Sprawa Clemenceau/Tom III/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Clemenceau |
Podtytuł | Pamiętnik obwinionego. Romans |
Wydawca | Drukarnia E.M.K.A. |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Oświata“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Affaire Clémenceau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Udałem się na Cours-la-Reine, do znanego pałacu księcia Attikowa; zadzwoniłem. Ciężkie podwoje otwarły się. Przeszedłem podwórze, które po obu stronach otaczały wozownie i stajnie, wzniesione z czerwonej cegły, i pokryte cynkowym, jak srebro lśniącym się dachem. Dzwonek dwukrotnym uderzeniem zwiastował przybycie gościa. Wszedłem po stopniach krużganku wychodzącego na nadrzecze, i znalazłem się wobec sążnistego lokaja ubranego w poranną liberyę. Ten uchylił drzwi przede mną.
— Pani Iza jest? — zapytałem.
— Pojechała na wieś.
— Czy tylko pewno?
— Tak, panie.
— Kiedy pojechała?
— Wczoraj.
— Kiedy wróci?
— Dziś pewnie.
— O której godzinie można się z nią widzieć?
— Nie wiem, proszę pana. Jeżeli pan zechce zapisać nazwisko swoje i przyjść potem, pani mi powie kiedy może przyjąć pana.
— Dobrze.
Z tonu, jakim przemawiałem, człowiek ten pojął zapewne że szło mi o rzeczy ważne i że musiałem mieć prawo odzywać się w taki sposób.
Po chwili, spytałem znowu:
— Czy pani hrabina mieszka przy córce?...
— Nie, panie; mieszka niedaleko stąd; ale teraz pojechała z panią na wieś.
— To dobrze. — Dajże mi napisać na czym,
Wszedłem do obszernej, kwadratowej sieni, wyłożonej mozaiką i ozdobionej freskami, niby wnętrza Pompejańskich domów.
W pośrodku; na podstawie otoczonej szerokolistnymi kwieciem wodnym,, ujrzałem moją Spragnioną, którą Iza pod zmyślonym nazwiskiem kazała zakupić dla siebie, i z której uczyniła bóstwo tej świątyni.
Napisałem te tylko słowa:
„Przybędę dziś wieczór”.
Podpisawszy, oddałem lokajowi zapieczętowany bilecik
Ale co począć z sobą do wieczora?
Wtedy to poszedłem do pana, zacny mój przyjacielu i obrońco. Opowiedziałem ci szczerze o wszystkim, prosząc byś mię objaśnił, do jakich środków obronnych prawo mię upoważnia względem podobnego przeciwnika. Prawo nic tu więcej nie mogło jak tylko naznaczyć separacyą między nami dwojgiem; i co najwyżej uwięzić moją żonę na rok czy dwa lata, jeżeli udowodnię cudzołóstwo. Co się tyczy mojego nazwiska, mojej swobody, mojej duszy, prawo naturalnie powrócić mi ich nie może. Pani Iza będzie zawsze panią Clemenceau, zawsze będzie mogła pozostawać w jednym ze mną kraju; pędzić życic rozkoszne i bezkarnie bezcześcić nazwisko moje i nazwisko swego syna. Śmierć jedynie kiedyś nas rozdzieli. Dzięki ci przyjacielu, za rady naówczas podane, były one serdeczne i rozsądne. Ale w stanie w jakim się naówczas znajdowałem, rozsądek nic ze mną nie miał do czynienia.
Miałem jeszcze do przebycia kilka długich godzin przed widzeniem się z Izą. Były to ostatnie dni kwietnia, rocznica miodowych chwil naszych. Jak wyglądały teraz owe miejsca, świadki niegdyś mego szczęścia, gdy ja tymczasem pasowałem się tak z sobą? I czym by mię one natchnęły, gdybym w widoku ich poszedł zaczerpnąć pociechy i rady?
Pojechałem do Sainte-Assise.
Cały dzień błąkałem się niemy, po grobowcu wspomnień moich. Nie jednę godzinę przestałem z twarzą opartą o furtkę dawniej opisaną, poza okrytemi kwieciem hebanami. Wziąłem łódkę przewoźnika, stojącą w pobliżu i przybiłem do wierzby o którą niegdyś ona się wspierała, w miejscu gdzieśmy się razem kąpali. Uwiązałem do tego samego korzenia, za który chwyciła się kiedyś z takim wdziękiem, wyskakując z wody, i zapatrzyłem się i zasłuchałem, wsparłszy łokcie na kolanach, a głowę na dłonie, Następnie niedostrzeżony od nikogo, przeszedłem park i usiadłem na pochyłości, pod jodłami, wyżej nieco jakby pragnąć odgarnąć z góry całe to ubiegłe życie moje; potem zaszedłem do lasku: który przemierzyłem we wszystkich kierunkach; słowem, o ile się tylko dało, westchnąłem w siebie moją szczęśliwość minioną.
Kto mógł wiedzieć czy zobaczę jeszcze kiedy to uwielbiane ustronie? Gdzie będę jutro?
