Sprawa Clemenceau/Tom III/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Clemenceau |
Podtytuł | Pamiętnik obwinionego. Romans |
Wydawca | Drukarnia E.M.K.A. |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Oświata“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Affaire Clémenceau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Dała mi znak żebym usiadł, sama zaś siadła naprzeciw z drugiej strony stołu, który tym sposobem nas przedzielał i zaczęła się bawić nożem do rozcinania kartek, eleganckim cackiem o jaspisowym trzonku, o złoconej, granatami wysadzonej osadzie, o stalowym ostrzu, inkrustowanym złotem.
Czy to dla dodania sobie kontenansu?
Czy może po prostu żeby mieć broń w ręku.
Sądziłem, że ust otworzyć nie zdołam. Była chwila dziwnie głupiego obustronnego milczenia. Przerwała ją pierwsza:
— Czemu mam przypisać pańskie, zupełnie zresztą, przewidziane odwiedziny?
— Przewidziane?
— Przewidziane.
— Ponieważ?
— Ponieważ po liście otrzymanym w Rzymie, wedle wszelkiego podobieństwa musiałeś pan spieszyć do Paryża.
— To pani ten list pisałaś?
— Toja go kazałam napisać.
— I dlaczegóż go pani napisać kazała?
— Dlatego, żeby ci otworzyć oczy na postępowanie przyjaciela, jak on ci otworzył na postępowanie twojej żony.
— Znaczy, fakt miał miejsce w samej rzeczy?
— Czyżby się go zaparł?
— Nie. Ale po cóż ta nowa szkarada?
— Żeby się zemścić.
— Nad kim?
— Nad Konstantym, który chciał mi zaszkodzić, zaszkodził.
Nie można było znaleźć innej zemsty?
— Owszem; ale taka najlepszą mi się wydała.
— Jesteś więc pani istotą bezpowrotnie upadłą?
— Jestem taką, jaką mieć mię chciałeś.
— Jak to?
— Należałoby przebaczyć mi wtedy.
— Było to podobnem?
— A przecież rad byś mi przebaczył teraz.
— Tak pani sądziła?
— Nie sądzę, jestem pewną, ty nie kochasz dotąd, i ty nie pokochasz, nigdy żadnej innej kobiety, inaczej bowiem nie siedziałby tu przecież teraz, blady jak widmo. I dlaczego me miałbyś mię kochać, kiedy ja cię kocham zawsze?
— Pani?
— Ja i są rzeczy, których się nie zapomina.
I popatrzyła mi w oczy.
Głowa zaczynała mi się zawracać.
— Dlaczegóż było mię zwodzić wtedy, jeżeli mię pani kochasz?
— Alboż ja wiem. Nudziłam się. byłam szalona.
Więc owi ludzie...?
— Jacy ludzie?
— Ci, którym się oddawałaś?
— Alboż ja ich znam tych ludzi! Alboż ja na nich patrzyłam. Jak się nazywali? I tego nie pamiętam nawet. Musiałam mieć umysł me w porządku. Paliła mię żądza nowych wrażeń. Ale w gruncie kochałam ciebie jednego. Po cóżeś się ze mną ożenił? Mogłam być twoją kochanką; pokochałbyś się we mnie trochę i po wszystkim. Czyż nie ofiarowałam ci się sama? Powinieneś się był zgodzić, ty, coś te rzeczy lepiej rozumiał odemnie. Cała bieda w tym, że dziś jestem twoją żoną! Gdyby był sposób wrócić ci zupełną swobodę, byłabym bardzo rada. U nas, dostaje się rozwód, kiedy się ma taką jak ja żonę. Cóż chcesz, nie moja w tem wina! Co się stało, stało się. Powiedz mi. gdzie byłeś dziś od rana?
— W Sainte-Assise.
— Jak tam teraz ładnie być musi! Bardzo często brała mię chętka wrócić tam jeszcze. Chcesz, pojedziemy razem?
— Dobrze.
— Doprawdy? Och! jaki żeś ty dobry! — zaszczebiotała przysuwając się do mnie. I kiedy to będzie? Jutro?
— Tak, ale pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Że tam już pozostaniemy.
— Na zawsze, na zawsze? To długo! A zima? A przy tym, ja nie zależę od siebie.
— Bezwstydnico!
Zamierzyłem się na nią obiema pięściami. Uchyliła się i rękami twarz sobie zasłoniła, pewnie z obawy zostać oszpeconą i skłoniwszy głowę, jak gdyby wyczekując uderzenia.
— Jeżeli chcesz mię zabić — rzekła tonem dziecka i nie zmieniając postawy — nie daj mi cierpieć bardzo.
— Proszę mnie posłuchać.
Odchyliła troszkę ręce od twarzy i popatrzyła na mnie przez palce.
— Mów do mnie ty, — powiedziała.
— Czy ty byś pojechała ze mną?
— Tak to lepiej.
— Odpowiadaj.
— Nie.
— Trzeba to przecież raz skończyć. Czy byś umarła ze mną razem?
