<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Dała mi znak żebym usiadł, sama zaś siadła naprzeciw z drugiej strony stołu, który tym sposobem nas przedzielał i zaczęła się bawić nożem do rozcinania kartek, eleganckim cackiem o jaspisowym trzonku, o złoconej, granatami wysadzonej osadzie, o stalowym ostrzu, inkrustowanym złotem.
Czy to dla dodania sobie kontenansu?
Czy może po prostu żeby mieć broń w ręku.
Sądziłem, że ust otworzyć nie zdołam. Była chwila dziwnie głupiego obustronnego milczenia. Przerwała ją pierwsza:
— Czemu mam przypisać pańskie, zupełnie zresztą, przewidziane odwiedziny?
— Przewidziane?
— Przewidziane.
— Ponieważ?
— Ponieważ po liście otrzymanym w Rzymie, wedle wszelkiego podobieństwa musiałeś pan spieszyć do Paryża.
— To pani ten list pisałaś?
— Toja go kazałam napisać.
— I dlaczegóż go pani napisać kazała?
— Dlatego, żeby ci otworzyć oczy na postępowanie przyjaciela, jak on ci otworzył na postępowanie twojej żony.
— Znaczy, fakt miał miejsce w samej rzeczy?
— Czyżby się go zaparł?
— Nie. Ale po cóż ta nowa szkarada?
— Żeby się zemścić.
— Nad kim?
— Nad Konstantym, który chciał mi zaszkodzić, zaszkodził.
Nie można było znaleźć innej zemsty?
— Owszem; ale taka najlepszą mi się wydała.
— Jesteś więc pani istotą bezpowrotnie upadłą?
— Jestem taką, jaką mieć mię chciałeś.
— Jak to?
— Należałoby przebaczyć mi wtedy.
— Było to podobnem?
— A przecież rad byś mi przebaczył teraz.
— Tak pani sądziła?
— Nie sądzę, jestem pewną, ty nie kochasz dotąd, i ty nie pokochasz, nigdy żadnej innej kobiety, inaczej bowiem nie siedziałby tu przecież teraz, blady jak widmo. I dlaczego me miałbyś mię kochać, kiedy ja cię kocham zawsze?
— Pani?
— Ja i są rzeczy, których się nie zapomina.
I popatrzyła mi w oczy.
Głowa zaczynała mi się zawracać.
— Dlaczegóż było mię zwodzić wtedy, jeżeli mię pani kochasz?
— Alboż ja wiem. Nudziłam się. byłam szalona.
Więc owi ludzie...?
— Jacy ludzie?
— Ci, którym się oddawałaś?
— Alboż ja ich znam tych ludzi! Alboż ja na nich patrzyłam. Jak się nazywali? I tego nie pamiętam nawet. Musiałam mieć umysł me w porządku. Paliła mię żądza nowych wrażeń. Ale w gruncie kochałam ciebie jednego. Po cóżeś się ze mną ożenił? Mogłam być twoją kochanką; pokochałbyś się we mnie trochę i po wszystkim. Czyż nie ofiarowałam ci się sama? Powinieneś się był zgodzić, ty, coś te rzeczy lepiej rozumiał odemnie. Cała bieda w tym, że dziś jestem twoją żoną! Gdyby był sposób wrócić ci zupełną swobodę, byłabym bardzo rada. U nas, dostaje się rozwód, kiedy się ma taką jak ja żonę. Cóż chcesz, nie moja w tem wina! Co się stało, stało się. Powiedz mi. gdzie byłeś dziś od rana?
— W Sainte-Assise.
— Jak tam teraz ładnie być musi! Bardzo często brała mię chętka wrócić tam jeszcze. Chcesz, pojedziemy razem?
— Dobrze.
— Doprawdy? Och! jaki żeś ty dobry! — zaszczebiotała przysuwając się do mnie. I kiedy to będzie? Jutro?
— Tak, ale pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Że tam już pozostaniemy.
— Na zawsze, na zawsze? To długo! A zima? A przy tym, ja nie zależę od siebie.
— Bezwstydnico!
Zamierzyłem się na nią obiema pięściami. Uchyliła się i rękami twarz sobie zasłoniła, pewnie z obawy zostać oszpeconą i skłoniwszy głowę, jak gdyby wyczekując uderzenia.
— Jeżeli chcesz mię zabić — rzekła tonem dziecka i nie zmieniając postawy — nie daj mi cierpieć bardzo.
— Proszę mnie posłuchać.
Odchyliła troszkę ręce od twarzy i popatrzyła na mnie przez palce.
— Mów do mnie ty, — powiedziała.
— Czy ty byś pojechała ze mną?
— Tak to lepiej.
— Odpowiadaj.
— Nie.
— Trzeba to przecież raz skończyć. Czy byś umarła ze mną razem?
