Sprawa Clemenceau/Tom III/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Clemenceau |
Podtytuł | Pamiętnik obwinionego. Romans |
Wydawca | Drukarnia E.M.K.A. |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Oświata“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Affaire Clémenceau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Im bardziej zbliżaliśmy się do Rzymu tem śpieszniej mi było, tem więcej czułem zapału do pracy. Dotąd występowałem do walki ze współczesnymi jedynie, przewaga nad którymi nie była zbyt trudną, mianowicie w sztuce tak mało znanej i uprawianej jak rzeźba we Francji. Z wzorów sztuki starożytnej znałem i podziwiałem to tylko, co danem mi było widzieć w naszych muzeach, albo z reprodukcyj i odbitek. Z epoki odrodzenia widziałem i przejąłem o ile się zdarzyło to, co ją u nas charakteryzuje; to też w niektórych utworach moich widnieją wyraźne wpływy Jana Goujona, Germana Pilou, i całej tej francuskiej szkoły obejmującej Puget’a, obu Coustou’w i której oryginalność miejscowa zatraca się ostatecznie, podług mnie przynajmniej, wraz z Clodionem.
Byłem szczęśliwie uposażony. Wytrwałość i praca zespoliły się jeszcze we mnie z darami natury. Miałem tyle powodzenia, ile tylko można go pragnąc w Paryżu. Wolno mi było uważać się za pierwszorzędnego z współczesnych, a może nawet z przeszłych artystów, mianowicie zdala od owego punktu porównania jakim są Włochy.
a w obec którego znalazłem się teraz. Jak daleko, niestety! odemnie do owych olbrzymów sztuki, do których przyjaciele moi, wielbiciele lub pochlebcy przyrównywali mię zowiąc ich pracowitym następcę, a skromność moja nie okazała się na to bynajmniej drażliwą! Ileż mi jeszcze pozostawało wytrwania i trudu, zanim bez zarozumiałości będę mógł sam się przyrównać do tych artystów, których imiona nas nie doszły, a liczne i zdumiewające dzieła których spotykałem wszędzie po drodze. Wyrastały tam one jak na przyrodzonym, właściwym sobie gruncie, a za dni naszych każde z nich zjednałoby, i słusznie, wiekopomną sławę swojemu twórcy. Umysł mój wykolejony gwałtownemi wzruszeniami, nie mógłby odzyskać równowagi, gdyby nie zachwyty artysty, będące dlań karmią, w niczem nie ustępujacą miłosnym upojeniom i mękom zazdrości. Jeśli bym mógł, na podobieństwo innych męczenników serca, cierpienie własne oddać na użytek własnego talentu i sławy, byłbym ocalony i niewątpliwie wstąpiłbym w szeregi pierwszorzędnych mistrzów. Żelazo by zostało twardszem i giętszem zarazem, musi być do czerwoności rozpalonem, i wtedy wrzucone raptem w zimną wodę; jeżeli wytrzyma tę próbę, nie będzie już żelazem, będzie stalą. Tak samo dusza przed ogniową próbę bólu jest ludzką, po próbie jest boską.
Spieszno mi więc było przybyć do Rzymu i kipiątek rozburzonej mojej duszy zanurzyć w łagodzących wodach kontemplacyi i skupienia. Poczynałem również uczuwać pragnienie samotności. Jest chwila w pewnych cierpieniach, gdy obecność najszczerszego nawet przyjaciela, staje nam się nieużytecznym ciężarem, skoro ten przyjaciel nie jest zupełnie z tej samej sfery, albo jednakowego z nami wykształcenia. I żałuje się i wstydzi, że się potrzebowało opieki kogoś, kogo się pod jakimkolwiek względem ma za niższego od siebie. Wydaje on się nam teraz niezręcznym i szorstkim, lubo nic się w nim istotnie nie zmieniło; a wszystko dla tego, że sądzimy nagle, jakobyśmy bez jego pomocy obejść potrafili; dla tego, że chcielibyśmy własnych sił spróbować, na wzór rekonwalescenta usiłującego, o własnej postępować sile, i odpychającego ramię co go dźwigało w chorobie, z gniewnem rozdrażnieniem, właściwem przychodzącym do zdrowia.