— Co za głupstwo! w naszym wieku! Do czego umierać, kiedy się przecież kochamy? Przypatrz że mi się! jestem piękna! A i ty także, jesteś piękny, póki się nie gniewasz. Dość będzie myśleć o śmierci, skoro się zestarzejemy. Dlaczego to zawsze tak tragicznie bierzesz rzeczy? Żebyśmy mieli znowu mieszkać razem po wszystkim co zaszło? Nie wypada, wyśmiewano by się z ciebie. A ja tego nie chcę, ja, co wiem, żeś najuczciwszym człowiekiem pod słońcem, równie jak i najznakomitszym artystą. Wiesz, że jedynym moim marzeniem było posiadać Spragnioną. Widziałeś ją teraz? Co za arcydzieło! Otóż zostawmy rzeczy jak są. Ja potrzebuję świetności, gwaru, szału, w którym bym się nurzać mogła; to mój żywioł przyrodzony i w tym mię pozostaw, a bierz to, co ci dać mogę. Myśmy w niczem nie podobni jedno do drugiego. Ty, w gruncie jesteś dzieckiem, ja znów istotą zepsutą; ale koniec końców kocham ciebie i chcę jeszcze być twoją. Znam ciebie; pewną jestem że nawet nienawidząc mię byłeś mi wiernym. Prawda, że nigdy nie miałeś innej kobiety prócz mnie? Gdybyś wiedział, jak się czuję szczęśliwą myśląc o tym; to tak błogo posiadać istotę, którą się wyłącznie ma dla siebie! Skorzystajże z tego! Jesteś mój. Ja jestem ulicznicą, kurtyzanką, istotą upadłą, spodloną, zgoda; ale ty mię kochasz. To fatalizm! trzeba, się z nim zgodzić. Posłuchaj, wiesz co zrobimy? Ty zostaniesz już w Paryżu; musisz zostać! Musisz znowu tworzyć piękne rzeczy! Ja tak chcę. Nikt się nie dowie; żeś się ze mną widział; przed nikim nie wspomnisz o mnie, albo, jeśli wspomnisz, możesz powiedzieć, że jestem ostatnią z kobiet, wszystko mi jedno. Może, chcesz mię publicznie znieważyć? Może, chcesz wydać mi proces? Prawo da nam separacyę, bo dotąd separacyi nie mamy. Mógłbyś mię zmusić, żyć z sobą, gdybyś chciał. Nie? Nie tego chcesz? Sam pójdziesz do domu, nie zaraz jeszcze — dodała, zarzucając mi ręce na szyję — i czasami kiedy zechcesz, napiszesz po mnie jedno słówko: „Przychodź” i ja przybiegnę osłonięta potrójnym woalem, jak wtedy kiedy to przybyłam z Warszawy, pamiętasz? Nikt nie będzie wiedział, że to ja, i na jeden dzień, na jedną nocą, na jedną chwilę, jak zechcesz, będę twoją, twoją całkowicie, twoją dawną Izą, rzeczą twoją, psem twoim zgadzasz się? Bo ja się zgadzam.
— Inaczej, moja żona będzie moją, metressą?
— Słowa tutaj nic nie stanowią.
— A kiedy zaczniemy to nowe istnienie?
— Kiedy zechcesz. Zaraz?
— Zabierzesz mię od jutra?
— Po co masz się fatygować?
— Tutaj?
Zawahała się chwilkę.
— Jak król nadjedzie — szepnąłem, jak gdyby biorąc udział w tych dzikich rachubach.
— Mówiono ci...? Nie ma obawy. A zresztą, co mi tam, dziś jestem bogata. Zaczekaj tutaj chwileczkę. Oddalę służbę; ale będzie w musiał odejść przede dniem. Czekaj, wnet ciebie zawołam.
I na ustach moich uczułem jej usta, zarazem palące i zimne, usta odpowiednie ciału nie mającemu nigdy duszy.
— Szaleję za tobą! — wyszeptała.
I znikła za drzwiami.
O dziecku ani słowa!
Siedziałem jak ogłupiały, kilkanaście minut, następnie jak ciche tchnienie dobiegło to jedno słowo.
— Chodź!
I wstąpiłem w ohydne gynecum, wyściełane od góry do dołu; miękką kryjówkę z atłasu i puchu do tłumienia miłosnych wy krzyków. Matowe, przyćmione światło, niby promień księżyca w noc zimową, padało z przejrzystego sklepienia, modelując na kształt marmuru, pod kotarą wykwintnego łoża, urocze kształty tej, co wyciągała ku mnie ramiona.
Jaką kochankę dostać teraz miałem! Jaka umiejętność i jakie poczucie rozkoszy! Jaka biegła kurtyzanka. zdolna zaiste rozmiłować panującego i państwo zagubić!
Dwadzieścia trzy lata!
Około pierwszej po północy usnęła cichym snem dziewicy.
Ha! gdyby ta istota jeszcze do jutra żyć miała, zrobiłaby ze mnie najpodlejszego pod słońcem człowieka.