Skarb w Srebrnem Jeziorze/Część III/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skarb w Srebrnem Jeziorze |
Podtytuł | Powieść z Dzikiego Zachodu |
Wydawca | Sp. Wyd. „ORIENT” R. D. Z. |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der Schatz im Silbersee |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część III |
Indeks stron |
Widać było, że czerwonym bardzo się śpieszy, jechali bowiem przeważnie kłusem, nie zwracając najmniejszej uwagi na obu skrępowanych jeńców, z których jeden był nawet niebezpiecznie ranny. Pod wieczór dotarto do pierwszych występów górskich. Odtąd jechano ciągle pod górę. Dopiero koło północy zdawało się, że docierają do celu, bo wódz wydał kilku swym ludziom rozkaz, aby pojechali przodem oznajmić o przybyciu wojowników. —
Koryto dość szerokiej rzeki, której brzegami teraz jechali, coraz bardziej się rozstępowało, aż wreszcie mimo jasnego światła księżyca, nie można już było więcej rozeznać jego krawędzi. Las początkowo po obu stronach sięgał prawie wody, następnie cofnął się również, aż wreszcie otwarła się przed nimi pokryta trawą sawanna, na której ujrzano wdali blask płonących ognisk.
— Uff! — dał się słyszeć głos wodza. — Tam leżą namioty mojego szczepu i tam rozstrzygnie się los bladych twarzy.
— Czy jeszcze dzisiaj? — starał się dowiedzieć Old Shatterhand.
— Nie. Moi wojownicy potrzebują wypoczynku, a wasza walka o życie będzie trwać długo i sprawi nam większą radość, jeśli się przedtem snem wzmocnicie.
— Wcale nieźle! — odezwał się Jemmy po niemiecku, aby go czerwoni nie zrozumieli. — Nasza walka o życie! Mówi zupełnie tak, jakbyśmy wogóle nie mogli ujść pala męczeńskiego. Co ty na to, stary Franku?
— Teraz jeszcze ani słowa, — odpowiedział mały Saksończyk. — Będę mówił dopiero potem, kiedy nadejdzie pora. Teraz powiem tylko tyle, że wcale nie mam wrażenia, żebym miał umrzeć. Czekajmy więc cierpliwie. Ale, gdyby brutalną przemocą przedwcześnie chciano mię wysłać do moich przodków, to będę bronił swej skóry i wiem z pewnością, że nad moim grobowcem będzie zawodzić wiele wdów i sierot po tych, których przedtem wyekspedjuję do Elizy.
— Do Elizjum, chciałeś pewnie powiedzieć? — zapytał grubas.
— Nie pleć banialuk! Mówimy teraz przecież po niemiecku, a Eliza to słowo czysto germańskie. Jestem dobrym chrześcijaninem i nie chcę mieć nic wspólnego ze staro-rzymskiem Elizjum. —
Nadeszła chwila powitania. Mieszkańcy wsi wyruszyli gromadnie na spotkanie powracających wojowników; naprzedzie szli mężczyźni i chłopcy, za nimi kobiety i dziewczęta, a wszyscy krzyczeli co sił w piersiach.
Old Shatterhand spodziewał się zwykłej wsi z namiotów, lecz ku swemu rozczarowaniu spostrzegł, że był w błędzie. Ilość ognisk wskazywała, że zgromadziło się tu o wiele, wiele więcej wojowników, niż mogły pomieścić namioty. Zebrali się bowiem mieszkańcy licznych wsi Utahów, aby uplanować zemstę na białych. —
Kiedy dostano się do obozu, ujrzał Old Shatterhand namioty ze skóry bawolej i baraki, wzniesione naprędce z gałęzi, tworzące obszerne koło, w którego środku zatrzymał się oddział. Tutaj odwiązano od koni obu jeńców i rzucono na ziemię. Straszne jęki rannego Knoxa zagłuszyło wycie czerwonych. Potem przyprowadzono do nich pozostałych białych; wojownicy utworzyli wielkie koło, a kobiety i dziewczęta wystąpiły naprzód, aby wśród wrzasku wykonać taniec dokoła pojmanych.
Była to jedna z największych obelg, jakie istniały, bo pozwolić kobietom na taniec dookoła jeńców, znaczyło odmówić im czci i odwagi. Ktoby to zniósł bez oporu, naraziłby się na pogardę. Old Shatterhand krzyknął kilka słów do swych towarzyszy, na co ci uklękli i złożyli karabiny do strzału, sam zaś wystrzelił z niedźwiedziówki, której huk zagłuszył wycie tłumu, i przyłożył potem sztuciec do policzka. Natychmiast nastało głębokie milczenie.
— Co to znaczy? — zawołał tak głośno, aby go wszyscy usłyszeli. — Wypaliłem z Wielkim Wilkiem fajkę narady i zgodziłem się na to, aby wojownicy Utahów rozmówili się ze sobą, czy mamy być traktowani jak wrogowie, czy jako przyjaciele. Ale nawet gdybyśmy byli jeńcami, nie ścierpiałbym tego, aby pozwolono kobietom i dziewczętom tańczyć dookoła nas, jakby około tchórzliwych kujotów. Jest nas czterech wojowników, a mężów Utahów można liczyć na setki; mimo to pytam, kto z was odważy się obrazić Old Shatterhanda? Niechaj wystąpi i walczy ze mną! Miejcie się na baczności! Widzieliście moją strzelbę i wiecie, jak ona niesie, Jeśliby tylko kobiety poważyły się rozpocząć taniec na nowo, przemówią nasze karabiny i miejsce to zarumieni się krwią wiarołomnych, którzy nie baczą na świętą fajkę narady.
Wrażenie wywołał wielkie. Odwaga, z jaką sławny myśliwy wypowiedział swe groźby wobec tak wielkiej liczby przeciwników, przypadła do smaku czerwonym. Kobiety i dziewczęta cofnęły się, nie czekając rozkazu, mężczyźni zaś poczęli półgłosem snuć uwagi; najwyraźniej słychać było „Old Shatterhand“, „strzelba śmierci“. Kilku czerwonych, ozdobionych piórami, zagadnęło Wielkiego Wilka; zaczem ów zbliżył się do myśliwych i odezwał w języku Utahów, którego użył także Old Shatterhand:
— Wódz Yamba-Utahów szanuje kalumet narady i pamięta, co przyrzekł. Jutro, skoro dzień nastanie, rozstrzygnie się los czterech bladych twarzy, a do tego czasu pozostaną oni w namiocie, który im teraz wskażę. Tamci dwaj jednak są mordercami i ich moja obietnica zupełnie nie dotyczy; umrą tak, jak żyli, — ociekając krwią. Howgh! Czy Old Shatterhand zgadza się na moje słowa?
— Tak! — odpowiedział zapytany. — Jednak żądam, aby nasze konie pozostały wpobliżu namiotu.
— I na to pozwolę, chociaż nie widzę powodu, dla którego Old Shatterhand wypowiada takie życzenie. Czy myśli może, że będzie mógł uciec? Ja mu powiadam, że jego namiot będzie otoczony kilkakrotnym pierścieniem wojowników tak, iż nawet mysz się nie wymknie.
— Przyrzekłem, że zaczekam na wynik waszej narady; nie potrzebujesz więc stawiać przy nas żadnych strażników. Jeśli mimo to chcesz tak zrobić, to nie mam nic przeciw temu. —
Wszyscy czterej poszli za wodzem; Indjanie, utworzywszy szpaler, przyglądali się im wzrokiem nieśmiałym i pełnym szacunku. — Białym wyznaczono jeden z największych namiotów. Po obu stronach wejścia tkwiło w ziemi kilka dzid, a trzy orle pióra, zdobiące ich ostrza, pozwalały przypuszczać, że jest to właściwie mieszkanie wodza.
Drzwi zastępowała rogoża, teraz podniesiona, w odległości zaledwie pięciu kroków płonęło ognisko, oświecając wnętrze wigwamu. Myśliwi weszli do środka, złożyli broń i usiedli. Wódz oddalił się, lecz już po chwili kilku czerwonych usadowiło się wokoło namiotu.
Wkrótce jakaś młoda kobieta postawiła przed białymi dwa naczynia. Stary garnek zawierał wodę, a w wielkim żelaznym rondlu leżało kilka kawałków mięsa.
— Oho! — uśmiechnął się Hobble-Frank. — To pewnie obiad dla nas. Garnczek z wodą, to pięknie! Te draby tumanią; z podziwu nad ich przyborami kuchennemi można ręce załamać. I mięso bawole, przynajmniej osiem funtów! Chyba go nie natarto trucizną na szczury?
— Trucizna na szczury! — śmiał się grubas. — Skądby Utahowie mieli taki smakołyk? Zresztą, to mięso z łosia, a nie bawole.
— Już znowu wiesz lepiej niż ja? Cokolwiekbym zrobił lub mówił, zaraz musisz się wtrącić. Dziś jednak nie będę się z tobą spierał, lecz rzucę ci tylko miażdżące spojrzenie, z którego możesz poznać, jak nieskończenie wyżej wznosi się moja osobistość ponad twoją pigmentową postać.
— Pigmejską postać! — poprawił Jemmy.
— Czy będziesz ty milczał, chociaż przez dwanaście sześć ósmych taktów!!! — Nie doprowadzaj mi żółci do wzburzenia, lecz okaż szacunek, do jakiego mogę słusznie mieć pretensje na podstawie niezwykłych kolei mojego życia! Tylko pod tym warunkiem mogę się zniżyć do takiej popularności, że zleję na tę pieczeń błogosławieństwo mego niekłamanego talentu kucharskiego.
— Upiecz ją! — skinął Old Shatterhand, aby odwrócić uwagę małego w inną stronę.
— Naturalnie, łatwo to powiedzieć; ale skąd wezmę cebuli i listków bobkowych? Zresztą nie wiem nawet, czy mogę zbliżyć się z rondlem do ognia.
— Spróbuj!
— Tak, spróbuj! Jeśli te draby nie ścierpią tego i wsadzą mi kulę w brzuch, będzie mi wtedy zupełnie obojętne, czy mięso to siedziało pod skórą łosia czy bawołu. — No, hopla, wychodzę!
Poniósł rondel z mięsem do ogniska i usiadł przy niem jako kucharz, nie spotkawszy się z żadnym oporem ze strony strażników. Reszta białych pozostała w namiocie i przyglądała się przez otwarte drzwi życiu Indjan. —
Księżyc zsyłał teraz na ziemię blask jasny jak w dzień, a światło jego padało na ciemny, pokryty lasem, trzon pobliskiej góry, po której wiła się wdół szeroka, połyskująca, srebrna wstęga, — rzeczka lub większy potok, rozlewający się w dość obszerną kotlinkę, wyglądającą prawie jak jezioro; odpływ jego tworzył bieg rzeki, której brzegiem przybyto do obozu. Wpobliżu nie było, jak się zdawało, ani krzaków ani drzew, a okolica jeziora była płaska i otwarta jak talerz. —
Przy ogniskach siedzieli Indjanie, przyglądając się kobietom, zajętym pieczeniem mięsa. Czasem podniósł się jeden lub drugi, i, przechodząc powoli przed namiotem, przypatrywał się białym. —
Po upływie godziny powrócił Hobble-Frank z dymiącym rondlem, usiadł obok towarzyszy i rzekł buńczucznie:
— Macie te wspaniałości! Jestem ciekawy, jak długo będziecie oblizywali palce. Wprawdzie brak korzeni, ale dzięki wrodzonemu talentowi łatwo sobie poradziłem.
— W jaki sposób? — zapytał Jemmy, przysuwając swój mały nosek do rondla. — Mięso nie tylko skwierczało, ale unosił się nad niem dym, a namiot w przeciągu kilku sekund napełnił się ostrą wonią spalenizny.
— W tak prosty sposób, że skutek jest prawdziwie cudowny, — odpowiedział mały. — Czytałem kiedyś, że węgle drzewne zastępują nie tylko sól, której nam brak, ale ją także odbierają mięsu, które ma dość niemiłą woń. Nasza pieczeń była cokolwiek przytęchła, dlatego chwyciłem się owego środka i posmarowałem ją popiołem z drzewa. Wprawdzie ogień zajrzał mi przytem do rondla, ale to właśnie, jak mi przeczucie kucharskie wskazuje, nada jej niezwykłego smaku.
— O biada! Pieczeń łosia w popiele drzewnymi Czyś oszalał?!
— Nie gadaj byle czego! Instynkt nigdy mnie nie zawodzi. Powinieneś wreszcie o tem wiedzieć. Popiół jest chemicznym wrogiem wszelkiej alchemistycznej nieczystości. Jedz więc tego łosia z należytą rozwagą; to ci zrobi bardzo dobrze, a twej twardej głowie da potrzebne siły cielesne i duchowe.
— Ależ, — odezwał się Jemmy wstrząsając głową. — przecież sam mówisz, że ogień dostał się do rondla. Mięso więc jest spalone.
— Nie śpiewaj, tylko jedz! — krzyknął Frank. — Bo może ci się otworzyć nieodpowiednie gardło i potrawa pójdzie do śledziony zamiast do żołądka.
— Tak, jedz! Ale kto to zgryzie? Czy to jest mięso?
Nabiwszy kawałek mięsa na nóż, podniósł je wgórę i podsunął małemu pod nos. Mięso było spalone i otoczone ciemną, tłustą warstwą popiołu.