— Co za głupstwo! w naszym wieku! Do czego umierać, kiedy się przecież kochamy? Przypatrz że mi się! jestem piękna! A i ty także, jesteś piękny, póki się nie gniewasz. Dość będzie myśleć o śmierci, skoro się zestarzejemy. Dlaczego to zawsze tak tragicznie bierzesz rzeczy? Żebyśmy mieli znowu mieszkać razem po wszystkim co zaszło? Nie wypada, wyśmiewano by się z ciebie. A ja tego nie chcę, ja, co wiem, żeś najuczciwszym człowiekiem pod słońcem, równie jak i najznakomitszym artystą. Wiesz, że jedynym moim marzeniem było posiadać Spragnioną. Widziałeś ją teraz? Co za arcydzieło! Otóż zostawmy rzeczy jak są. Ja potrzebuję świetności, gwaru, szału, w którym bym się nurzać mogła; to mój żywioł przyrodzony i w tym mię pozostaw, a bierz to, co ci dać mogę. Myśmy w niczem nie podobni jedno do drugiego. Ty, w gruncie jesteś dzieckiem, ja znów istotą zepsutą; ale koniec końców kocham ciebie i chcę jeszcze być twoją. Znam ciebie; pewną jestem że nawet nienawidząc mię byłeś mi wiernym. Prawda, że nigdy nie miałeś innej kobiety prócz mnie? Gdybyś wiedział, jak się czuję szczęśliwą myśląc o tym; to tak błogo posiadać istotę, którą się wyłącznie ma dla siebie! Skorzystajże z tego! Jesteś mój. Ja jestem ulicznicą, kurtyzanką, istotą upadłą, spodloną, zgoda; ale ty mię kochasz. To fatalizm! trzeba, się z nim zgodzić. Posłuchaj, wiesz co zrobimy? Ty zostaniesz już w Paryżu; musisz zostać! Musisz znowu tworzyć piękne rzeczy! Ja tak chcę. Nikt się nie dowie; żeś się ze mną widział; przed nikim nie wspomnisz o mnie, albo, jeśli wspomnisz, możesz powiedzieć, że jestem ostatnią z kobiet, wszystko mi jedno. Może, chcesz mię publicznie znieważyć? Może, chcesz wydać mi proces? Prawo da nam separacyę, bo dotąd separacyi nie mamy. Mógłbyś mię zmusić, żyć z sobą, gdybyś chciał. Nie? Nie tego chcesz? Sam pójdziesz do domu, nie zaraz jeszcze — dodała, zarzucając mi ręce na szyję — i czasami kiedy zechcesz, napiszesz po mnie jedno słówko: „Przychodź” i ja przybiegnę osłonięta potrójnym woalem, jak wtedy kiedy to przybyłam z Warszawy, pamiętasz? Nikt nie będzie wiedział, że to ja, i na jeden dzień, na jedną nocą, na jedną chwilę, jak zechcesz, będę twoją, twoją całkowicie, twoją dawną Izą, rzeczą twoją, psem twoim zgadzasz się? Bo ja się zgadzam.
— Inaczej, moja żona będzie moją, metressą?
— Słowa tutaj nic nie stanowią.
— A kiedy zaczniemy to nowe istnienie?
— Kiedy zechcesz. Zaraz?
— Zabierzesz mię od jutra?
— Po co masz się fatygować?
— Tutaj?
Zawahała się chwilkę.
— Jak król nadjedzie — szepnąłem, jak gdyby biorąc udział w tych dzikich rachubach.
— Mówiono ci...? Nie ma obawy. A zresztą, co mi tam, dziś jestem bogata. Zaczekaj tutaj chwileczkę. Oddalę służbę; ale będzie w musiał odejść przede dniem. Czekaj, wnet ciebie zawołam.
I na ustach moich uczułem jej usta, zarazem palące i zimne, usta odpowiednie ciału nie mającemu nigdy duszy.
— Szaleję za tobą! — wyszeptała.
I znikła za drzwiami.
O dziecku ani słowa!
Siedziałem jak ogłupiały, kilkanaście minut, następnie jak ciche tchnienie dobiegło to jedno słowo.
— Chodź!
I wstąpiłem w ohydne gynecum, wyściełane od góry do dołu; miękką kryjówkę z atłasu i puchu do tłumienia miłosnych wy krzyków. Matowe, przyćmione światło, niby promień księżyca w noc zimową, padało z przejrzystego sklepienia, modelując na kształt marmuru, pod kotarą wykwintnego łoża, urocze kształty tej, co wyciągała ku mnie ramiona.
Jaką kochankę dostać teraz miałem! Jaka umiejętność i jakie poczucie rozkoszy! Jaka biegła kurtyzanka. zdolna zaiste rozmiłować panującego i państwo zagubić!
Dwadzieścia trzy lata!
Około pierwszej po północy usnęła cichym snem dziewicy.
Ha! gdyby ta istota jeszcze do jutra żyć miała, zrobiłaby ze mnie najpodlejszego pod słońcem człowieka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.