzieliście mi jeszcze, jak mamy bronić się przed spodziewanym napadem.
— Dowiecie się o tem w stosownej chwili. Przedewszystkiem niech się robotnicy zachowują spokojnie i niechaj będą gotowi na czuwanie przez całą noc. Również niech oczyszczą swą broń. Jeszcze przed północą wsiądą na pociąg, który ich zawiezie w odpowiednie miejsce,
— Well! Muszę się zadowolić tą odpowiedzią. Wasze rozkazy zostaną spełnione. —
Kiedy się oddalił, Old Firehand zapytał inżyniera, czy nie ma dwóch robotników, którzyby przypominali z postaci i rysów twarzy obu pojmanych trampów; zarazem musieliby mieć dosyć odwagi, by na miejscu uwięzionych stanąć na lokomotywie. Charoy po namyśle wysłał murzyna, aby sprowadził ludzi, których uważał za odpowiednich do tego celu. Kiedy ci weszli, poznał Old Firehand, że wybór wypadł wcale niezgorzej; wybrani mieli prawie ten sam wzrost, a co się tyczyło rysów twarzy, to można się było spodziewać, że mroki nocy zatrą różnicę. Teraz należało się jeszcze postarać, aby ich głos nie zanadto kłócił się z głosem trampów. Dlatego Old Firehand w obecności obu robotników przeprowadził krótkie przesłuchanie pojmanych. Tak tedy robotnicy oswoili się z ich głosem i mogli go później od biedy naśladować.
Kiedy się z tem wszystkiem uporano, myśliwy opuścił dom, aby jeszcze raz zwyczajem westmanów przeszukać okolicę. —
Jeśli szpiedzy nadeszli, to znajdowali się z pewnością w takiem miejscu, skąd w nocy z najmniejszem niebezpieczeństwem, a największą wygodą mogli obserwować osadę robotniczą. Takie miejsce znajdowało się niedaleko domu inżyniera. Dla przeprowadzenia toru musiano przekopać teren i dlatego tuż przy torze wznosił się szkarp, na którego szczycie rosło kilka drzew. Stamtąd rozciągał się widok wdół na osadę, a drzewa dawały niezbędne ukrycie. Jeśli gdzie, to tam właśnie należało szpiegów szukać. —
Old Firehand z przeciwnej strony kryjomo dostawszy się nad rzekę, ku owemu wzniesieniu, poczołgał się cicho wgórę. Kiedy tam dotarł, ujrzał dokładny obraz swych przewidywań. Pod drzewami siedziały dwie postacie, rozmawiając półgłosem. Myśliwy zbliżył się do nich na taką odległość, że głową dotykał pnia drzewa, przy którem tamci siedzieli. Mógł ich obu dosięgnąć ręką. — A mógł śmiało tak zbliżyć się do nich, bo dzięki szaremu ubraniu nawet najbystrzejsze oko nie odróżniłoby go od otaczającego gruntu. Niestety, właśnie w tej chwili nastąpiła w rozmowie przerwa i minęło dość dużo czasu, zanim jeden z nich otworzył usta.
— Czy wiesz, co będzie potem, jak tu skończymy?
— Nic pewnego nie wiem. Przebąkują rozmaicie, ale dokładnie wie zaledwie kilku wtajemniczonych.
— Tak. Kornel jest skryty i nielicznym tylko ufa. Jego prawdziwy plan znają zapewne tylko ci, którzy już przed nami z nim przebywali.
— Czy myślisz o Woodwardzie, który razem z nim umknął rafterom? No, ten, jak mi się zdaje, wobec ciebie nie ma tajemnicy. Czy nic ci nie mówił?
— Napomykał to i owo. Wnioskuję z jego słów, że kornel nie ma zamiaru zatrzymywać przy sobie całej naszej gromady. Tak wielka liczba ludzi przeszkadzałaby tylko w dalszych planach; i przyznaję mu w tem zupełną słuszność; im więcej ludzi, tem mniejszy zysk przypada na każdego. Myślę, że wybierze najlepszych i z nimi zniknie zupełnie niespodzianie.
— Tam do djaska! Czyżby innych chciał oszukać?
— Jakto oszukać?
— No, gdyby tak naprzykład kornel jutro rano zniknął z tymi, których chce przy sobie zatrzymać?
— Toby nic nie szkodziło; jabym się tylko cieszył. Przecież to oczywista, że my dwaj nie należymy do tych, którzy źle wyjdą na tej separacji.
— Czy możesz mi pod tym względem ręczyć? Jeśli nie, to będę miał oczy szeroko otwarte i narobię hałasu.
— O dowód nie trudno! Czyż nie przysłał cię tu wraz ze mną?
— Więc co z tego?
— Tylko ludzie odpowiedni i godni zaufania otrzymują takie polecenia. A ponieważ nam powierzył śledzenie tej miejscowości, dał przez to najlepszy dowód swego zaufania. Co z tego wynika? Jeśli rzeczywiście ma zamiar pozbyć się całej masy naszych, to my naturalnie należymy do tych, których ze sobą weźmie.
— Hm! Miło słyszeć takie słowa; wniosek jest dobry i uspokaja mnie. Ale jeśli sądzisz, że ja mam należeć do wybranych, to dlaczego mię trzymasz w niepewności i nie mówisz, co ci Woodward wyjawił z jego planów?
— Bo sam jeszcze nie wiem nic dokładnie. Ale powiem ci wszystko, co słyszałem. Idzie o wyprawę w góry. Tam mieszkał w bardzo dawnych czasach pewien lud, którego imię wypadło mi z pamięci. Ten lud, albo wywędrował na południe, albo został wytępiony, a przedtem zatopił w jeziorze niezmierne skarby.
— Banialuki! Kto ma takie skarby, zabiera je ze sobą.
— Mówię ci przecież, że został wytępiony!
— Co to za skarby? Pieniądze?
— Nie jestem archeologiem, nie mogę więc powiedzieć; czy te stare ludy używały pieniędzy. Woodward mówił, że lud był pogański i że posiadał ogromne świątynie, w których znajdowały się posągi bogów od stóp do głów ze złota i srebra, a także niezliczone naczynia z tego samego kruszcu. Te skarby leżą w Srebrnem Jeziorze, które stąd właśnie wzięło swą nazwę.
— Tak? A gdzież leży to Srebrne Jezioro?
— Nie wiem. Kornel powie to naturalnie dopiero wtedy, gdy się zdecyduje, kogo ze sobą weźmie. Jest to rzecz zupełnie zrozumiała, że przedtem nie chce rozgłaszać swych zamiarów.
— Naturalnie! Ale w każdym razie sprawa jest niebezpieczna.
— Dlaczego?
— Z powodu Indjan.
— Pshaw! Mieszka tam tylko dwóch czerwonych, wnuk i prawnuk owego Indjanina, od którego pochodzi rysunek. Tych można przecież sprzątnąć dwoma strzałami.
— Jeśli tak, to świetnie. — Najpierw jednak powinniśmy, mojem zdaniem, zwrócić całą uwagę na nasze dzisiejsze przedsięwzięcie. Czy sądzisz, że się uda?