— Naturalnie, że mięso. Cóżby to innego było? — odpowiedział Frank, niczem niezbity z tropu.
— Ale czarne jak chiński tusz!
— Ugryź-no tylko, a będzie ci cudownie smakować!
— Wierzę!! A ten popiół?
— Zeskrobie się i oczyści
— Pokaż mi to przedtem!
— Z elektryczną szybkością! — Wyjąwszy kawałek pieczeni, tarł ją tak długo o skórę namiotu, aż popiół przylepił się do niej.
— Tak należy sobie poczynać, — ciągnął potem dalej. — Tobie jednak brak zręczności w palcach i przytomności umysłu. A teraz zobaczysz, jaki ma delikatny smak taki koniuszczek, który obecnie odcinam, aby rozetrzeć na języku. Wtedy...
Nagle przerwał. Ukąsiwszy kawałek, rozwarł szeroko zęby, otworzył usta i w osłupieniu spoglądał na towarzyszy.
— No, — przypominał Jemmy, — gryź przecież!
— Gryź?! Jak?! Djabli wiedzą, co tak chrupie i trzeszczy, zupełnie jak — jak — jak, no, jak pieczone miotła. — Czy mógłby kto pomyśleć?!
— To było do przewidzenia. Jestem przekonany, że ten stary rondel miększy jest niż to mięso. — Teraz możesz sam zjeść wytwór swojego ducha!
— No, może się znajdzie chociaż kawałek, który jeszcze nie doszedł do tak wielkiej stałości charakteru. Poszukam!
Na szczęście znalazło się kilka kawałków, które jako tako dały się zjeść i wystarczyły na cztery osoby, ale Frank, bądź co bądź, zwiesił nos na kwintę. —
Rano mieli Knox i Hilton umrzeć przy palu męczeńskim; pozostałych białych czekał może podobny los. To dawało czerwonym sposobność urządzenia wielkiej uroczystości, do której musieli się przygotować; dlatego wkrótce udali się na spoczynek. Pogaszono ogniska z wyjątkiem dwóch, a mianowicie przed namiotem, w którym znajdował się Old Shatterhand ze swymi towarzyszami, i przed tym, w którym leżeli pod strażą Knox i Hilton. Dookoła pierwszego rozłożyli się czerwonoskórzy w trzech rzędach; przed wsią stały nadto liczne placówki.
Old Shatterhand nie chcąc, aby wzrok czerwonych przez całą noc był na nich skierowany, opuścił rogożę przy drzwiach, i teraz biali leżeli w ciemnościach, napróżno starając się zasnąć.
— Co będzie z nami jutro o tej porze? — pytał Davy. — Może nas czerwoni wyślą do wiecznych ostępów?
— A przynajmniej dwu lub trzech z nas, — odpowiedział Jemmy. — Jak sądzicie mr. Shatterhand?
— Nie wierzę wprawdzie, żeby nam tak bez niczego darowali życie i wolność, ale myślę, że każą nam o nie walczyć.
— Do wszystkich djabłów! Toby wypadło mniej więcej tak samo, jakgdyby nas wprost zamordowali, bo postawią wszak takie warunki, że będziemy musieli zginąć.
— Naturalnie. Nie powinniśmy jednak tracić odwagi. Biały wychował się w szkole czerwonoskórych i posiada tyleż chytrości i zręczności, co tamten, ale jest o wiele wytrwalszy. Duma wojenna nie pozwoli Utahom przeciwstawić nam zbyt wielkiej przewagi. Gdyby to jednak uczynili, postaramy się szyderstwem zmusić ich do cofnięcia takich rozporządzeń.
— Ale, odezwał się Hobble-Frank, który dotychczas milczał, — nadzieja, którą nam ukazujecie, w każdym razie nie może nas uszczęśliwić. Tak, wy wprawdzie z waszemi muskułami i siłą słonia możecie się śmiać; wy się przerąbiecie, przebijecie lub przepchacie, lecz my trzej nieszczęśliwi słabeusze zażywamy dziś po raz ostatni radości życia.
— Pewnie w postaci twojej pieczeni z łosia? — zapytał Jemmy.
— Już znowu naprzykrzasz się najserdeczniejszemu przyjacielowi i towarzyszowi broni na krótko przed ostatniem jego wniebowzięciem? Nie osłabiaj mi władz umysłowych! Muszę wszak wszystkie zmysły skierować na ratowanie skalpów naszych.
Położył się i zamknął oczy. Po drugiej stronie dało się słyszeć coś, co zabrzmiało jakby cichy, stłumiony śmiech, ale nie zważał na to. Tamci nie prowadzili dalej rozmowy; nastała głęboka cisza, przerywana czasem tylko trzaskaniem ognia. Sen obejmował powoli zmęczone powieki, które otwarły się dopiero wtedy, kiedy poza namiotem rozbrzmiały głośne okrzyki i podniesiono w drzwiach rogożę. Do środka wszedł jakiś czerwonoskóry:
— Niech białe twarze wstaną i pójdą za mną.
Wstali i wzięli broń. Ogień zagasł, a słońce podniosło się na wschodzie, rzucając jasne promienie na górę, tak, że spływająca z niej woda lśniła, jak płynne złoto, a powierzchnia jeziora błyszczała, jak gładka szyba metalu. Teraz wzrok sięgał dalej niż poprzedniego wieczora. Równina, na której zachodniej stronie leżało jezioro, miała około dwu mil angielskich długości, a była przez połowę tak szeroka i otoczona dookoła lasem. W południowej jej części rozbity był obóz, złożony z około stu namiotów i chat. Na brzegu jeziora pasły się konie; wierzchowce czterech myśliwych stały wpobliżu namiotu.
Między chatami i namiotami snuły się czerwone postacie w pełnym rynsztunku wojennym, naturalnie ze względu na uroczystość śmierci obu morderców. Kiedy czterej biali przechodzili przed nimi, rozstępowali się uprzejmie, mierząc ich wzrokiem, który można było nazwać raczej badawczym i pełnym zaciekawienia, niż nieprzyjaznym,
— Czego chcą te draby? — zapytał Frank. — Gapią się na nas, jakby oglądali konie na targu.
— Badają, jak jesteśmy zbudowani, — odpowiedział Old Shatterhand. — To znak, że słusznie przypuszczałem. Prawdopodobnie los nasz jest już znany. — Będziemy musieli walczyć o życie.
— Dobrze! Mojego tanio nie dostaną. Jemmy, boisz się? — Jego gniew na grubasa dawno już minął; w pytaniu zaś czuć było, że więcej myślał o nim, niż o sobie.
— Bać się nie boję, ale jestem zaniepokojony. Strachby nam tylko zaszkodził. —
Poza obozem wbito w ziemię dwa pale; wpobliżu ich stało pięciu wojowników ozdobionych piórami, między nimi zaś Wielki Wilk.
— Kazałem sprowadzić blade twarze, aby były świadkami, — rzekł, — jak czerwoni mężowie zwykli karać swych wrogów. Zaraz bowiem przyprowadzą morderców na śmierć przy palu.
— Wcale nie pragniemy na to patrzeć, — odpowiedział Old Shatterhand.
— Czy jesteście tchórzami, że mierzi was płynąca krew? Jeśli tak, to musielibyśmy z wami poczynać sobie jak z kujotami!
— Pshaw! Jesteśmy chrześcijanami; jeśli zachodzi konieczność, to zabijamy naszych wrogów szybko, ale ich nie męczymy.
— Teraz jesteście u nas i musicie się zastosować do naszych zwyczajów; jeśli nie zechcecie tego uczynić, to obrazicie nas i poniesiecie śmierć!
Old Shatterhand wiedział, że wódz mówi poważnie i że naraziłby się z towarzyszami na wielkie niebezpieczeństwo, gdyby odmówił asystowania przy wykonaniu wyroku; dlatego oświadczył:
— Pozostaniemy tutaj.
— Dobrze! Usiądźcie przy nas! Ponieważ się zgadzacie na nasze żądanie, wyznaczymy wam przeto śmierć zaszczytną.
Usiadł w trawie, obróciwszy się twarzą ku słupom. Inni wodzowie uczynili to samo, a biali musieli pójść za ich przykładem.
Wielki Wilk wydał głośny okrzyk, na który odpowiedziało wycie triumfalne. Był to znak, że straszne widowisko ma się rozpocząć.
Wojownicy utworzyli dookoła słupów półkole, w którego środku siedzieli wodzowie z białymi. Kobiety i dzieci usadowiły się łukiem naprzeciw mężczyzn, zamykając koło.
Teraz przyniesiono Knoxa i Hiltona tak silnie związanych, że nie mogli chodzić. Rzemienie wżarły się im głęboko w ciało. Obu przywiązano do pali w postawie stojącej i to mokremi pasami, które wysychając musiały się kurczyć, a przez to sprawiać ofiarom okrutnej sprawiedliwości najsroższe męczarnie.
Knox miał oczy zamknięte; gorączkował i właśnie teraz przestał bredzić; głowa zwisała mu bezwładnie na piersi; był nieprzytomny i nie wiedział, co się z nim działo; Hilton, jęcząc patrzył wokoło wzrokiem pełnym przerażenia. Kiedy ujrzał myśliwych, zawołał do nich:
— Ratujcie mnie, ratujcie, messurs! Przecież nie jesteście poganami. Czy przyszliście przypatrzeć się strasznej śmierci, jaką poniesiemy, i napawać naszemi mękami?
— Nie, — odpowiedział Old Shatterhand. — Znajdujemy się tu z musu i nie możemy, niestety, nic dla was uczynić.
— Możecie, możecie, gdybyście tylko chcieli. Czerwoni was posłuchają!
— Nie, wy sami jesteście winni swego losu. Kto ma odwagę grzeszyć, powinien ją mieć także na to, aby ponieść karę.
— Ja jestem niewinny. Nie zabiłem ani jednego Indjanina. To zrobił Knox.
— Nie kłamcie! To bezczelne tchórzostwo zwalać winę na drugiego i to nieprzytomnego. Lepiej żałujcie waszych zbrodni, abyście na tamtym świecie dostąpili przebaczenia!
— Ależ ja nie chcę umierać; ja nie mogę umrzeć. Pomocy, pomocy, pomocy!
Krzyczał tak głośno, że rozlegało się daleko po równinie, a przytem tak szarpał więzami, że mu krew tryskała z ciała. Wielki Wilk powstał i dał znak ręką, że chce mówić. Oczy wszystkich skierowały się na niego. Opowiedział lakonicznym a pełnym uniesienia stylem indjańskiego mówcy, co się stało i przedstawił zdradzieckie postępowanie bladych twarzy, z którymi żyli w pokoju, w słowach tak dobitnych, że wywarły na czerwonych głębokie wrażenie, iż poczęli brzękać i potrząsać bronią. Potem oświadczył, że obaj mordercy zostali skazani na śmierć przy palu męczeńskim i wykonanie wyroku nastąpi natychmiast. Kiedy skończył i usiadł, Hilton podniósł znów głos, aby Old Shatterhanda zmusić do wstawienia się za nim.
— No, dobrze, spróbuję, — odpowiedział myśliwy. — Jeśli nie będę mógł odwrócić od was śmierci, to może przynajmniej zdołam wyjednać tę ulgę, że będzie ona szybsza i łagodniejsza.
Odwrócił się ku wodzowi, ale jeszcze nie otworzył ust, kiedy Wielki Wilk porwał się gniewnie:
— Wiesz o tem, że mówię językiem bladych twarzy; zrozumiałem więc, co przyrzekłeś temu psu. Czyż nie uczyniłem dosyć, postawiwszy ci tak dogodne warunki? Czy chcesz się sprzeciwić naszemu wyrokowi i rozgniewać moich wojowników tak, że nie będę cię mógł przed nimi obronić? Milcz więc i nie mów ani słowa!
— Moja religja nakazuje mi wstawić się za nimi. — Było to jedyne usprawiedliwienie, na jakie mógł się biały powołać.
— Według jakiej religji mamy się kierować, według twojej, czy naszej? Czy wasza religja kazała tym psom napadać na nas wśród najgłębszego pokoju, rabować nasze konie i zabijać naszych wojowników? Nie! A więc wasza religja nie powinna też mieć żadnego wpływu na ukaranie sprawców.
Odwrócił się i dał znak ręką, na który wystąpiło naprzód tuzin wojowników. Potem odwrócił się znowu do Old Shatterhanda i oświadczył:
— Tu stoją krewni tych, którzy zostali pomordowani. Ci mają prawo rozpocząć męczarnie. Najpierw będzie się rzucać na skazanych nożami.
Jeśli u czerwonoskórych ma jaki wróg umrzeć przy palu męczeńskim, to starają się możliwie najbardziej przedłużyć jego męczarnie. Rany, jakie mu zadają, są początkowo bardzo lekkie, a potem stają się coraz cięższe. Zwykle rozpoczyna się od rzucania nożem. Wskazuje się pokolei rozmaite członki i miejsca na ciele, w które należy trafić. Miejsca te wybierają z tą myślą, aby nie wylać dużo krwi i aby męczony nie umarł przedwcześnie z jej upływu. —
— Prawy kciuk! — zawołał Wielki Wilk.
