<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Srebrzysta gwiazda
Pochodzenie Pamiętniki Holmsa, słynnego ajenta londyńskiego : Tom I
Wydawca Skład główny w księgarni M. Borkowskiego
Data wyd. 1905
Druk J. Bruś i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Adventure of Silver Blaze
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Srebrzysta gwiazda.

— Obawiam się, Watsonie, że mi znowu wypadnie jechać, — rzekł mi Holms, gdyśmy razu jednego siedzieli razem przy śniadaniu.
— Tak? Dokąd że to?
— Do Dartmuru — do Kings Pailend.
Nie zdziwiłem się bynajmniej. Owszem, dziwiłem się przedtem, że Holms nie wtrąca się do sprawy, która była na ustach wszystkich, głośna w całej Anglii.
Przez cały dzień przyjaciel mój chodził po pokoju, z głową zwieszoną, z czołem zachmurzonem, nakładając co chwila do fajki najmocniejszy czarny tytoń i nie odpowiadając na moje zapytania. Ostatnie wydania gazet, otrzymane przez naszych ajentów, rzucone zostały do kąta, zaledwie przejrzane. Chociaż nie mówił ani słowa, wiedziałem doskonale, o czem wciąż myśli. Jedna tylko nierozwikłana zagadka mogła podniecać jego myśl, a zagadką tą było tajemnicze zniknięcie faworyta na wielkie derby w Wessex i tragiczna śmierć jego berajtera.
Dla tego też, gdy mi oznajmił o zamiarze udania się na miejsce wypadku, nie zdziwiłem się ani trochę.
— Pojechał-bym chętnie z tobą, gdybym wiedział, że ci przeszkadzać nie będę, — rzekłem po chwili.
— Ależ, kochany Watsonie, nie możesz mi się bardziej przysłużyć, jak jadąc ze mną tym razem. Mam przytem nadzieję, że czasu nie stracisz napróżno, przypuszczam bowiem na zasadzie pewnych poszlak, że sprawa ta będzie jedyną w swym rodzaju. Sądzę, że zdążymy jeszcze na pociąg w Paddingtownie; w drodze opowiem ci wszystko szczegółowo. Bądź też łaskaw wziąść ze sobą tę swoją, znakomitą lornetkę polową.
Tym sposobem niespełna w godzinę siedzieliśmy już w przedziale pierwszej klasy kolei, dążącej do Exeter — i Sherlock Holms, nasunąwszy na oczy czapkę podróżną, która doskonale zarysowywała jego twarz ruchliwą, zaszył się w stos świeżych gazet, w które zaopatrzył się był na stacyi w Paddingtownie.
Minęliśmy już dawno Riding, gdy nareszcie odrzuciwszy ostatnią z gazet pod ławkę, zaproponował mi cygaro.
— Szybko jedziemy, — rzekł, wyglądając przez okno i spojrzał na zegarek. Bez mała — pięćdziesiąt trzy i pół mili na godzinę.
— Nie zauważyłem słupów wiorstowych, — rzekłem.
— I ja ich nie widziałem. Natomiast słupy telegraficzne rozstawione są tutaj na przestrzeni 60 yardów od siebie, ztąd też rachunek nie jest trudny. Przypuszczam, żeś już czytał w gazetach o zabójstwie Dżona Strakera i o zniknięciu Srebrzystej Gwiazdy.
— Czytałem o tem tylko w Telegraphe i w Chronicle.
— Jest to jeden z tych wypadków, do których zręczna analiza ma być zastosowaną nie tyle dla zdobycia nowych poszlak, ile dla wystudyowania szczegółów. Dramat ten jest do tego stopnia niezwykły, nadto zahacza o sprawy tylu osób, że wprost jesteśmy w kłopocie z powodu nadmiaru przypuszczeń i hypotez. Cała trudność polega na tem, by z tej powodzi bajań reporterskich wyłowić fakty nagie i niezaprzeczone. Następnie gdy upewnimy się już co do tej podstawy, zadaniem naszem będzie poczynienie pewnych poszukiwań i stwierdzeń, tudzież ustanowienie głównych punktów, na których się zasadza cały ten ciemny wypadek. We wtorek otrzymałem dwie depesze: jednę od pułkownika Rossa, właściciela konia, drugą od inspektora Gregori’ego, któremu powierzono tę sprawę. Proszą mnie obadwaj, bym im dopomógł w ujęciu zabójcy.