— Naturalnie! Popatrz tylko, jaki spokój panuje w całej osadzie. Żaden człowiek tam nie ma pojęcia o naszej obecności i zamiarze; a dwaj najlepsi i najchytrzejsi z naszych ludzi są już tutaj, aby nam grunt przygotować. Któżby mógł myśleć o zawodzie! — Pociąg zatrzymuje się tutaj na pięć minut i jedzie dalej, a o godzinę drogi stąd będzie płonąć nasze ognisko. Tam nasi dwaj towarzysze, którzy będą na lokomotywie, przyłożą maszyniście rewolwer do łba i zmuszą go do zatrzymania pociągu, który my otoczymy; kornel wsiądzie i weźmie...
— Oho! — przerwał tamten. — Kto wsiądzie? Czy może sam kornel? A może tylko z kilkoma, z którymi potem całkiem swobodnie odjedzie? Później każe stanąć, wysiądzie i, zabrawszy pół miljona dolarów, zniknie? A inni będą tu czekać, zbogaceni jedynie własnemi ogłupiałemi minami? Nie, tak nie będzie!
— Co mówisz! — odezwał się tamten gniewnie. — Powiedziałem ci przecież: jeśli kornel rzeczywiście ma taki zamiar, to my dwaj będziemy między tymi, którzy z nim wsiądą na pociąg. Jeśli wreszcie Srebrne Jezioro zawiera takie niezmierne skarby, to możemy co do kasy popisać się uczciwością wobec dotychczasowych towarzyszy. Podzielimy się; każdy otrzyma swą część, a potem kornel wybierze sobie tych, których chce wziąć w góry. — Basta, o tem ani słowa więcej! — Teraz chciałbym tylko wiedzieć, naco czeka tam wdole ta lokomotywa. Pod kotłem płonie ogień, a więc stoi gotowa do jazdy. Dokąd?
— Może to jest maszyna próbna, która pójdzie przodem dla bezpieczeństwa?
— Nie; nie stałaby już gotowa. Pociąg ma przyjść dopiero o trzeciej w nocy. Ta maszyna nie wydaje mi się tak niewinną i ciekaw jestem, co mają zamiar z nią począć. —
Człowiek ten powziął podejrzenie, z którem należało się liczyć. Old Firehand zrozumiał, że nie można pozostawić dłużej maszyny. Była to zwykła, mała lokomotywa, używana przy pociągach, rozwożących materjał budowlany, do której przyczepiano wagony do przewożenia ziemi. W tych wagonach miano teraz przewieźć robotników; obecnie nie można było czekać z tem do północy; należało działać natychmiast, aby rozproszyć podejrzenia szpiegów. Old Firehand poczołgał się więc zpowrotem i wślizgnął do domu inżyniera, aby mu opowiedzieć, co usłyszał.
— Well! — rzekł inżynier. — Musimy tych ludzi zaraz wysłać. Ale, szpiedzy zobaczą ich, gdy będą wsiadać!
— Nie, każemy robotnikom wymknąć się niespostrzeżenie. Niech odejdą stąd o jaki kwadrans drogi, a potem zaczekają przy torze, aż nadejdzie próżny pociąg, który ich zabierze; ponieważ odgłos lokomotywy nie dochodzi tak daleko, tor zaś skręca, więc szpiedzy ani zobaczą ani posłyszą, że pociąg przystanie.
— A ilu ludzi mam tutaj zatrzymać?
— Dwudziestu wystarczy zupełnie do obrony waszego domu i pilnowania obu jeńców. Zarządzenia te możecie wydać w przeciągu pół godziny, a potem pociąg odejdzie. Ja zakradnę się znowu do szpiegów, aby podsłuchać, co będą mówić. —
Niedługo potem leżał poza obu drabami, którzy siedzieli teraz w milczeniu. Myśliwy widział tak samo, jak oni, całą przestrzeń, leżącą przed nim i wysilał się, jak mógł, aby dostrzec poruszenia mieszkańców; ale — napróżno. Robotnicy odeszli tak ostrożnie, że szpiedzy nie domyślali się niczego. Zresztą światło, płonące w budynkach i chatach, nie było w słanie oświetlić osady na tyle, aby można było dokładnie rozróżnić postacie ludzi.
Wtem ujrzano, jak z domu inżyniera zbliżył się do toru ktoś z jasną latarnią, wołając tak głośno, że słychać było daleko:
— Z pustym pociągiem odjazd do Wallace! Tam brak wagonów!
Był to głos inżyniera. Maszynista, zgodnie z umową, odpowiedział równie głośno:
— Well, sir. Bardzo się cieszę, że wreszcie odjadę i nie będę palił węgli na darmo. Czy macie jakie zlecenie do Wallace?
— Nie, chyba tylko życzenie dobrej nocy dla inżyniera, który pewnie będzie siedział przy kartach, gdy przyjedziecie. Good road![2]
— Good night[3], sir!
Świstawka pokilkakroć odezwała się przeraźliwie i pociąg ruszył. Kiedy turkot kół ucichł, odezwał się jeden ze szpiegów:
— No, czy wiesz już, jak sprawa stoi z tą lokomotywą?
— Tak, jestem teraz spokojny o nią; odprowadza puste wagony do Wallace, których tam potrzebują. Moje podejrzenie było nieuzasadnione.
— Wszelki cień podejrzenia jest tu wogóle głupotą. Plan został tak ułożony, że bezwarunkowo musi się udać. Moglibyśmy właściwie odejść już teraz.
— Nie, Kornel kazał nam czekać do północy i musimy go słuchać.
— Oczywiście! Ale jeśli mam do tego czasu tu siedzieć, to nie widzę powodu, dla któregobym miał nadwerężać oczy. Położę się i pokrzepię snem.
— Ja także; to bardzo rozsądna myśl. Potem nie będzie ani czasu, ani ochoty do snu. —
Old Firehand, powróciwszy do inżyniera, udał się z nim do wnętrza domu, gdzie przy winie i cygarach oczekiwali chwili wyruszenia. W osadzie pozostało jeszcze dwudziestu robotników; ilość zupełnie wystarczająca. Reszta ludzi wyszła pokryjomu, stosownie do otrzymanego rozkazu. Poza Sheridahem zebrali się razem i poszli dalej torem, aż oddalili się na odległość, jaką im wskazano. Tam zatrzymali się, aż pociąg nadszedł, zabrał ich i zawiózł do Eagle-tail[4]. —
Old Firehand wybrał okolicę niezwykle stosowną do swych celów. Tor przechodził przez rzekę, którą w tem miejscu zwężały wysokie brzegi, połączone prowizorycznym mostem. Szyny po drugiej stronie wchodziły w tunel długości około siedemdziesięciu metrów. O kilka kroków przed mostem pociąg się zatrzymał. Nie składał się, jak sądzili szpiedzy, z samych pustych wagonów; dwa ostatnie były wyładowane suchem drzewem i węglami. Zaledwie pociąg stanął, podszedł do lokomotywy, z roztaczającej się wokół ciemności, mały, gruby człowiek, wyglądający jak kobieta, i zapytał kierownika wysokim, piskliwym głosem:
— Sir, co was sprowadza tak wcześnie? Przywozicie może robotników?