Jeńcom przywiązano ramiona w ten sposób, że dłonie zwisały swobodnie. Czerwoni wystąpili naprzód, podzielili się na dwa oddziały, pierwszy naprzeciw Hiltona, drugi naprzeciw Knoxa i uformowali się jeden za drugim. — Stojący naprzedzie wziął nóż w trzy palce prawej ręki, podniósł ją wgórę i wycelował; wyrzuciwszy, trafił we wskazany palec. — Hilton wydał okrzyk bólu. Knox został równocześnie trafiony, lecz jego omdlenie było tak głębokie, że się nie zbudził.
— Palec wskazujący! — rozkazał wódz.
W ten sposób wskazywał pokolei palce, w które mieli celować i w istocie trafiali z zadziwiającą dokładnością. — Hilton krzyczał bezustanku. Knox obudził się dopiero wtedy, kiedy wzięto na cel lewą jego rękę. Obejrzał się wokoło, jak nieprzytomny, zamknął szybko nabiegłe krwią oczy i zawył wprost nieludzkim głosem. Zobaczył bowiem, co się z nim stało; potem ogarnęła go znowu gorączka i wraz z śmiertelną trwogą wyrywała mu z ust dźwięki, których nikt nie mógł się spodziewać u człowieka.
Wśród nieustannego ryku obu ciągnęła się dalej egzekucja. Noże trafiały w dłoń, w rękę aż po łokieć, w muskuły, ramiona; tę samą kolej zachowano przy nogach. Trwało już około kwadransa, a był to lekki początek męczarni, które miały trwać godzinami. Old Shatterhand i trzej jego towarzysze odwrócili głowy, aby nie przyglądać się nadal tej scenie. Krzyków jednak musieli wysłuchać.
Indjanin ćwiczy się od najwcześniejszej młodości w znoszeniu cierpień fizycznych, dochodzi więc do tego, że może znieść największe męczarnie bez zmrużenia powieki. A może też i nerwy czerwonoskórego są mniej wrażliwe niż białego. Kiedy Indjanin zostanie schwytany i umiera przy palu męczeńskim, to przyjmuje zadawane mu męki z uśmiechem na ustach, śpiewa głośno pieśni śmiertelne, przerywając je tylko od czasu do czasu, aby szydzić i wyśmiewać swych dręczycieli. Ten zaś, kto żali się na swe cierpienia, spotyka się z ogólną pogardą. Zdarzało się, że biali, których skazano na męki, otrzymywali wolność tylko dlatego, że przez niegodne męża skargi okazali, że są tchórzami, których nie potrzeba się obawiać, a których zabicie byłoby dla każdego wojownika hańbą. —
To też można sobie wyobrazić, jakie wrażenie uczyniły jęki Knoxa i Hiltona. Czerwoni odwrócili się od nich, wydając okrzyki oburzenia i pogardy. Kiedy krewni zamordowanych mieli dość już tej zabawy i wezwano innych do wystąpienia, nie znalazł się ani jeden chętny; takich „psów, kujotów i ropuch“ nikt nie chciał się dotknąć. Jeden z wodzów powstał:
— Ci ludzie nie są warci, aby jaki odważny wojownik podniósł na nich rękę; pozostawmy ich kobietom; kto umiera z ręki kobiety, tego dusza przyjmuje w wiecznych ostępach postać kobiety i musi pracować po wieczne czasy. Powiedziałem! Howgh!
Wniosek ten, po krótkiej naradzie, przyjęto; przywołano żony i matki zamordowanych; otrzymały noże dla zadawania obu skazanym lekkich ran w tej kolei, jaką wskaże Wielki Wilk. —
Cywilizowanemu Europejczykowi trudno uwierzyć, by kobieta mogła się zniżyć do takiego okrucieństwa; ale w czerwonoskórych zemsta wypleniła wszelkie łagodne uczucia przy tak gromadnych mordach. To też kobiety, przeważnie stare, rozpoczęły swe dzieło i na nowo podniosły się tak przejmujące wycia i jęki obu białych, że nawet dla uszu czerwonych stały się nie do zniesienia. Wielki Wilk nakazał zaprzestać męczarni.
— Ci ludzie nawet na to nie zasłużyli, by po śmierci zostać kobietami, — rzekł. — Oni muszą umrzeć, ale do wiecznych ostępów powinni wejść jako kujoty, które się będzie bez ustanku szczuć i ścigać. Oddajmy ich psom. Powiedziałem! —
Rozpoczęła się narada, której wyniku Old Shatterhand oczekiwał ze zgrozą, przewidując go zgóry. Kilku czerwonych oddaliło się, aby sprowadzić psy. Wódz tymczasem zwrócił się do czterech białych.
— Psy Utahów są wytresowane przeciw białym twarzom i rzucają się na nich, kiedy się je poszczuje; wówczas jednak rozdzierają każdego białego, który znajdzie się wpobliżu. Każę was więc odprowadzić i strzec w namiocie, aż zwierzęta napowrót się przywiąże.
Tak się też stało. Zewnątrz panowała może przez dziesięć minut cisza, przerywana tylko czasem jękami Hiltona. Potem dało się słyszeć głośne, zażarte szczekanie, które przeszło w wycie, chciwe krwi; dwa głosy ludzkie wrzasnęły straszliwie w śmiertelnej trwodze, potem znowu ucichło.
— Słuchajcie! — odezwał się Jemmy. — Słyszę trzask kości; jestem pewien, że tych dwu rzucono psom na pożarcie. —
Kiedy wypuszczono ich z namiotu, aby poprowadzić znowu na miejsce sądu, woddali, w środku obozu, widać było czterech czy pięciu czerwonych, którzy mieli odprowadzić psy, trzymane na mocnych rzemieniach. Zwierzęta pewno zwietrzyły ślady białych, — bo jednego z psów trudno było odciągnąć; obejrzał się wtył, a zobaczywszy myśliwych, potężnem szarpnięciem wydarł się i rzucił na nich wśród ogólnego okrzyku przerażenia; pies był tak wielki i silny, że zdawało się niepodobieństwem, by człowiek mógł podjąć z nim walkę, a przecież żaden z Indjan nie chciał strzelać do tego cennego zwierzęcia. Davy przyłożył karabin do oka i wymierzył.
— Stój, nie strzelać! — krzyknął Old Shatterhand. — Czerwoni mogliby nam wziąć za złe zabicie tego wspaniałego psa, a przytem chcę im pokazać, co może pięść białego myśliwca!
Słowa te wymówił szybko; wogóle wszystko odbyło się znacznie prędzej, niż można opowiedzieć lub opisać, gdyż pies przebył całą tę przestrzeń prawdziwie tygrysiemi skokami. Old Shatterhand wyszedł naprzeciw niego, opuściwszy ręce wdół.
— Zginiesz! — zawołał na niego Wielki Wilk.
— Poczekasz trochę! — odparł myśliwy.
Teraz pies stanął przy nim i, rozwarłszy szeroko pysk, uzbrojony w potężne zęby, rzucił się na przeciwnika, warcząc dziko.
Myśliwy wparł źrenice w oczy zwierzęcia, a kiedy pies zebrał się do skoku i już zawisł w powietrzu, rzucił się naprzeciw niego, w mgnieniu oka rozłożywszy ramiona. Nastąpiło gwałtowne zderzenie się psa z człowiekiem. — Old Shatterhand zarzucił ręce na grzbiet zwierzęcia, mierzącego w jego gardło, tak, że pies nie mógł go ukąsić. Nastąpiło jeszcze silniejsze ściśnięcie i pies stracił oddech; — nogi drapiąc pazurami, zwisły bezwładnie. Szybkim ruchem lewej ręki myśliwy oderwał od siebie głowę bestji, — uderzenie prawą pięścią w pysk i odrzucił ją precz od siebie.
— Oto leży! — zawołał, zwracając się do wodza. — Każ go związać, aby nie narobił nieszczęścia, jak się obudzi.
— Uff, ugh, ugh, uff! — wydarło się z ust zdumionych Indjan, gdyż żaden z nich nie poważyłby się na to. Wielki Wilk wydał rozkaz usunięcia psa, podszedł ku Old Shattenhandowi i rzekł z widocznym podziwem:
— Mój biały brat jest bohaterem. Nogi żadnego czerwonego nie stałyby tak silnie, a żadnego innego człowieka pierś nie wytrzymałaby takiego zderzenia. — Dlaczego Old Shatterhand nie kazał strzelać?
— Bo nie chciałem was pozbawiać tego wspaniałego zwierzęcia.
Wódz patrząc na niego wzrokiem, w którym odbijało się zarówno zdumienie, jak i podziw, odprowadził go na stronę, gdzie czterej biali mieli usiąść poza kołem Indjan, by nie móc podsłuchać ich narad, a potem udał się na miejsce, które już przedtem zajmował.
Oczy białych zwróciły się naturalnie ku palom. Tam wisiały na rzemieniach, podartych na części przez psy, szczątki ciała i członki morderców; widok zaprawdę straszny.
Rozpoczęła się rozstrzygająca narada na sposób Indjan. Najpierw mówił dłuższy czas Wielki Wilk, potem inni wodzowie, jeden po drugim, potem Wilk i inni; zwykli wojownicy nie mogli przemawiać; stali wokoło, przysłuchując się z uszanowaniem. Indjanin jest oszczędny w mowie, ale na radzie mówi chętnie i gęsto, a bywają czerwoni, którzy osiągnęli wcale znaczną sławę jako mówcy.
Narada zabrała ze dwie godziny, czas bardzo długi dla tych, których los od niej zależał; powszechne, głośne „howgh“ oznajmiło koniec posiedzenia. Sprowadzono białych, którzy musieli wejść w środek koła i wysłuchać postanowienia, co do ich losu. Wielki Wilk, podniósłszy się, oświadczył:
— Blade twarze wiedzą, dlaczego wykopaliśmy topory wojenne. Przysięgliśmy zabić wszystkich białych, którzy wpadną w nasze ręce. Wy jesteście przyjaciółmi czerwonych mężów i dlatego niepodzielicie losu innych bladych, których schwytamy; te pójdą zaraz na pal męczeński, wam zaś wolno walczyć o swe życie.
Tu zrobił pauzę, z której Old Shatterhand skorzystawszy, zapytał:
— Z kim? Czy my czterej przeciw wam wszystkim? Dobrze, zgadzam się! Moja strzelba śmierci wyśle wielu z was do wiecznych ostępów!
Po tych słowach podniósł sztuciec. Wódz nie zdołał ukryć przestrachu; to też z szybkim gestem przeczenia odpowiedział:
— Old Shatterhand myli się; każdy z was dostanie przeciwnika, z którym będzie walczył, a zwycięzca ma prawo zabić pokonanego i otrzyma jego własność.
— Zgadzam się na to! Ale kto ma prawo wybrać nam przeciwnika, my czy wy?
— My. Ja ogłoszę wezwanie, na które wystąpią ochotnicy.
— A jaką bronią mamy walczyć?
— Jaką oznaczy ten z nas, który się zgłosi.
— To niesprawiedliwe!
— Nie, to słuszne! Okazaliśmy wam tyle względów, że nie możecie już więcej wymagać.
— Dobrze, ale żądam uczciwych warunków. Mówisz, że zwycięzca ma prawo zabić pokonanego. A co będzie, gdy zabiję którego z twoich wojowników; czy będą mógł potem swobodnie i bezpiecznie opuścić to miejsce?
— Tak. Ale ty nie zwyciężysz! Żaden z was nie zwycięży.
— Rozumiem! Zrobicie między waszymi wojownikami taki wybór i oznaczycie taki rodzaj walki, że będziemy musieli ulec? — Mylisz się! Łatwo może się stać inaczej, niż przypuszczasz. Żądam waszego słowa, że tego z nas, który wyjdzie z walki zwycięzcą, będziecie uważać za przyjaciela.
— Przyrzekam ci!
— Dobrze! Zapytaj swoich wojowników, który się zgłosi!
Wśród Indjan zapanowało niezwykłe ożywienie; snuli się, krzątali, pytając i krzycząc jedni przez drugich. Old Shatterhand odezwał się do towarzyszy:
— Niestety, nie mogłem struny zbytnio naciągać, aby nie pękła. Z danych nam warunków wcale nie jestem zadowolony.
— Musimy być z nich zadowoleni, bo lepszych nie dostaniemy, — rzekł długi Davy.
— Obawiam się o was. Co do mnie, to ciekaw jestem, czy wogóle znajdzie się jaki przeciwnik.
— Z całą pewnością! Sam Wielki Wilk! Ponieważ nikt inny się nie zgłosi, on musi ratować cześć swego szczepu. To olbrzymi drab, prawdziwy słoń!
— Ba! Nie boję go się. Ale wy? Wybiorą wam najniebezpieczniejszych przeciwników i dla każdego wyznaczą taki rodzaj walki, w jakim, ich zdaniem, nie posiadamy doświadczenia. Naprzykład ze mną mój przeciwnik nie wda się w walkę na pięści. Ale wszelkie troski i obawy naprzód są bezowocne. Zbierzmy siły i miejmy oczy otwarte!
— A rozum jasny, — dodał Hobble-Frank. — Co do mnie, to jestem tak spokojny, jak drogowskaz nad rowem przy drodze. Ci Utahowie poznają dziś Saksończyka z Moritzburgu. Będę walczył, że iskry pójdą aż do Grenlandji! —
Wśród Indjan nastał tymczasem znowu porządek; utworzyli powtórnie koło, a Wielki Wilk wyprowadził trzech czerwonych, których przedstawił jako zapaśników.