Dnie były jeszcze dość krótkie. O siódmej byłem znowu w pałacu na Cours-la-Reine. Ten sam służący otworzył mi jedne z bocznych drzwi przedsionka. Tylko, teraz był w pełnej liberji, a dwaj drudzy, podobnie przybrani, powstali w pełnej uszanowania postawie gdym koło nich przechodził. Poszedłem za moim przewodnikiem przez szeregi sal, a raczej salek, wybitych chińską materią, brokatelą i gipiurą, świeżych a ciepłych woniejących kwieciem, zastawionych zwierciadłami, brązami, porcelaną, obrazami, wreszcie otworzył drzwi ostatnie i znalazłem się w buduarze w stylu Ludwika XVI, ściany którego wyłożone białą ze złotem sztukateryą zdobiło malowanie pędzla Fragonarda, i gdzie firanki, kanapy, fotele i krzesła kryte były białym chińskim jedwabiem, haftowanym w przeróżne zwierzęta, figurki, geniuszki i szatanki, dziwacznych barw i kształtów. Kobierzec perski, meble łąkowe i różane, zegary i kryształy, a to wszystko w pełnym oświetleniu jak na uroczystość jaką.
W budoarze tym stała kobieta. Była to hrabina, pragnąca zapewne wybadać mię i poznać cel mego przybycia, zanim mię dopuści do córki. Dla okazania się swobodną, jakkolwiek od dawną nawykła umieć się znaleźć w każdym położeniu, poprawiała przed zwierciadłem, nieład ubrania, zmiętego trochę wskutek przejażdżki w powozie. Zresztą, powierzchowność wcale arystokratyczna, przy sukni popielatej jedwabnej, upiętej kokardami z czarnego aksamitu, i pomimo kosztownych pierścieni świecących się na wszystkich palcach.
Tego rodzaju matki rzadko bywają tak dystyngowane.
— Dobry wieczór, drogie dziecko; jakże mi się miewasz? — rzekła do mnie; hrabina tonem macierzyńskim, jak tylko lokaj drzwi i zamknął za sobą, tak właśnie jak gdyby nie wiedziała o niczem co zaszło między mną a jej córką, albo jak gdyby to było dla niej rzeczą tak dalece przewidzianą, że ani jej się dziwić, ani o niej nawet pamiętać należało.
Niemniej uczułem się zmieszanym prostotą tego przyjęcia.
— Dziękuję pani; zdrów jestem zupełnie — odrzekłem kłaniając się wzajem.
Nie było sposobu postąpić inaczej.
Poczęła znowu:
— Dawno przyjechałeś?
— Dziś rano.
— Przepędziłyśmy cały dzień na wsi i wróciłyśmy ledwie przed chwilą. Iza zaraz nadejdzie. Poszła się przebrać. Była dosłownie kurzem okryta. Straszliwy bo wiatr dmie w polu. Przybywasz wprost z Rzymu?
— Tak, pani.
— Już blisko czterdzieści lat jakem była w Rzymie z ojcem moim. Byłam wtedy młodziutka. Czy wracasz do Paryża na stałe?
— Sam jeszcze nie wiem.
— Pracowałeś tam dużo?
— Bardzo mało.
Słowo w słowo.
Byłbym ją może zapytał nareszcie czy drwi sobie ze mnie, gdy jedne z drzwi otworzyły się wcale rezolutnie.
— Otóż i córka! — zaanonsowała hrabina.
I powstawszy, usunęła się na stronę, niby dama dworska przed swoją królową.
Nie trudno zgadnąć co się działo w piersi mej i w głowie.
Iza przeszła przez pokój i powitała mię lekkim skinieniem głowy, z odcieniem uśmiechu, w milczeniu wydała mi się wyższą niż dawniej; dlatego może, że chodziła zuchwałe podniesionem czołem. Zresztą, była olśniewającą piękną, w pełnym rozkwicie, w pełnym rozwoju. Tylko nie wiem jaka niebywała przedtem cecha wpłynęła na ogólny jej wyraz; prawdopodobnie nowe to życie tak się odbijało w całej jej postaci.
Wyglądała na swój portret raczej niż na siebie samą. Obecny jej obraz zdawał się jakby czymś innym w porównaniu z jej obrazem minionym, z ową Izą, która dotąd we mnie żyła. Wszelka, udana nawet skromność ustąpiła na zawsze z tej twarzy, razem wyniosłej i wyzywającej.
Odzianą była w gładką białą suknię, z miękkiej materii, z wyłogami, na wzór sukien Republique, o płaskich, szerokich fałdach, z krótkim stanikiem i bardzo długą spódnicą. Szyja odkryta i bez ozdób. Klejnotu ani jednego.
Matka i córka skrzyżowały spojrzenia. Oczy pierwszej wyrażały: „Czy mam zostać?” drugiej: „Nie potrzeba”.
W istocie, hamowałem się dotąd i ani jedna ani druga z obu kobiet nie mogła przewidzieć, jak i ja sam zresztą, tego co wypadki przynieść miały.
— Otóż, dziękuję ci, mamo — rzekła Iza głośno podchodząc do matki; — do widzenia, do jutra!
Hrabina pocałowała córkę w czoło.
— Do jutra — odrzekła
— Obiadujemy razem, pamiętasz?
— Pamiętam, o szóstej, u ciebie.
— Przyjdź wcześniej; jutro nie wychodzę wcale.
— Przyjdę na cały dzień. — Wierz czy nie wierz, dodała spoglądając na mnie — ale doprawdy miło mi go widzieć. Jaka szkoda żeście się zgodzić nie mogli! Gdybyście byli chcieli słuchać mię oboje! No!...
Podała mi rękę, której dotknąłem machinalnie.
Zdawało mi się że marzę. Hrabina wyszła.
Zostałem sam na sam z Izą.