Skarb w Srebrnem Jeziorze/Część II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Skarb w Srebrnem Jeziorze
Podtytuł Powieść z Dzikiego Zachodu
Wydawca Sp. Wyd. „ORIENT” R. D. Z.
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Schatz im Silbersee
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V
W POTRZASKU.

Po przeciwległej stronie Cumison-river, tam, gdzie wznoszą się Elk-mountains, jechało czterech mężczyzn przez równinę. Jak sięgnąć okiem, nigdzie ani śladu krzaka. Chociaż na dalekim Zachodzie co krok się spotyka niezwykłe postacie, to jednak ci czterej jeźdźcy musieli zwrócić na siebie specjalną uwagę.
Jeden siedział na wspaniałym karym ogierze z owego gatunku, które hodują niektóre plemiona Apaczów. Człowiek ten, średniego wzrostu, mimo, że niezbyt rozrośnięty, wywoływał wrażenie niepożytej siły i wytrwałości. Twarz jego, spaloną od Słońca, okalała pełna, ciemnoblond broda; nosił skórzane legginy, koszulę z tego samego materjału i długie buty, które można było podciągać aż poza kolana. Głowę osłaniał mu filcowy o szerokich kresach kapelusz, dookoła którego szedł sznur z nawleczonemi końcami uszu niedźwiedzia „grizly“. Szeroki, pleciony z pojedynczych rzemieni pas pęczniał od nabojów, a nadto tkwiły za nim dwa rewolwery i nóż „bowie“. Pozatem zwisały z niego dwie pary podków na śrubach oraz cztery prawie okrągłe, grube plecionki z sitowia i słomy, zaopatrzone w rzemienie i sprzączki. Były one przeznaczone na to, aby przymocować je do kopyt końskich w razie, gdyby szło o zmylenie pościgu. Od lewego ramienia ku prawemu biodru zwisało zwinięte lasso, a na szyi, na silnym sznurze jedwabnym, fajka pokoju, ozdobiona skórkami z kolibrów. W prawej ręce trzymał karabinek o krótkiej lufie i o zamku dziwnej konstrukcji, a na plecach miał na szerokim pasie bardzo długą, silną dubeltówkę nadzywyczaj rzadkiego dziś gatunku, nazywaną dawniej „niedźwiedziówką“, a do której nadawały się kule tylko największego kalibru. Człowiekiem tym był Old Shatterhand,[1] słynny myśliwy, zawdzięczający swój przydomek temu, że mógł przeciwnika powalić uderzeniem pięści.
Obok niego jechał mały, szczupły człowieczek bez zarostu w niebieskim fraku o długich połach z żółtemi, bardzo pięknie wyczyszczonemi guzikami. Na głowie dźwigał wielki damski kapelusz t. zw. amazoński, na którym chwiało się olbrzymie pióro. Spodnie miał za krótkie, a nagie stopy tkwiły w starych, grubych skórzanych butach, do których przypiął wielkie, ostrogi meksykańskie. Jeździec ten zawiesił na sobie cały arsenał broni, co naturalnie wcale nie licowało z jego poczciwą twarzyczką. Był to bowiem pan Heliogabal Morfeusz Franke, zwany przez towarzyszy Hobble-Frankiem, ponieważ wskutek dawnej rany kulał na jedną nogę.
Za tymi dwoma na starym, niskim mule, który, rzekłbyś, ma zaledwie tyle sił, aby nie paść pod jeźdźcem, jechała osoba, skóra i kości, na sześć stóp wysoka. Don-Kichot ten miał spodnie skórzane, przykrojone w każdym razie na miarę znacznie niższą, ale też znacznie tęższą. I on również na bosych nogach nosił skórzane buty, tak często naprawiane i łatane, że teraz składały się wyłącznie z dodatków i łat, i ważyły co najmniej po pięć lub sześć funtów. Koszula ze skóry bawolej osłaniała mu piersi, bez pomocy guzików, haftek, czy pętlic; rękawy jej sięgały zaledwie po łokcie. Dokoła szyi chustka bawełniana, której pierwotnej barwy nie można już było odcyfrować; na śpiczastej głowie kapelusz, zapewne przed wielu laty był to szary „cylinder“; wówczas zdobił głowę może jakiego miljonera, potem jednak staczał się coraz niżej, aby w szczerej prerji osiąść na głowie obecnego właściciela. Ten, uważając kresę za zbyteczną, oddarł ją, pozostawiwszy zaledwie mały rąbek, za który chwytał, ilekroć miał obnażyć głowę. Za grubym sznurem, naśladującym pas, tkwiły dwa rewolwery i nóż do skalpowania, a nadto kilka woreczków, z najrozmaitszemi drobiazgami, bez których westman obejść się nie może. Na ramionach miał zarzucony gumowy płaszcz, ale jaki! Ta chluba jego garderoby po pierwszym deszczu tak zeschła się i skurczyła, że już nigdy więcej nie mogła spełnić swego pierwotnego zadania i odtąd właściciel musiał widzieć w niej jedynie burkę huzarską. Wpoprzek swych nóg długich jak Cumison-river człowiek złożył jedną z owych rifles, z których doświadczony myśliwy nigdy nie chybi celu. Ile miał lat, tego nie odgadłby nawet ten, ktoby zdołał określić wiek jego muła. Co najwyżej można się było domyślać, że obaj znają się dokładnie i że już niejedną przygodę przeżyli razem.
Czwarty jeździec siedział na bardzo wysokim i silnym kłusaku. Był otyły, jak beczułka, ale tak kusy, że krótkiemi nogami mógł zaledwie do połowy objąć boki konia. Chociaż słońce nie szczędziło ciepła, nosił futro, coprawda łyse, bowiem wszystkie włosy jego, zgarnięte razem, starczyłyby na pokrycie zaledwie skórki polnej myszki. Na głowie miał gigantyczny kapelusz panama, a z pod futra wyglądały dwa olbrzymie buty z cholewami do podnoszenia. Ponieważ dłońmi nie sięgał wylotu rękawów, więc z całej postaci tego człowieka widać było właściwie tylko tłustą, czerwoną, poczciwą, a zarazem chytrą twarz. Uzbrojony był w długą strzelbę. Futro nie pozwalało dostrzec, czy miał przy sobie jeszcze jaką inną broń.
Ci dwaj ludzie byli to Dawid Kroners i Jakób Pfefferkorn, znani jako „długi Davy“ i „gruby Jemmy“, niemal tak nierozłączni, jak bracia sjamscy. Jemmy był Niemcem, Davy jankesem; jednak w ciągu tych wielu lat, które razem spędzili, nauczył się od towarzysza tyle po niemiecku, że mógł się w tym języku gładko wysłowić. —
Chociaż zaledwie minęło południe, to jednak, jak świadczył kurz, okrywający konie, jeźdźcy musieli już dziś odbyć znaczną drogę, i to nietylko po miękkiej trawie. Aliści ani zwierzęta, ani też oni nie okazywali znużenia. Jeśli nawet czuli się zmęczeni, to można było o tem wnosić dopiero z milczenia, w jakiem jechali.
Pierwszy milczenie to przerwał Hobble-Frank, zwracając się do Old Shatterhanda w rodzinnym dialekcie.
— A więc nad Elk-fork mamy dziś nocować? Jak właściwie daleko tam jeszcze?
— Do wody tej dostaniemy się pod wieczór.
— Dopiero pod wieczór? O laboga! Któż to wytrzyma? Siedzimy na siodle już od wczesnego rana. Musimy się przecież zatrzymać, aby przynajmniej koniom pozwolić odetchnąć! Czy nie?
— Naturalnie. Zaczekajmy jednak, aż przebędziemy prerję; dalej ciągnie się przez pewną przestrzeń las, w którym znajdziemy wodę.
— Dobrze! Będzie można konie napoić i nakarmić trawą. Ale co my tam znajdziemy? Wczoraj zjedliśmy ostatni kawałek mięsa bawolego, a dziś rano mieliśmy tylko kości. Od tego czasu nie nawinął się pod strzał nawet wróbel; a ja muszę wnet dostać coś do schrupania, bo umrę z głodu.
— Nie obawiajcie się! Jużem pomyślał o pieczeni.
— Tak, ale o jakiej? Ta stara łąka jest pusta, jak mój brzuch; zdaje mi się, że tu nie ułowimy muchy. Gdzie więc uczciwie głodny westman dostanie pieczeń?
— Ja ją już widzę. Weź mojego konia za cugle i jedź z innymi powoli naprzód.
— Naprawdę? — zapytał Frank, oglądając się z niedowierzaniem. — Widzicie już pieczeń? Ja jednak nie mogę nic podobnego zwęszyć.
Wziąwszy lejce konia Old Shatterhanda, pojechał dalej z Davym i Jemmym, tamten zaś skierował się wbok, gdzie wśród trawy widać było wielką ilość kopców. Była to kolonja psów prerjowych, jak nazywają świstaki amerykańskie z powodu ich głosu, przypominającego szczekanie. Są to stworzenia zupełnie niewinne, nieszkodliwe i bardzo ciekawe, a co szczególniejsze, mieszkają razem z grzechotnikami i sowami. Jeśli się kto do nich zbliży, to stają prosto, aby mu się przypatrzyć; a skoro tylko powezmą jakieś podejrzenie, to błyskawicznie zapadają w swe nory i nic już ich nie zdoła stamtąd wywabić. Myśliwy, który może zdobyć choć trochę innej żywności, gardzi mięsem tych zwierząt, nie dlatego, żeby było niejadalne, ale że czuje doń jakieś uprzedzenie. Jeśli mimo to zechce zapolować na psa prerjowego, to nie próbuje nawet zbliżyć się pokryjomu, bo stworzeniom tym nie zbywa na ostrożności, lecz musi wzbudzić w nich zaciekawienie i starać się tak długo je zająć, aż zbliży się na odległość strzału. Może to osiągnąć jedynie przez najśmieszniejsze pozy i najpocieszniejsze poruszenia; wówczas pies prerjowy nie wie, kim zbliżający się jest i co ma o nim sądzić. Old Shatterhand więc, kiedy zauważył zwierzątka, siedzące na kopcach, począł skakać wbok, schylać się, to znowu podnosić, obracać się w kółko, poruszać ramionami jak wiatrak, myśląc jedynie o tem, aby się do nich zbliżyć.
Hobble-Frank, jadący teraz obok Jemmy’ego i Davy’ego, na widok jego ruchów, odezwał się głosem zatroskanym:
— Laboga! A temu co wlazło do głowy? Nie ma też przypadkiem ćwieka we łbie? Buzuje, jakby się napił szaleju! — Słuchajcie! Strzela!