— To wyznacz teraz pary, — wezwał go Old Shatterhand.
Wódz popchnął pierwszego z wojowników ku długiemu Davy’emu i rzekł:
— To jest Pagu-angare[1], który będzie z tą bladą twarzą pływał o życie.
Wybór dla czerwonego wypadł dobrze; po długim i chudym jak szczapa Davym widać było, że nie łatwo utrzymuje się na powierzchni wody. Natomiast czerwony drab miał okrągłe biodra, szerokie i mięsiste piersi, muskularne ramiona i silne nogi. Oczywiście był najlepszym pływakiem swego szczepu; na to wskazywało zarówno jego imię, jak pogardliwe spojrzenie, którem obrzucił Davy’ego.
Naprzeciw małego, grubego Jemmy’ego wódz postawił olbrzyma o rozgarniętych barach, na których muskuły występowały jak nabrzmiałe:
— Tu jest Namboh-avaht[2] — odezwał się, — będzie walczył z tą grubą bladą twarzą. Zostaną oni związani plecami do siebie; każdy dostanie do ręki nóż, a który pierwszy przeciwnika rzuci pod siebie, ten może go zakłuć.
„Wielka Noga“ zupełnie słusznie nosił to imię; na ogromnych stopach stał tak pewnie, że Jemmy mógł na sam ich widok stracić otuchę.
Teraz powstał jeszcze trzeci drab, kościsty, wysoki prawie na cztery łokcie, szczupły, ale z piersią wysoko sklepioną, i o niezmiernie długich ramionach i nogach. Wódz przyprowadził go przed Hobble-Franka:
— A tu stoi To-ok-tey[3], który jest gotów biegać o życie z tą bladą twarzą — rzekł.
Biedny Hobble-Franku! Kiedy ten „Skaczący Jeleń“ robił swemi siedmio-milowemi nogami dwa kroki, musiał mały Frank zrobić ich dziesięć! Tak, czerwoni potrzykroć zapewniii sobie zwycięstwo!
— A kto będzie walczył ze mną? — zapytał Old Shatterhand.
— Ja, — odpowiedział Wielki Wilk dumnie, prostując się, jak kogut. — Myślałeś już, że się boimy, ja zaś ci pokażę, żeś się omylił!
— Bardzo mi przyjemnie, — odparł biały uprzejmie. — Dotychczas zawsze szukałem przeciwników między wodzami.
— Ulegniesz! Któż może powiedzieć o sobie, że zwyciężył Owuts-awahta!
— Walczmy nie słowami, lecz karabinem. — Old Shatterhand powiedział to z lekką ironją, wiedząc, że wódz się nie zgodzi na strzelbę. I rzeczywiście Wilk odpowiedział szybko:
— Nie chcę mieć nic do czynienia z twoją strzelbą śmierci. Między nami rozstrzygnie nóż i tomahawk!
— I z tego jestem zadowolony.
— To wkrótce będziesz trupem, a ja posiądę całą twoją własność, przedewszystkiem zaś konia!
— Wiem, że mój koń wzbudza w tobie chciwość, ale czarodziejska strzelba jest jeszcze cenniejsza. Co z nią poczniesz?
— Nie chcę jej i nikt inny również nie pożąda. Kto jej dotknie, ten rani swych najlepszych przyjaciół. Zakopiemy ją głęboko w ziemię; tam niechaj zardzewieje i zgnije.
— Więc ten, kto ją ma zakopywać, niech będzie bardzo ostrożny, inaczej ściągnie wielkie nieszczęście na szczep Utahów-Yamba. A teraz powiedz, kiedy i w jakim porządku odbędą się pojedynki?
— Najpierw będą pływać. Ale! Wiem, iż chrześcijanie przed śmiercią chętnie odprawiają swe tajemnicze obrzędy, dam wam przeto taki czas, jaki wy, blade twarze, nazywacie godziną. —
Czerwoni utworzyli dookoła białych koło zapewne tylko dlatego, aby widzieć dokładnie, jak blade twarze przerażą się z powodu przydzielenia im tak silnych przeciwników; nie ujrzawszy jednak nic takiego, rozeszli się znowu. Zdawało się, że teraz nikt nie dba o myśliwych, ale ci wiedzieli dobrze, że ich bardzo uważnie obserwują. Siedzieli we czwórkę, rozmawiając o możliwości ratunku. Niebezpieczeństwo groziło przedewszystkiem długiemu Davy’emu, który miał pierwszy walczyć; nie rozpaczał wprawdzie, ale miał minę bardzo poważną.
— Czerwona Ryba! — mruczał. — Ten hultaj otrzymał takie imię naturalnie z tego powodu, że jest znakomitym pływakiem.
— A ty? — zapytał Old Shatterhand. — Wprawdzie widziałem, jak pływałeś, ale tylko w kąpieli i przy przejściu przez rzekę. Jak tam z szybkością?
— Nie nazbyt dobrze.
— Oh, biada!
— Tak; oh, biada! Nie jestem winien, że moje ciało składa się tylko z ciężkich kości; a zdaje mi się, że mają one jeszcze znacznie większą wagę, niż jakiegokolwiek innego człowieka.
— A więc nic z szybkiego pływania. A czy jesteś wytrzymały?
— Wytrzymały? Ba! Tak długo, jak tylko chcecie, sir; ale co mi po sile! Będę musiał oddać i tak swój skalp.
— Tego jeszcze stwierdzić nie można. Czy pływałeś już kiedy na grzbiecie?
— Tak, zdaje się, że to idzie lżej.
— Naturalnie; przekonano się, że ludzie chudzi i niewyćwiczeni lepiej pływają nawznak. Połóż się więc na grzbiecie, trzymaj głowę na prawo wdół, a nogi wysoko; uderzaj regularnie i wydatnie nogami, a oddech wciągaj tylko wtedy, gdy będziesz miał ręce pod grzbietem.
— Well! Ale to nic nie pomoże, bo Czerwona Ryba weźmie mię z pewnością.
— Może jednak nie, jeśli mi się podstęp uda.
— Jaki?
— Ty musisz płynąć z prądem, a on przeciw niemu.
— Ach, czyby to można zrobić? Czy istnieje prąd?
— Tak przypuszczam. Jeśli go niema, to jesteś zgubiony.
— Nie wiemy jednak jeszcze, gdzie będziemy pływać?
— Naturalnie tam na jeziorze, które właściwie jest tylko stawem. Ma mniej więcej pięćset kroków długości, a trzysta szerokości, o ile stąd można widzieć. Z góry spływa woda wielkim spadkiem i to, jak się zdaje, ku lewemu brzegowi. To wywołuje prąd, który idzie obok tego brzegu przez trzy czwarte długości jeziora aż do jego wypływu. Pozwólcie mi działać! Jeśli tylko będzie w ludzkiej mocy, to doprowadzę do tego, że pobijesz przeciwnika dzięki temu prądowi.
— Tożby było gaudium, sir! A na wypadek, gdyby mi się powiodło, czy tego draba zakłuć?
— Czy masz taką ochotę?
— Onby mię w każdym razie nie oszczędzał, choćby tylko ze względu na moją chudobę.
— To prawda. Ale pomijając już to, że jesteśmy chrześcijanami, w naszym interesie powinniśmy kierować się łagodnością.
— Pięknie! Ale co zrobicie, jeśli on mnie zwycięży i trzaśnie nożem? Nie mogę się przecież bronić!
— W takim razie potrafię wymusić na nich, aby z kłuciem wstrzymali się, aż wszystkie pojedynki się skończą.
— Well! To jest pociechą nawet w najgorszym wypadku; teraz jestem spokojny. Ale, Jemmy, jak z tobą sprawa stoi?
— Nie lepiej, niż z tobą, — odparł grubas. — Mój przeciwnik nazywa się „Wielka Stopa“. Czy wiesz, co to znaczy?
— No?
— Stoi tak mocno na nogach, że nikt go nie przewróci. A ja, mniejszy o dwie głowy od niego, mam tego dokonać? Muskuły ma ten człowiek jak hipopotam. Cóż wobec nich znaczy mój tłuszcz?
— Tylko się nie trwożyć, kochany Jemmy, — pocieszał Old Shatterhand. — Ja jestem zupełnie w takiem samem położeniu. Wódz jest znacznie wyższy i szerszy ode mnie, ale z pewnością brak mu zręczności, więc mogę śmiało twierdzić, że mam przeto więcej siły w mięśniach, niż on.
— Tak, wasza siła jest fenomenalna. Ale ja wobec Wielkiej Stopy! Będę się bronił, dopóki tchu stanie, ale mimo to ulegnę mu wkońcu. Ach, gdyby i tu był taki prąd, gdyby był jaki podstęp!
— Jest i tutaj! — przerwał Hobble-Frank. — Gdybym ja miał do czynienia z tym Florjanem, to wcalebym się nie obawiał.
— Ty? Ty jesteś jeszcze słabszy, niż ja!
— Fizycznie tak, ale nie duchowo. A musi się zwyciężyć duchem. Rozumiesz mnie?
— Cóż mogę poradzić duchem przeciw muskułom tego człowieka?
— Widzisz, jakiś ty? Wszystko i zawsze wiesz lepiej ode mnie, ale jeśli idzie o życie i skalp, to siedzisz jak mucha w mleku. Machasz rękami i nogami i nie możesz się z niego wydostać.
— To wypal wreszcie, jeśli masz jaki dobry koncept!
— Koncept! Co znowu za gadanie! Ja nie potrzebuję konceptu, jestem i bez konceptu zawsze dowcipny. — Wmyśl się tylko dobrze w twoje położenie! Obaj staniecie tyłem do siebie i zwiążą was razem przez brzuch, zupełnie jak konstelację bliźniąt sjamskich na mlecznej drodze. Każdy dostanie do ręki nóż i zacznie się harcowanie. Kto drugiego weźmie pod siebie, ten zostanie zwycięzcą. Ale jak w tem położeniu można przeciwnika wziąć pod siebie, pytasz? Otóż w ten sposób, że się mu podrywa nogi, i ztyłu kopie mocno w łydki, lub też otacza jego nogę swoją i stara ją się poderwać. Mam słuszność, czy nie?
— Tak. Mów dalej!
— Tylko powoli! Wszystko musi się odbyć z namysłem, bo co nagle, to po djable. Jeśli eksperyment się uda, to przeciwnik upadnie na nos, a drugi powali się za nim, ale, niestety, plecami na jego plecy, przez co może sam bardzo łatwo stracić równowagę europejską. Właściwie powinni was tak związać, byście stali do siebie twarzami. Czy czerwoni z tem odwrotnem położeniem państwowem łączą jaki podstęp, tego nie mogę jeszcze teraz przewidzieć; ale to wiem dokładnie, że ich podstęp wyjdzie ci tylko na dobre.
— W jaki sposób? Mówże wreszcie! — napierał Jemmy.
— Dlaboga! Mówię przecież już od kwadransa! Słuchaj tylko! Czerwony kopnie cię ztyłu, aby ci podbić nogę i wytrącić z równowagi. To ci nic nie zaszkodzi, bo przy twych bezwstydnie grubych łydkach poczujesz jego kopnięcie dopiero po czternastu miesiącach. Teraz przeczekasz chwilę, aż zechce cię po raz drugi uderzyć i będziesz stał na jednej nodze. Wtedy całą siłą pochylisz się ku przodowi, podniesiesz go więc na swych plecach, rozetniesz szybko sznur czy rzemień, którym będziecie związani, i machniesz nim szybkim ruchem przez głowę na ziemię. Potem natychmiast na niego, chwycisz draba za gardło i przyłożysz mu nóż do piersi. Zrozumiałeś mię, ty stare rzeszoto?
Old Shatterhand podał małemu rękę i rzekł:
— Franku, jesteś niezłym chłopem. Te wskazówki są wyśmienite i muszą odnieść skutek.
Poczciwa twarz Franka jaśniała z zachwytu, kiedy ściskał podaną mu dłoń:
— Już dobrze, już dobrze, kochany mistrzu! Na coś tak zupełnie samodzielnego nie mógłbym się zdobyć. Ale to właśnie jest jeszcze jednym dowodem więcej, że ludzie niemądrzy uważają diament za cegłę. Dlatego myślę, że...
— Za krzemień, nie za cegłę, — przerwał mu Jemmy. — Nieba, cóżby to był za diament, któryby miał wielkość cegły!
— Milczże już raz, niepoprawny kłótniku! Ja moją przewagą umysłową ratuję ci życie, a ty z wdzięczności za to rzucasz we mnie cegłą. Jeśli wreszcie nie przestaniesz się ze mną wadzić, to może łatwo dojść do tego, że ci wypowiem moją przyjaźń, a wtedy zobaczysz, czy potrafisz beze mnie postąpić krok jeden. Myślę, że byłby teraz wreszcie czas nabrać już trochę rozumu.
— Słusznie, — odezwał się Jemmy pojednawczo. — Ale co ty poczniesz, kochany Franku?
— Kochany Franku! — powtórzył mały. — Jak pięknie i akustycznie to brzmi! Co pocznę? No, będę biegał, cóżby innego?
— O tem wiem dobrze, ale pozostaniesz wtyle. Musisz zrobić trzy kroki na jeden jego.
— Niestety, mój Boże!
— Idzie o to, jaką przestrzeń macie przebiec i czy wytrzymasz? Jak tam z oddechem?