Stanęliśmy w Rzymie około połowy października. Nie znasz wiecznego grodu, przyjacielu. Kto go nie zna, temu odmalować go nie sposób. A przytem, dzień ma się ku schyłkowi, przedłużone cienie zaścielają drogę, wiatr dmie, drzewa się zginają, chmury gwałtownie toczą się po niebie, tumany kurzu wirują, grom huczy, błyskawice ponurem światłem widnokrąg rozdziera. To burza. Zmuszony przyśpieszyć kroku, nie mogę baczyć na piękności położenia, ani uważnie studyować gruntu, co za chwilę zadrży pod mojemi stopy.
Mimo to, powiedzieć mogę, iż Rzym przedstawił mi się odrazu jako powinne schronienie przyrodzona ucieczka cierpiących, jeżeli tylko pamiątki i dowody najwybitniejszych katastrof dziejowych mogą pocieszyć albo uzbroić nieszczęśliwego przeciwko znikomościom ludzkich rzeczy. W każdym razie, zaledwie się wstępuje w bramy Rzymu, aliści jest się porwanym, owładniętym, pochłonionym tą potężną nauką myślenia, jaką ruiny dają każdemu, co przed niemi staje.
Widziałeś Wersal. Niewygasłej pamięci stulecie konając, rzuciło na rezydencję królewską, na jej opustoszałe ogrody, na jej. pałac opuszczony, na jej szeroko-brzmiące ulice, na jej bóstwo milczące, na nieruchome jej wały i na samych nawet przyszłych jej mieszkańców jakiś półcień nieokreślony, którego słońce nigdy nie przebije. Stąpa się tam na palcach, ze tak powiem, jakby w obawie zbudzenia kogo. Otóż, przyjaciele, ten Wersal to Roma, w stosunku jednego stulecia do dwudziestu stuleci, wielkości do ogromu, tronu do krzyża człowieka do Boga, Wersal jest mumią epoki, Rzym kościotrupem świata. Jedynie dwa te miasta można porównać z sobą, i to w takiej właśnie różnicy.
Po czterdziestu ośmiu godzinach pobytu w starożytnym grodzie, sądziłem się ocalonym. Artysta zagłusza człowieka. W samej rzeczy, było czem ukoić serce, było czem ukoić je nawet przez cały ciąg egzystencyi cztery razy tak długiej jak moja. Własne cierpienie zdało mi się nagle lichem i małem w obec takich wspaniałości. Olśnione oczy dopatrzeć go nawet nie mogły wśród tych nieobjętych ogromów, po przez te imponujące szeregi. Malało, nikło. Jakiemże niesłychanem zuchwalstwem, jaką pychą bezprzykładną byłoby śmieć cierpieć w cieniu owego Kolizeum, gdzie tysiące ludzi, mężczyzn, kobiet, dzieci, wydanych na najstraszliwsze męczarnie, konało z uśmiechem na ustach i pieśnią wesela.
Napisałem do p. Ritz’a, dziękując mu za dobrą radę i donosząc o szczęśliwych ze wszech miar usposobieniu, w jakiem się czułem obecnie. Zapraszałem go by przybywał osiąść przy mnie. Tworzyłem plany, jak dwudziestoletni zapaleniec; nakoniec otwarcie i szczerze gotowałem się rozpocząć nowe życie.