Old Shatterhand dał teraz dwa strzały tak szybko po sobie, że zabrzmiały jak jeden. Tamci zobaczyli, że pobiegł naprzód i schylił się dwukrotnie, aby coś podnieść, poczem powrócił do nich. Dwa psy prerjowe włożył do torby przy siodle i wsiadł na konia. Hobble-Frank okazał niewyraźną minę.
— Czy to może owa pieczeń? Dziękuję za nią uniżenie! Takich marcypanów ja nie jadam!
— A czy próbowałeś już kiedy?
— Nie! Ani mi się śniło!
— To nie wiesz również, czy taki pies prerjowy da się jeść, czy nie. Czy jadłeś może kiedy mięso młodego koźlęcia?
— Młode koźlę? — odparł Frank, mlaskając językiem. — Naturalnie, że jadłem.
— Naprawdę? — zaśmiał się Old Shatterhand. — A przecież setki ludzi śmieje się z tego!
— Tak, ale głupców liczy się właśnie na setki. Mówię wam, my Sasi rozumiemy się na potrawach, jak nikt w Europie. Młode koźlę na rondlu, do tego mały ząbek czosnku i kilka listków majeranku, to przyrumienić dobrze i upiec tak, żeby chrupało, toż dopiero prawdziwie boska strawa dla wszystkich baronów i markiz Olimpu. Wiem o tem dobrze, bo około Wielkiej Nocy, kiedy już są młode kozy, u nas w Moritzburgu jedzą we wszystkie niedziele i święta tylko koźlinę.
— Bardzo pięknie. Ale powiedz mi, czy jadłeś już także „trusię“?
— Trusię? Co to takiego?
— Swojski zając, zając domowy, albo „karnikel“, jak mówią w Saksonji. Właściwie nazywa się królikiem.
— Karnikel? A la bonne heure! To również przedni przysmak. Za moich czasów w Moritzburgu zawsze w czasie uroczystości jadano króliki. Mięso mają tak delikatne, że wprost rozpływa się w ustach.
— Ale jest wielu ludzi, którzyby cię wykpili, gdybyś im to powiedział.
— Bo sami mają zajączka w głowie. Taki królik, co je tylko najlepsze i najdelikatniejsze części jarzynek, musi mieć wspaniałe mięso; to się rozumie chyba samo przez się. A może nie wierzycie?
— Owszem, wierzę; ale zato żądam, abyś mi nie wyśmiewał mojego pieska. Zobaczysz, że smaczny jak mięso królicze. Mówię ci, że... Stać, czy to nie jeźdźcy?
Wskazał ku południowemu zachodowi, gdzie majaczyło kilka posuwających się postaci, ale tak jeszcze odległych, że nie można było rozpoznać czy to zwierzęta, czy jeźdźcy. Nasi myśliwi jechali powoli dalej, mając oczy zwrócone na ową grupę. Po pewnym czasie przekonali się, że to jeźdźcy, a wkrótce potem, że noszą mundury; byli to więc żołnierze.
Jechali właściwie w kierunku północno-wschodnim, ale zobaczywszy czwórkę, zmienili kierunek i zbliżyli się do niej w galopie. Było ich dwunastu; przywodził porucznik. Zatrzymali się w odległości trzydziestu może kroków; oficer początkowo mierzył czterech jeźdźców wzrokiem posępnym i badawczym; wtem spojrzenie jego padło na obie strzelby, które nosił Old Shatterhand; oczy mu zabłysły i zapytał, wskazując na strzelbę o krótkiej lufie, ze szczególnym zamkiem kulistym:
— Behold! Czy to nie sztuciec Henry’ego, sir!
— Niewątpliwie, — potwierdził westman. — Czy znacie strzelby tego gatunku?
— Nie widziałem jeszcze żadnej, ale opisano mi je dokładnie. Wynalazca miał być szczególnego rodzaju dziwakiem i sporządził ich tylko kilka, bo obawiał się, że Indjanie i bawoły zostaliby wkrótce wytępieni. — Tych kilka sztuk zaginęło i tylko Old Shatterhand ma jeszcze posiadać jeden.
— To prawda, sir. Z tych jedenastu czy dwunastu sztucerów Henry’ego, jakie wogóle istniały, pozostał jedynie mój; inne zginęły na Dzikim Zachodzie ze swymi właścicielami.
— A więc wy jesteście naprawdę... naprawdę Old Shatterhand? Co za radość! Czy nie bylibyście tak dobrzy udać się z nami? Moi towarzysze uważaliby to za zaszczyt, gdyby się wam spodobało być naszym gościem.
— Dokąd mamy jechać?
— Do fortu Mormon, dokąd i my się udajemy.
— Niestety, nie możemy przyjąć waszego zaproszenia, bo musimy jechać w kierunku przeciwnym, aby spotkać się o oznaczonym czasie z przyjaciółmi.
— Czy mogę zapytać, dokąd jedziecie, sir?
— Najpierw ku Elk-mountains; stamtąd zaś ku Book-mountains.
— To muszę was ostrzec przed Utahami, którzy przed niedawnym czasem wykopali topór wojenny; dlatego jeździmy ustawicznie jako patrol od fortu Mormon do Indjan-fort. Mianowicie jakaś banda białych poszukiwaczy złota napadła na obóz Utahów, aby im konie zrabować; było to podczas nocy; Utahowie jednak obudzili się i zaczęli bronić, lecz znacznie lepiej uzbrojeni biali wielu z nich położyli trupem i uszli z końmi. Rano czerwoni puścili się za nimi w pogoń. Rabusie zostali doścignięci; wywiązała się walka, która znowu wylała sporo krwi. Miało przytem paść około sześćdziesięciu Indjan, ale też tylko sześciu białych zdołało ujść. Teraz Utahowie krążą po okolicy, chcąc znaleźć tych sześciu, a zarazem wysłali poselstwo do fortu Union z żądaniem odszkodowania: za każdego konia żądają wzamian innego, za utraconą własność razem tysiąc dolarów, a za każdego zabitego Indjanina po dwa konie i karabin.
— Wcale niedrogo, mojem zdaniem. Czy zgodzono się na te żądania?
— Nie. Biali nie mają zamiaru przyznawać czerwonym prawa do jakichkolwiek żądań. Poselstwo wróciło do domu, nie wskurawszy nic i wobec tego zostały wykopane tomahawki. Utahowie powstali w wielkiej liczbie, a ponieważ na tem terytorjum nie mamy, niestety, dość wojska, aby ich móc pokonać w pierwszem starciu, więc obejrzano się za sprzymierzeńcami. Kilku oficerów udało się wdół do Nawajów, aby ich pozyskać przeciw Utahom, co im się też powiodło.
— A co ofiarowano Nawajom za pomoc?
— Wszystko, co zdobędą.
Old Shatterhand nachmurzył czoło.
— A więc najpierw Utahowie zostali napadnięci i obrabowani i wielu z nich padło; następnie, kiedy zażądali ukarania zbrodniarzy i odszkodowania, odepchnięto ich, a gdy sprawę tę ujęli we własne ręce, podszczuwa się wtedy na nich Nawajów i płaci ostatnim zdobyczą pokrzywdzonych! I czyż można się tu dziwić, że to popchnęło ich do ostateczności? Rozgoryczenie musi sięgać ostatecznych granic; biada teraz białemu, któryby wpadł im w ręce!
— Ja mam tylko słuchać, a nie wydawać swych sądów. — Powiadomiłem was o tem, sir, chcąc was ostrzec.
— Przyjmijcie podziękowanie, master, a jeśli opowiecie w forcie o spotkaniu się z nami, to nadmieńcie, że Old Shatterhand nie jest wrogiem czerwonych i żywo ubolewa nad tem, że bogato wyposażony przez naturę naród musi ginąć dlatego, że nie daje się mu czasu na rozwój naturalny, zgodny z prawami powszechnej ewolucji, lecz żąda się od niego, aby raptem z narodu myśliwskiego przekształcił się w nowożytne państwo. Z taką samą zupełnie słusznością można zabić szkolarza za to, że nie posiada dostatecznie sprytu i wiadomości, aby zostać generałem albo profesorem astronomji. — Good bye, sir!
Zawrócił konia i odjechał z towarzyszami, którzy za nim poszli, nie rzuciwszy już nawet okiem na żołnierzy. — Uniesiony gniewem rzucił Shatterhand te ostatnie i, jak zresztą sam wiedział, daremne słowa; tem bardziej milczał teraz, gdy rozmyślał nad tem, że niemasz słów ani czynów, aby przekonać „brata Jonatana“[2], gdy przypisuje sobie większe prawa do życia, niż Indjanin, którego pędzą z miejsca na miejsce, szczują jak zwierza, aż — osaczony zewsząd — nawet śmiercią swoją nie wzbudzi litości. —
Minęło pół godziny; wreszcie Old Shatterhand otrząsnął się z zadumy, aby zwrócić baczniejszą uwagę na widnokrąg, który przybrał teraz kształt ciemnej, coraz więcej rozszerzającej się pręgi.
— Tam jest las, o którym mówiłem. Ostrogi w wierzchowce, a po pięciu minutach będziemy na miejscu.
Puszczono konie galopem i wkrótce jeźdźcy dotarli do wysokiego i gęstego lasu świerkowego, którego skraj zdawał się tak gęsto zarosły, że nie było mowy o przebyciu go konno. Ale Old Shatterhand wnet znalazł radę. W obranem miejscu, wparłszy konia w wąskie podszycie, znalazł się na tak zwanej ścieżce indjańskiej, szerokości może trzech stóp, którą wydeptali zachodzący tu czasem Indjanie. Westman przedewszystkiem zsiadł z konia, aby poszukać na niej nowych śladów; kiedy ich jednak nie znalazł, dosiadł zpowrotem wierzchowca i wezwał towarzyszy, aby szli za nim.
Tu w tym tajemniczym lesie dziewiczym nie zawiał najlżejszy wiaterek, a poza stąpaniem koni żaden nie zakłócał ciszy. Old Shatterhand trzymał w prawej ręce sztuciec gotowy do strzału i patrzył bacznie przed siebie, aby przy ewentualnem spotkaniu z jakim nieprzyjacielem pierwszy wymierzyć broń na wroga. Był jednak przekonany, że żadne niebezpieczeństwo teraz nie grozi. Jeśli czerwoni przebiegali konno po okolicy, to było ich tylu razem, że z pewnością nie szukali takiej ścieżki, gdzie niczego nie mogliby odkryć, a gęstwina leśna tylko utrudniałaby ich poruszenia. Na ścieżce było niewiele bowiem miejsc, gdzieby jeździec mógł konia zawrócić.
