Sprawa opieczętowana

>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Birkenmajer
Tytuł Sprawa opieczętowana
Wydawca „Przegląd Katolicki”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Archidiecezjalna, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Dr. JÓZEF BIRKENMAJER
SPRAWA OPIECZĘTOWANA





WARSZAWA 1936

Odbitka z „Przeglądu Katolickiego”.
Drukarnia Archidiecezjalna — Warszawa, Krak. Przedmieście 71.

SPRAWA OPIECZĘTOWANA


Wydając książkę „Zagadnienie autorstwa Bogurodzicy“, byłem zgóry na to przygotowany, że nie spotka się ona z życzliwem przyjęciem ze strony prof. Aleksandra Brücknera — choćby dla czysto osobistych względów, ponieważ w tej książce, na niejednej karcie, zostały poddane krytyce różne jego poglądy i wywody, wiążące się z dziejami polskiej pra-pieśni. Co więcej, zgóry wiedziałem, jakiemi metodami posłuży się prof. Brückner, żeby książkę moją zwalczać. Znam bowiem wszystkie bez wyjątku jego pisma, dotyczące „Bogurodzicy“, i wiem, że metody recenzowania i polemizowania były w nich zawsze te same — czy to w stosunku do Hecka, czy do Łosia, czy do Jaworskiego, czy do Szczurata, czy księdza Wyrzykowskiego.
Jakież to były metody? Poprostu metody krytycznego teroru: stek urągowisk niezawsze wytwornych, parodjowanie tez przeciwnika, podchwytywanie nieco mniej zręcznych wyrażeń, odsądzanie czyjegoś dzieła od czci i wiary na podstawie nieraz jednej tylko pomyłki, mającej rzekomo świadczyć, że całe dzieło jest złe i głupie; tak postąpił prof. Brückner np. z rozprawką ks. Wyrzykowskiego, którą a limine, bez wniknięcia nawet w jej treść, odrzucił za przytoczenie lekcji Bobowskiego „Twego dzieła krzyżowa dla“, choć lekcja ta w niczem nie była gorsza, a nawet była sensowniejsza od przyjmowanej przedtem przez samego prof. Brücknera lekcji: „Twego dzieła kry (!) i cieła (!)“. Następną metodą profesora Brücknera w polemikach na temat „Bogurodzicy“ było tendencyjne preparowanie tekstów recenzowanej książki zapomocą opuszczania w nich różnych zdań i wyrazów oraz dodawania skomponowanych naprędce słów i zwrotów, jakich tam wcale nie było. Trzecią wreszcie metodą była obfitość patetycznych wykrzykników, huczne fanfary słów, które miały przeciwnika ogłuszyć, a postronnego słuchacza przerazić: słowem, metoda jerychońska.
Wszystkich tych metod nie omieszkał prof. Brückner zastosować i do mnie. W recenzji zamieszczonej w „Pamiętniku Literackim“ sfabrykował różne dziwne teksty i przypisywał mnie ich autorstwo, choć w książce mojej napróżno ich szukać. W drugiej recenzji, zamieszczonej w „Nowej Książce“, tak książkę moją „streścił“, iż to streszczenie nie ma prawie nic wspólnego z jej treścią. Pozatem nawymyślał mi od Ryczywołów, szkoda jeszcze że nie od Tworek. Wśród różnych eksklamacyj przemycił wreszcie garstkę apodyktycznych ogólników, mających znów grzebać raz na zawsze tradycję o pochodzeniu „Bogurodzicy“ od św. Wojciecha.
W odpowiedzi, jaką zamieściłem na kartach „Pamiętnika Literackiego“, zaprotestowałem przeciwko wspomnianemu przekręcaniu tekstów i wyników mej pracy, a rozprawiwszy się z owemi ogólnikami, poprosiłem prof. Brücknera o rzeczowe argumenty, któreby stwierdziły, że: 1) „Bogurodzica“ powstała w XIII wieku, 2) że pieśń ta nie mogła wyjść ze środowiska, w którem żył czy którego natchnieniem był św. Wojciech.