Od rana do wieczora ja i Konstanty przebiegaliśmy miasto. Szedł ze mną wszędzie, żywo zajmował się wszystkiem, bylebym z mojej strony nie opierał się przechadzkom od piątej do szóstej codziennie po Pincio i w willi Borghese, gdzie o tej porze zbiera się śmietanka rzymskich piękności i dystyngowane chore, zjeżdżające się tu zewsząd na zimę, i by w łagodnym tutejszym klimacie nabrać sił do kilkoletniej jeszcze wegetacji. Konstanty był również zdania, że ojciec jego mógłby osiąść tu przy mnie wraz z córką i zięciem. P. de Niederfeld potrzebował by tylko zmienić poselstwo na poselsstwo, co z łatwością dałoby się uskutecznić. Konstanty załatwiłby to wszystko po przybyciu do Paryża, następnie zaś wraz z całą rodziną powróciłby tutaj.
Przywiać też potrzeba, że od czasu przybycia naszego do Rzymu podniosłem się o wiele w przekonaniu Konstantego. W Paryżu, jak to mówią, nie brał mię na serjo. Byłem jego dawnym kolegą, którego pamiętał zawsze na podrzędnem stanowisku, byłem uczniem i wychowańcem jego ojca; wykuwałem z marmuru niebrzydkie figury, na których zresztą niewiele się rozumiał, zbywałem je korzystnie, tem lepiej dla mnie, ale w jego oczach rzemiosło moje stało o wiele niżej od jego rzemiosła pełnego blasku i sławy, boć gdyby było inaczej i on niewątpliwie byłby obrał tamto, mając wszelką swobodę wyboru. Dotąd więc przyjaźń Konstantego dla mnie była zawsze nieco protekcjonalną, łaskawą, lekceważącą.
Pomoc, jakiej w ostatnich wypadkach doznałem od niego, a bez której był przekonany, że sam na mojem miejscu mógłby się obejść wybornie, jako żołnierz, a zatem ze wszech miar waleczny człowiek, utrwaliła w nim jeszcze poczucie własnej wyższości. Byłem z liczby tych, którymi się opiekować potrzeba. Nie umiałem występować do walki na ostre! Tymczasem, nagle ukazałem mu się w zupełnie innem świetle. Dla artystów, obcy kraj to potomność współczesna. Tam to oceniają ich podług istotnej wartości, po za obrębem, rywalizacyi, względów osobistych i koteryjnych wskazówek.
Okazało się, że we Włoszech dzieła dłuta mego były więcej znane, naśladowane i cenione niż we Francyi. Wraz po przybyciu do Rzymu ujrzałem się otoczonym z oznakami najszczerszego podziwu i sympatyi najgorętszej przez wszystkich tych młodych wychowańców szkoły; dla których byłem już mistrzem, jakkolwiek nie znałem kursów officjalnych, które oni właśnie przechodzili, a bez których, jeśli wierzyć rutynicznym piastunom tradycyi, nie byłoby chyba zbawienia, od których niemniej zapalczywa młodzież wyzwolić się co najrychlej pragnęła. Wnieść się samouctwem! oto marzenie młodzieńczego wieku. Ja właśnie urzeczywistniłem to marzenie! Nie byłem niczyim następcą. Naśladowałem jedynie przyrodę: byłem oryginalnym nareszcie, rzecz nie mała w sztuce.
Przyjmowano mnie istnemi owacyami. Czy to szedłem zwiedzać dzieła sztuki, czy urządzałem wycieczki artystyczne, zawsze towarzyszyła mi liczna eskorta dobrowolnych uczniów, szczęśliwych że mają mię pomiędzy sobą. Oni sami zajęli się czynnie installacyą moją, sami wyszukali mi pracownię o warunkach hygienicznych, w punkcie najodpowiedniejszym, na placu del Popolo, w przekonaniu, że dom mój od razu stanie się zogniskowaniem studyów, postępu i intelligentnych rozrywek. Zaklinali mię bym osiadł w Rzymie, zapewniając, że sam jeden mógłbym całą Akademię co ich tchu pozbawiała, do której w istocie rok rocznie tyle szlemy nadziei, a która nam w zamian tyle zawodów oddaje. Nie tworząc właściwie przeciwnego obozu, mogłem słać się przykładem, zachętą, wszyscy w rezultacie mogli skorzystać z mojej podróży.