Po dłuższym czasie droga wyprowadziła na polanę, w pośrodku której leżało sporo wielkich bloków skalnych, spiętrzonych wysoko jeden na drugim. Były pokryte mchem, a w szparach między niemi, znalazły krzaki dość oparcia dla swych korzeni. Z pod kamieni wypływało małe źródełko, które wiło się przez polanę i ginęło w lesie. Tu zatrzymał się Old Shatterhand, mówiąc:
— Oto miejsce, na którem możemy dać koniom mały wypoczynek i upiec psy prerjowe.
Jeźdźcy zeskoczyli z koni, którym wyjęli z pysków wędzidła, aby mogły skubać trawę, a potem poszukali suchych gałęzi na ognisko. Jemmy podjął się ściągnąć z psów skórę i wypatroszyć je, a Old Shatterhand oddalił się, aby się przekonać, czy miejsce jest bezpieczne; las bowiem można było przebyć może w trzech kwadransach, a przerzynała go wszerz owa ścieżka indjańska. Polanka leżała mniej więcej w pośrodku lasu.
Niezadługo nad ogniem piekło się mięso, a po polance rozszedł się wcale przyjemny zapach. Wkrótce Old Shatterhand powrócił. Dotarł szybko do przeciwnego brzegu lasu, skąd roztaczał się widok daleko na otwartą prerję. Oko jego nie spostrzegło nic podejrzanego, to też wrócił do towarzyszy z zapewnieniem, że nie należy się obawiać żadnej niespodzianki. Po godzinie pieczeń była już gotowa.
— Hm! — mruczał Hobble-Frank. — Jeść psią pieczeń! Gdyby komu kiedyś przyszło na myśl powiedzieć mi, że będę zajadał mięso najwierniejszego przyjaciela człowieka, to dałbym mu taką odpowiedź, żeby mu włosy na głowie stanęły. Ale jestem głodny i muszę go skosztować.
— To przecież nie pies, — przypominał mu Jemmy. — Słyszałeś przecież, że świstak otrzymał zupełnie fałszywie nazwę psa prerjowego ze względu na swój głos.
— To sprawy zupełnie nie zmienia; owszem, to ją właśnie pogarsza. Pieczeń ze świstaka! Ktoby pomyślał? No, zobaczymy!
Wziął sobie kawałek piersi pieczeniej i, ociągając się, spróbował; zaraz jednak rozjaśniła mu się twarz, a wsadziwszy większy kawałek do ust, oświadczył, żując:
— Rzeczywiście, wcale niezłe, na honor! Smakuje naprawdę jak królik, chociaż nie jest tak doskonałe, jak pieczeń z koźlęcia. Dzieci, myślę, że z tych dwu piesków niewiele pozostanie.
— Musimy schować coś na wieczór, — ostrzegał Davy. — Nie wiemy przecież, czy dziś jeszcze co upolujemy.
— Nie troszczę się o to, co będzie później. Jeśli tylko będę mógł rzucić się w objęcia Orfeusza, to niczego nad to nie żądam.
— Morfeusza, — poprawił go Jemmy.
— Siedź cicho! Chyba mojemu Orfeuszowi nie zechcesz przypiąć jakiego M zprzodu. Znam go bardzo dobrze; we wsi Klotsche pod Moritzburgiem istniał związek śpiewacki, który nazywał się „Orfeusz na ziemi“; te hultaje śpiewały tak przyjemnie, że słuchacze zapadali zawsze w bardzo miły sen. Dlatego stamtąd, a więc z Klotsche, pochodzi owo przysłowie o wpadaniu w objęcia Orfeusza. Nie kłóć się przeto ze mną, lecz zajadaj pieska w pobożnem milczeniu; wtedy będzie ci lepiej smakował, niż gdybyś się spierał z człowiekiem o takiem doświadczeniu, jak ja! —
Czwórka, uważając się za zupełnie bezpieczną, była w grubym błędzie, bo oto zbliżało się niebezpieczeństwo w postaci dwu oddziałów, które skierowały się również ku lasowi.
Jeden z oddziałów był mały, a składał się z dwu tylko jeźdźców, którzy nadjeżdżali od północy; natknąwszy się na ślady Old Shatterhanda i jego towarzyszy, zeskoczyli z koni, aby zbadać trop. Sposób, w jaki się do tego zabrali, kazał się domyślać, że nie byli greenhornami. Świadczyło o tem również dobre uzbrojenie i odzież mocno zniszczona. Pewne oznaki pozwalały przypuszczać, że w ostatnim czasie nie mieli zbyt wiele szczęścia. Co się tyczyło ich koni, dobrze odżywionych i żwawych, to pozbawione siodeł i uzd, miały tylko wędzidła z rzemieni. Tak zwykły się paść konie Indjan w pobliżu obozu.
— Co myślisz o tych śladach, Knox? — zapytał jeden. — Czyżbyśmy mieli przed sobą czerwonych?
— Nie, — odpowiedział zapytany tonem pewnym. — Konie są podkute, a ludzie ci jechali obok siebie, a nie jeden za drugim, jak to robią czerwoni.
— A ilu ich jest?
— Tylko czterech. Nie mamy się więc czego obawiać, Hiltonie.
— Chyba, że to żołnierze!
— Pshaw! Nawet wtedy nie. W żadnym forcie nie powinniśmy się naturalnie pokazywać, bo tam zwykle tak dużo oczu i tak wypytują, że z pewnością byśmy się zdradzili. Ale czterech kawalerzystów, pshaw! ci zapewne niczego z nas nie wydostaną. A nawet, z jakich to powodów mieliby nabrać podejrzenia, że należymy do tych białych, którzy napadli na Utahów?
— Tak i ja wprawdzie myślę, ale często djabli nawarzą licha, że się ani nie spodziewasz. Znajdujemy się w nędznem położeniu. Szczuci przez czerwonych i szukani przez żołnierzy, błąkamy się tu i tam po obszarze Utahów. Co za głupota z naszej strony, że uwierzyliśmy obietnicom tego rudego kornela i jego trampów.
— Głupota? Z pewnością nie. Szybko się wzbogacić, to przecież bardzo dobra rzecz i ja nieprędko jeszcze wyrzeknę się tego. Wkrótce nadejdzie kornel z resztą swego oddziału, a wtedy nie będziemy potrzebowali się trapić. Musimy spróbować wydostać się z tego ciężkiego położenia. Jeśli o tem pomyślę, to znajduję tylko jedną dla nas drogę, a ta się nam właśnie teraz otwiera.
— Co to za droga?
— Musimy znaleźć jakich białych, aby się do nich przyłączyć. W ich towarzystwie będziemy uchodzić za myśliwych i nikomu nie przyjdzie nawet na myśl, szukać jakiegokolwiek związku między nami, a tymi, którzy zmusili Utahów do wykopania topora wojennego.
— I myślisz, że takich właśnie ludzi mamy przed sobą?
— Tak, takie jest moje zdanie. Siedzą poza lasem; chodźmy za nimi. —
Rudy kornel starał się powiększyć swój oddział, który, jak wiadomo, składał się z dwudziestu trampów, rozbitków z pod Eagle-tail. Przyszedł do przekonania, że wgórze oddział jego zostanie prawdopodobnie mocno przetrzebiony przez Indjan i, że więc dwudziestu ludzi będzie stanowczo za mało. Dlatego w czasie jazdy przez Colorado ściągał do siebie każdego, kto do tego okazał ochotę. Naturalnie, byli to wyłącznie ludzie pozbawieni wszelkiego zajęcia, w których napróżnoby szukać śladów moralności. Pomiędzy nimi znajdowali się także Knox i Hilton, ci właśnie, którzy teraz zbliżali się do lasu. Nowa banda kornela wkrótce tak wzrosła, że musiała zwracać na siebie uwagę, a zaprowiantowanie jej stawało się z dnia na dzień trudniejsze. Dlatego kornel powziął postanowienie podzielenia jej; z jedną połową miał sam przejść w okolicy La Veta przez Rocky-mountains, reszta miała się zwrócić ku Morrison i Georgetown, aby tam przejść przez góry. Ponieważ Knox j Hilton byli ludźmi doświadczonymi, przeto oni mieli kierować drugim oddziałem. — Przebyli szczęśliwie góry i zatrzymali się w okolicy Brecken-ridge. Tam spotkało ich nieszczęście; spłoszona stadnina pewnego hacjendera przeszła koło nich; przytem zerwały się ich własne konie i uciekły z tamtemi. Chcąc zdobyć nowe, napadł na obóz Utahów, lecz Indjanie doścignęli ich i pobili. Sześciu uszło; ale czerwoni następowali tym sześciu niezmordowanie na pięty; czterech padło jeszcze poprzedniego dnia i tylko przywódcom Knoxowi i Hiltonowi powiodło się ujść pociskom mściwych Indjan.
O tem rozmawiali, zbliżając się do lasu; przybywszy do niego, znaleźli ścieżkę indjańską, którą ruszyli. Do polanki dotarli właśnie w tej chwili, kiedy zakończył się pojedynek słowny między Jemmym i Hobble-Frankiem.
— A więc jesteśmy myśliwymi, zgoda? — szepnął Knox do Hiltona. — Pozwól tylko mnie mówić!
Old Shatterhand teraz ich dopiero zobaczył, a wziąwszy do rąk sztuciec, patrzył w poważnem oczekiwaniu na zbliżających się.
— Good day, messur! — powitał ich Knox. — Czy pozwolicie nam wypocząć nieco przy was?
— Każdy uczciwy człowiek jest nam miły, — odpowiedział Old Shatterhand, spojrzawszy badawczo najpierw na jeźdźców, a potem na konie.
— Mam nadzieję, że nie myślicie o nas inaczej! — odparł Hilton, wytrzymując napozór zupełnie spokojnie przenikliwe spojrzenie myśliwego.
— Ja sądzę o ludziach dopiero wtedy, gdy ich poznam.
— No, to pozwólcie, że damy wam do tego sposobność!
Zeskoczywszy z koni, usiedli przy ognisku; byli naturalnie głodni, bo rzucali dość tęskne spojrzenia na pieczeń. Dobroduszny Jemmy podsunął im kilka kawałków mięsa; oczywiście, nie czekali na powtórne zaprosiny. Teraz grzeczność zabraniała im stawiać jakiekolwiek pytania, dlatego minął dłuższy czas w milczeniu, aż się nasycili. —
Drugi ze wspomnianych oddziałów, zbliżający się z przeciwnej strony do lasu, stanowiła gromada około stu Indjan. Old Shatterhand był wprawdzie i na tej stronie, aby się rozejrzeć, po rozciągającej się tam prerji, lecz nie mógł jeszcze dojrzeć nadjeżdżających czerwonych, bo w tym czasie byli oni dopiero za wybiegającym naprzód rogiem lasu. Ci musieli również dobrze znać okolicę, bo zmierzali wprost ku wyjściu wąskiej ścieżyny, którą biali dostali się na polanę.
