Sprawa Clemenceau/Tom III/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Clemenceau |
Podtytuł | Pamiętnik obwinionego. Romans |
Wydawca | Drukarnia E.M.K.A. |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Oświata“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Affaire Clémenceau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Zwiedziliśmy Szwajcaryę, Lombardyę, Toskanię; poznaliśmy Milan, Wenecyę, Ferrarę, Bolonię, Pizę, Florencyę.
Konstanty był mną zachwycony: Nigdy jeszcze nie podróżował z taką dla siebie korzyścią. Objaśniałem go o epokach, architekturach, stylach pomników, gmachów i osobliwości, jak je nazywał. Nie mógł się dość wydziwić jasności a niekiedy wesołej swobodzie mojego umysłu, Wtedy wtajemniczałem go we właściwości mojej natury, odkrywałem się przed nim do gruntu; rozbierałem własne uczucia; psychologicznie badałem sam siebie. Tak łatwo wierzymy pozorom samopoznania! Konstanty zgadzał się zupełnie na mój pogląd, gdyż i on w podobnym wypadku postąpiłby tak samo, nie zadając sobie tylko trudu studyowania swego wnętrza.
Jeżeli czasem rozmawialiśmy o Izie (lubo bardzo rzadko), mówiłem o niej jak o kimś obcym mi zupełnie. Doszło do tego, żem go wypytał, w sposobie zwykłej rozmowie, a czyniłem to istotnie w dobrej wierze, o rozmaite miłostki mojej żony i nazwiska jej kochanków. Opowiedział mi o wszystkiem bez najmniejszej ostrożności, tak był przekonany o zupełnem mojem uleczeniu. Nie mógł odpowiadać za porządek chronologiczny, ale ręczył za wiarogodność faktów. W części wiedział o niej z ust samychże bohaterów, którzy nie czuli się w obowiązku dochowania tajemnicy, gdy rzecz szła o osobę tego rodzaju. W istocie nie ma powodu szanować kobiety więcej niż one same się szanują.
Rousseau powiedział: „Wyobraźnia u istot ograniczonych namiętności w występki zamienia.“ Tak miłość u Izy zniżyła się wkrótce do poziomu prostej ciekawości i zwykłej rozpusty. Pierwszy krok na tej drodze postawiwszy za namową matki, nie poprzestała już na tem. Dla kobiet dwie są tylko krańcowości: dobro i złe. Raz wystąpiwszy z granic cnoty nie mogą być występnemi w części, w połowie; w trzech czwartych są niemi bezpowrotnie, bezwzględnie. Liczba błędów nic tu nie stanowi. Liczy się pierwszy jedynie, dalsze są nie uchronnem, logicznem następstwem. Najtrudniej zerwać ze skromnością. Rozbrat ten raz dokonany reszta sama z siebie już wypływa. U Izy rzeczy szły z całą możliwą szybkością, występny pierwiastek przyrodzonym był jej duszy, wszczepionym w cały organizm. Z tych pięciu mężczyzn, do których kolejno należała, jeden tylko, najmłodszy, starał się o jej względy. Innym narzuciła się sama nigdyby im bowiem nie przyszło do głowy, by młoda, dwudziestoletnia kobieta, mając męża dwudziesto ośmioletniego mogła powziąść dla nich najmniejsze choćby zachcenie.
Bo też w istocie, najmłodszy z pomiędzy owych szczęśliwych wybrańców miał lat czterdzieści sześć najstarszy sześćdziesiąt. Dla tej już przyczyny, każdy sądził się jedynym posiadaczem tych niezwykłych faworów, a wszyscy byli mniej lub więcej zakochani. Zresztą każdy z owych ludzi posiadał jakąś wartość osobistą, gdyż wskutek zasług jedynie było się przyjmowanym do tej żywej galeryi Kurcyusza. Iza gromadziła same znakomitości. Rozkosz dziwna zaiste, ale zawsze rozkosz dla kobiety o wyobraźni rozpasanej, słyszeć mówiących dokoła z uwielbieniem o jakim niezwykłym człowieku, a tymczasem módz powiedzieć sobie: „Już ja wiem jaki on, ten wielki człowiek. Widziałam go u nóg moich skromniutkiego, pokorniutkiego, bardzo mało pewnego siebie.“ Nie dość na tem. Iza sprawiała sobie niekiedy uciechę zgromadzenia nas wszystkich razem, w całym komplecie, u jednego stołu, u mnie. Wystawiasz pan sobie to wysoce dla niej interesujące widowisko? Wyobrażasz sobie mnie ufnego, promieniującego szczęściem swojem, prezydującego temu poufnemu kółku, gdy tymczasem Sergiusz, którego nie śmiała wprowadzić do mego domu, uwielbiał ją bardziej z daleka, przeklinając na zbyt szczęśliwego męża!
Oto nazwiska tych ludzi. Jeżeli zajdzie potrzeba wezwania ich do procesu, nie wahaj się pan ani chwili. Tem gorzej dla nich, jeśli mają żony albo córki!
Nie trzeba przecież by ta kobieta miała wyrządzić krzywdę mnie tylko jednemu.