Na tę prośbę zareagował prof. Brückner dwukrotnie. Najpierw w bezpośredniej replice na kartach tegoż „Pamiętnika Literackiego“, na której to replice Redakcja zamknęła polemikę (nie odmawiając mi chyba prawa do odpowiedzi w innem piśmie). Następnie w „Wiadomościach Literackich“ ogłosił artykuł „Fałsz a skutki“, w którym wprawdzie niema ani słowa o mnie, ale w którym jest mowa o autorstwie i genezie „Bogurodzicy“, wobec czego i tę rzecz muszę tu uwzględnić, zwłaszcza że wydaje mi się ona jakby rozwinięciem owej repliki, a w pewnej mierze jakby jaśniejszem wyłożeniem sfinksowych lakonizmów z recenzji w „Nowej Książce“. Toteż twierdzenia i argumenty, wysunięte w tych trzech artykułach, będę traktował łącznie, zaznaczając tylko inicjały czasopisma, z którego przytaczam cytaty.
We wszystkich trzech artykułach powtórzył prof. Brückner, że „Bogurodzica“ powstała w XIII wieku, dwukrotnie zaś („NK“ i „WL“) dodał, że dokonało się to w połowie owego wieku i to w Małopolsce. Czemu? Posłuchajmy dowodzenia. A więc najpierw powołanie się na... autorytet: „Że język Bogurodzicy o XIII wieku świadczy, może autora pouczyć byle polonista“. („P. L.“) Coprawda sam też jestem polonistą, ale wszelkie pouczenia chętnie i z wdzięcznością przyjmuję — tylko czy koniecznie muszą one pochodzić od „byle“ którego polonisty? Przypadkowo trafiło mi się w grudniu być na posiedzeniu Akademji Umiejętności, gdzie o języku „Bogurodzicy“ dyskutowali też poloniści — i to wcale nie „byle“ jacy — a jakoś nikt tam nikogo nie pouczał, jakoby pieśń nasza musiała powstać w XIII wieku; słyszałem nawet z poważnych ust poważne sprzeciwy w stosunku do takiego twierdzenia.
A drugi argument na rzecz XIII wieku? Dyskretna tęsknota za ś. p. Boguchwałem. Autorem „Bogurodzicy“ mógł wedle prof. B. być — „franciszkan“. A to czemu? Z tem się pośpieszył prof. B. już w pierwszej recenzji: „bo o kazaniach jego zakonu polskich wiemy“. Hm! Nie wiem, czemu to kazania mają być dowodem, że ktoś pieśni pisał: słuchałem nieraz kazań arcyb. Teodorowicza, bisk. Szlagowskiego czy ks. Kłosa, ale nigdy nie słyszałem, by kaznodzieje ci tworzyli również wiersze. Zresztą czy jedni tylko franciszkanie kazania do polskiego ludu głosili? Wiemy, że „takowe“ głosił już św. Wojciech w Krakowie i Gnieźnie. Pamiętamy też, że prof. Brückner znalezione przez siebie kazania nazwał „świętokrzyskiemi“, a przecież na św. Krzyżu klasztor mieli benedyktyni, nie franciszkanie. Co więcej, znam dobrze całą poezję franciszkańską: hymny samego św. Franciszka, św. Bonawentury, Jacopona da Todi, J. Peckhama i innych, a przecie w sporym tym dorobku nie spotkałem ani jednej pieśni, któraby czyto swoją formą wierszową czy choćby słabym jakim motywem treści przypominała „Bogurodzicę“.
Trzecim argumentem na rzecz XIII wieku ma być to, że „po r. 1250... kult Marji już się rozszerzał“. Datę tę sam prof. Brückner opatrzył w nawiasie pytajnikiem. I słusznie. Jest to bowiem data najzupełniej mylna. O kulcie Matki Boskiej w Polsce słyszymy już pod koniec wieku X (w Gnieźnie był wtedy kościół pod Jej wezwaniem), a na początku XII wieku Krzywousty stałe officium ku czci Marji zaprowadził w zwyczaj — pisze o tem świadomy rzeczy Gall-Anonim („nasz Węgier“, jak go poufale nazywa prof. Brückner).
Tak się przedstawiają argumenty na rzecz XIII wieku. Przeciwko XIII wiekowi możnaby znaleźć znacznie liczniejsze i poważniejsze argumenty. Był to wiek wojen, najazdów i zupełnego rozbicia Polski, kiedy to poza jednością kościelno-metropolitalną innej jedności w kraju naszym próżno szukać. Niesprzyjające to były warunki dla pieśni, któraby powstała dajmy na to w Sączu czy Sandomierzu: czyż wobec zacietrzewienia umysłów drobnych książąt, wśród ciągłych antagonizmów dzielnicowych mogła się ona wtedy stąd rozpowszechniać na Śląsk, Mazowsze, Wielkopolskę? Wątpliwe!