Czerwoni znajdowali się na ścieżce wojennej, jak wskazywały jaskrawe barwy, któremi pomalowali twarze. Większość nosiła broń palną, a tylko niewielu miało łuki i strzały. Na ich czele jechał olbrzym, który był widocznie wodzem, bo miał orle pióra wpięte we włosy. Wieku jego nie można było rozpoznać pod pokrywającemi całą twarz wojennemi linjami czarnemi, żółtemi, i czerwonemi. Stanąwszy na ścieżce, zeskoczył z konia, aby ją zbadać. Wojownicy, jadący na przedzie, zatrzymawszy się za jego przykładem, przypatrywali się z natężeniem jego poczynaniom. Wtem jeden z koni parsknął. Wódz podniósł ostrzegawczo rękę, a jeździec położył zwierzęciu dłoń na nozdrzach. Wódz musiał zauważyć coś podejrzanego, kiedy nakazał większą ciszę. Powoli, krok za krokiem, pochylony głęboko ku ziemi, postępował dalej w las ścieżką. Kiedy potem powrócił, odezwał się cicho w języku Utahów, który jest gwarą szoszońskiego idjomu języka sonora:
— Blada twarz była tu przed czasem, którego potrzebuje słońce do przebycia drogi jednej piędzi. Niech wojownicy Utahów ukryją się ze swemi końmi pod drzewami. Ovuts-awaht pójdzie poszukać bladej twarzy.
Wódz, Ovuts-awaht, to znaczy „Wielki Wilk“, który był niemal wyższy i szerszy od Old Firehanda, poczołgał się w las; kiedy powrócił może po upływie pół godziny, ludzi jego nie było widać; gwizdnął jednak cicho i natychmiast czerwoni wyszli z pod drzew, pozostawiwszy tam konie. Na dany znak podeszło do niego pięciu czy sześciu poddowódców.
— Sześć bladych twarzy leży pod skałą, — odezwał się do nich. — To jest z pewnością tych sześciu, którzy wczoraj uciekli. Jedzą mięso, a konie pasą się przy nich. Niech moi bracia pójdą za mną, aż tam, gdzie się ścieżka kończy; potem niech się rozdzielą; połowa poczołga się na prawo, a inni na lewo, aż polana zostanie otoczona, Wtedy dam znak, a czerwoni wojownicy niechaj wyskoczą. Białe psy tak się przerażą, że nie sięgną po broń, my zaś pochwycimy ich i zawleczemy do wsi, aby ich przywiązać do pala. — Pięciu ludzi pozostanie, aby pilnować koni. Howgh!
Pod kierownictwem wodza weszli czerwoni po ścieżce w las tak cicho, że żadnego szmeru nie było słychać. Kiedy dotarli do miejsca, gdzie droga wychodziła na polankę, rozeszli się na obie strony, aby otoczyć to miejsce. —
Biali właśnie skończyli posiłek. Hobble-Frank zasadził nóż za pas i odezwał się, naturalnie w języku angielskim, aby obaj nowo przybyli mogli go zrozumieć:
— No, podjedliśmy sobie, a konie wypoczęły; możemy więc ruszyć w dalszą drogę, aby jeszcze przed nocą dostać się do dzisiejszego celu.
— Tak, — zgodził się Jemmy. — Ale przedtem musimy się koniecznie zapoznać i dowiedzieć, dokąd zmierzamy.
— Słusznie, — potwierdził Knox. — A więc, czy możemy wiedzieć, jakie to miejsce chcecie jeszcze dzisiaj osiągnąć?
— Jedziemy do Elk-mountains.
— My także. To się znakomicie składa; możemy jechać razem.
Old Shatterhand nie powiedział ani słowa; dał Jemmy’emu znak pokryjomu, aby dalej prowadził swój egzamin, bo chciał odezwać się dopiero wtedy, gdy przyjdzie czas na niego.
— Dla mnie będzie to bardzo miło, — odpowiedział grubas. — Ale dokąd się potem udacie?
— Tegośmy jeszcze nie postanowili. Może nad Green-river, aby poszukać bobrów.
— To niewiele pewnie znajdziecie. Kto chce łapać tłuste ogony[3], ten musi iść dalej na północ. Jesteście więc traperami?[4]
— Tak. Ja nazywam się Knox, a mój towarzysz Hilton.
— A gdzie macie, master Knox, sidła na bobry, bez których przecież nie możecie ich łowić?
— Te skradli nam jacyś złodzieje, chyba Indjanie, tam wdole rzeki San Juan. Może natrafimy na jaki kamp, gdzie będziemy mogli nowe kupić. Czy myślicie, że możemy się do was przyłączyć?
— Nie mam nic przeciw temu, jeśli tylko moi towarzysze będą z tego zadowoleni.
— Dobrze, master. Czy możemy więc poznać wasze nazwiska?
— Dlaczego nie! Mnie nazywają grubym Jemmym. Mój sąsiad na prawo, to...
— Długi Davy, pewnie? — przerwał szybko Knox.
— Tak. Domyśliliście się tego?
— Naturalnie! Jesteście znani szeroko i daleko, a gdzie znajduje się gruby Jemmy, tam nie potrzeba długo szukać Davy’ego. A ten mały master, tu po waszej lewej ręce?
— Tego nazywamy Hobble-Frankiem; słynne chłopisko; poznacie go jeszcze.
Frank obrzucił mówcę gorącem i wdzięcznem spojrzeniem, a ten ciągnął dalej:
— Ostatnie nazwisko, które wam wymienię, jest w każdym razie jeszcze bardziej znane, niż moje. Myślę bowiem, że słyszeliście o Old Shatterhandzie?
— Old Shatterhand? — zawołał z wielką radością, zaskoczony tem Knox. — Rzeczywiście? Czy to prawda, sir? Wy jesteście Old Shatterhand? — Pozwólcie mi powiedzieć sobie, że bardzo się cieszę, mogąc was poznać!
Po tych słowach wyciągnął ku myśliwemu rękę i rzucił na Hiltona spojrzenie, którem chciał mu powiedzieć:
— Ty! Ciesz się, bo teraz jesteśmy bezpieczni!
Old Shatterhand udał jednak, że nie spostrzega podawanej mu ręki, i odparł zimno:
— Czy naprawdę się cieszycie? Szkoda więc, że nie mogę podzielać waszej radości.
— Dlaczego nie, sir?
— Bo jesteście ludźmi, którzy wogóle nie mogą sprawić radości.
— Jak to rozumiecie? — zapytał Knox, zupełnie zmieszany tą otwartością. — Przypuszczam, że żartujecie?
— Mówię poważnie. Jesteście obaj krętaczami, a może nawet jeszcze czemś o wiele gorszem.
— Oho! Czy myślicie, że zniesiemy spokojnie taką obelgę?
— Tak jest; tak myślę, bo cóż możecie innego uczynić?
— Czy znacie nas może?
— Nie. Nie byłoby to dla mnie wcale zaszczytem.
— Sir, stajecie się coraz bardziej bezwzględnym. Udowodnijcie, że jesteśmy kłamcami!
— Dlaczego nie! — odpowiedział Old Shatterhand obojętnie. — A więc zastawialiście sidła nad San Juan? Kiedyż to?
— Przed czterema dniami.
— Przychodzicie wprost stamtąd?
— Tak.
— Przyszliście więc z południa? To kłamstwo. Przybyliście tutaj tuż po nas, musielibyśmy więc widzieć was tam na otwartej prerji. Ku północy jednak las tworzy występ i za tym właśnie występem tkwiliście, kiedy ostatni raz rozglądałem się, zanim skręciliśmy na tę ścieżkę. Przyszliście z północy.
— Ależ, sir, powiedziałem prawdę. Nie mogliście nas widzieć.
— Ja? Ja nie widziałem was? Gdybym miał tak kiepskie oczy, tobym już sto razy zginął. Nie, tego mi nie wmówicie! A teraz dalej: gdzie macie siodła i uzdy?
— Skradzione nam!
— Człowiecze! Czy uważasz mnie za niedorostka? — zaśmiał się Old Shatterhand pogardliwie. — Pewnieście wsadzili siodła i uzdy razem z sidłami na bobry do wody, kiedy wam to wszystko skradziono? Jakiż myśliwy zdejmuje koniowi uzdę? A skąd macie te indjańskie wędzidła?
— Kupiliśmy je od czerwonych.
— A może także i konie?
— Nie, — odpowiedział Knox, widząc, że to zuchwałe kłamstwo z pewnościąby mu nie uszło.
— A więc Indjanie Utah handlują wędzidłami? O tem nie wiedziałem dotąd. A skąd macie konie?
— Kupiliśmy je w forcie Dodge.
— Tak daleko stąd? A ja założyłbym się, że tę zwierzęta w ostatnich czasach całemi tygodniami przebywały na pastwisku. Koń któryby przyniósł jeźdźca z fortu Dodge aż tutaj, wyglądałby zupełnie inaczej. A jak się to stało, że wasze konie nie są podkute?
— O to musicie zapytać handlarza, od którego ja kupiliśmy.
— Banialuki! Te zwierzęta zostały skradzione!
— Sir! — zawołał Knox, chwytając za nóż. Również i Hilton sięgnął ręką do pasa.
— Pozostawcie noże w spokoju, bo inaczej powalę was na ziemię! — groził Old Shatterhand. — Czy myślicie, że nie poznaję w tych koniach tresury indjańskiej?
— Przecież widzieliście nas na koniach tylko przez krótką chwilę, gdyśmy od ścieżki jechali do tych kamieni?
— Słusznie, ale widzę, że unikają naszych zwierząt, a trzymają się razem. Konie zostały skradzione Utahom, a wy należycie do ludzi, którzy napadli na tych czerwonych biedaków.
Knox nie wiedział już, co ma dalej mówić; nie dorastał przenikliwością Shatterhandowi. Stało się z nim to, co zwykle dzieje się w podobnych wypadkach z tego rodzaju ludźmi; ucieczki szukał w grubijaństwie.