— Tak! — odpowiedział zapytany, oglądając ze zdumieniem osobliwą postać, która właśnie stanęła w świetle, padającem z paleniska. — Kim wy jesteście?
— Ja? — zaśmiał się grubas. — Ja jestem ciotka Droll, No, tylko nie przerażajcie się tak bardzo! Mogłoby to zaszkodzić waszym nerwom. Ciotką jestem tak tylko — ubocznie; później wam to wyjaśnię. A więc dlaczego przyjeżdżacie?
— Dzieje się to na rozkaz Old Firehanda, który podsłuchał dwu szpiegów, wysłanych przez trampów. Byliby nabrali podejrzeń, gdybyśmy wyruszyli później. — Czy są tu ludzie tego słynnego master?
— Tak; tylko nie pierzchajcie z przerażenia; są to sami wujowie, a ja jestem jedyną wśród nich ciotką.
— Ani mi w głowie obawiać się was, miss czy mistress[5]. Gdzie są trampi?
— Odeszli; wyruszyli już przed trzema kwadransami.
— Możemy więc wyładować węgle i drzewo?
— Tak. Zbierzcie naszych ludzi, a ja wsiądę do was, aby dać potrzebne wskazówki.
— Wy? Dawać wskazówki? Chyba was nie zrobiono generałem tej armji?
— Owszem, jestem nim, jeśli łaskawie pozwolicie na to. A teraz puśćcie swego konia przez most stępa, i zatrzymajcie go dokładnie tak, żeby wagony z węglem stanęły tuż przy wejściu do tunelu.
Droll wdrapał się na lokomotywę. Robotnicy, którzy przy zatrzymaniu się pociągu opuścili wagony, musieli znowu do nich powrócić. Nadzorca spojrzał jeszcze raz na grubasa wzrokiem, po którym widać było, że nie łatwo mu poddać się zarządzeniom tej wątpliwej ciotki.
— No, jak tam? — zapytał Droll.
— Czy jesteście rzeczywiście tym człowiekiem, którego mam słuchać?
— Tak jest! A jeśli nie uczynicie tego w tej chwili, to wam w tem pomogę. Nie mam ochoty tkwić na tym moście do końca świata.
Wyciągnąwszy nóż, skierował jego ostrze w brzuch Watsona.
— Do pioruna! A to z was prędka i zjadliwa ciotka! Ale właśnie dlatego, że pokazujecie mi nóż, muszę was uważać nie za sprzymierzeńca, lecz za trampa. Czy możecie się wylegitymować?
— Nie plećcie dub smalonych! — odpowiedział grubas tonem poważnym, chowając nóż za pas. — Siedzimy tam z drugiej strony za tunelem. Właśnie przez to, że przeszedłem przez most naprzeciw was, dowiodłem, że wiem o waszem przyjściu i że nie należę do trampów.
— No, więc jedźmy.
Pociąg przebywszy most, wjechał do tunelu tak, aby dwa ostatnie wagony pozostały nazewnątrz. Robotnicy wysypali zawartość jednego wozu. Potem pociąg ruszył dalej i zatrzymał się w polu po drugiej stronie tunelu, a pełny jeszcze wagon stanął u wylotu i można go było zkoiei opróżnić. Robotnicy zeskoczyli na ziemię, ażeby przed i za tunelem ułożyć z węgli i drzewa stos, któryby można było łatwo zapalić. Kierownik ujechał nieco, zatrzymał lokomotywę i sam zawrócił.
Podejrzliwość jego zniknęła, bo to, co widział, musiało go przekonać, że znajduje się wśród przyjaciół. Tunel był przebity przez wysoką skałę, poza którą płonął ogień, niewidoczny jednak w dolinie rzeki, gdzie obozowali trampi. Dookoła ogniska rozłożyli się rafterzy i ci wszyscy, którzy przybyli do Eagle-tail z Old Firehandem. Po prawej i lewej stronie ogniska znajdowały się dwa pnie rozwidlone u góry; zatknięte tam długie i mocne żerdzie dźwigały potężne kawały mięsa bawolego.
Robotników zaproszono na pieczeń bawolą „à la prairie“ i wkrótce wszyscy siedzieli przy obfitej wieczerzy. Naturalnie przy ogniu niewielu tylko znalazło miejsce; rafterzy, uważając się za gospodarzy, usługiwali robotnikom. Prócz mięsa bawolego znalazła się jeszcze mniejsza dziczyzna, tak, że mimo wielkiej liczby robotników kolejowych jadła dość było. Droll odkrajał sobie wielką porcję polędwicy bawolej a odcinając olbrzymie kęsy, pakował je jeden po drugim do ust. Żuł tak bezmyślnie z wielką gorliwością i nabożeństwem, gdy naraz zwrócił się do niego nadzorca:
— Słuchajcie, sir! Old Firehand odesłał mię do was po wiadomości o waszym rodaku Englu.
— O Englu? O którym Englu mówicie?
— O myśliwym i zastawiaczu sideł, który był w górach nad Srebrnem Jeziorem.
— O tym? O tym mówicie? — podjął Droll. — Gdzie poznaliście go?
— Tam właśnie, nad Srebrnem Jeziorem. Musieliśmy spędzić w górach całą zimę, bo nas śniegi zasypały...
— Czy nazywacie się Watson? — zawołał Droll, przerywając mu.
— Tak, sir; tak brzmi moje nazwisko.
— Watson, Watson, heavens! Master, ja was znam, jak moją kieszeń, choć nigdy jeszcze nie widziałem was.
— A więc opowiadano wam o mnie? Kto to był?
— Brat waszego towarzysza Engla. Popatrzcie tu! Ten chłopiec nazywa się Fred Engel i jest synowcem waszego towarzysza z nad Srebrnego Jeziora; wybrał się ze mną na poszukiwanie mordercy swego ojca,
— To ojca jego zamordowano? — zapytał Watson, podając chłopcu rękę i kiwając nad nim z politowaniem głową.
— Tak i to z powodu pewnego rysunku, który...
— Znowu ten rysunek! — przerwał nadzorca. — Czy znacie mordercę? Z pewnością jest nim rudy kornel!
— Tak, to on, sir! Ale... przecież miał i was zamordować.
— Tylko zranił, sir, tylko zranił. Cios nie dosięgnął na szczęście serca. — A wy, master Droll, możecie mi powiedzieć, co się stało z moim towarzyszem?
— Umarł. Kornel zranił go tak samo, jak was i od tego biedak umarł.
— Opowiadajcie, sir, opowiadajcie!