A teraz — jak prof. Brückner spełnił drugą cześć mojej prośby, co do środowiska, któremu duchowo przewodził św. Wojciech? W „PL“ zarzucił mi, jakobym „zapomniał tylko o najważniejszych rzeczach: kto i dlaczego zmyślił bajkę o autorstwie Bogurodzicy Wojciechowem, dalej czy na tle spółczesnem ogólnem (Otto, papież Sylwester itp.) i biograficznem szczególnem (Wojciechowem) ta bajka czemkolwiek się zaleca“. Dalej głosi o mnie: „milczy autor o Długoszu, badaczu i człowieku całkiem innej miary niż Łaski“.
Wszystkie te zarzuty dowodzą tylko jednego: że prof. Brückner czytał moją książkę bardzo pobieżnie. Już z samego indeksu nazwisk (nie przeze mnie zresztą robionego, więc nie wolnego od przeoczeń) może się każdy przekonać, żem o Długoszu bynajmniej nie „milczał“, ale wspominałem o nim sporo razy. Powtóre w tejże książce na str. 9 piszę wyraźnie, kiedy jawi się po raz pierwszy wzmianka o autorstwie św. Wojciecha; zaznaczam tam m. in., że autorstwo to „wspomniane jest i w cieszyńskim rękopisie Bogurodzicy (Łoś, Początki piśm. polsk., str. 354), niezależnym od tekstu Łaskiego i starszym odeń językowo“. Tu tylko nadmienię, że powstanie tekstu cieszyńskiego — mianowicie zwrotki z modlitwą „za króla polskiego i za brata jego“ — nie kto inny, ale sam prof. Brückner (Kwartalnik Histor. 1923) odniósł do czasów Warneńczyka i Kazimierza Jagiellończyka, a tem samem jeszcze silniej niż ja zaprzeczył, jakoby dopiero Łaski stworzył tradycję o autorstwie św. Wojciecha (ja bowiem, zgodnie z Łosiem, odnoszę ową zwrotkę do Władysława Jagiellończyka węgierskiego i któregoś z jego braci, zasiadających na tronie polskim).
A zatem prof. Brückner sam sobie przeczy, gdy w „WL“ opowiada, jakoby tradycję świętowojciechową wymyślił kanclerz Łaski dla uświetnienia „tumu gnieźnieńskiego“. Ponieważ w wiekach średnich (czy tylko wtedy?) istnieli różni fałszerze dokumentów, więc za ich zwyczajem rzekomo poszedł Łaski — i też „fałszował“. Żeby tego dowieść, prof. Brückner, niby drugi Szyller-Szkolnik, odczytuje niezapisane i tajne „myśli“ Marcina Kromera, a pozatem strzela rykoszetem: „Bibljoteka gnieźnieńska posiadała parę lichych, późnych odpisów pieśni (skąd o nich prof. B. wiadomo? J. B.), jeden z nich posłużył Łaskiemu dla przedruku...“. Przedewszystkiem druk „Statutów“ odbywał się nie w Gnieźnie, lecz w Krakowie, gdzie drukarze nie musieli mieć przed oczyma owych rzekomych gnieźnieńskich odpisów „Bogurodzicy“ (mogli się bez nich obejść najzupełniej, skoro za Zygmunta I nawet chłopi prości umieli na pamięć „Bogurodzicę“), powtóre zaś Łaski wcale nie pisze, jakoby wzmianka o św. Wojciechu była na owych rzekomych „odpisach“: wspomina tylko jakieś bulle i dokumenta urzędowe. A to przecie różnica. Zdaje mi się, że jeżeli już ktoś chce mówić o Łaskim, powinien się przynajmniej zaznajomić z tekstem jego słów...
Rzekomemu fałszerzowi Łaskiemu prof. Brückner przeciwstawia Długosza „najsumienniejszego ze szperaczy“. Zapewne ten tytuł Długoszowi w XV wieku należy się słusznie, ale też jest rzeczą pewną, że szperacz ten w archiwum gnieźnieńskiem wcale nie szperał, czego dowodem są w jego dziele najprzeróżniejsze grube nieścisłości, odnoszące się właśnie do arcybiskupstwa gnieźnieńskiego, którego daty założenia nawet nasz historyk nie znał. Wszystkie te nieścisłości (m. in. umieszczenie śmierci św. Wojciecha za rządów — Mieszka I...!) wytknął Długoszowi stokroć sumienniejszy od niego szperacz, Adam Naruszewicz...