Byli to: lord Affenbury, mówca angielski, sławny rozumem, wymową i purytanizmem Gantelot, uczony hellenista, krzywosz, jak go pospolicie nazywają z przyczyny, że ma jedną, łopatkę wyższą od drugiej. Pamiętaj pan, że idzie tu o moją cześć, o moją duszę, o życie moje, o istotę którą ukochałem nad wszystko na świecie. dla której byłem nieskalanymz, nieustraszonym, uczciwym, sławnym i zbrodniarzem. Że zatem nie tworzę sztucznych opisów, ani nie bawię się w dowcipkowania, opowiadam rzeczy jak są. Dalej następują: Kattermann kompozytor, Tardin malarz, wreszcie kolega pański Jan Dax; słowem, próbki wszelkich specyalności. Stawała się ofiarnicą każdej po kolei Muzy, i przywabiała najnieprzystępniejszych. A jaka niepowściągliwość, jaka skromność przy obcych, jaki wstydliwy, czysty rumieniec, skoro wypadkiem dosadniejsze wyrażenie wymknęło się w zapale sporu albo w żarcie, któremu z moich kolegów! Tę kobietę, widziałeś ją pan ledwie parę razy, boś rzadko zachodził do nas, ale niemniej widziałeś ją, i wiesz czem była z pozoru.
Gantelot, podejrzawszy od innych, począł ją raz śledzić, i zeszedł ją wchodzącą do Tardina. Rozżalony taką niewiernością, zwierzył się ze wszystkiem Janowi Dax, ani się domyślając jak interesowanego wybrał powiernika. Ten, biorąc rzecz jak przystało na człowieka rozsądnego, i domyślając się, że piękna pani nie musiała poprzestać na tych dwóch intrygach, począł ją śledzić ze swojej strony, i ujrzał ją wchodzącą do mieszkania Hattermanna. Było by to koniecznem, nieprawdaż, gdyby nie było potwornem? Hatterrmann pierwszy opowiedział całą tę historję Konstantemu, pytając — czy i on także?... Konstanty począł go naówczas zaklinać, by ze względu na mnie nie rozgłaszał, awantury; ale już było za późno. Byłem już dla połowy Paryża przedmiotem szyderstwa, litości, lub wzgardy, a nawet niejednokrotnie u mnie, w poobiednej gawędce, mężczyźni wyszedłszy na cygara do sąsiedniego pokoju, szeptali sobie w zaufanem kółku o rozwiązłości mojej żony, rozwiązłości, z powodu której doktór Truchon, którego kolej miała zapewne nadejść wkrótce, nie zaniedbywał, obdarzyć słuchaczy pouczającym wykładem o fizyologji zwierzęcej.
— Gdybyś słyszał jak twoja żona była traktowaną przez tych, którzy jej najwięcej zawdzięczali! — dodawał Konstanty. Dla nich nie byłeś nigdy przedmiotem szyderstwa.
Wartość twoja wzmagała się jeszcze w ich oczach zupełną o niej nieświadomością tej istoty. Z ubolewaniem widzieli, że taki jak ty człowiek złączony jest z taką jak ona dziewczyną, oddając przez to hołd dobrowolny twoim zdolnościom, zaufaniu i nieskażonej godności twojej. Dziwna zaiste sprzeczność człowieczego serca! Ani jeden z tych ludzi w najwyższem nawet studyum swych zapałów nie byłby odmówił oddania ci z całą gotowością najtrudniejszej usługi, i to nie w rodzaju zadość uczynienia za tajną krzywdę wyrządzoną tobie, ani nawet w celu stłumienia podobnym układem wyrzutów własnego sumienia; ale po prostu dla tego, że człowiek dopóty nie jest zupełnie zezwierzęconym, dopóty w najgwałtowniejszych nawet porywach namiętności, bezwiednie częstokroć pozostaje sprawiedliwym, w chwili właściwej odnajduje w głębi duszy uczucia szacunku, życzliwości, obowiązku dla tego, kogo uważał za swego rywala, za nieprzyjaciela swego, którym nareszcie walczył jakąkolwiek bronią.
W miłości, po za obrębem małżeństwa, istnieje fakt ciekawy i niezaprzeczony, którego kobiety nie domyślają się wcale. Ludzie dobrej woli, wierzący w możliwość udoskonalenia się kobiety, powinniby go im wykazać bezwzłocznie. Byłby to moje jedyny argument zdolny je powstrzymać w drodze do upadku. Powinniby je oświecić, że w tej samej chwili, gdy ’się oddają mężczyźnie, miłość u tego ostatniego zawiera, a poczyna się pogarda nieujęta, niewidzialna gołem okiem, w stanie kiełkowania, jak wszystkie zarodki które czas zwolna rozwija, ale wyraźna i niepowstrzymana. Gdyby uczucia ludzkie mogły być równie jak ciała badane przez mikroskop, ujrzelibyśmy żyjątko powstające w jednem mgnieniu z całym zasobem niszczących organów, i w tejże chwili rozpoczynające straszne dzieło rozkładu.
„Ah! jakie to kobiety głupie! — dodawał Konstanty, zwykłym swoim, swobodnym sposobem mówienia. Gdyby raz przecie zechciały zrozumieć, że mężczyzna może kochać prawdziwie tę tylko którą szanuje, i że najbardziej nawet ubóstwianej kochanki żaden z nas nie chciałby ani za siostrę, ani za matkę, ani za córkę, ani za żonę, jakby się z nich każda w oczy nam rozśmiała, gdy im prawimy o miłości, nie wspominając o ślubie! Jeden jest środek dowiedzenia kobiecie, że się ją istotnie kocha: oto zrobić tak jak ty; dać jej swoje nazwisko i pracować na nią. Reszta wszystko jest postępem, egoizmem i rozpustką.