— Historja bardzo krótka. Kiedy kornel wywabił was z obozu, Engel nabrał podejrzenia. Dlaczego ten człowiek zabrał was, chociaż nie mieliście broni? Musiał mieć w tem jakiś szczególny cel, niezwiązany z polowaniem. Wy obaj przecież niedowierzaliście kornelowi i teraz Engel począł się niepokoić. Ta obawa nie dawała mu spokoju i dlatego podniósł się, aby iść waszemi śladami. Troska o was podwajała szybkość jego kroków i po upływie może godziny zbliżył się na tyle, że mógł was widzieć. Właśnie dotarł do końca zarośli, kiedy was ujrzał; ale to, co zobaczył, zmusiło go do cofnięcia się. Rudy zadał wam cios i teraz klęczał nad wami, aby się przekonać, czy rana jest śmiertelna. Co miał Engel robić? Czy rzucić się, nie mając żadnej broni, na mordercę, aby was, pomścić? To byłoby szaleństwem. — Engel zawrócił więc i uciekał początkowo pozostawionym przez siebie tropem, następnie, kiedy znalazł się w odpowiedniej okolicy, na wschód. Ale wkrótce przekonał się, że morderca następuje mu na pięty. Wyszedłszy na jakiś pagórek, ujrzał, że rudy idzie za nim. Dzieliła ich stroma przestrzeń może najwięcej dziesięciu minut. Po drugiej stronie wzgórza była prerja. Engel rzucił się nadół, a potem dalej, ciągle przed siebie, ile tylko sił. Gonitwa trwała może już z godzinę, kiedy Engel ujrzał przed sobą zarośla; uważał się za uratowanego; ale zarośla stały zrzadka, a między niemi rozciągała się gęsta trawa, na której jeszcze wyraźniej odbijały się ślady nóg. Niedostatek, jaki znosił wśród ciężkiej zimy, pozbawił uciekającego siły i prześladowca zbliżał się z każdą chwilą. Już dzieliło ich zaledwie sto kroków, gdy ujrzał przed sobą wodę. Był to Orfork, wpadający do Grand-river. Ostatnim wysiłkiem rzucił się ku niej, ale jeszcze jej nie dosięgnął, kiedy padł strzał. Engel poczuł w prawym boku jakby silny cios, lecz skoczył w wodę, żeby przepłynąć na przeciwległy brzeg. Wtem na lewo spostrzegł potok, wpadający do rzeki; zwrócił się ku jego ujściu, aby, przepłynąwszy pewną przestrzeń wgórę, spostrzec chwasty, których gęste gałęzie, nieprzebyte dla oka dzięki naniesionej i zaczepionej o nie trawie, zwisały z brzegu do wody. Wsunął się więc pod nie i, dosięgnąwszy nogami dna, zatrzymał się tam, drżąc z podniecenia, wysiłku i trwogi. Tymczasem kornel również dosięgnął brzegu, a ponieważ rzeka była wąska, Engla zaś nigdzie nie dostrzegł, sądził, że tamten przepłynął na drugą stronę. Wszedł również do wody; musiał zachować jednak ostrożność, aby nie zamoczyć broni i amunicji; dlatego sporo minęło czasu, zanim przepłynął na drugi brzeg i zniknął w krzakach.
— Zapewne powrócił, — odezwał się Humply-Bill. — Ponieważ po drugiej stronie nie znalazł śladów, musiał przypuszczać, że zbieg jest jeszcze po tamtej stronie.
— Naturalnie. Początkowo szukał go na brzegu; potem wrócił na drugą stronę, aby i tam poszukać. Ale napróżno. Wszelki brak śladu wprowadził rudego w błąd. Dwa razy przeszedł obok kryjówki, a jednak nie spostrzegł ukrytego w niej Engla. Ten nadsłuchiwał jeszcze dłuższy czas, lecz nie usłyszał już kroków mordercy; mimo to, dopiero kiedy dobrze ściemniało, odważył się przepłynąć na drugi brzeg i szedł przez całą noc wprost na zachód, możliwie najdalej od tego miejsca.
— Czy był ranny?
— Tak, został draśnięty w plecy poniżej ramienia. Wskutek podniecenia i zimnej wody, nie zauważył tego, a może nie zwracał uwagi; ale w czasie marszu zaczęła mu rana dolegać. Opatrzył ją więc, jak mógł, kojącemi liśćmi. Wyczerpany był doszczętnie. Szalony głód zaspakajał znajdowanemi korzonkami. Dopiero pod wieczór dostał się do samotnego kampu; tam go podjęli gościnni mieszkańcy. Był tak osłabiony, że nie mógł im nawet opowiedzieć, co przeżył, i padł w omrok. Kiedy powrócił do przytomności, leżał w jakiemś starem łóżku. Potem dowiedział się, że przeleżał prawie dwa tygodnie w febrze, w której mówił ciągle o zabójstwie, krwi, ucieczce i wodzie. Teraz dopiero opowiedział swe przygody, sam zaś posłyszał, że cowboy spotkał rudego człowieka, który go pytał, czy przypadkiem nie przyszedł do kampu jaki obcy. Boy raz już zetknął się z tym człowiekiem w Colorado Springs i wiedział, że nazywa się Brinkley. Nie czując doń nadmiernego zaufania, odparł przecząco. Tak Engel dowiedział się nazwiska mordercy. Rana poczęła się goić, a potem, przy sposobności, zabrano go do Las Animas.
A więc nie do Puebla, — rzekł nadzorca, — inaczej byłbym znalazł jego ślady. — Co robił potem?
— Przyłączył się jako woźnica do pewnej wyprawy kupieckiej, która starym zwyczajem udawała się wzdłuż Arkanzas do Kanzas City. Otrzymawszy wynagrodzenie, miał już środki, potrzebne do odszukania brata. Przybywszy do Russelville, dowiedział się o jego wyjeździe; otrzymał jednak od sąsiada list, w którym znajdowała się wiadomość, że znajdzie brata w Benton w Arkanzas.
— Ach, tam! A właśnie Benton należało do tych nielicznych miejscowości, do których nie zaszedłem! A co się stało z rysunkiem, który miał przy sobie?
— Ucierpiał znacznie w wodzie Orforku i Engel musiał go skopjować. Naturalnie opowiedział wszystko bratu i skłonił go do tej ekspedycji. Niestety, wkrótce się okazało, że przejścia pociągnęły za sobą przykre skutki. Opadł go kaszel, z dnia na dzień chudł, wreszcie lekarz oświadczył, że cierpi na suchoty galopujące. W osiem tygodni po przybyciu do brata rozstał się z życiem. Długi popas w zimnej wodzie zmienił kierunek jego podróży. —
— A więc jednak śmierć jego ciąży na sumieniu kornela.