— Sir, słyszałem o was wiele i uważałem was za zupełnie innego człowieka. Mówicie jak nieprzytomny. Kto upiera się przy takiem twierdzeniu, jak wasze, musi być poprostu szaleńcem. Nasze konie i indyjska tresura! Możnaby umrzeć ze śmiechu, gdybym się nie musiał gniewać na to. — Widzę, że nie pasujemy do siebie i odjedziemy, aby uniknąć waszych fantazyj! — Do wszystkich djabłów! Co to?
Mówiąc o koniach, zwrócił oczy na nie i przytem spostrzegł coś, co przykuło do siebie całą jego uwagę. Podniosły one mianowicie nozdrza do góry, kręciły się na wszystkie strony, wciągały powietrze, a potem, rżąc radośnie, ruszyły ku skrajowi polanki.
— Tak! Co to? — zawołał również Jemmy. — Indjanie w pobliżu!
Niezawodnie oko Old Shatterhanda objęło jednem bystrem spojrzeniem grożące niebezpieczeństwo, to też odpowiedział:
— Jesteśmy otoczeni, naturalnie przez Utahów, których obecność zdradziły konie; teraz muszą rozpocząć napad.
— Co mamy robić? — zapytał Davy. — Czy będziemy się bronić?
— Najpierw pokażemy im, że nie mamy nic wspólnego z tymi rozbójnikami. To jest najważniejsze!
Uderzył Knoxa w skroń zwiniętą pięścią tak, że ten padł jak kłoda na ziemię; potem taki sam cios otrzymał Hilton.
— A teraz prędko na skałę! — zawołał Old Shatterhand. — Tam mamy osłonę, której tutaj brak. Potem zobaczymy, co dalej czynić.
Wejście na olbrzymie kamienie nie było łatwe; ale w tego rodzaju położeniu podwajają się zdolności człowieka; dwie, trzy, pięć sekund i myśliwi znaleźli się na górze, gdzie, zniknąwszy poza występami i krawędziami, przykucnęli za krzakami. — Od czasu, gdy odezwało się rżenie koni indjańskich, aż do tej chwili minęła zaledwie minuta. Wódz chciał natychmiast dać znak do napadu, ale zaniechał tego, zobaczywszy, że jedna z bladych twarzy powaliła na ziemię dwie inne. Nie mógł sobie tego wytłumaczyć i zawahał się, a dzięki temu czwórka zyskała tyle czasu, by dostać się na skałę. Teraz siedzieli na górze, a kule i strzały nie mogły ich dosięgnąć; sami natomiast byli w stanie opanować całą wolną przestrzeń i wysyłać kule we wszystkich kierunkach.
— Co począć? — takie było pytanie, które sobie zadawał „Wielki Wilk“. Czerwony, jeśli musi, jest dzielny, śmiały, a nawet zuchwały; ale jeśli może osiągnąć swój cel przy pomocy chytrości bez niebezpieczeństwa, to nawet nie przyjdzie mu na myśl narażać życia. Wódz więc, gwizdnąwszy, zawołał do siebie poddowódców, aby się z nimi naradzić.
Wynik narady dał się wkrótce widzieć albo raczej słyszeć. Z kraju polany zabrzmiał donośny głos. Ponieważ plac wolny miał najwyżej pięćdziesiąt kroków szerokości, a odległość między skałą a miejscem, skąd głos dochodził, wynosiła zaledwie połowę tego, a więc dwadzieścia pięć kroków, można było przeto słyszeć wyraźnie każde słowo. Wódz, stojąc przy drzewie, wołał:
— Blade twarze są otoczone przez wielu czerwonych wojowników, niechaj przeto zejdą nadół.
Było to tak śmieszne, że nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Czerwony powtórzył wezwanie jeszcze dwukrotnie, a kiedy i teraz nie doczekał się odpowiedzi, dodał:
— Jeśli biali mężowie nie posłuchają, zabijemy ich.
Na to odpowiedział Old Shatterhand:
— Co uczyniliśmy czerwonym wojownikom, że nas otoczyli i chcą na nas napaść?
— Jesteście psami, które zabiły naszych mężów i zrabowały nam konie.
— Mylisz się. Tylko dwu z tych drabów jest tutaj; przyszli dopiero niedawno do nas, a kiedy domyśliłem się, że są wrogami Utahów, powaliłem ich na ziemię. Oni nie umarli; wkrótce znowu się obudzą. Jeśli chcecie ich mieć, to zabierzcie ich sobie.
— Chcesz nas tylko do siebie zwabić, aby nas pozabijać!
— Nie! — Kto ty jesteś? Jakie jest twe imię?
— Jestem Ovuts-awaht, wódz Utahów.
— Znam cię. Wielki Wilk jest silny ciałem i duchem. Jest naczelnikiem Yampa-Utahów, którzy są dzielni i sprawiedliwi i nie mszczą się na niewinnych za zbrodnie winnych.
— Mówisz, jak kobieta. Płaczesz z obawy o życie. Nazywasz się niewinnym z trwogi przed śmiercią. Gardzę tobą. Jak brzmi twe imię? Jest to pewnie imię starego, ślepego psa!
— Czy Wielki Wilk nie jest sam ślepym? Zdaje się, że nie widzi naszych koni. Czy należały do Utahów? Wśród nich jest muł. Czy i ten został im skradziony? Jak może Wielki Wilk uważać nas za koniokradów? Niechaj spojrzy na mojego karego! Czy Utahowie posiadali kiedykolwiek takie zwierzę? Płynie w niem krew, jaką hoduje się tylko dla Winnetou, wielkiego wodza Apaczów, i jego przyjaciół, Niechaj wojownicy Utahów słuchają, czy moje imię jest imieniem psa. Blade twarze nazywają mię Old Shatterhand; w języku Utahów nazywam się Pokai-mu, „Zabijająca Ręka“.
Wódz nie odpowiedział; cisza, która teraz nastąpiła, trwała przez kilka minut. Było to pewnym znakiem, że imię myśliwego wywołało należyte wrażenie. Dopiero po pewnym czasie dał się słyszeć głos Wielkiego Wilka:
— Biała twarz podaje się za Old Shatterhanda, lecz my mu nie wierzymy. Old Shatterhand nie zna trwogi; tobie zaś obawa odebrała odwagę, by się nam pokazać.
— Gdyby to była prawda, to wojownicy Utahów czują jeszcze więcej trwogi, niż ja; oni się kryją, a ty z nimi, przed czterema tylko mężami. — Ja zaś ci dowiodę, że nie znam obawy. Będziecie mnie widzieć.
Wyszedłszy ze swej kryjówki, wstąpił na najwyższy punkt skały spojrzał, powoli dokoła i stał tam wgórze tak swobodnie i odważnie, jakby w pobliżu nie było ani jednej strzelby, z której kula mogłaby go trafić.
— Ing Pokai-mu, ing Pokai-mu, howgh! — zabrzmiało wiele głosów. — To Zabijająca Ręka, to Zabijająca Ręka, tak jest!
Westman stał bez żadnej obawy, wołając do wodza:
— Czy słyszałeś okrzyki twych wojowników? Czy teraz wierzysz, że jestem rzeczywiście Old Shatterhandem?
— Tak, wierzę! Twoja odwaga jest wielka. Nasze kule trafiają znacznie, znacznie dalej, niż ty stoisz. Jakże łatwo mógłby który z karabinów wypalić!
— To się nie stanie, bo wojownicy Utahów są bohaterami, a nie mordercami. A gdybyście mnie zabili, to śmierć moja zostałaby drogo na was pomszczona.
— My nie boimy się zemsty!
— Onaby was dosięgła i pochłonęła, nie pytając o to, czy się boicie. — Spełniłem życzenie Wielkiego Wilka i pokazałem się; ale dlaczego on pozostaje jeszcze w ukryciu? Czy obawia się, czy też uważa mnie za mordercę, który chce go zabić?
— Wódz Utahów nie troszczy się o to. On wie, że Old Shatterhand chwyta tylko wtedy za broń, kiedy zostanie napadnięty. On się pokaże.
Wyszedł z poza drzewa, tak, że widać było całą jego wysoką postać.
— Czy Old Shatterhand jest teraz zadowolony? — zapytał.
— Nie! Chciałbym pomówić z tobą z mniejszej odległości, aby wygodniej poznać wasze życzenia. Chodź więc bliżej, aż do połowy drogi; ja zejdę ze skały i wyjdę naprzeciw ciebie. Potem usiądziemy, jak przystało wojownikom i wodzom, aby się naradzić.
— Czy nie przyjdziesz raczej do nas?
— Nie; jeden drugiego uczci przez to, że wyjedziemy naprzeciw siebie na jednakową odległość.
— To będę siedział na otwartem miejscu wystawiony na strzały twoich ludzi.
— Daję ci słowo, że nic ci się nie stanie. Będą strzelać tylko wtedy, jeśli czerwoni wojownicy poślą mi kulę. Wtedy, byłbyś naturalnie zgubiony.
— Jeśli Old Shatterhand da słowo, to można mu ufać; jest ono równie święte dla niego, jak największa przysięga. A więc pójdę. Jak wielki biały myśliwy będzie uzbrojony?
— Odłożę wszystką moją broń i pozostawię ją tutaj; tobie jednak wolno robić, co ci się podoba.
— Wielki Wilk nie shańbi się, okazując mniej odwagi i zaufania. — Zejdź więc!
Wódz złożył broń w trawie tam, gdzie stał, i czekał potem na Old Shatterhanda.
— Odważacie się na zbyt wiele, — ostrzegał tegoż Jemmy. — Czy rzeczywiście jesteście przekonani, że możecie uczynić to bezpiecznie?
— Tak. Gdyby wódz przedtem odszedł na bok, aby się naradzić ze swymi ludźmi, albo dał im jaki rozkaz czy znak, to mógłbym naturalnie powziąć podejrzenie. Ponieważ jednak tego nie uczynił, mogę mieć śmiało do niego zaufanie.
— A my co mamy tymczasem robić?
— Nic. Skierujecie na wodza karabiny, ale tak, żeby tego nie spostrzeżono, i zastrzelicie go natychmiast gdyby się chciał na mnie rzucić.
Po tych słowach zeskoczył ze skały; potem obaj przeciwnicy ruszyli powoli ku sobie. Kiedy się zbliżyli, Old Shatterhand wyciągnął rękę do wodza:
— Jeszcze nigdy Wielkiego Wilka nie widziałem, ale słyszałem często, że jest w radzie najmędrszym, a w walce najdzielniejszym. Cieszę się, że widzę jego oblicze i że mogę pozdrowić go jako przyjaciela.
Indjanin odtrącił rękę białego, zmierzył badawczem spojrzeniem jego postać i twarz i odpowiedział, wskazując na ziemię:
— Usiądźmy! Wojownicy Utahów musieli wykopać topory wojenne przeciw bladym twarzom; nie istnieje więc ani jeden biały, którego mógłbym pozdrowić jako przyjaciela.