Zato wiemy, że Długosz znał doskonale klasztorne archiwa sandomierskie, krakowskie i sądeckie, skoro w tych miastach dłuższy czas bawił (co do Gniezna nie mamy o tem żadnej wiadomości). Szczególnie blisko żył z franciszkanami, o św. Kindze i Boguchwale napisał obszerną rzecz specjalną, a w dziejach swych poświęcił XIII wiekowi dużo miejsca, nie poprzestając już na mętnych i skąpych wzmiankach, jakiemi darzył wieki dawniejsze. I oto Długosz świadczy wyraźnie przeciwko prof. Brücknerowi: ani razu bowiem w żywocie Kingi, ani też w swej Historji nie wspomina, jakoby „Bogurodzicę“ ułożył czyto franciszkanin, czyto inny jakiś człowiek wieku XIII. A zatem Długosz nie znał mistyfikacji o Boguchwale czy innym franciszkaninie XIII w., jako autorze „Bogurodzicy“. Nie mógł jej nawet znać. Wiemy dokładnie, kto, gdzie, kiedy i dlaczego tę mistyfikację stworzył, wiemy też, kto ją — jako rzekomy pewnik — autorytatywnie ogłosił roku Pańskiego 1902 w swym podręczniku literatury polskiej...
„Długosz wiedział, że Bogurodzica jest patrium carmen, i nic więcej“ — powiada prof. Brückner w „PL.“. Czy Długosz tylko tyle wiedział, ile napisał, ośmieliłbym się wątpić; nie wspomniał o wielu rzeczach, które jemu albo współczesnym wydawały się niespornemi albo powszechnie znanemi (np., że dwa plus dwa jest cztery), nie znaczy to, by się z niemi nie spotkał, albo w nie wątpił. Co się zaś tyczy patrium carmen, należy pamiętać, że o pieśni tej Długosz wspomina jeszcze pod r. 1209 (bitwa pod Zawichostem), a więc na lat kilkadziesiąt przed połową wieku XIII...
Argumentem przeciwko greckiemu rodowodowi „Bogurodzicy“ i wiekowi X czy XI ma być — wedle prof. Brücknera: „tło spółczesne ogólne (Otto, papież Sylwester) i biograficzne szczególne (Wojciechowe)“. Zagadkowe te słowa są tak rozwinięte w „NK“: „świętemu, jak jego przyjacielom (sic!) (cesarzowi i papieżowi) o narodowym kościele i hymnie ani się śniło, oni znali tylko uniwersalny, łaciński“. Trudno o większy zbiór nieścisłości, jak w tem jednem zdaniu. Już to pominę, że prof. Brückner mylnie umieścił pontyfikat Sylwestra II, wcale nie współczesny dniom ziemskim św. Wojciecha, który, jak wiadomo, żył za rządów Jana XV i Grzegorza V; co się tyczy Gerberta, późniejszego papieża Sylwestra, „przyjaźń“ jego ze św. Wojciechem może być tylko hipotezą, bo milczą o niej źródła. Co się zaś tyczy Ottona, każdemu powinno być wiadomem, że wcale nie był on jakimś fanatykiem łaciny, owszem, najlepiej i najczęściej posługiwał się językiem greckim. Nie był fanatykiem łaciny i sam św. Wojciech, skoro ze łzami w oczach prosił św. Nilusa, żeby go przyjął do coenobium greckich bazyljanów, a na Awentynie uczestniczył w nabożeństwach odprawianych zarówno po łacinie jak po grecku.