— We wtorek wieczorem! — wykrzyknąłem zdumiony, — a dzisiaj czwartek. Dla czego nie pojechaliśmy wczoraj?
— Masz racyę, kochany Watsonie, — przeliczyłem się, chodzi jednak o to, że nigdy nie przypuszczałem, by ten koń znany w całej Anglii mógł przepaść bez wieści, zwłaszcza w tak odludnej stronie, jaką jest północ Dartmuru. Co chwila oczekiwałem wczoraj, że konia znajdą i że ten, kto go uprowadził, będzie zarazem zabójcą Dżona Strakera. Rankiem jednak, gdy się dowiedziałem, że poza zaaresztowaniem młodego Simpsona niczego nie dokonano, przyszedłem do wniosku, że pora zacząć działać. Tym więc sposobem dzień wczorajszy spełzł nam na niczem.
— Bądź co bądź, masz już zapewne jakieś jasne zarysy w całej tej niezwykłej sprawie.
— Dotychczas wyodrębniłem fakty najważniejsze. Zaraz ci je wyliczę. Nic tak nie wyświetla sprawy, jak — gdy ją komu wykładamy. Nie mogę też chyba liczyć skutecznie na twój współudział, jeżeli ci pierwej nie wyłuszczę wszystkiego po porządku.
Usadowiłem się wygodnie, a Sherlock Holms, pochylając się ku mnie, począł wyliczać na palcach fakty które mu były wiadome, komentując je szczegółowym opisem wypadków, które stały się powodem naszej wspólnej wyprawy.
„Srebrzysta gwiazda”, mówił mi, „pochodzi z rodu Izonomi i jest prawie tak samo znamienita, jak i jej przodek. Dobiega teraz pięciu lat wieku i na wszystkich prawie wyścigach zdobywała nagrody, przysparzając sławy i pieniędzy szczęśliwemu jej posiadaczowi, pułkownikowi Rossowi. Aż do ostatnich chwil uważaną była za faworytkę na derby Wessexskie; szanse miała w stosunku trzech do jednego. Dotychczas stale była faworytką publiczności, nie zawiodła nigdy nadziei, wskutek czego grano na nią ogromnemi stawkami. Wynika ztąd oczywiście, że nieobecność jej w przyszły wtorek, gdy flaga zostanie podniesioną, dla wielu będzie pożądaną.
— O wszystkiem tem, rzecz prosta, wiedziano dobrze w Kings Pajlend, gdzie była stajnia pułkownika Rossa. Faworytkę strzeżono jak można najstaranniej. Berajter Dżon Straker — dżokiej dymisyonowany, nosił przedtem barwy pułkownika Rossa na wszystkich wyścigach, dopóki nie ociężał zupełnie. Służył u pułkownika Rossa pięć lat, jako dżokiej, i siedm lat, jako berajter; był zawsze sługą wiernym i całkowicie oddanym. Miał do posług trzech chłopców, bowiem stajnia pułkownika liczyła zaledwie cztery konie. Jeden z chłopców co noc stróżował w stajni, podczas gdy dwaj inni spali na strychu. Wszyscy trzej cieszyli się dobrą opinią. Dżon Straker był żonaty i mieszkał w niewielkiej willi o dwieście yardów od stajni. Nie ma wcale dzieci, trzyma jednę służącą i byt ma zgoła zabezpieczony. Okolica zupełnie odludna, o pół mili jedynie na północ znajduje się mała osada, złożona z kilkunastu domów, pobudowana przez przedsiębiorcę z Tawistoku dla chorych, pragnących się leczyć świeżem i zdrowem powietrzem dartmurskiem. Samo miasteczko Tawistok znajduje się o dwie mile dalej na zachód, a naprzeciw niego poprzez błota, również w odległości dwóch mil, jest Kepletoński Zakład tresury koni, należący do lorda Bekuotera i znajdujący się pod zwierzchnictwem Silasa Brauna. Po za tem błota okoliczne nie są zamieszkałe i tylko od czasu do czasu nawiedzają je cyganie, którzy śród nich obozują. Oto jak się przedstawiał teren i ogólny stan rzeczy w wieczór poniedziałkowy, kiedy stał się wypadek.