— Gdyby nic więcej na niem nie ciążyło! Iluż z pośród nas ma porachunki z tym wielokrotnym mordercą! Ale słuchajcie, co się dalej stało! — Brat Engla był zamożnym człowiekiem; uprawiał rolę, a obok tego prowadził zyskowny handel. Miał dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę; rodzinę dopełniał, oprócz obojga rodziców, chłopak — posługacz do wszystkiego. Otóż pewnego dnia jakiś obcy przedłożył Englowi tak korzystną ofertę handlową, że ten był nią wprost zachwycony. Obcy podawał się za przedsiębiorcę, utrzymującego łódki na kanałach, i oświadczył, że dorobił się majątku jako poszukiwacz złota. Przy tej sposobności zgadali się; obcy poznał niedawno pewnego myśliwego nazwiskiem Engel, który był również Niemcem. Naturalnie myślał brata gospodarza, a miał tyle do opowiadania o nim, że minęło popołudnie i wieczór nawet, a obcy nie pomyślał o odejściu. Proszonego naturalnie, aby pozostał przez noc, na co, po pewnym wzdraganiu się, przystał. Wkońcu Engel opowiedział mu o śmierci swego brata i, to co było śmierci przyczyną, — wizerunek na skórze — wyciągnął z małej szafeczki ściennej. Potem udano się na spoczynek. Cała rodzina spała na piętrze w izbie, leżącej od tyłu; parobek również na piętrze, lecz po drugiej stronie w małej komórce. Gościowi wskazano najlepszy pokój, leżący w przedniej części domu. Na dole było wszystko pozamykane. Engel zabierał klucze ze sobą na górę. Niedawno przypadały urodziny Freda, jego syna, na które chłopiec otrzymał w podarunku dwuletnie źrebię. W nocy przyszło Fredowi na myśl, że wieczorem z powodu licznych i zajmujących przygód, o których opowiadano, zapomniał źrebię nakarmić; wstał więc i opuścił sypialnię na palcach, aby nikogo nie obudzić. Na dole odsunął zasuwę przy drzwiach tylnych i przeszedł przez podwórze w stronę stajni. Nie uważał za potrzebne brać światła, tem bardziej, że kuchnia, w której latarnia wisiała, była zamknięta. To też musiał źrebię karmić pociemku; trwało to dłużej niż zwykle. Jeszcze nie skończył, kiedy mu się wydało, że posłyszał krzyk; wyszedłszy ze stajni na dziedziniec, ujrzał, jak gaśnie w sypialni światło i wnet potem ukazuje się w komórce parobka. Tam podniósł się wielki hałas; parobek krzyczał i słychać było łomot sprzętów; chłopiec ze zgrozą zrozumiał, że na górze toczy się rozpaczliwa walka. Nagle padły dwa strzały. Fred krzyknął głośno z przerażenia; w tej samej chwili w oknie ukazał się obcy; odrzuciwszy dymiący jeszcze rewolwer, zeskoczył na ziemię, rzucił się na chłopca i począł go tratować nogami. Przytem wypadł mu nóż, który trzymał gotowy do pchnięcia. W tej ostateczności udało się Fredowi schwycić za broń i w rozpaczliwym wysiłku wbić ją przeciwnikowi w łydkę. Ów ryknął z wściekłości i bólu i odskoczył. Fred zerwał się błyskawicznie; zdołał ujść, bo rana przeszkodziła mordercy w pościgu. W śmiertelnej trwodze pobiegł chłopiec do domu najbliższego sąsiada, który, podobnie jak dom Engla, leżał w pewnej odległości od osady. Ludzie, zbudzeni wołaniem Freda o pomoc, wyszli przed dom; dowiedziawszy się, co zaszło, zbrojnie udali się za chłopcem. Jeszcze nie dotarli do domu Engla, gdy ujrzeli, że pali się na piętrze. Obcy, podłożywszy ogień, uciekł. Pożar szerzył się tak szybko, że już nie można było dotrzeć na górę; uratowano jedynie dobytek, znajdujący się w izbach dolnych; szafeczka jednak stała otworem; była próżna. Trupy zaś, do których nie można się było dostać, spłonęły. —
— Straszne! — zabrzmiało dokoła, kiedy opowiadający przerwał na chwilę. Fred Engel, siedzący przy ogniu, ukrył twarz w dłoniach i płakał. —
— Tak, ohydne! — potwierdził Droll. — Wypadek ten wywołał powszechne oburzenie. Szukano mordercy na wszystkie strony, ale napróżno. Obaj bracia Engel mieli w St. Louis siostrę, żonę bogatego reedera. Ta wyznaczyła dziesięć tysięcy dolarów nagrody za schwytanie owego mordercy, rabusia i podpalacza. Lecz i to nie odniosło skutku. Wtedy powzięła myśl zwrócenia się do biura prywatnych detektywów Harrisa & Blothera; to poskutkowało.
— Poskutkowało? — zapytał Watson. — Morderca jest przecież jeszcze wolny! Naturalnie przypuszczam, że to nikt inny, tylko kornel.
— Tak, jeszcze wolny, — odpowiedział Droll, — ale prawie już schwytany. Udałem się do Benton, aby tam choć raz otworzyć oczy lepiej, niż to inni uczynili, i...
— Wy? Dlaczego wy?
— Aby zarobić pięć tysięcy dolarów!
— Było przecież dziesięć tysięcy!
— Honorarjum idzie do podziału, — zauważył Droll. — Jedną połowę otrzymują Harris & Blother, drugą detektyw.
— Tak, a zatem wy, sir, należycie do policji?
— Hm! Myślę, że mam do czynienia wyłącznie z uczciwymi ludźmi, wśród których niema ani jednego, któremu trzebaby kiedyś również stąpać po piętach; powiem wam więc to, o czem dotychczas milczałem: jestem prywatnym agentem policyjnym i to dla pewnych dystryktów dalekiego Zachodu. Już niejednego człowieka, który czuł się bezpiecznie, wydałem master dozorcy i mam zamiar dalej to robić. No, więc wiecie już o tem i znacie również powód, dlaczego nie mam zwyczaju mówić o sobie. Stary Droll, z którego setki ludzi się śmiało, nie jest wcale tak śmiesznym człowiekiem, jeśli się go bliżej pozna. — Ale to nie należy do rzeczy; mówimy przecież o morderstwie.
Teraz spoglądano na Drolla zupełnie innemi oczyma. Wyznanie, że jest detektywem, rzuciło na całą jego osobistość i na wszystkie z rozmysłem przybrane właściwości inne światło. Ukrywał się pod śmieszną powierzchownością, aby tem pewniej móc dosięgnąć ręką tego, kogo zechce ująć.
— A więc, — ciągnął Droll, — zabrałem się przedewszystkiem do Freda, aby go wybadać; pozbierałem również wszystko, co opowiadano o tym wypadku. Szafeczkę, wiszącą na ścianie, morderca otworzył; nie mógł jej jednak wyłamać, gdyż wywołany tem hałas byłby pobudził mieszkańców domu; dlatego też zamordował ich, aby dostać w swe ręce rysunek; miał zamiar udać się następnie nad Srebrne Jezioro. Musiałem więc iść za nim i wziąłem ze sobą Freda, który go widział i mógł rozpoznać. Już na steamerze miałem tego draba w podejrzeniu, a u rafterów Fred go poznał; teraz wpadnie mi zapewne w ręce.
— Tobie? — zapytał stary Blenter. — Oho! Co chcesz z nim zrobić?
— To się pokaże. Niekoniecznie mam wlec go do Benton. Jeśli dam dowody jego śmierci i wykażę, że się do tego przyczyniłem, to nagroda jest tak pewna, jak ten sleeping-gown. — Na dzisiaj dosyć się nagadałem i teraz chcę się trochę przespać. Obudźcie mnie, jak nadejdzie czas!