— Wyśmienicie. Płuca mam jak bąk; mogę brzęczeć i mruczeć cały dzień i nie zbraknie mi oddechu. Biegać mogę; tego musiałem się nauczyć jako królewsko-saski pomocnik leśny.
— Ale z takim długonogim Indjaninem nie możesz się mierzyć!
— Hm! To jeszcze pytanie!
— Przecież nazywa się Skaczący Jeleń; a więc stawy w nogach są jego głównym przymiotem.
— Jak się nazywa, to mi obojętne, jeśli tylko dotrę do celu prędzej, niż on.
— Tego właśnie nie dokażesz. Porównaj twoje i jego nogi!
— Ach, tak, nogi! Myślisz więc, że idzie tylko o nogi?
— Naturalnie! A o cóż ma iść przy takim wyścigu, przy którym wchodzi w grę kwestja życia i śmierci?
— O nogi, tak, słusznie, ale po większej części jednak rozstrzyga głowa.
— Ta przecież nie będzie biegać!
— Właśnie, że będzie. A może mam pozwolić biec samym nogom, a z resztą ciała czekać, aż powrócą? Toby był niebezpieczny eksperyment; gdyby mię nie znalazły, to mógłbym tu siedzieć, ażby mi nowe wyrosły, a to ma się przydarzać tylko rakom. Nie, głowę muszę zabrać, bo ona ma spełnić główne zadanie.
— Nie pojmuję cię) — wtrącił Old Shatterhand, wielce zdumiony spokojem małego.
— Ja także nie, przynajmniej teraz jeszcze nie. W tej chwili wiem tylko tyle, że jedna dobra myśl jest lepsza niż sto kroków lub skoków, które mijają się z celem.
— A więc masz jaki plan?
— Jeszcze niezupełnie, ale myślę, że jeśli mogłem Jemmy’emu dać dobrą radę, to sam siebie nie opuszczę w niebezpieczeństwie. Teraz przecież jeszcze nie wiem, gdzie mamy się ścigać. Gdy to rozstrzygną, będę wiedział zapewne, gdzie i jak zarzucę wędkę na mego przeciwnika. Tylko się nie trwóżcie o mnie! Jakiś wewnętrzny tenor mówi mi, że dziś jeszcze nie odwrócę się plecami do tego świata. Stworzony jestem do wielkich czynów, a osobistości historyczne nigdy nie umierają przed spełnieniem swych zadań. —
W tej chwili nadszedł znowu Wielki Wilk z innymi wodzami i wezwał białych, aby się udali za nimi nad jezioro, gdzie roiło się już od ludzi różnego wieku i płci; tam miała nastąpić walka w pływaniu.
Kiedy doszli do brzegu, przekonał się Old Shatterhand, że przypuszczał trafnie, gdyż rzeczywiście był prąd. Jezioro miało kształt prawie elipsy. Wgórze, przy krótszym jego boku, wpadał doń potok górski i prąd parł z początku wzdłuż lewego dłuższego, a potem wzdłuż dolnego węższego brzegu ku wypływowi, który znajdował się na prawym brzegu i to wpobliżu miejsca, gdzie potok wpływał do jeziora. Tak więc prąd ciągnął się prawie przez trzy czwarte obwodu jeziora. Gdyby tylko Davy mógł z niego skorzystać, to byłby może ocalał.
Kobiety, dziewczęta i chłopcy rozsypali się daleko po brzegach, a wojownicy obsiedli dolny brzeg, bo tam miały się zacząć zapasy. Oczy wszystkich zwrócone były na obu współzawodników. Czerwona Ryba dumnym i pewnym spojrzeniem ogarniał jezioro. Davy również nie zdradzał niepokoju, ale często wzdychał, a grdyka jego wciąż to prężyła się, to kurczyła. Był bowiem w głębi duszy wzruszony. —
Wielki Wilk zwrócił się do Old Shatterhanda:
— Czy sądzisz, że powinniśmy rozpocząć?
— Tak, ale nie znamy jeszcze ostatecznych warunków, — odpowiedział zapytany.
— Zaraz je usłyszycie. Tu wprost przede mną wejdą obaj do wody, a gdy dam znak, klasnąwszy w ręce, odpłyną. Mają opłynąć raz dookoła jeziora, trzymając się, dokładnie na długość człowieka od brzegu. Kto odchyli się od tej linji, aby sobie skrócić drogę, ten będzie uznany za zwyciężonego; ten zaś, który pierwszy przyjdzie, przebije drugiego nożem.
— Dobrze! Ale w którą stronę mają płynąć? Na prawo czy na lewo?
— Na lewo, a potem powrócą z prawej strony.
— Czy mają płynąć obok siebie?
— Naturalnie!
— A więc mój towarzysz po prawej, a Czerwona Ryba po lewej ręce?
— Nie, odwrotnie.
— Dlaczego?
— Bo ten, który będzie płynął po lewej ręce, będzie bliżej brzegu i będzie miał do odbycia dalszą drogę.
— To źle i niesprawiedliwie, aby obaj płynęli w tym samym kierunku. Ty nie lubisz oszustwa i zgodzisz się, że będzie słuszniej, jeśli pójdą w przeciwnych kierunkach. Jeden popłynie stąd wzdłuż prawego, drugi wzdłuż lewego brzegu; wgórze spotkają się, a potem powrócą wzdłuż przeciwnego brzegu.
— Masz słuszność — oświadczył wódz. — Ale który ma płynąć na prawo, a który na lewo?
— Aby i tu postąpić sprawiedliwie, niech rozstrzygnie los. Patrz, tu biorę dwa źdźbła, a obaj pływacy niech wybierają. Kto wyciągnie dłuższe, ten popłynie na lewo, który krótsze — na prawo.
— Dobrze! Niech tak będzie. Howgh!
Ostatnie słowo wypowiedział na szczęście Davy’ego; było to zapewnieniem, że postanowienia tego nie można już ani na jotę zmienić. Old Shatterhand zerwał dwa źdźbła, ale tak, że były zupełnie jednakowej długości, a przystąpiwszy najpierw do Czerwonej Ryby, kazał mu wybierać; potem drugie źdźbło dał Davy’emu, uszczknąwszy z niego jednak przedtem mały kawałeczek. Porównano źdźbła i Davy, który miał krótsze, musiał płynąć na prawo. Przeciwnik jego nie wydawał się bynajmniej tem zrażony; widocznie nie miał pojęcia w jak niewygodnem położeniu się znalazł. Tem weselej zajaśniała twarz Davy’ego, który, spojrzawszy na jezioro, szepnął do Old Shatterhanda:
— Nie wiem, jak doszedłem do tego małego źdźbła; ale ono mię uratuje, bo spodziewam się, że przyjdę pierwszy do celu. Prąd jest silny i przysporzy tamtemu dosyć roboty.
Zrzuciwszy odzież, wszedł do płytkiej w tem miejscu wody; Czerwona ryba uczynił to samo. Wódz klasnął w dłonie — jeden skok i obaj znaleźli się w głębinie; popłynęli w przeciwne strony: czerwony na lewo, a biały na prawo, obaj wzdłuż brzegu.
— Davy, trzymaj się mocno! — krzyknął Hobble-Frank do przyjaciela. —
Z początku nie można było zauważyć wielkiej różnicy między obu współzawodnikami; Indjanin zagarniał rękami wodę powoli, ale szeroko i silnie; czuł się w wodzie jak ryba; patrzył tylko przed siebie i nie oglądał się za białym, aby nie stracić choćby jednej sekundy. Davy płynął mniej spokojnie, mniej regularnie. Nie był bowiem doświadczonym pływakiem i musiał dopiero wpaść w odpowiednie tempo. Kiedy mu się to niezbyt powiodło, położył się na grzbiecie; teraz szło raźniej. Prąd tutaj był nieznaczny, ale mimo to pomagał mu tak wielce, że nie pozostawał wtyle za czerwonym i obaj znajdowali się już przy dłuższych brzegach jeziora.
Teraz jednak Indjanin począł rozumieć, jak ciężkie zadanie mu przypadło; miał przepłynąć wzdłuż całego brzegu jeziora wgórę, aż do ujścia potoku, a z każdym ruchem odczuwał, że prąd jest coraz to mocniejszy. Zrazu jeszcze dawał sobie radę, ale wnet poznać było, że musi wytężać siły; odbijał się zaś tak gwałtownie, że za każdem posunięciem wynurzał piersi z wody.
Po drugiej stronie Davy miał prąd coraz słabszy, który nadto szedł w pożądanym dla niego kierunku, i coraz łacniej zdobywał się na odpowiednie ruchy; pracował już regularniej i przezorniej, bo obserwując skutek każdego uderzenia, niebawem nauczył się unikać fałszywych ruchów. Dlatego też szybkość jego podwoiła się i wkrótce wyprzedził czerwonoskórego; na widok tego Indjanin jeszcze bardziej wytężył siły, zamiast zachować je dla pokonania późniejszych, a wymagających więcej trudu szkopułów. —
Davy zbliżał się do ujścia; prąd teraz coraz silniejszy omal nie pochwycił go i nie porwał z wyznaczonej linji poza jezioro. Davy walczył z wysiłkiem i pozostał znowu poza czerwonym. Była to chwila, od której wszystko zawisło.
Towarzysze stali na brzegu i przyglądali się mu z największem napięciem.
— Czerwonoskóry znowu go wyprzedza, — odezwał się Jemmy z obawą. — Przegra!
— Jeśli jeszcze posunie się tylko ze trzy łokcie dalej, to zmoże prąd i będzie uratowany, — odpowiedział Old Shatterhand.
— Tak, tak, — dodał Frank. — Widać, że to zrozumiał. Ależ pracuje rękami i nogami! Tak, dobrze! Idzie naprzód! Już przepłynął! Alleluja, wiwat, hurra!
Długiemu udało się zmóc opór prądu i wypłynąć na spokojną wodę; wkrótce pozostawił poza sobą prawy brzeg, podczas gdy czerwony jeszcze nie przebył lewego, i skręcił teraz wzdłuż krótszego ku ujściu potoku.
Widział to czerwonoskóry i pracował jak wściekły; ale każdy, nawet najmocniejszy ruch posuwał go naprzód zaledwie o łokieć, gdy tymczasem Davy płynął ze zdwojoną szybkością. Teraz dotarł do miejsca, gdzie wpływał potok, którego woda pochwyciła go i porwała ze sobą. Pozostała mu jeszcze tylko trzecia część drogi do przebycia, podczas gdy Indjanin nawet pierwszej nie ukończył. Obaj przepłynęli obok siebie.
— Hurra! — nie mógł się Davy wstrzymać od okrzyku, na który czerwonoskóry odpowiedział donośnym rykiem wściekłości.
Dla Davy’ego skończył się trud, a zaczęła rozrywka, bo wystarczyło mu tylko lekko poruszać ramionami, aby utrzymać się w przepisanym kierunku. Powoli jednak prąd stawał się słabszy i musiał znowu wziąć się do roboty, ale szło jak z płatka i czuł się, jakby całe swe życie przepływał. — Wreszcie dotarł do oznaczonego miejsca i wyszedł na brzeg, a kiedy się obrócił, ujrzał, że czerwonoskóry dosięgnął właśnie wypływu jeziora i znowu walczył z prądem.
Zabrzmiało krótkie, wstrząsające do szpiku wycie czerwonych, którzy w ten sposób stwierdzili, że Czerwona Ryba przegrał i płaci gardłem. Davy skoczył czem prędzej do swego ubrania, a potem do towarzyszy, aby ich przywitać, jakby się po raz drugi narodził.
— Ktoby to myślał! — odezwał się, potrząsając ręką Old Shatterhanda. — Zwyciężyłem najlepszego pływaka Utahów!
— Dzięki źdźbłu trawy! — odpowiedział z uśmiechem myśliwy.
— Jak dokazaliście tego?
. — O tem potem. Był to maleńki fortel, którego jednak nie można nazwać oszustwem, bo szło o uratowanie tobie życia, a czerwonoskórzy szkody nie ponieśli.
— Tak jest, — przytaknął Frank, niezmiernie uszczęśliwiony zwycięstwem przyjaciela. — Życie twoje wisiało już nie na włosku nawet, ale na trawce. To samo i z wyścigami; nogi same tu jeszcze nie wystarczą. Kto wie jakie źdźbło mnie przyniesie ratunek. Tak, w nogach musi się mieć także trochę siły, ale znacznie więcej w głowie. — Patrzcie! wynurza się nieszczęśliwa rybka!
Indjanin wyszedł na brzeg i usiadł, zwróciwszy twarz ku wodzie. Żaden z czerwonoskórych nie patrzył ku niemu, żaden się nie poruszył; czekali, aż Davy wymierzy zwyciężonemu cios śmiertelny.
Wtem nadeszła skwaw, prowadząc za ręce dwoje dzieci, i przystąpiła do niego; on przyciągnął ku sobie jedno z prawej, drugie z lewej strony, potem odsunął je lekko od siebie, podał kobiecie rękę i skinął na nią, aby się oddaliła. Następnie zwrócił oczy ku Davy’emu i zawołał:
— Nami wicz, ne pokai — twój nóż, zabij mnie!
Dzielnemu długoszowi prawie łzy stanęły w oczach.