Usiadł, a Old Shatterhand naprzeciw niego. Ognisko wygasło, a tuż przy jego resztkach leżeli jeszcze Knox i Hilton, którzy musieli być bardzo mocno ogłuszeni, bo jeszcze ciągle się nie poruszali. — Mustang Old Shatterhanda zwietrzył Indjan, zanim rozległ się głos wodza, i parskając schronił się w pobliże skały. Stary muł Davy’ego miał równie dobry nos i poszedł za jego przykładem, a ponieważ konie Franka i Jemmy’ego skorzystały z tej wskazówki, przeto wszystkie cztery zwierzęta stały teraz tuż przy skale, a ich postawa I zachowanie wskazywały, że są zupełnie świadome niebezpieczeństwa, w jakiem znaleźli się panowie. —
Zdawało się, że żaden z obu siedzących naprzeciw siebie nie chce zacząć rozmowy. Old Shatterhand patrzył w oczekiwaniu w ziemię, tak obojętnie, jakby nic złego nie mogło mu grozić. Czerwony jednak nie mógł badawczego wzroku oderwać od białego. Barwa, pokrywająca grubą warstwą twarz jego, nie pozwalała widzieć jej wyrazu, ale kąty ust, przeciągnięte szeroko i nieco ku górze, wskazywały, że wyrobił sobie o myśliwym, o którym wiele mówiono, zdanie, które nie chciało się teraz pogodzić z jego wyglądem. Widać to było, kiedy wreszcie uczynił prawie ironiczną uwagę:
— Sława Old Shatterhanda jest wielka, ale jego postać nie dorosła jej.
Postać Old Shatterhanda przenosiła zwykłą miarę, napozór jednak zupełnie nie wyglądał na giganta. W wyobraźni zaś czerwonego żył jako prawdziwy Goljat. Myśliwy odpowiedział, śmiejąc się:
— Co ma wspólnego postać ze sławą? Czy mam może odpowiedzieć wodzowi w ten sposób: „Ciało Wielkiego Wilka jest wielkie, ale jego sława i jego dzielność nie rosła z niem jednakowo!“
— To byłoby obelgą, — oświadczył czerwony z błyskiem w oczach, — po której natychmiast opuściłbym cię, aby wydać rozkaz do rozpoczęcia walki.
— Dlaczego ty jednak pozwalasz sobie na taką uwagę co do mojej postaci? Wprawdzie twoje słowa nie mogą obrazić Old Shatterhanda, ale zawierają wzgardę, której ścierpieć nie mogę. Jestem conajmniej równie wielkim wodzem, jak ty; będę mówił z tobą uprzejmie i żądam od ciebie takiej samej uprzejmości. To muszę ci powiedzieć, zanim rozpoczniemy naszą rozmowę, bo inaczej nie doprowadzi ona do celu. —
Był zobowiązany ze względu na siebie i na swych towarzyszy udzielić czerwonym tej nauki. Im silniej występował, tem więcej imponował, a od wrażenia, jakie teraz wywołał, zależało ukształtowanie się ich położenia. —
— Istnieje jeden tylko cel: wasza śmierć! — oświadczył Wielki Wilk.
— To byłoby morderstwo, bośmy wam nic złego nie uczynili.
— Pshaw! Znajdujesz się w towarzystwie morderców, których ścigamy! Jechałeś z nimi.
— Nie! To nie prawda! Poślij jednego ze swoich wojowników, niech odszuka nasz ślad. Wkrótce przekona się, że ci dwaj ludzie przyszli dopiero potem i natknęli się na nas,
— To nie zmienia niczego. Blade twarze napadły Utahów wśród zupełnego spokoju, zrabowały im konie i zabiły wielu ich wojowników. Nasz gniew był wielki, lecz niemniejsza była nasza rozwaga. Wysłaliśmy mądrych mężów, aby zażądali ukarania winnych i wynagrodzenia naszych strat; wyśmiano ich i odepchnięto. Dlatego wykopaliśmy tomahawki i przysięgliśmy, że dopóki nie spełnimy naszej zemsty, każdy biały, który wpadnie w nasze ręce, zostanie zabity. Tej przysięgi musimy dotrzymać, a ty jesteś białym!
— Ubolewam nad tem, co się stało. Wielki Wilk wie zapewne, że jestem przyjacielem czerwonych mężów.
— Wie o tem, ale mimo to musisz i ty umrzeć. Kiedy niesprawiedliwe blade twarze, które nie uwzględniły naszych skarg, dowiedzą się, że swem postępowaniem stały się winne śmierci wielu sprawiedliwych, a nawet Old Shatterhanda, będzie to dla nich nauką i na przyszłość będą działać mądrzej i rozważniej.
Brzmiało to groźnie. Indjanin mówił zupełnie poważnie, a wniosek jaki z tego wyciągnął, nie był bynajmniej nielogiczny. Mimo to Old Shatterhand odpowiedział:
— Wielki Wilk myśli tylko o swej przysiędze, ale nie o jej skutkach. Jeśli nas zabije, to po górach i prerjach rozlegnie się okrzyk oburzenia i tysiące bladych twarzy wyruszy przeciw Utahom, aby pomścić śmierć naszą; a ta zemsta będzie tem sroższą, że zawsze byliśmy przyjaciółmi czerwonych mężów.
— Wy? Nie zaś ty sam? Mówisz także o swych towarzyszach? Kto są te blade twarze?
— Jeden nazywa się Hobble-Frank; nie znasz go zapewne; ale imiona dwu innych słyszałeś nieraz; są to „gruby Jemmy“ i „długi Davy“.
— Znam ich. Nie widziano nigdy jednego bez drugiego i nigdy też nie słyszałem, aby byli wrogami Indjan. Ale właśnie dlatego ich śmierć pouczy niesprawiedliwych wodzów białych, jak niemądrze postąpili, odtrąciwszy naszych posłów. — Wasza śmierć jest postanowiona, ale będzie zaszczytna. Jesteście mężami dzielnymi i sławnymi; umrzecie śmiercią tak pełną męczarni, jaką tylko zdołamy wam zadać. Wy zaś poniesiecie ją i powieka wasza nie zadrga, a wieść o tem rozejdzie się po wszystkich krajach. Przez to sława wasza stanie się jeszcze większą, a w wiecznych ostępach będziecie zażywać wielkiej czci. Sądzę, że zrozumiesz, jakim to jest względem z naszej strony i będziesz nam wdzięczny!
Old Shatterhand bynajmniej nie był zachwycony przyobiecanemi przez wodza względami. Nie dał jednak tego poznać po sobie i odpowiedział:
— Twój zamiar jest bardzo dobry i ci się chwali ale tłumy tych, którzy pomścić nas przyjdą, nie będą ci za to wdzięczne.
— Śmieję się z nich; niechaj przychodzą! Ovuts-awaht nie ma zwyczaju liczyć swych nieprzyjaciół. A czy nie wiesz, jak wielka liczba będzie nas wtedy? Zgromadzą się wojownicy Yamba, Uinta, Sampiczów, Pah-wantów, Wiminuczów, Elków, Kapotów, Weawerów, Paiów, Taszów, Muaczów i Tabekwaczów. Wszystkie te ludy należą do do szczepu Utah; one zmiażdżą białych wojowników.
— To idź na wschód i policz białych! A jakich dowódców mają! Powstaną po nas mściciele, z których każdy zosobna będzie wart tyle, co wielu, wielu Utahów.
— Kto to będzie?
— Nazwę ci tylko jednego: Old Firehand!
— To bohater; jest.on wśród białych twarzy tem, czem grizly między psami prerjowemi, — przyznał wódz. — Ale ten byłby jedynym, drugiego mściciela nie możesz mi wymienić.
— O, wielu, wielu jeszcze mogę przytoczyć; ale wspomnę tylko jednego: Winnetou!
— Milcz! On jest wodzem Apaczów! Biali czują się za słabi wobec nas; posłali do Nawajów i podjudzili ich przeciw nam.
— Wiesz już o tem?
— Oczy Wielkiego Wilka są bystre, a uszom jego nie ujdzie żaden szmer. Czy Nawajowie nie należą do szczepu Apaczów? Czyż więc nie musimy uważać Winnetou za naszego wroga? Biada mu, jeśli wpadnie w nasze ręce!
— Wtedy biada i wam! Ostrzegam cię. Mielibyście wówczas przeciw sobie nie tylko białych wojowników, ale także wiele tysięcy wojowników Meskalerów, Llanerów, Xikarillasów, Tarakonów, Nawajów, Czirigamiów, Pilanenjów, Lipanów, Copperów, Gilasów i Mimbrenjów, którzy wszyscy należą do szczepu Apaczów. Ci pociągnęliby przeciw wam, a biali nie potrzebowaliby nic czynić, tylko spokojnie przyglądać się, jak Utahowie i Apacze nawzajem się mordują. Czy rzeczywiście chcesz twym białym wrogom sprawić taką radość?
Wódz popatrzył przed siebie:
Powiedziałeś prawdę; ale blade twarze napierają na nas ze wszystkich stron; oni nas zalewają swą liczbą, a czerwony mąż jest skazany na powolną i pełną męczarni śmierć z uduszenia. Czyż więc nie lepiej dla niego tak prowadzić walkę, aby prędzej umarł i prędzej został wytępiony? Przyszłość, którą mi ukazałeś, nie może mnie powstrzymać, lecz tylko umacnia w tem, aby używać topora wojennego bez żadnej litości i względów. Nie zadawaj sobie trudu; pozostanie tak, jak powiedziałem. A może masz nadzieję, że nam umkniesz? — Czy wiesz ilu wojowników mam ze sobą? jest ich dwustu!
— Tylko? Może ci opowiadano, że większe gromady napróżno wysilały się, aby mię pojmać albo zatrzymać. Czy nie dowiedziałeś się jeszcze, jaką broń posiadam?
— Masz podobno karabin, z którego można strzelać bez przestanku; ale to jest niemożliwe; nie wierzę w to.
— Czy mam ci pokazać?
— Tak! Pokaż! — zawołał wódz zachwycony, że będzie mógł zobaczyć tę tajemniczą strzelbę, z którą łączyło się tyle podań.
— A więc przyniosę ją!