Wstał, aby sobie wyszukać gdzie na uboczu jaki ciemny kącik. Reszta jednak nie myślała o śnie. To, co usłyszeli, zajmowało ich jeszcze przez długi czas; nadto spodziewane starcie z trampami dostarczało niewyczerpanego tematu do rozmowy.
Winnetou nie brał w rozmowie udziału. Oparłszy się o skałę, zamknął oczy, ale bynajmniej nie spał, bo od czasu do czasu podnosił powieki, a wtedy wybiegało z poza nich ostre i badawcze, jak strzała spojrzenie. —
Było już koło północy, kiedy Old Firehand oświadczył inżynierowi, że wyrusza naprzeciw pociągu. Zawołał obu robotników, którzy mieli stanąć na lokomotywie zamiast trampów, i udał się z nimi na tor, lecz tak, żeby pozostali przypadkiem szpiedzy nie mogli go spostrzec.
Zapadł gęsty mrok. Niespostrzeżenie dotarli do miejsca, w którem można było połączyć się telegraficznie, i usiedli w trawie, aby czekać na przybycie pociągu. Nie było jeszcze godziny trzeciej, gdy ten nadjechał i zatrzymał się przy nich; składał się z maszyny i sześciu wielkich wagonów osobowych. Old Firehand zlustrował wagony; były puste. W przednim wozie leżał zamknięty kufer, napełniony kamieniami. Maszynista prosił, czyby nie mógł prowadzić pociągu, podczas gdy palacz miał wysiąść w Sheridanie, aIbo Old Firehand chciał sam zająć miejsce palacza. Myśliwy, skinąwszy uprzejmie głową maszyniście, wsiadł z obu robotnikami, poczem uczernił sobie twarz sadzą; w płóciennem ubraniu wyglądał zupełnie jak palacz. Pociąg ruszył.
Wozy były zbudowane na sposób amerykański; aby się dostać do przednich należało wsiąść do ostatniego; naturalnie wszystkie były oświetlone. Lokomotywa, z gatunku tak zwanych maszyn tenderowych, otoczona była wysokiemi, silnemi ścianami z mocnej blachy dla ochrony przed napadem lub burzą. Okoliczność bardzo pomyślna, bo te ściany zakrywały prawie zupełnie stojących na lokomotywie ludzi i posiadały dość mocy, aby powstrzymać kule z pistoletów lub karabinów.
Po niedługim czasie pociąg dotarł do Sheridanu, gdzie palacz niespostrzeżenie zeskoczył. Na stacji znajdował się tylko inżynier; zamieniwszy z maszynistą kilka obojętnych słów, dał znak do odjazdu. —
Tymczasem dwaj szpiedzy, których Old Firehand podsłuchał na szkarpie, przybyli na miejsce, gdzie obozował kornel z trampami. Zawiadomili go, że w Sheridanie nikt nawet nie przeczuwa tego, co ma nastąpić; wieść ta wywołała wielką radość. Potem jednak szpiedzy wzięli kornela na bok i przedstawili mu obawy, które ich obu dręczyły. Ten wysłuchał spokojnie i rzekł:
— Rzeczywiście nie mam zamiaru zatrzymywać przy sobie wszystkich ludzi; większość to nieużyteczni hultaje; również ani mi się śni dać choćby jednego dolara z owego pół miljona tym, którzy mi nie są potrzebni.
— To sami sobie wezmą.
— Zobaczymy. Już ja o tem pomyślałem.
— Ale przecież wsiądą do pociągu.
— Naturalnie! Wiem o tem, że wszyscy się tam będą pchali, lecz ja zaczekam na torze, aż wyniosą kasę. Potem, jak pociąg ruszy, zobaczymy, co będzie dalej.
— A co się stanie z nami oboma?
— Wy zostaniecie ze mną. Przez to, że was wysłałem do Sheridanu, dałem wam dowód mojego zaufania. Teraz idźcie do Woodwarda; on zna moje zamiary i wymieni wam tych, których przy sobie zatrzymam.
Szpiedzy, posłuchawszy tego rozkazu, usiedli obok wymienionego, który u kornela piastował godność mniej więcej porucznika. — Teraz wszystko jeszcze znajdowało się w ciemnościach; później dopiero, kiedy zbliżała się pora działania, rozpalono przy torze ogień.
Było już kwadrans po trzeciej, kiedy oczekujący usłyszeli daleki łoskot nadchodzącego pociągu, a wkrótce potem ujrzeli ostre światło lokomotywy. Old Firehand zamknął drzwi od pieca, aby ani jego, ani trzech pozostałych nie można było rozeznać. Może o sto kroków od ognia maszynista dał kontraparę, jakby ulegając niespodziewanemu przymusowi; odezwała się syrena, koła zazgrzytały; pociąg stanął. Trampi zawyli z radości i poczęli się cisnąć do tylnych wagonów. Jedynie kornel pamiętał o tem, co było pierwszej wagi. Przystąpiwszy do lokomotywy, rzucił okiem wgórę ponad jedną ze ścian ochronnych i zapytał:
— Czy wszystko w porządku, chłopcy?
— Well! — odpowiedział jeden z robotników, przyłożywszy maszyniście rewolwer do piersi. — Ci muszą siedzieć cicho. Popatrz, kornelu! Przy najmniejszem poruszeniu pociągniemy za kurki.
Old Firehand przycisnął się jakby przerażony do zbiornika z wodą; przed nim stał drugi robotnik z rewolwerem. — Kornel dał się zwieść.
— Pięknie! — zawołał. — Dobrze sprawiliście się i otrzymacie za to osobne wynagrodzenie. Pozostańcie tam jeszcze, aż się załatwimy, a potem, jak dam znak, zeskoczcie, aby ci poczciwi ludzie nie umarli ze strachu i mogli jechać dalej...
Odszedł od maszyny i znikł w ciemnościach; Old Firehand wychylił się, aby rzucić okiem na miejsce spotkania z trampami. Nie spostrzegł nikogo. Ale w wagonie roiło się od ludzi. Słychać było, jak spierają się przy kufrze.
— Naprzód, naprzód! — rozkazał myśliwy maszyniście. — I to nie powoli, ale odrazu prędko! Zdaje się, że teraz wsiadł także konie! Nie możemy zwlekać!
Maszynista nie dając znaku syreną, puścił pociąg w ruch.
— Stój, stój, — krzyknął jakiś głos. — Zastrzelić tych psów!
Kiedy potoczyły się wagony, trampi, nietyle strachem, ile zdziwieniem ogarnięci, chcieli wysiąść lub wyskoczyć, ale wobec szybkości, jaką maszynista nadał pociągowi, próba ta pociągnęłaby śmierć za sobą. Old Firehand musiał podtrzymywać ogień; płomień oświecił jego i towarzyszy. — Nagle wyłamano przednie drzwi pierwszego wagonu i ukazał się w nich Woodward; ujrzał teraz przed sobą na lokomotywie jasno oświetloną twarz myśliwego i domniemanych trampów, stojących w zupełnej zgodzie obok niego.