Konstanty czuł się niezmiernie zdziwionym widząc się przyjacielem tak niepospolitego człowieka. Pośpieszyłem go przedstawić młodym mym kolegom jako syna Tomasza Ritz’a, któremu zawdzięczam całą moją wiedzę, o tem wszakże znanem nazwisku, pominąwszy parę zwykłych w podobnym razie komplementów, odzywali się półgębkiem zaledwie. Gdyby nie obecność syna, te zapalone, samowolne głowy prawdopodobnie nie najlepiejby się o ojcu wyraziły. Konstanty więc był uderzony różnicą, jaka zdawała się istnieć pomiędzy mną i Tomaszem Ritz’em, Nie uczuł wszakże najmniejszej urazy, przeciwnie począł się obchodzić ze mną z niejakiem; poszanowaniem. Poczynał pojmować teraz ciche szczęście i spokojną naszą sławę, i jeśli nie pożałował, że sam wybrał inne rzemiosło, ubolewał otwarcie, bez cienia wszakże zawiści, że rozgłos podobny mojemu nie skupiał dokoła niego, za prostem wymienieniem nazwiska owych objawów natychmiastowej a tak wzruszającej sympatyi, której refleks jedynie dostawał się jemu.
Łatwo pojąć, jak wielce posiłkowemi były dla mnie zrazu takie tryumfy miłości własnej, rozumni, biegli ludzie oceniali mię sprawiedliwie, i sława teraz miała mię pomścić za miłość. Tem gorzej dla owej kobiety, co nie widziała, ani nie słyszała nic z tego, wszystkiego, co mogła mię zapoznawać aż do zbezczeszczenia mię zdradą. Nie czułem jej już więcej burzącej się, że tak powiem, w mojem wnętrzu, umarła dla mnie teraz, stanowczo umarła.
Czy nowi przyjaciele znali już prawdziwy powód mojego wyjazdu z Paryża? Czy ich życzliwość wzmogła się jeszcze koniecznością pociechy i oporu w jakiej się znajdowałem? Sądzę, że tak; ani jeden z nich bowiem i razu nie zapytał mię o żonę,
lubo wszyscy wiedzieli żem żonaty, jak zwykle w naszym świecie artystów, kiedy to z nas każdy zna dokładnie rodzaj życia każdego z kolegów. Może się dowiedzieli o wszystkiem przez zwykłych korespondentów z Paryża, a może od samego Konstantego? Mniejsza o to! Dość, że rzecz nie była dla nich tajemnicą, ale nie doszedłszy jeszcze do wieku to się rywalizuje bez litości i walczy na śmierć i życie, nie użyli mego nieszczęścia za broń obosieczną, usiłując przeciwnie dowodami najtkliwszej uwagi odwracać od niego myśl moją.
Niestety! byłem w ręku przeznaczenia. Pomimo ich i moich wysiłków nie mogłem się już z niej wydobyć. Konstanty, odwołany obowiązkami służby, zdecydował się wyjechać z Rzymu, dawszy mi poprzednio uroczyste przyrzeczenie, że za miesiąc z godziną czy bez niej, powróci. Zresztą, zostawił mnie tu całkowicie osiadłego, sposobiącego się do ocznych robót, rozpoczęcie których jego jedynie obecność, w przekonaniu mojem, dotąd opóźniała. Odprowadziłem go do Civita-Veccia. Tam uścisnęliśmy się, raczej jak ci co się żegnają na wieki, niż jak ci co parę tygodni pozostać mają rozłączeni, ostrożność taka nigdy nie zawadzi przy rozstaniu z przyjacielem, i gdy statek uwożący Konstantego znikał powoli w oddalonym widnokręgu, ja wróciłem do Rzymu drogą wijącą się po przez zielone łąki, falujące miękko, usiane lasem sosnowych gajów, gdzie przysadziste a potężne dzikie wały, leżąc pod olbrzymiemi drzewami zdala, w nieruchomości swej, zdają się pojedynczemi odłamami skały, oderwane! potężną jakąś siłą od gór widniejących w oddali.