Nie wiem, do jakiej wiary przyznaje się prof. Brückner, ale ogłoszone przez niego uwagi świadczą, że nie ma on zbyt jasnego pojęcia o istocie Kościoła powszechnego czyli katolickiego, skoro utożsamia go z obrządkiem łacińskim, a raczej rzymskim (bo obrządków „łacińskich“, jak każdemu liturgiście wiadomo, jest w katolicyzmie coś cztery!). Ten Kościół przeciwstawia prof. Brückner jakiemuś wymyślonemu przez siebie „specjalnemu“ (?!), który darzy jeszcze jednym przydomkiem „narodowego“. Ta druga nazwa rzeczywiście istnieje, lecz odnosi się do innych zupełnie czasów i okoliczności, popełnia więc prof. Brückner gruby anachronizm. Ale nie dość na tem. Któż to miał należeć w wiekach średnich do owego „Kościoła specjalnego“? Ten, ktoby się poważył... napisać lub odmówić modlitwę czy pieśń nabożną nie po łacinie. Biedny św. Efrem! Biedny św. Patryk! Biedny św. Franciszek!... Wszystkich ich prof. Brückner pousuwał z Kościoła katolickiego i przeniósł do stworzonego przez siebie „Kościoła specjalnego“. Mimo tak surowego interdyktu każdy wierzący Polak-katolik pójdzie nadal za obyczajem dawnym i słowa pacierza „Wierzę w św. Kościół powszechny“ będzie odmawiał — po polsku, nie po łacinie, nie sądząc bynajmniej, by uniwersalnemu Kościołowi katolickiemu w czemkolwiek przez to uchybił... Nie uchybiał też Kościołowi katolickiemu przyjaciel św. Wojciecha król Mieszko II, o którym z dokumentu ówczesnego wiemy, że modły odprawiał nietylko po łacinie i po grecku, ale i w języku ojczystym.
Żeby dowieść późnego wieku „Bogurodzicy“, prof. Brückner powołuje się ustawicznie na czeski hymn „Hospodine pomiluj ny“. Ale samo powoływanie się nie wystarcza, trzeba też znać rzecz, na którą się powołujemy. Tymczasem prof. Brückner hymnu czeskiego nie zna. Niedość bowiem, że cytuje mylnie już wiersz pierwszy, ale pozatem nie orjentuje się nawet w treści utworu. Oto jakich informacyj udzielił czytelnikom „Wiadomości Literackich“: „Czeski Hospodine pomiłuj nas (sic!) powstał w XII wieku przed r. 1150, zwracał się jeszcze do Boga-Ojca“ — gdy natomiast „Bogurodzica“ „o orędownictwo Marji i Jana Chrzciciela do Syna uprasza“. Pomijam samą słabość argumentacji, polegającej na tem, że średniowieczne pieśni do Boga Ojca mają być starsze od pieśni do Syna Bożego; jedne i drugie znało już starożytne chrześcijaństwo[1]. Chodzi mi o gorszą nieścisłość. Oto pieśń „Hospodine pomiluj ny“ ma brzmienie następujące:

Jesu Kriste pomiluj ny,
Ty Spase vszeho mira,
spasiż ny i usłysz
Hospodine hlasy nasze...

(Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami, Zbawco całego świata, zbaw nas i usłysz, Panie, głosy nasze).
Każdy chrześcijanin zrozumie, że tu mowa o Synu Bożym, Chrystusie...
Wywody prof. Brücknera („WL“), że termin „Bogurodzica“ dostał się do Polski z obrządku starosłowiańskiego, z Moraw, w niczem nie podważają tez mojej książki. Sam też mówiłem o starosłowiańskiem pochodzeniu tego wyrazu, co się zaś tyczy Moraw, były one przecież (Libice) ściślejszą ojczyzną św. Wojciecha. Co więcej, to morawskie pochodzenie św. Wojciecha (i łączący się z tem nawet pewien antagonizm rodowy w stosunku do praskich Przemyślidów) mogło tylko ułatwiać mu porozumienie się z Polakami. Południowa część Polski należała do Czech przez znaczną część panowania Mieszka I, podlegała więc pod względem kościelnym biskupowi praskiemu. Niewiadomo przeto, czy św. Wojciech bawił na ziemi polskiej tylko „na przejeździe“; zresztą i ostatni jego pobyt, przedśmiertny, na ziemi polskiej nie był wcale krótki, bo paromiesięczny.
Ostatnią deską ratunku, jakiej się od wielu lat chwyta prof. Brückner w swych argumentacjach o „Bogurodzicy“ ma być wyraz „Bożyc“. Czego też już z tym wyrazem nie wyczyniał, do czego go nie stosował! A więc deklinował raz „Bożycze“, drugi raz „Bożyce“, to znowu twierdził, że patronymica na ic to specyficzna cecha wieku XIII (czy w tym wieku urodził się i podczaszyc z „Pana Tadeusza“?). Teraz on znowu ma obalać wszelkie związki „Bogurodzicy“ z liturgją zarówno łacińską, jak grecką, ba nawet i z „obrządkiem słowiańskim“. Na miły Bóg, więc do jakiego obrządku mamy ostatecznie zaliczyć autora „Bogurodzicy“, gdy go zewsząd prof. Brückner wypędza? Skoro ów zagadkowy wyraz — jak się domyśla prof. B. — „wykluczono“ ostatecznie z modłów nabożnych, to widocznie jako archaizm stał się niezrozumiały (mamy nawet w tekstach dowody, że tak było). Jedyny więc wniosek brzmi: „Bożyc“ to wyraz tak stary, że już go nie spotykamy w najstarszych poza „Bogurodzicą“ zabytkach polskich. Nie wiem, czemu ten fakt ma przeczyć moim tezom. Natomiast mętnym wywodom prof. Brücknera o obrządku starosłowiańskim („ruskim“, jak go nazywa) zaprzeczy każdy, kto zna się na dziejach liturgji[2].