Wziąwszy kobietę wraz z dziećmi, popchnął ją znowu ku niemu i odezwał się napół po angielsku, napół w języku Utahów, którym dobrze nie władał:
— No wicz, — not pokai!
Potem odwrócił się i przystąpił do towarzyszy. Widzieli to i słyszeli Utahowie, więc wódz zapytał:
— Czemu go nie zabijasz?
— Bo jestem chrześcijaninem. Daruję mu życie.
— Ale gdyby on zwyciężył, toby cię zakłuł!
— On nie zwyciężył, nie może więc tego uczynić. Niechaj żyje!
— Ale zabierzesz jego własność? Jego broń, konia, kobietę i dzieci?
— Ani mi to w głowie! Nie jestem rabusiem. Niech zatrzyma to, co jest jego.
— Uff, nie rozumiem cię! On postąpiłby mądrzej.
Spojrzenia, jakie na niego skierowali czerwonoskórzy, świadczyły najwymowniej, że uważano go bodaj za pomyleńca. Żaden z nich nie wyrzekłby się swego prawa, a oto Czerwonej Rybie włos z głowy nie spadał; ten ostatni także nie mógł pojąć, dlaczego biały go nie zakłuł i nie oskalpował. Wstyd go palił, iż został pokonany, uznał więc za najlepsze zniknąć z oczu zebranych.
A jednak i tu przemówiła czyjaś wdzięczność. Żona Czerwonej Ryby przystąpiła do długosza i podała mu rękę; podniosła również ku niemu ręce dzieci, mamrocząc półgłosem słów parę, których znaczenia Davy wprawdzie nie zrozumiał, ale mógł się z łatwością domyśleć.
Teraz zbliżył się do wodza Namboh-awaht, Wielka Stopa, i zapytał, czy może rozpocząć walkę z drugą bladą twarzą. Wielki Wilk skinął głową i wydał rozkaz, aby udano się na przeznaczone na ten cel miejsce. Leżało ono wpobliżu obu pali męczeńskich. Tam utworzyło się, jak zwykle, obszerne koło, w środek którego wódz wprowadził Wielką Stopę. Jemmy’emu towarzyszył Old Shatterhand, bacząc, by nie pogrążono grubasa jakim podstępem.
Obaj zapaśnicy obnażyli górną część ciała i stanęli plecami do siebie. Jemmy nie sięgał czerwonoskóremu nawet do ramienia. Wódz trzymał w ręce lasso, którem miał ich związać. Rzemień przechodził czerwonemu ponad biodrami, a białemu przez pierś; na szczęście jednak, końce lassa sięgały przypadkowo tylko tak daleko, że wódz musiał zrobić węzeł na piersiach grubasa.
— Teraz zamiast rozcinać rzemień, wystarczy pociągnąć za węzeł, — uprzedził go Old Shatterhand po niemiecku.
— Stój mocno, Jemmy, i nie daj się nakryć! — zawołał Hobble-Frank. — Wiesz przecie, że gdyby cię zakłuł, to zostałbym na zawsze wdowcem i sierotą, a tej przykrości chyba mi oszczędzisz. Pozwól się tylko kopnąć, a potem machnij nim dobrze ponad sobą!
Czerwonemu rzucano również z różnych stron zachęcające okrzyki, to też zawołał:
— Nie jestem Czerwoną Rybą, który pozwala się zwyciężać. W kilka chwil zduszę i zmiażdżę tę małą, grubą ropuchę, która mi wisi na plecach.
Jemmy nie otwierał ust; patrzył spokojnie i poważnie, ale naprawdę przedstawiał na grzbiecie czerwonoskórego śmieszny widok. Odwrócił przezornie twarz na bok, aby móc obserwować ruchy nóg Indjanina. Czekał. Nie obiecując sobie żadnej korzyści z rozpoczęcia walki, wolał raczej pozostawić to czerwonemu.
Ów przez dłuższy czas stał cicho i bez ruchu, chcąc powalić przeciwnika nagłem natarciem; ale to mu się nie powiodło. Kiedy zupełnie — jak sądził — niespodzianie wysunął nogę wtył, aby ją podstawić Jemmy’emu, ten wymierzył mu w drugą, silnie opartą, takie kopnięcie, że uderzony omal nie upadł. Teraz jednak nastąpił raz za razem. Czerwony był silniejszy, biały natomiast ostrożny i przezorniejszy. Indjanin powoli wpadał w wściekłość z powodu bezskutecznych usiłowań; ale szał jego i uderzenia, zadawane nogami, napotykały jedynie spokój przeciwnika. Walka przewlekała się i nie było widać przewagi po żadnej stronie. Jednak tem szybciej miał nadejść kres, mianowicie dzięki podstępowi czerwonego.
Dotychczasowy jego system walki zmierzał do tego, aby uśpić uwagę przeciwnika. Biały powinien był myśleć, że nie można już użyć innego sposobu ataku i ten ma ostatecznie rozstrzygnąć. Teraz jednak Indjanin chwycił za lasso, naciągnął je mocno tak, że zyskał przed sobą miejsce na wykonanie zwrotu, i obrócił się — chociaż niezupełnie.
Gdyby mu się zamiar udał, byłby się zwrócił przodem do białego i mógłby go poprostu przygnieść do ziemi; ale Jemmy nie wyrzekał się sprytu, ani baczności. Frank zrozumiał również natychmiast zdradziecki zamiar czerwonoskórego i zawołał szybko do grubasa:
— Zrzuć go z siebie! Obrócił się!
— Już wiem! — odpowiedział Jemmy.
W chwili, kiedy wymawiał te słowa, czerwony dopiero w połowie wykonał obrót, a więc nie miał pewnego oparcia; Jemmy pochylił się szybko, podrywając przeciwnika do góry, i pociągnął za pętlicę. Lasso puściło. Czerwony uderzył rękami w powietrze i wykonał ponad głową Jemmy’ego zupełnie prawidłowego koziołka na ziemię, przyczem wypadł mu nóż. Szybko jak piorun grubas uklęknął na nim, chwycił lewą ręką za gardło, a prawą przyłożył mu nóż do piersi.
Wielka Stopa żywił może zamiar, by nie poddawać się za żadną cenę, lecz bronić wszelkiemi środkami, jednak koziołek tak go oszołomił, oczy grubasa błyszczały tak groźnie obok jego twarzy, że pozostał bez ruchu. Wtedy Jemmy zwrócił oczy na wodza i zapytał:
— Czy przyznajesz, że przegrał?
— Nie! — odpowiedział zapytany, zbliżając się.
— Dlaczego nie? — wtrącił się natychmiast Old Shatterhand, przysunąwszy się do nich.
— Bo nie jest zwyciężony.
— Ja twierdzę wręcz przeciwnie: został pokonany.
— To nie prawda; lasso jest rozwiązane.
— Temu winien sam Wielka Stopa, bo obracając się, rozerwał rzemień.
— Tego nikt nie widział. Puść go! Nie został pokonany i walka musi się zacząć na nowo.
— Nie, Jemmy! Nie puszczaj go! — odpowiedział myśliwy. — Skoro ci nakażę, albo skoro on się poważy poruszyć, zakłuj go!
Wówczas wódz wyprostował się dumnie i zapytał:
— Kto tu ma rozkazywać, ty czy ja?
— Ty i ja, my obaj.
— Kto to mówi?
— Ja. Ty jesteś wodzem twoich, a ja jestem dowódcą moich ludzi. Ty i ja, my obaj, zawarliśmy umowę co do warunków walki. Kto nie trzyma się tych warunków, ten łamie umowę, jest kłamcą i oszustem.
— Ty...! ty ośmielasz się tak przemawiać do mnie wobec tylu czerwonych wojowników?!
— Mówię prawdę, a żądam wierności i uczciwości. Jeśli nie mam dalej mówić, dobrze, to niechaj przemówi moja strzelba śmierci!
Podniósł groźnie wgórę sztuciec, który dotąd trzymał wsparty kolbą o ziemię.
— Więc powiedz, czego żądasz? — zapytał wódz pokorniej.
— Czy przyznajesz, że ci dwaj mieli walczyć zwróceni do siebie plecami?
— Tak.
— Wielka Stopa jednak rozluźnił lasso i obrócił się. Czy to prawda? Musiałeś to widzieć!
— Tak, — przyznał wódz, ociągając się.
— Następnie miał umrzeć ten, którego przeciwnik przewróci pod siebie. Czy przypominasz sobie ten warunek?
— Znam go,
— Dobrze. Kto leży pod spodem?
— Wielka Stopa.
— A więc kto jest pokonany?
— On... — odpowiedzią wódz pod przymusem, gdyż Old Shatterhand trzymał sztuciec w ten sposób, że otwór lufy dotykał prawie jego piersi.
— Czy masz co do powiedzenia przeciw temu?
Przy tych słowach z oczu słynnego myśliwego padło na wodza tak potężne i zniewalające spojrzenie, że ten, zbity z tropu, dał oczekiwaną odpowiedź:
— Nie. Pokonany należy do zwycięzcy. Powiedz temu człowiekowi, że może go przebić.
— Tego nie mam potrzeby dopiero mu mówić, bo wie już o tem, lecz tego nie uczyni.
— Czy i on także chce darować mu życie?
— To rozstrzygniemy później; aż do tej chwili Wielka Stopa pozostanie związany tem samem lassem, od którego chciał się uwolnić.
— Na co go wiązać? On wam nie ucieknie.
— Czy ręczysz za to?
— Tak!
— To wystarczy. Niechaj idzie, dokąd chce, ale po ukończeniu dwu pozostałych jeszcze pojedynków ma powrócić do swego zwycięzcy. —
Teraz Jemmy powstał i wdział zpowrotem odzież. Wielka Stopa zerwał się i przedarł przez koło czerwonoskórych, którzy nie byli pewni, czy mają mu okazać pogardę, czy też nie.
Wódz naturalnie pienił się z gniewu, że już dwaj jego najlepsi wojownicy zostali pokonani i to przez przeciwników, których, jak się zdawało, znacznie przewyższali. Teraz wzrok jego padł na Hobble-Franka i usposobienie natychmiast mu się poprawiło. Czyż można było pomyśleć, aby ten mały człowieczek prześcignął Skaczącego Jelenia? Tym razem przynajmniej zwycięstwo czerwonych było pewne. Przywoławszy więc Jelenia, przedstawił go Old Shatterhandowi i rzekł:
— Ten wojownik posiada szybkość wiatru; jeszcze żaden biegacz nie prześcignął go; czy nie poradzisz twemu towarzyszowi, aby się raczej bez walki poddał?
— Nie!
— Umarłby prędzej, bez ściągnięcia na siebie hańby.
— A czyż to nie największa hańba poddawać się bez walki? Czyż nie uważałeś także Czerwonej Ryby za niezwyciężonego i czy Wielka Stopa nie mówił, że swego przeciwnika, tę ropuchę, zdusi i zmiażdży w kilku minutach? Czy jesteś pewny, że Skaczący Jeleń będzie szczęśliwszy niż ci, którzy tak dumnie sobie poczynali, a tak cicho i skromnie skończyli i umknęli stąd?
— Uff! — zawołał Skaczący Jeleń. — Ja biegam z jeleniem w zawody!
Old Shatterhand przypatrzył mu się teraz dokładniej; tak, miał budowę dobrego biegacza i nogi jego z pewnością mogły bez zmęczenia nakrywać wielkie połacie prerji. Widać jednak było, że objętość jego mózgu nie harmonizuje z długością nóg. Twarz miał prawdziwie małpią, lecz napróżno byłoby szukać na niej oznak przebiegłości, która cechuje ten ród zwierząt.
Hobble-Frank zbliżył się również, aby przyjrzeć się Jeleniowi.
— Co myślisz o nim? — zapytał Old Shatterhand.
— To istny „głupi Maciek“, który widząc tłuszcz, pływający na talerzu, nie może znaleźć rosołu. Co do nóg, to przewyższa mnie co najmniej trzykrotnie; ale co się tyczy głowy, to spodziewam się, że chyba mu nie ustępuję. Dowiedzmy się najpierw, na jakiej przestrzeni będziemy biegali, a może ja głową będę biegał lepiej i prędzej, niż on nogami.
Myśliwy zwrócił się więc znowu do wodza:
— Czy już jest postanowione, gdzie odbędzie się bieg?
— Tak. Chodź, to ci pokażę!
Old Shatterhand i Frank wyszli za Wielkim Wilkiem poza koło, utworzone przez Indjan; Skaczący Jeleń pozostał na miejscu. — Wódz wskazał ku południowi i rzekł:
— Czy widzisz to drzewo, które stoi w połowie drogi stąd do lasu?
— Tak.
— Do niego mają biec. Kto obejdzie je trzy razy i powróci pierwszy, ten będzie zwycięzcą.
Hobble-Frank zmierzył oczyma odległość, a także całą okolicę leżącą dalej na południe i odezwał się potem w języku angielskim, którym władał znacznie lepiej niż niemieckim:
— Ale spodziewam się, że obie strony zachowają się uczciwie!
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że posądzasz nas o nieuczciwość?
— Tak.
— Czy mam cię zabić?
— Spróbuj! Kula mojego rewolweru jest szybsza, niż twoja ręka. Czy poprzednio Wielka Stopa nie obrócił się, chociaż było to zabronione? Czy na tem polega uczciwość?
— To nie było nieuczciwe, tylko chytre.
— Ach! A taka chytrość ma być dozwolona?