— Old Firehand! — ryknął tak głośno, że usłyszano go pomimo łoskotu toczących się kół i sapania maszyny. — Ty psie! Jedź do djabła!
Wyciągnąwszy pistolet z za pasa, wystrzelił. Old Firehand rzucił się na ziemię, aby uniknąć strzału. Ale już w następnej chwili błysnął w jego ręce rewolwer i Woodward, trafiony w serce, runął zpowrotem do wagonu. W otwartych drzwiach pojawili się i inni; natychmiast dosięgła ich kula z broni myśliwego. Obu robotnikom udało się wstawić jedną z bocznych ścian w fugę poprzeczną, a więc między wóz a maszynę. Teraz mogli trampi strzelać!...
Pociąg mknął dalej; maszynista bacznie śledził tor, oświetlony latarniami. Tak minął kwadrans i na wschodzie ukazało się światło. Wtedy — świstawka zabrzmiała, nie w krótkich przerwach, ale przeciągłym rosnącym rykiem. — Zbliżano się do mostu i maszynista dawał sygnał, że pociąg nadjeżdża.
Tam już oddawna zajęto stanowiska. Na krótko przed północą przybyli dragoni z fortu Wallace i ustawili się po obu brzegach rzeki pod mostem, aby schwytać każdego trampa, któryby chciał uciec. Tam, gdzie się zaczynał most, stanął Winnetou z rafterami i myśliwymi, a przy drugim wylocie tunelu oczekiwali uzbrojeni robotnicy. Przy tych znajdował się nadzorca, który podjął się wcale niebezpiecznego zadania — odpięcia we wnętrzu tunelu lokomotywy od pociągu.
Usłyszawszy ryk świstawki, zawołał Watson na swych ludzi:
— Zapalić ognisko!
Niezwłocznie zapalono u wylotu stos z drzewa i węgli; on tymczasem wszedł do tunelu i, przycisnąwszy się do ściany, oczekiwał pociągu, który, przejechawszy ze zmniejszoną szybkością przez most, zbliżał się do nich. Old Firehand na widok ustawionych ludzi zawołał:
— Zapalić za nami!
W chwilę później pociąg zatrzymał się, a lokomotywa stanęła właśnie tam, gdzie czekał nadzorca. Wczołgał się szybko między maszynę i pierwszy wagon, rozluźnił połączenie między niemi i rzucił się ku wyjściu. Lokomotywa natychmiast ruszyła za nim; wewnątrz tunelu pozostały tylko wagony; przed niemi i za niemi robotnicy przerzucili płonące ogniska na środek toru, zabarykadowawszy szyny kamieniami.
Stało się to wszystko o wiele prędzej, niż można opowiedzieć, a tak szybko, że trampi nie mogli się zorjentować w nowem położeniu. Już w czasie szalonej jazdy na dźwięk imienia Old Fireharda, stracili pewność siebie; nie wątpili jednak, że odzyskają wolność, gdy się pociąg zatrzyma, chociażby nawet na ożywionej stacji. Byli dobrze uzbrojeni i w tak wielkiej liczbie, że z pewnością niktby się nie odważył ich zatrzymać.
Teraz pociąg stał, a na to przecież czekali. Kiedy wyjrzeli przez boczne okna, oczy im nakryła ciemność, tak gęsta, jak w grobie. Ci, którzy cisnęli się ku drzwiom ostatniego wagonu, odnieśli wrażenie, jakby przez wąską, a ciemną rurę patrzyli w potężne, mocno dymiące ognisko. Ci zaś, którzy znajdowali się w przednim wozie, widzieli, że lokomotywa zniknęła, a na jej miejscu znajduje się stos płonących węgli,
— Tunel, tunel! — zawołał ktoś przerażony, a głos jego wywołał szerokie echo: —
— Tunel, tunel!
— Co tu robić? Musimy się stąd wydostać!
Zaczęto się pchać i napierać na siebie tak, że ci, którzy stali przy drzwiach, — bo teraz można było wyskoczyć również przez drzwi przedniego wagonu, — nie mogli wyjść, ale zostali poprostu wyrzuceni. Walili się na ziemię, gniotąc swych poprzedników. Powstał chaos ciał, rąk i nóg i wrzawa pełna okrzyków, złorzeczeń i przekleństw. Znaleźli się i tacy, którzy chwycili za broń, aby strącić tych, co wisieli lub leżeli na nich.
Ciemności, których nawet na odrobinę nie rozświetlały ognie, płonące u wejścia i wylotu tunelu, ani też lampy wagonów, dopełnił teraz gęsty i ciężki dym węgla, przywiany przez wiatr poranny.
— Do djabła! Chcą nas udusić! — skrzeczał jakiś głos. — Wychodzić, wychodzić!
Dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto głosów poczęło za nim wołać i w śmiertelnej trwodze gnieść, cisnąć, pchać i napierać ku obu wyjściom. Ale tam trzaskał ogień i wysoko buchającemi jęzorami zasłaniał przejście. Ktoby chciał się wydostać, musiał skakać przez stos, a od ognia zajęłaby się odzież. Zrozumiano to w pierwszych szeregach; ludzie zawrócili i parli zpowrotem; dalsze jednak szeregi nadal rwały się naprzód, nie chcąc ustępować; wywiązała, się więc w pobliżu obu ognisk straszliwa walka między ludźmi, którzy jeszcze niedawno temu byli przyjaciółmi i braćmi we wszelkiej zbrodni. Tunel powiększał dziesięciokrotnie wycie i hałas, jak gdyby rozpętały się żywioły piekieł. —
Old Firehand obszedł skałę, aby się dostać do ogniska, płonącego na przodzie.
— Możemy pozostać statystami, — zawołał do niego jakiś rafter. — Ta dzicz sama się wymorduje. Posłuchajcie tylko, sir.
— Tak, zabrali się do siebie na ostro, — odpowiedział westman. — Ale to przecież ludzie; musimy ich oszczędzać. — Zróbcie mi przejście!
— Czy chcecie może tam wejść?
— Tak.
— Na miłość boską, sir, nie róbcie tego! Oni rzucą się na was i zaduszą!
— Nie. Będą zadowoleni, jeśli wskażę im drogę ratunku.
Sam pomógł odsunąć na bok ognisko tak, że między niem a ścianą tunelu utworzył się odstęp, przez który można było przeskoczyć. Jednym susem znalazł się w tunelu, sam jeden wobec tylu oszalałych ludzi. Z pewnością jeszcze nigdy w życiu nie okazał się tak zuchwałym; ale też nigdy jego pewność siebie nie dosięgała tej miary, co teraz. Niejednokrotnie już doświadczył, jak fascynuje i obezwładnia masy odwaga jednego człowieka.
— Hallo! Silence! — rozległ się jego śpiżowy głos, zagłuszając krzyk setek gardzieli. — Słuchajcie, co wam powiem!
— Old Firehand! — zabrzmiało zewsząd zdumieniem nad jego niezrównaną nieustraszonością.