Powstawszy, podszedł do skały, aby przynieść sztuciec. W obecnem położeniu musiał przedewszystkiem starać się o to, aby przerazić i oszołomić Indjan mimo ich przewagi, a do tego celu najlepiej nadawała się jego strzelba, bo wiedział, jak wiele opowieści krążyło o niej wśród czerwonych. Uważali ją za broń czarodziejską, którą Wielki Manitou dał słynnemu myśliwemu, aby go uczynić niezwyciężonym. Jemmy podał sztuciec ze skały westmanowi, a ten, powróciwszy do wodza, wyciągnął go ku niemu i rzekł:
— Oto jest strzelba; weź ją i obejrzyj!
Już czerwonoskóry wyciągnął rękę po broń, ale cofnął się i zapytał:
— Czy może ją dotknąć kto inny oprócz ciebie? Jeśli to jest rzeczywiście czarodziejska strzelba, to każdemu, do kogo nie należy, musi grozić niebezpieczeństwem, skoro tylko jej dotknie.
— Nie mogę ci zdradzić jej tajemnicy. Weź ją i sam spróbuj!
Trzymając sztuciec w prawej ręce, położył palec na bębenku, aby go lekkim, zupełnie niedostrzegalnym ruchem tak obrócić, że przy najmniejszym poruszeniu musiał strzał nastąpić. Jego bystre oczy zauważyły grupę kilku czerwonych, którzy z ciekawości opuścili swe obronne stanowisko i teraz stali obok siebie na brzegu polany. Grupa ta tworzyła tak dobry cel, że kula, nawet niezupełnie dokładnie wycelowana, musiała trafić jednego z Utahów.
Teraz szło tylko o to, czy wódz chwyci za karabin czy nie. Był wprawdzie mniej przesądny, niż inni czerwonoskórzy, ale jednak niezupełnie dowierzał strzelbie. — Old Shatterhand ujął teraz sztuciec obu rękami i zbliżył do wodza tak, że lufa była skierowana we wspomnianą grupę Indjan. Ciekawość Wielkiego Wilka przewyższała jednak jego obawę, więc chwycił za strzelbę. Westman włożył mu ją do ręki, ta dotknęła zamku. W tej samej chwili huknął strzał, — a tam, gdzie stali Indjanie, rozległ się krzyk; Wielki Wilk przerażony upuścił sztuciec. Jeden z czerwonych został raniony,
— Czy ja go zraniłem? — zapytał wódz zmieszany.
— A któż inny? — odpowiedział Old Shatterhand. — To była dopiero przestroga; przy następnem poruszeniu karabinu, sprawa byłaby gorszą. Pozwalam ci dotknąć go powtórnie, ale ostrzegam cię; kula teraz...
— Nie! Nie! — zawołał czerwonoskóry, odpychając go obu rękami. — To naprawdę zaczarowana strzelba, przeznaczona tylko dla ciebie!
— To bardzo mądrze z twej strony, — oświadczył Old Shatterhand poważnie. — Otrzymałeś tylko małą nauczkę. Następnym razem poszłoby inaczej. — Spójrz na ten mały klon nad potokiem. Jest zaledwie na dwa palce gruby; zrobię w nim dziesięć otworów, które będą oddalone od siebie dokładnie na grubość palca.
Podniósłszy sztuciec, złożył się, wycelował w klon i nacisnął, raz — trzy — siedem — dziesięć razy. Potem rzekł:
— Idź i zobacz! Tak strzela czarodziejska strzelba!
Wódz podszedł ku drzewku, a Old Shatterhand zobaczył, że mierzył odległość otworów palcem. Kilku czerwonych, pociągniętych ciekawością, wyszło ze swych kryjówek i podeszło ku niemu. Skorzystał z tego myśliwy aby szybko włożyć w bębenek, poruszający się ekscentrycznie, nowe naboje.
— Uff, Uff, Uff! — usłyszał okrzyki. — Jeśli dla Indjan było prawdziwym cudem już to, że sztuciec oddał tyle strzałów bez nabijania, to teraz podziw ich jeszcze się zwiększył, gdy widzieli, że nie tylko żadna kula nie chybiła, ale że wszystkie przebiły cienki pień dokładnie na grubość palca jedna nad drugą. Wódz, powróciwszy, usiadł znowu i skinieniem ręki wezwał myśliwego, aby poszedł za jego przykładem; przez dłuższą chwilę milczał, patrząc w ziemię, lecz wreszcie rzekł:
— Widzę, że jesteś ulubieńcom Wielkiego Ducha. Słyszałem o twojej strzelbie, ale nie mogłem w to uwierzyć. Teraz wiem, że mówiono prawdę,
— Bądź więc ostrożny i rozważ dobrze, co czynisz. Chcesz nas pochwycić i zabić? Spróbuj! Nie mam nic przeciw temu. Jeśli potem policzycie wojowników, którzy padną od moich kul, to w waszej wsi rozlegnie się krzyk żałoby kobiet i dzieci zabitych; wtedy jednak nie będziesz mógł mi przypisywać winy.
— Czy sądzisz, że damy się wystrzelać? Musicie się nam poddać, chociaż ani jeden strzał nie padnie. Jesteście otoczeni, a nie macie co jeść. Będziemy was oblegać tak długo, aż głód zmusi was złożyć broń.
— To możesz długo czekać. Mam wodę do picia i mięsa poddostatkiem. Tam stoją przecież nasze zwierzęta, cztery konie, których mięsem możemy się żywić przez wiele tygodni! Ale do tego zupełnie nie przyjdzie, bo przebijemy się przez was. Ja pójdę przodem i będę słał kulę za kulą, a jak dobrze trafiam, widziałeś sam.
— Będziemy stać za drzewami!
— Czy myślisz, że to was osłoni przed moją czarodziejską strzelbą? Miej się na ostrożności! Ty byłbyś pierwszym, do któregobym mierzył. — Jestem przyjacielem czerwonych mężów i byłoby mi bardzo przykro, gdybym musiał tylu z was zabić. Już teraz opłakujecie ciężkie straty, a kiedy rozpocznie się walka z białymi żołnierzami i Nawajami, padnie jeszcze wielu, wielu waszych wojowników. Dlatego nie powinniście zmuszać i nas, abyśmy siali śmierć w szeregach Utahów.
Te poważne słowa wywarły wrażenie. Wódz patrzył długo przed siebie, siedząc nieruchomo jak posąg. Potem wyrzekł prawie z ubolewaniem:
— Gdybyśmy nie byli przysięgli, że zabijemy każdą bladą twarz, to może pozwolilibyśmy wam odejść; ale przysięgi musi się dotrzymać.
— Nie! Przysięgę można cofnąć.
— Ale tylko wtedy, gdy pozwoli na to wielka narada. Ja jestem jednak tutaj jedynym wodzem; z kim mam się naradzić?
A więc Old Shatterhand doprowadził wodza do tego, że nie nastawał już na ich życie. Kiedy mówił teraz o naradzeniu się, to największe niebezpieczeństwo minęło. Myśliwy znał zwyczaje czerwonoskórych, dlatego milczał, czekając, co Wielki Wilk dalej powie.
Ten objął badawczem spojrzeniem polanę. Myślał naturalnie nad tem, czyby nie można było jednak mimo niebezpiecznej czarodziejskiej strzelby dostać tych białych w swe ręce; wreszcie odezwał się, wzdychając głęboko nad tem, że mając dwustu ludzi przeciw czterem, zmuszony jest czynić ustępstwa.
— Ja sam nie mogę cofnąć mojej przysięgi; może mnie z niej rozwiązać tylko zgromadzenie starszych. Dlatego pójdziecie z nami jako jeńcy, aby dowiedzieć się, co postanowi o was rada.
— Pshaw! Jeńcem może być tylko ten, kto został pojmany. Pojedziemy z wami, ale nie jako jeńcy.
— Więc nie chcecie wydać waszej broni i nie pozwolicie się też związać?
— Nie! W żadnym wypadku!
— Uff! To powiem ci jeszcze jedno. Jeśli nie zgodzisz się na to, to będziemy was oblegać mimo twojej czarodziejskiej strzelby; jeśli zaś ruszycie teraz dobrowolnie z nami do naszej wsi, to zatrzymacie waszą broń i konie i nie zostaniecie również związani. Będziemy postępować zupełnie tak, jakbyśmy żyli z wami w pokoju; zato przysięgniecie nam, że poddacie się postanowieniom rady bez żadnego oporu. Powiedziałem. Howgh!
To słowo było dowodem, że teraz w żadnym razie nie ustąpi; ale Old Shatterhand był zupełnie zadowolony z wyniku rozmowy. Gdyby czerwoni chcieli obecnie naprawdę wykonać napad, to nikt nie uszedłby z całą skórą. Dlatego odpowiedział:
— Wielki Wilk pozna, że jestem jego przyjacielem. Poddamy się bez oporu postanowieniom starszych.
— Weź twój kalumet i przysięgnij, że tak uczynisz.
Old Shatterhand odwiązał ze sznura fajkę pokoju, napełnił ją szczyptą tytoniu i zapalił przy pomocy punksa[5], potem, wypuściwszy dym ku niebu i ziemi i w cztery strony świata, rzekł:
— Przyrzekam, że nie będziemy myśleć o oporze.
— Howgh! — stwierdził wódz. — Teraz jest dobrze.
— Nie, bo i ty musisz stwierdzić przysięgą swe przyrzeczenie, — oświadczył Old Shatterhand, podając czerwonemu fajkę.
Ten liczył w duszy może na to, że Old Shatterhand nie pomyśli o tem. W tym wypadku nie czułby się związany przyrzeczeniem i postąpiłby z białymi według własnej woli, gdyby tylko zeszli ze skały. Jednak zgodził się na żądanie bez oporu, wziął fajkę i, wydmuchnąwszy dym w ten sam sposób ku niebu, ziemi i czterem stronom świata, rzekł:
— Czterem białym nie stanie się z naszej strony nic złego, dopóki rada starszych nie poweźmie postanowienia co do ich losu: Howgh!
Teraz, oddawszy kalumet Old Shatterhandowi, podszedł do Knoxa i Hiltona, którzy leżeli jeszcze zupełnie tak, jak zostali powaleni.
— Do tych nie odnosi się moje przyrzeczenie, — powiedział. — Należą oni do morderców, bo poznaliśmy ich konie jako nasze. Szczęście dla nich, jeśli twoja ręka zabrała im duszę. — Czy są zabici?
— Nie, — odpowiedział Old Shatterhand, którego oku nie uszło, że ci dwaj w czasie rozmowy podnieśli raz ostrożnie głowy, aby się rozejrzeć. — Nie są zabici, udają tylko nieżywych, bo myślą, że ich pozostawimy.