Wódz zamyślił się; gdyby powiedział: „tak“, byłoby to obroną zachowania się Wielkiej Stopy, a może dałoby w dodatku Skaczącemu Jeleniowi sposobność użycia również podstępu; biali dokazali znacznie więcej, niż się po nich spodziewano, a ten mały człowieczek mógł być także dobrym biegaczem; dlatego wydało się Wilkowi pożądanem pozostawić dla czerwonego furtkę ratunku.
— Chytrość nie jest oszustwem. Dlaczego miałbym jej wzbronić? — odpowiedział.
— Oświadczam, że się zgadzam na to i gotów jestem rozpocząć bieg. Z jakiego miejsca zaczynamy?
— Wbiję dzidę w ziemię w tem miejscu, skąd się bieg rozpocznie i gdzie się ma skończyć.
Oddalił się na krótko; biali pozostali sami.
— Czy przyszła ci jaka myśl do głowy? — zapytał Old Shatterhand.
— Tak. Czy widać to po mnie?
— Naturalnie; uśmiechasz się zadowolony.
— Bo też jest się z czego śmiać. Ten wódz chciał mi swoją chytrością zaszkodzić, a tymczasem wyświadczył nieocenioną przysługę, za którą gotów jestem go uściskać.
— Jakto?
— Zaraz się dowiecie. Jakie to jest drzewo, dokoła którego mamy trzy razy zatańczyć?
— Buk, jak się zdaje.
— Popatrzcie teraz dalej na lewo. Tam stoi również drzewo, ale prawie dwa razy tak daleko. Jak się ono nazywa?
— Świerk.
— Pięknie! Dokąd więc mamy biec?
— Do buku.
— A ja właśnie pobiegnę wprost do świerka.
— Czyś oszalał?
— Nie. Do buku pobiegnę głową, a nogami do świerka.
— Ależ w jakim celu?
— Przekonacie się potem i to ku niemałej radości. Jestem pewny, że się na sobie nie zawiodę. Kiedy patrzę na frontowy garnitur tego Skaczącego Jelenia, to wydaje mi się, że pomyłka jest niemożliwa.
— Bądź ostrożny, Franku! Tu idzie o życie!
— No, jeśli idzie tylko o życie, to nie potrzebuję się wcale natężać. Nawet gdybym został pokonany, to i tak pozostałbym przy życiu. Wielka Stopa ma umrzeć, a wodza rozciągniecie na ziemi; a za tych dwu możecie mnie wykupić. A więc o życie zupełnie się nie trwożę; idzie jednak o cześć. Czy potem w historji czwartej ćwierci dziewiętnastego stulecia ma się czytać, że ja, Hobble-Frank z Moritzburga, zostałem zwyciężony przez taki indjański pysk merynosa? Na to nie pozwolę.
— Ale objaśnij mi przynajmniej swój zamiar. Może będę mógł udzielić ci dobrej rady!
— Dziękuję uniżenie! Rady udzieliłem sobie już sam i chcę teraz również sam wykorzystać swój wynalazek. Powiedzcie mi tylko jedno: jak się nazywa świerk w języku Utahów?
— Ovomb.
— Ovomb? Szczególna nazwa! A jakby brzmiało zdanie: „do owego świerka?“
— Incz ovomb.
— To bardzo krótko; tylko dwa słowa. Nie zapomnę ich.
— A cóż to „incz ovomb“ ma do roboty z twoim planem?
— Będzie gwiazdą przewodnią dla mnie w czasie tego biegu. A teraz cicho: wódz nadchodzi!
Wielki Wilk powrócił; wetknął dzidę w miękką murawę i oświadczył, że bieg śmiertelny może się zacząć. Frank zrzucił odzież z wyjątkiem spodni. Skaczący Jeleń miał na sobie tylko fartuszek skórzany. Patrzył na przeciwnika wzrokiem, który miał oznaczać pogardę, był zaś jedynie wyrazem bezdennej głupoty.
— Franku, natęż się! — upominał Jemmy. — Pomyśl o tem, że Davy i ja zwyciężyliśmy!
— Nie szlochaj! — pocieszał mały. — Jeśli nie wiesz dotąd, czy mam nogi czy nie, to niebawem przekonasz się, jak będą latały. —
Wódz klasnął w dłonie. Wydawszy przeraźliwy okrzyk, zerwał się Skaczący Jeleń, a za nim mały Frank. Wszyscy mieszkańcy obozu zgromadzili się znowu, aby sekundować wyścigom. Już po kilku chwilach Jeleń wyprzedził znacznie przeciwnika, a z każdym krokiem zyskiwał na dystansie. Czerwoni radowali się. Jedynie szaleniec twierdziłby, że biały może jeszcze czerwonoskórego przynajmniej doścignąć.
Cudaczny był to widok, jak kusy człowieczek wywijał nóżkami. Prawie ich widać nie było, tak szybko się poruszały, a mimo to wydawało się, przynajmniej temu, kto śledził bacznie, że nie okazał całej swej hyżości i mógłby biec jeszcze szybciej, gdyby tylko zechciał.
Wtem wśród Indjan nastąpiło poruszenie; poczęli śmiać się i wydawać okrzyki szyderstwa lub radości. Powód był następujący:
Buk stał w kierunku prostym w pośrodku prerji, może o trzy tysiące stóp od obozu; na lewo od niego, ale przynajmniej o dwa tysiące stóp dalej, stał świerk. Teraz, kiedy obaj biegacze znaleźli się w odpowiedniej odległości, widać było dokładnie, że mały obrał za cel nie buk, ale świerk i biegł ku niemu, co tylko miał siły w nóżkach. Dlatego to Indjanie nie mogli powściągnąć wesołości.
— Twój towarzysz fałszywie mię zrozumiał, — zawołał wódz do Old Shatterhanda.
— Nie.
— Ale biegnie przecież do świerka!
— Oczywiście.
— To Skaczący Jeleń zwycięży go dwa razy prędzej!
— Nie.
— Nie? — zapytał Wielki Wilk zdumiony.
— To podstęp, a ty sam pozwoliłeś na to.
— Uff, uff, uff! tak jest! — wołali także i inni czerwonoskórzy, kiedy wódz objaśnił im słowa Old Shatterhanda. Śmiech zamilkł, a naprężenie wzrosło dziesięciokrotnie.
W krótkim czasie Jeleń dobiegł do buku, który musiał trzy razy okrążyć. Już przy pierwszem kółku obejrzawszy się, ujrzał swego współzawodnika biegnącego w zupełnie innym kierunku, chociaż zaledwie w odległości trzystu kroków. Stanął więc zupełnie oszołomiony i spoglądał na Moritzburczyka.
Nagle zobaczono w obozie, że mały wyciągnął rękę w stronę dalekiego jeszcze świerka, ale nie można było rozeznać jego słów, gdy wołał do czerwonego:
— Incz ovomb, incz ovomb — do owego świerka, do owego świerka!
Indjanin namyślał się, czy dobrze słyszał, ale sprawność jego mózgu nie sięgała dalej poza myśl, że źle zrozumiał wodza i nie buk, ale świerk jest celem wyścigów. Mały odbiegł już dalej, znacznie dalej; nie czas więc było na namysły i ociąganie się; szło przecież o życie! Czerwony porzucił buk i popędził szybko w stronę świerka. W kilka chwil potem przemknął obok przeciwnika i nie oglądając się, pognał do wrzekomego celu.
To wywołało wśród czerwonych ogromne poruszenie; wyli i wrzeszczeli, jakby na szali zwycięstwa leżało życie ich wszystkich. Tem większa radość wstąpiła w blade twarze; zwłaszcza gruby Jemmy gotów był wyskoczyć ze skóry, olśniony fortelem towarzysza.
Frank tymczasem, kiedy Skaczący Jeleń przebiegł koło niego, zawrócił ku bukowi; przybywszy do celu, obiegł pień trzy, cztery, pięć razy dookoła i, co tchu w piersiach, ruszył zpowrotem. Cztery piąte drogi powrotnej przemierzył ostrym kłusem, potem zatrzymał się, aby spojrzeć w stronę świerka. Tam stał Skaczący Jeleń, jakby do ziemi przyrósł. Nie rozumiał, co zaszło, nadmierna zaś tępota nie pozwalała mu się domyśleć, jak chwalebnie wywiedziono go w pole.
Hobble-Frank czuł się wysoce kontent i resztę drogi odbył kroczkiem nad podziw spokojnym. Indjanie przyjęli go posępnym wzrokiem, ale on, nic sobie z tego nie robiąc, przystąpił do wodza, klepnął go po ramieniu i zapytał:
— No, stare pudło, kto zwyciężył?
— Ten, który wypełnił warunki, — odpowiedział gniewnie czerwony.
— Tym jestem ja!
— Ty?
— Tak; czy nie byłem przy buku?
— Widziałem.
— A czy nie jestem pierwszy zpowrotem tutaj?
— Tak.
— Czy nie obszedłem drzewa pięć razy zamiast trzech?
— A dlaczego dwa razy więcej?
— Z czystej miłości do Skaczącego Jelenia. Obiegłszy raz dokoła, ruszył dalej, a ja odrobiłem za niego to, czego brakło, aby buk nie musiał się na niego uskarżać.
— Dlaczego porzucił go, aby się udać do świerka?
— Chciałem go o to zapytać, ale przebiegł tak szybko obok mnie, że nie miałem na to czasu; jak przyjdzie, to pewnie ci powie.
— Dlaczego i ty również biegłeś najpierw ku świerkowi?
— Bo byłem przekonany, że to jodła. Old Shatterhand nazwał to drzewo świerkiem, chciałem więc dowiedzieć się, kto miał słuszność.
— A dlaczego zawróciłeś, nie dobiegłszy do niego?
— Bo Skaczący Jeleń tam poszedł. Od niego mogę się również dobrze dowiedzieć, kto się pomylił, ja czy Old Shatterhand.
Odpowiadał zupełnie swobodnie i niefrasobliwie. W wodzu natomiast kipiało; słowa wyrywały mu się z sykiem, kiedy zapytał:
— Czy może oszukałeś Skaczącego Jelenia?
— Oszukałem? Czy mam cię grzmotnąć? — krzyknął mały.
— A może posłużyłeś się podstępem?
— Podstępem? Do czego miał on służyć?
— Aby Jelenia wysłać pod świerk.
— To byłby kiepski koncept i musiałbym się go wstydzić. Człowiek, który walczy o życie, nie da się tak daleko odwieść od celu. W przeciwnym razie dałby dowód ułomnego rozumu, a towarzysze jego upiekliby się ze wstydu, iż go tak nieszczególnie wypiastowali. Tylko półgłówek mógłby kazać takiemu człowiekowi walczyć z białym o życie. Nie mogę pojąć ciebie i twoich przypuszczeń, bo w ten sposób obrażasz własną cześć.
Wódz sięgnął do pasa i ścisnął kurczowo rękojeść noża. Najchętniej zmiażdżyłby za tę zuchwałość i chytrość małego, ale musiał stłumić gniew. —
Hobble-Frank przystąpił do swych towarzyszy, którzy winszowali mu cicho, ale tem serdeczniej i radośniej.
— Czy jesteś ze mnie zadowolony? — zapytał Jemmyego.
— Naturalnie! Postąpiłeś rzeczywiście chytrze. To wprost genjalny pomysł.
— Naprawdę? To zachowaj go wiernie w pamięci, pagina pięćdziesiąt siedem, część trzecia, i otwieraj tę stronę, ilekroć uroi ci się wątpić w mą wyższość. — Oto zbliża się Skaczący Jeleń, ale nie skacząc, tylko przemykając chyłkiem. Zdaje się, że ma nieczyste sumienie i szuka samotności, jakby czekała go chłosta. Popatrzcie tylko na jego twarz! I z tym Konfucjuszem ja musiałem się mierzyć! Tak, tak, nogi nic nie znaczą, nawet przy wyścigach, lecz przeważnie głowa!
Widać było, że Jeleń chce zniknąć, ale wódz zawołał go do siebie i huknął nań:
— Kto zwyciężył?
— Blada twarz, — brzmiała wylękniona odpowiedź.
— Dlaczego pobiegłeś do świerka?
— Biada twarz mię okłamała; powiedział, że celem jest świerk.
— I uwierzyłeś w to? Przecież sam wskazałem ci cel.
Old Shatterhand przetłumaczył Hobble-Frankowi, że został nazwany kłamcą. Na to kpiarz nie omieszkał zwrócić się do wodza:
— Ja miałem skłamać?! Ja powiedziałem Jeleniowi, że celem jest świerk?! To kłamstwo wierutne. Widziałem, jak stał przy buku i patrzył na mnie zdumiony; zdawało się, że zginie z trwogi i zaniepokojenia, co ja zamierzam. Poczułem więc litość dla tego nieszczęśliwego i zawołałem do niego: „Incz ovomb“! Powiedziałem mu więc, że chcę się dostać do świerka. Dlaczego on potem pobiegł w moje ślady, tego nie mogę odgadnąć; on sam nawet może tego nie wie. Powiedziałem. Howgh!
Indjański styl w ustach tego sowizdrzała wprawił wodza w nieopisany gniew.
— Tak, ty powiedziałeś i skończyłeś, — zawołał — ale ja jeszcze nie skończyłem i pomówię z tobą, kiedy przyjdzie na to czas. Słowa jednak muszę dotrzymać; życie, skalp i własność Skaczącego Jelenia należą do ciebie.