— Tak, to ja! — A wiecie, że gdzie ja działam, tam niema żadnego oporu. Jeśli nie chcecie się udusić, to pozostawcie tu broń i wychodźcie, ale po jednemu. Ja stanę tam przy ogniu i będę wami kierował. Kto wyskoczy, nie czekając na mój znak, tego natychmiast powitamy kulą; zapowiadam, że nie uniknie jej również, kto zatrzyma przy sobie jakąkolwiek broń. Jest nas wielu, robotników, myśliwych, rafterów, żołnierzy; w każdym razie dość, aby moją groźbę wprowadzić w czyn. Zastanówcie się nad tem i wyrzućcie czapkę lub kapelusz; zastąpi to białą flagę. W przeciwnym razie sto strzelb zwróci się na ogień, aby nikogo przezeń nie przepuścić.
Ostatnie słowa mógł z powodu dymu wypowiedzieć tylko z wysiłkiem. — Skoczył szybko zpowrotem, aby nie stać się celem dla jakiej kuli. Ostrożność ta była wskazana, choć właściwie zupełnie zbyteczna. Wywarł na trampach wrażenie tak wielkie, że żaden z nich nie ważył się podnieść na niego karabinu. —
Słychać było, jak radzili, bo wiele głosów przekrzykiwało się naraz. Okoliczności nie powalały im tracić dużo czasu; dym, wypełniający tunel, z każdą chwilą gęstniał i coraz bardziej zatykał oddech w piersiach. — Wobec takiego człowieka, jak Old Firehand, stracili odwagę, przekonani, że gotów spełnić swą groźbę; innej zaś drogi ocalenia nie widzieli. To też z tunelu przeleciał ponad ogniskiem kapelusz i zaraz potem okrzyk Old Firehanda pouczył ich, że pierwszy wyjść może. Kiedy ten przeskoczył, musiał, nie zatrzymując się, przejść przez most, gdzie przyjęli go rafterzy i myśliwi. Zaopatrzeni w liny, sznury i rzemienie, wiązali każdego, kto tylko dostał się na drugą stronę. Trampów wypuszczano z tunelu w takich odstępach, że było dość czasu na skrępowanie każdego zosobna, zanim następny nadszedł. Odbywało się to tak prędko, że po kwadransie wszyscy znaleźli się w rękach zwycięzców. Ale ku wielkiemu rozgoryczeniu, brak było jednak rudego kornela. Jeńcy, których o niego zapytywano, wyznali, że ten z dwudziestoma innymi nie wsiadł do pociągu; szukano go gorliwie w tunelu i w wagonach, ale nie znaleziono nawet śladu. Ludzie mówili prawdę.
Czyżby miał uciec właśnie ten człowiek, na którym najwięcej zależało? Nie! Jeńców oddano żołnierzom i robotnikom, a potem Old Firehand powrócił z Winnetou, myśliwymi i rafterami na miejsce, gdzie się pociąg zatrzymał, aby zbadać ślady zaginionych. Westman wysłał do Sheridanu czterech rafterów, aby mu przyprowadzili jego konia, odzież myśliwską i obu pojmanych trampów. Nie chciał już wracać do Sheridanu, lecz zamierzał udać się z towarzyszami do fortu Wallace, dokąd miano zawieźć jeńców, bo tam pod strażą wojskową można ich było trzymać pewniej, niż gdzie indziej. —
Wnet znaleziono miejsce, gdzie obozowali trampi, czekając na pociąg. Po dłuższych poszukiwaniach, po troskliwem badaniu licznych odcisków nóg i kopyt, okazało się, że rzeczywiście uszło około dwudziestu ludzi. Zabrali tyleż koni ze sobą, wybierając naturalnie co najlepsze zwierzęta; resztę rozpędzili na wszystkie strony.
— Kornel postąpił bardzo chytrze, — odezwał się Old Firehand. — Gdyby zabrał ze sobą wszystkie konie, zbyt wielkim ciężarem obarczyłby swój mały oddział, a ślady zostawiłby tak wyraźne, że dziecko za niemiby trafiło. Przez to zaś, że pozostałe konie rozegnał, utrudnił nam poszukiwania i zyskał wiele czasu.
— Mój biały brat może się myli, — odpowiedział Winnetou. — Ta blada twarz zapewne nie opuściła tej okolicy, nie przekonawszy się o losie swoich ludzi. Gdybyśmy teraz poszli za jego tropem, zaprowadziłby nas na pewno do Eagle-tail.
. — Jestem przekonany, że mój czerwony brat zupełnie słusznie przypuszcza. Kornel odjechał stąd, aby nas podsłuchać. Teraz już wie, jak sprawy stoją, i czemprędzej umknął.
— Jeśli prędko zawrócimy, to możemy go jeszcze dognać. —
— Nie! Niech mój brat zważy, że nie możemy go natychmiast ścigać. Musimy się udać do fortu Wallace, aby tam złożyć zeznania. Stracimy na tem cały dzień, tak, że dopiero jutro będziemy mogli puścić się w pogoń za zbiegłymi.
— W ten sposób zyskają więcej niż jeden dzień.
— Tak, ale my wiemy, dokąd się udają, i nie potrzebujemy tracić czasu na to, aby iść za ich tropem. Udamy się wprost nad Srebrne Jezioro.
— Czy mój brat myśli, że oni jeszcze tam zamierzają?
— Naturalnie! Chcieli przecież dostać w swe ręce pieniądze, aby porobić za nie zakupy. Bez tych zakupów można się jednak od biedy obejść. Żyć mogą przecież zwierzyną. Broń, a zapewne i amunicję, mają. A gdyby im nawet brakowało prochu, to znajdą po drodze sposobność zaopatrzenia się w sposób mniej lub więcej uczciwy. Jestem przekonany, że pójdą nad Srebrne Jezioro. —
Rzeczywiście wkrótce natrafiono na ślady zbiegów; prowadziły ku rzece, a potem ciągle wzdłuż jej brzegów wgórę.
W Eagle-tail, niedaleko mostu, trampi się zatrzymali. Jeden z nich, prawdopodobnie kornel, poczołgał się pod osłoną stojących tam drzew i krzaków ku torowi, gdzie naturalnie był świadkiem ujęcia całej bandy. Po jego powrocie wszyscy skierowali się ku Bush-Creek; był to niemal przekonywujący dowód, że mieli zamiar zwrócić się ku Kolorado, a stamtąd naturalnie nad Srebrne Jezioro. —

Tymczasem czterej rafterzy powrócili z Sheridanu, przyprowadziwszy ze sobą Hartleya i inżyniera Charoy, którzy również chcieli się udać do fortu Wallace, gdzie ich zeznania mogły być ważne. Robotnicy wrócili do Sheridanu pieszo, w nagrodę trudów otrzymawszy broń, odebraną trampom. Do przewiezienia pojmanych wagonów było aż nadto. —








  1. Nadzorca robotników.
  2. Dobrej drogi.
  3. Dobrej nocy.
  4. Dosłownie „Orli ogon“, nazwa grupy pagórków.
  5. Panna czy pani.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.