Tyle pro domo mea. Ale prof. Brückner wojuje jeszcze z „Warszawą“ i „Krakowem“, które podobno oświadczyły się za rewizją sprawy zamkniętej niegdyś przez prof. Brücknera na „siedem pieczęci“, gdy tymczasem rzekomo „w Poznaniu i Lwowie nie słychać o podobnem przyjęciu najnowszej mistyfikacji“; takich to nowin dowiedział się prof. Brückner, jak sam pisze, „z boku“ i postanowił wobec tego chwasty wyrywać. Nie wiem, kim jest ów kot w butach, który prof. Brücknerowi, jak bajecznemu księciu Piccolo-Basso, szepce w ucho plotki ze świata. W każdym razie kiepski to był wywiad. Żyję wprawdzie na krańcach Warszawy, jak odludek, ale czasem i tutaj dolatują mnie wieści ze Lwowa i Poznania, zgoła inne, niż te, które doszły do prof. Brücknera; także z innych miast i z zagranicy (z Czech zwłaszcza). Komunikuję o tem umyślnie prof. Brücknerowi, żeby i tam czemprędzej rozesłał swe uniwersały, starając się i tam wszelkiemi sposobami, a zwłaszcza donośnym krzykiem i patetycznym frazesem zagłuszyć wywołaną już dyskusję na temat najdawniejszej pieśni polskiej, patrium carmen. Może się uda...
„Pieśń pozostanie i nadal zawarta siedmioma pieczęciami“ — taki to Piłatowy wyrok wypisał prof. Brückner na wykopanym przez siebie „grobie“. Żeby pogrzebać doreszty sprawę, uciekł się do niezbyt fortunnej analogji: „Dziś jeszcze istnieją znaczne pieniądze dla tego, kto dowiedzie, że Kopernik się mylił“. Źle się prof. Brückner wybrał pod moim adresem. Ani ja, ani nikt z moich nie dowodził takich rzeczy o Koperniku. Co się zaś tyczy pieniędzy: nie wziąłem ani grosza honorarjum za moją książkę. Przeto insynuacja o jakiejś mojej interesowności („więc znaleźli się“ itd.) jest krzywdząca i bezpodstawna.
Natomiast mogę wspomnieć o innej analogji, która może wyjaśnić, czemu to prof. Brückner z taką zawziętością broni owych „siedmiu pieczęci“ i nie pozwala na żadną dyskusję, zagłuszając wszelki głos wolny. Podobnie czynili owi archontowie ateńscy, którzy pod najsurowszemi karami zabraniali wspominać o Salaminie..., ponieważ stracili ją wskutek własnej nieumiejętności prowadzenia wojny.
Owym „siedmiu pieczęciom“ zresztą przyjrzałem się uważnie. Sporządzał je własnoręcznie po większej części sam prof. Brückner. Zwą się one: nieznajomość liturgji, nieznajomość dziejów hymnografji, nieznajomość greczyzny itd. Może komuś zależy na tem, żeby te pieczęcie nie były zerwane. Inde irae...






  1. Nawet pieśni maryjne pisywał już Ennodjusz w w. V, a pieśni o św. Janie Chrzcicielu znane są z w. IV (Meropius Paulinus); nie były więc one bynajmniej nowością w wieku X!
  2. Inwokację Kyrie eleison prof. Brückner uważa za „zwyczaj Kościoła rzymskiego“. Cóż robić, kiedy ja ją spotykałem po stokroć częściej w obrządku greckim! Co się tyczy Rusinów, mamy wiadomość w roczniku ipatjewskim, że i oni Kyrie eleison śpiewali. Jest ta inwokacja — wbrew mylnemu sądowi prof. Brücknera — także w zakończeniu czeskiego Hospodine pomiluj ny, i to powtórzona trzykrotnie...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Birkenmajer.