— Nie, nie! — bronił się Frank. — Ja nie chcę niczego. Zachowajcie go dla siebie; możecie go odpowiednio użyć, zwłaszcza przy wyścigach o życie.
Wśród czerwonych rozległ się cichy, gniewny pomruk, a wódz zgrzytnął zębami:
— Teraz możesz jeszcze pluć na nas zjadliwemi słowami; później jednak będziesz skowyczał o łaskę, że aż pod niebo będzie się rozlegać. Każdy członek twojego ciała musi umrzeć osobno, a dusza twoja będzie wychodzić z ciebie kawałkami tak, że konanie twoje trwać będzie przez wiele księżyców.
— Cóż możecie mi uczynić? Zwyciężyłem i jestem wolny.
— Jest tu jeden, który jeszcze nie zwyciężył, Old Shatterhand. Zaczekaj trochę, a będzie leżał przede mną w prochu, błagając o życie. Daruję mu wzamian za twoje, a wtedy będziesz moją własnością. — Chodźcie wszyscy za mną! Zbliża się walka ostatnia, największa i rozstrzygająca!
Czerwoni ruszyli za wodzem bezładną kupą, biali powoli za nimi.
— Czy może za wiele powiedziałem? — zapytał Hobble-Frank strapiony.
— Nie, — odpowiedział Old Shatterhand. — To bardzo dobrze, że ci dumni wojownicy musieli się raz ugiąć. Ale widać, iż Utahom nie można ufać. Jestem przekonany, że w żadnym wypadku nie pozwolą nam spokojnie odejść. Zdecydowali się na pojedynek, bo byli mocno przeświadczeni, że wszyscy padniemy, a ponieważ się zawiedli, wymyślą więc coś innego. Mam wrażenie, że chcą nas zatrzymać tutaj jako zakładników; ten plan musimy im pokrzyżować, gdyż ani przez chwilę nie bylibyśmy pewni życia. —
Tymczasem doszli do utworzonego przez namioty i chaty koła, w pośrodku którego poczyniono przygotowania do nadchodzącego, nadzwyczaj ciekawego pojedynku. Na kupie zgromadzonych tam kamieni, z których każdy ważył co najmniej centnar, wznosił się silny pal, do którego przymocowane były dwa lassa. Dookoła placu stali wszyscy mieszkańcy obozu, tak mężczyźni, jak i kobiety. Old Shatterhand wszedł w środek koła, gdzie czekał już wódz; ten zdawał się nie wątpić w zwycięstwo; wskazując na lassa rzekł:
— Czy widzisz te rzemienie? Jeden koniec lassa przymocowany jest do pala, a drugim obwiążą nas wpół ciała.
— Dlaczego?
— Byśmy się mogli poruszać tylko w tem ciasnem kole i żeby jeden przed drugim nie uciekł.
— Zgaduję właściwy powód. Przypisujesz mi więcej szybkości i zręczności, niż siły i chcesz temi więzami przeszkodzić w wykorzystaniu mej przewagi. Niech będzie! Mnie to obojętne! Jaką bronią będziemy walczyć?
— Każdy dostanie do lewej ręki nóż, a do prawej tomahawk. Będziemy walczyć, dopóki jeden z nas nie padnie trupem.
— Zgadzam się.
— Popatrz najpierw, jak jestem silny:
Podszedłszy kilka kroków, podniósł ciężki kamień i puścił go na ziemię. Posiadał ogromną siłę fizyczną i spodziewał się na pewno, że biały nie potrafi tego zrobić.
— Jesteś silnym człowiekiem, — rzekł Old Shatterhand, — i spodziewam się, że w tej walce będziesz polegał na sobie samym.
— Tak będzie. Ktoby mi miał pomagać?
— Twoi wojownicy. Jak się zdaje, uważają oni jednak za możliwe, że zostaniesz przeze mnie zwyciężony. Dlaczego uzbroili się, jakby mieli ruszyć do walki?
— Czy twoi towarzysze są bez broni?
— Nie. Ale oni odniosą wszystką naszą broń do namiotu. Czy mam wierzyć, że i ty jesteś odważny?
— Uff! — zawołał czerwonoskóry. — Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Moi wojownicy również odniosą wszystką broń do namiotów!
— Dobrze! Uczynimy tak. Ja zatrzymam tylko mój nóż.
Po tych słowach oddał swe strzelby Hobble-Frankowi, a Jemmy i Davy uczynili to, samo; przytem westman odezwał się do małego po niemiecku:
— Zaniesiesz to wszystko pozornie do namiotu, ale gdy cię nikt nie będzie obserwował, wysuniesz nazewnątrz pod tylną ścianę. Nie będziesz powracał; uwaga wszystkich jest zwrócona na walkę i na ciebie nikt nie będzie zważał. Wymkniesz się za namiot i przygotujesz do drogi nasze konie, które stoją.
Frank oddalił się. Na rozkaz wodza wszyscy Indjanie odłożyli również broń i oddali kobietom, aby zaniosły ją do namiotów. Wódz zrzucił wierzchnie odzienie, Old Shatterhand jednak nie poszedł za jego przykładem, gdyż ubieranie się spowodowałoby stratę czasu, która łatwo mogła się stać niebezpieczną. Kobiety powróciły bardzo szybko, aby nie stracić nic z widowiska. Oczy wszystkich zwrócone były do środka koła i nikt nie myślał o małym Saksończyku.
— Stało się według twej woli, — rzekł Wielki Wilk. — Czy zaczniemy?
— Zaraz. Jeszcze jedno pytanie. Co się stanie z moimi towarzyszami, gdybyś mię zabił?
— Będą naszymi jeńcami.
— Ale przecież wywalczyli sobie wolność i mogą pójść, dokąd zechcą.
— Tak; przedtem jednak muszą pozostać u nas jako zakładnicy.
— To się sprzeciwia umowie; jednak jestem zdania, że szkoda tracić słów na to. A co się stanie w tym wypadku, gdy ja ciebie zabiję?
— Wypadek taki nie nastąpi! — zawołał dumnie czerwonoskóry.
— Musimy jednak go rozpatrzyć.
— No, dobrze! Jeśli mię zwyciężysz, będziecie wolni.
— I nikt nas nie zatrzyma?
— Nikt!
— Więc możemy zacząć.
— Howgh! Dajmy się związać. Tu masz tomahawk.
Dwa topory wojenne zatrzymano i wódz, również uzbrojony w nóż, wręczył jeden z nich Old Shatterhandowi. Obejrzawszy, myśliwy odrzucił go tak, że wielkim łukiem przeleciał wysoko poza koło.
— Co robisz? — zapytał wódz zdumiony.
— Odrzuciłem topór, ponieważ był do niczego. Twój, jak widzę, znakomitej jest roboty, tamten zaś przy pierwszem uderzeniu, rozleciałby się w ręce.
Mimo grubej warstwy farby, która zakrywała twarz wodza, widać było, jak pokryły ją szyderskie zmarszczki, kiedy odezwał się:
— Wolno ci tomahawk odrzucić, ale innego nie dostaniesz!
— To niepotrzebne. Będę walczył tylko moim nożem, na którym, jak wiem, mogę polegać.
— Uff! Jesteś szalony! Pierwsze uderzenie mojego tomahawka zabije cię. Ja mam topór i nóż, a ty nadto ustępujesz mi w sile!
Na to Old Shatterhand schylił się, chwycił kamień, który poprzednio podniósł Wielki Wilk, podciągnął go najpierw do wysokości pasa, a potem podźwignął ponad głowę, potrzymał przez chwilę, a wreszcie odrzucił tak, że padł w odległości dziewięciu, czy dziesięciu kroków.
— Zrób to samo! — zawołał do czerwonego.
— Uff, uff. uff! — zabrzmiało dokoła. Wódz zrazu nic nie odpowiedział; patrzył zdumiony, to na myśliwego, to znowu na kamień. Dopiero po chwili odezwał się:
— Czy myślisz, że mię przerazisz? Nie spodziewaj się tego! Zabiję cię i zabiorę skalp, choćby walka miała trwać do wieczora. — Przywiążcie nas!
Rozkaz był skierowany do dwu stojących wpogotowiu czerwonych; zawiązawszy wodzowi i Old Shatterhandowi lassa dookoła bioder, cofnęli się natychmiast. Tak przywiązani do pala, mogli się przeciwnicy poruszać tylko wewnątrz koła, którego promień miał długość pozostałej części lassa. Walczący stali tak, że oba lassa tworzyły linję prostą, a więc średnicę koła, a twarzami byli zwróceni każdy do pleców przeciwnika. Czerwony trzymał w prawej ręce tomahawk, a w lewej nóż, gdy tymczasem Old Shatterhand miał w dłoni tylko nóż.
Wielki Wilk wyobrażał sobie walkę zapewne w ten sposób, że jeden drugiego będzie pędził w koło i próbował zbliżyć do przeciwnika tak blisko, by zyskać możność zadania pewnego ciosu lub pchnięcia. Musiał sobie wprawdzie powiedzieć, że co do siły nie przewyższał swego przeciwnika, ale broń była nierówna i żywił niezłomne przekonanie, że zwycięży, zwłaszcza, że jego zdaniem biały trzymał nóż zupełnie fałszywie. Mianowicie Old Shatterhand trzymał nóż w ręce tak, że ostrze skierowane było nie wdół, ale wgórę, nie mógł więc wykonać ciosu z góry nadół. Czerwony śmiał się z tego w duchu i skierował bystro wzrok na swego przeciwnika, aby nie uszedł mu żaden ruch jego.
Biały również zwrócił bacznie oczy na niego, nie chcąc pierwszy atakować, lecz czekając napadu, bo pierwsze starcie powinno było rozstrzygnąć. Szło tylko o to, w jaki sposób Wielki Wilk użyje tomahawka; gdyby używał go, trzymając stale w ręce, to nie było się czego obawiać; gdyby jednak nim miotał, a więc w rzucie, to należało wytężyć całą baczność, na jaką tylko stać człowieka. —
Stali tak pięć, dziesięć minut i żaden nie poruszył się naprzód. Czerwoni poczęli już wydawać okrzyki zachęty, lub nawet przygany. Wielki Wilk wzywał swego przeciwnika wśród szyderstw, aby zaczynał, i obsypywał go obelgami. Old Shatterhand nie mówił nic; zamiast odpowiedzi usiadł, przybierając postawę tak spokojną i swobodną, jakby znajdował się w zupełnie bezpiecznem otoczeniu, ale muskuły i ścięgna trzymał wpogotowiu do podjęcia natychmiast szybkich i mocnych ruchów.
Wódz przyjął to za oznakę lekceważenia, gdy naprawdę Old Shatterhand jedynie tym podstępem wojennym, pragnął uśpić jego ostrożność; cel został w zupełności osiągnięty. Wódz osądził, że siedzącego wroga łacniej pokona i postanowił szybko wykorzystać tę sposobność. Wydawszy więc głośny okrzyk wojenny, skoczył ku Old Shatterhandowi, podnosząc tomahawk do ciosu śmiertelnego. Czerwonym wydawało się, że widzą cios i już otwarli usta, by wydać okrzyk radości, gdy nagle biały uskoczył wbok i bowie skierowany wgórę spełnił swe zadanie: cios wodza chybił; Old Shatterhand wymierzył szybko w lewe ramię Wilka, wytrącając nóż z jego ręki, a potem, prawie niewidocznym ruchem, uderzył swego przeciwnika twardą rękojeścią noża w okolicę serca z taką siłą, że czerwony padł na ziemię jak kłoda. Old Shatterhand podniósł nóż i zawołał:
— Kto jest zwycięzcą?
Nikt mu nie odpowiedział. Nawet ci, którzy przypuszczali do siebie myśl, że wódz ich może ulec, nie spodziewali się przecie, że tak prędko i w taki sposób.
— On sam powiedział, że skalp pokonanego należy do zwycięzcy, — ciągnął dalej Old Shatterhand. — Jego czupryna jest zatem moją własnością; ale ja jej nie chcę. Jestem chrześcijaninem i przyjacielem czerwonych mężów; daruję mu więc życie. Może złamałem wodzowi jakie żebro, ale żyje. Niechaj moi czerwoni bracia zbadają go, ja jednak idę do mojego calu.
Odwiązał lasso i odszedł; nikt mu nie przeszkodził; nikt również nie wstrzymywał Davy’ego i Jemmy’ego, którzy poszli za nim. Każdy chciał się jak najprędzej przekonać o stanie Wielkiego Wilka i wszyscy cisnęli się do środka koła. Z tego powodu myśliwi dotarli zupełnie niepostrzeżenie do namiotu, za którym leżała ich broń; stał tam również Hobble-Frank z końmi. Biali szybko wsiedli na nie i ruszyli, najpierw powoli, szukając osłony poza namiotami i chatami; kiedy jednak, zostali zauważeni przez straże, stojące poza obozem, i kiedy strażnicy, wydawszy okrzyk wojenny, strzelili do nich, dali koniom ostrogami, aby je zmusić do galopu; obejrzawszy się poza siebie, ujrzeli, że wołania i strzały wartowników zwróciły uwagę innych. Czerwoni wprost strumieniem wylewali się z poza namiotów, śląc za zbiegami szatańskie wycie, którego echo odbiło się od gór wielokrotnie. —