— To niech się te psy podniosą, inaczej zmiażdżę ich pod nogami! — zawołał wódz, wymierzywszy każdemu z nich tak potężne kopnięcie, że zaniechali udawania nieprzytomnych i podnieśli się.
— Dziś rano umknęliście moim wojownikom, — odezwał się Wilk gniewnie. — Teraz oddał was Wielki Manitou w moje ręce i będziecie tak wyć przy palu męczeńskim za popełnione morderstwa, że usłyszą to wszystkie blade twarze w górach.
— Morderstwa? — zapytał Knox. — O tem nic nie wiemy. Kogo mieliśmy zabić?
— Milcz, psie! Znamy was, a te blade twarze, które przez was wpadły w nasze ręce, wiedzą, co uczyniliście!
Knox był człowiekiem chytrym; widział, że Old Shatterhand stoi nienaruszony i cały obok czerwonego, a Indjanie nie ważyli się porwać na tego sławnego człowieka. Kto znajdował się pod jego opieką, był równie bezpieczny przez nimi, jak on sam; dlatego drab wpadł na pewną myśl, którą uważał za jedyny ratunek. Old Shatterhand był białym, musiał więc ująć się za białym u czerwonoskórych. Tak przynajmniej myślał Knox.
— Naturalnie; — rzekł — muszą wiedzieć, co uczyniliśmy, bo jechaliśmy przecież z nimi i od tygodni już jesteśmy razem. Zapytaj Old Shatterhanda; ten ci wyjaśni i udowodni, że nie możemy być tymi, za których nas uważasz.
— Mylicie się — oświadczył westman. — Nie popełnię kłamstwa, aby was wydrzeć zasłużonej karze. Wiecie, co o was myślę; powiedziałem to i zdania nie zmieniam.
— Do pioruna! Jeśli tak, to i ja wiem, co mam robić. Nie chcecie nas ratować? Dobrze; zginiecie razem z nami! — A zwracając się do wodza, mówił dalej: — Dlaczego nie każesz związać i tych czterech? Oni także brali udział w rabunku koni, a właśnie od ich kul padło najwięcej waszych ludzi!
Była to niezwykła bezczelność, ale natychmiast też nastąpiła kara. — Oczy wodza zabłysły, rzucając wprost pioruny, kiedy wrzasnął na Knoxa:
— Tchórzu! Nie masz odwagi sam ponosić winy i zrzucasz ją na innych, wobec których jesteś smrodliwą ropuchą. Dlatego kara twoja rozpocznie się nie dopiero, przy palu męczeńskim, ale już teraz. Zabiorę ci skalp, a ty będziesz żył i będziesz go widział u mego pasa. Nani wicz, nani wicz! — mój nóż! mój nóż!
— Na miłość boską! — zawołał zagrożony. — Za życia oskalpowany? Nie, nie!
Wykonał skok, chcąc uciec, ale wódz równie szybko, jak on, skoczył za nim i chwycił go za kark; krótkie przyciśnięcie silną ręką i Knox zawisnął w niej bezwładnie, jak szmata. Jeden z Indjan przyskoczył, podając wodzowi nóż; ten wziął go, rzucił napół uduszonego na ziemię i ukląkł nad nim; — nastąpiły trzy szybkie cięcia, szarpnięcie za włosy, straszny krzyk leżącego pod nim i... wódz podniósł się, trzymając w lewej ręce krwawy skalp. Knox nie poruszał się, bo znowu stracił przytomność; czaszka jego przedstawiała straszny widok.
— Tak będzie z każdym psem, który szarpie czerwonych mężów, a potem zechce zgubić niewinnych! — zawołał Wielki Wilk, zatykając skalp za pas.
Hilton ze zgrozą widział, co się jego towarzyszowi przydarzyło, a z przerażenia stracił zdolność ruchu; powoli opadł na ziemię obok oskalpowanego i usiadł, nie mówiąc ani słowa. Na znak, dany przez wodza, przyszli czerwoni; wkrótce polana zaroiła się od nich; Hilton i Knox zostali związani rzemieniami. —
Kiedy Wielki Wilk mówił o oskalpowaniu, Old Shatterhand wyszedł na skałę, aby nie być świadkiem tej okrutnej sceny i zawiadomił towarzyszy o wyniku rozmowy.
— To źle, — odezwał się Jemmy. — Czy nie mogliście sprawić, aby nas całkiem uwolniono? A może byłoby lepiej, gdybyście dopuścili do walki!
— Z pewnością nie. Bylibyśmy to w każdym razie przypłacili życiem.
— Oho! Bronilibyśmy się, a ze względu na strach, jaki czerwoni czują przed sztućcem, nie trzeba nam było tracić nadziei. Na pewnoby nie odważyli się zbliżyć.
— Prawdopodobnie; lecz zato wygłodziliby nas, Mówiłem wprawdzie o tem, że zjedlibyśmy nasze konie, ale prędzej umarłbym z głodu, niżbym zabił mojego karego.
— Czerwoni nie stoją zapewne w gęstych szeregach obok lub za sobą; skoroby tylko zmierzch zapadł mogliśmy się byli ześlizgnąć ze skały, wszyscy czterej w jednym punkcie; dwa strzały i przebilibyśmy się.
— Ale co potem? Czerwoni z pewnością rozpaliliby ogień dookoła i natychmiast spostrzegli nasz zamiar ucieczki. A nawet gdyby się nam udało przebić przez ich szeregi, to, niestety, niezbyt daleko, bo mielibyśmy ich na piętach. Trzebaby było zabić kilku z nich, wyrzekając się zupełnie nadziei, że nas w razie pojmania oszczędzą.
— To całkiem słusznie, — przytakiwał Hobble-Frank. Nie rozumiem zupełnie, jak taki gruby Jemmy Pfefferkorn może nawet przypuszczać, że jest sprytniejszy od Old Shatterhanda. Ty jesteś zawsze i wszędzie owem jajem, które chce być mądrzejsze od kury. Old Shatterhand uczynił, co tylko mógł, i ja dam mu za to najwyższą notę z jedynką i wykrzyknikiem do tego i jestem zupełnie pewny, że Davy jest również tego zdania.
— To rozumie się samo przez się, — odparł tamten. — Walka sprowadziłaby na nas z pewnością zgubę.
— Do czego jednak doprowadzi to, że pójdziemy z nimi? — zapytał Jemmy. — Należy przecież przypuszczać, że zgromadzenie starszych będzie nas uważać, także za nieprzyjaciół.
— Tegobym im nie radził, — odgrażał się Frank. — Przytem miałbym i ja jakieś słówko do dorzucenia. Mnie tak łatwo nie poprowadzą do pala męczeńskiego. Będę się bronił przed tem rękami i nogami.
— Tego nie możesz zrobić; na to złożono przysięgę. Musimy zgodzić się na wszystko spokojnie.
— Kto to powiedział? Czy rzeczywiście nie widzisz tego, ty nędzny mydłku, że ta przysięga ma swoje kaprysy i przenośnie? Przecież nasz sławny Old Shatterhand podniósł sobie przy jej pomocy bardzo zręcznie tylną portjerę? O tem, że musimy poddać się wszystkiemu, Obadja nie pisze, mowa jest tylko, jak słyszałeś już, że nie będziemy myśleć o oporze. Dobrze; tego dotrzymamy. Niech postanawiają, co chcą, w to nie będziemy walić tysiąc centnarowemi, żelaznemi młotami parowemi; ale podstęp, podstęp, podstęp, to jest prawdziwy sens; podstęp to nie żaden opór. Jeśli nas sufler skaże na śmierć, to znikniemy w jakimkolwiek otworze i wypłyniemy znowu nawierzch po drugiej stronie nadwornego teatru z grandi-florją.
— Z grandezzą, myślisz zapewne, — poprawił Jemmy.
— Żebyś tak zechciał nie gadać! Już ja będę wiedział, jak się mam zachować w leksykonie konwersacyjnym! Grandezza! „Gran“ to jest waga aptekarska dwunasto-funtowa, a „dezza, dezza“, to zupełnie nie jest nic, zrozumiałeś? Ale „grand“ znaczy wielki, a „florja“ — znajdować się we florze, w szczęściu. Jeśli więc powiedziałem, że wypłyniemy w grandi-florji, to każdy wychowany człowiek będzie wiedział, co przez to rozumiałem i co chciałem zaznaczyć. Z tobą jednak zupełnie nie można rozmawiać obrazowo; pięknych frazesów nie rozumiesz, a wszystko, co wzniosłe, to dla ciebie mdłe. Popraw się, Jemmy, popraw się, dopóki możesz jeszcze się poprawić! Zatruwasz mi życie. Jeśli kiedy zamknę oczy, zniknę z tego pięknego bytu i stracę to szlachetne życie przez twój brak szacunku, to będziesz sobie palce gryzł z żalu i bólu serca nad tem, żeś mi tu w tym ziemskim formacie bytu tak często i chronologicznie się sprzeciwiał.
Jemmy chciał małemu, osobliwemu człowieczkowi odpowiedzieć ironicznie, ale Old Shatterhand skinął na niego i rzekł:
— Frank mię dobrze zrozumiał. Wyrzekłem się oporu, ale nie podstępu. Jednakże byłoby mi miło, gdybym nie był zmuszony do tak wykrętnego tłumaczenia swego przyrzeczenia. Spodziewam się, że będziemy mieć pod ręką jeszcze inne i uczciwsze środki. Teraz jednak mamy przedewszystkiem z chwilą obecną do czynienia.
— A przedewszystkiem idzie o to, — wtrącił Davy, — czy możemy ufać czerwonoskórym. — Wielki Wilk dotrzyma słowa?
— Z wszelką pewnością. Jeszcze nigdy wódz nie złamał przysięgi, którą stwierdził zapaleniem kalumetu. Aż do narady możemy się śmiało z zamkniętemi oczyma powierzyć Utahom. No, schodźmy i wsiadajmy na konie. Czerwoni gotują się już do wyruszenia. —
Knoxa i Hiltona Indjanie przywiązali do koni; pierwszy z nich, który znajdował się jeszcze w głębokiem omdleniu, leżał na grzbiecie wierzchowca z rękami przeciągniętemi dookoła jego szyi. — Utahowie zniknęli jeden za drugim na wąskiej ścieżce; wódz jechał ostatni, czekając na białych, aby się do nich przyłączyć. Było to pomyślnym znakiem, bo myśliwi przypuszczali, że czerwoni wezmą ich w środek i będą strzec bardzo surowo. —

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.





  1. Grzmocąca ręka.
  2. Żart. — Amerykanin Stanów Zjednoczonych.
  3. Bobry.
  4. Poszukiwacze bobrów.
  5. Krzesiwo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.