— W wieczór ów, po treningu koni i po napojeniu, jak zwykle, zamknięto stajnię o samej dziewiątej. Dwóch chłopców udało się do kuchni berajtera, żeby tam spożyć kolacyę, trzeci chłopiec, nazwiskiem Ned Genter, pozostał na nocnym dyżurze w stajni. W kilka minut potem służąca Edyta Wakster zaniosła mu do stajni kolacyę; była to pieczona baranina. Nie przyniosła mu nic do picia, bowiem woda była przeprowadzona do stajni, chłopiec zaś czuwający miał zakazane używanie innego napoju. Dziewczyna miała ze sobą latarnię, było bowiem ciemno i droga prowadziła przez błoto.
— Edyta Wakster była już w odległości trzydziestu yardów od stajni, gdy nagle w ciemności ukazał się jakiś mężczyzna, który zawołał na nią. Gdy światło latarni upadło na niego, spostrzegła, że był to jakiś przyzwoity jegomość, ubrany w szare palto, w miękkim kapeluszu na głowie, w sztybletach i z ciężką laską w dłoni. Nadewszystko zaś zwróciła jej uwagę nadzwyczajna bladość tego pana i widoczne jakieś pomieszanie. Wyglądał na trzydzieści lat lub może trochę więcej.
— Czy nie możesz mi powiedzieć, gdzie się znajduję? — zapytał ją. — Miałem już zamiar nocować w tem błocie, gdym naraz ujrzał blask twojej latarki.
— Jesteś pan w pobliżu stajni w Kings Pajlend, — odrzekła mu.
— Tak? Ależ to wyśmienicie! — wykrzyknął nieznajomy. — Słyszałem, że w stajni śpi zawsze chłopiec dyżurujący. Dla niego to prawdopodobnie niesiesz tę kolacyę. Sądzę, że chciała byś zarobić sobie na nowe ubranie.
Z temi słowy wyjął z kieszonki w kamizelce złożony kawałek białego papieru.
— Oddaj to, moje dziecko, dziś wieczorem temu chłopcu, a ręczę, że będziesz miała najpiękniejsze ubranie, jakie sprawić sobie można za sute pieniądze.
Poważny ton nieznajomego tak ją przestraszył, że nie biorąc papieru, pobiegła pędem wprost do okna, przez które podawała jadło. Okno było już otwarte i Genter siedział koło niego przy małym stoliku. Zaledwie zaczęła mu opowiadać, co się jej przytrafiło w drodze, gdy ów nieznajomy stał już tuż koło niej.
— Dobry wieczór! — rzekł, zaglądając do okna, — chciałbym ci, chłopcze, parę słów powiedzieć.
Służąca gotowa przysiądz, że podczas gdy to mówił, z dłoni zaciśniętej wystawał rożek białego papieru.
— Czego pan tutaj chcesz? — zapytał chłopiec.
— Mam interes do ciebie, interes bardzo dla kieszeni korzystny, — rzekł jegomość. W stajni swej macie dwa konie na derby wessekskie: Srebrzystą gwiazdę i Bajarda. Czy to prawda, że Bajard ma szanse pokonania Srebrzystej gwiazdy i że na niego gra wasza stajnia?
— Aha! to pan tu przyszedł na zwiady! — wykrzyknął chłopiec. — Zaraz panu pokażę, jak stoją sprawy w Kings Pajlend!
Z temi słowy poskoczył do odległego kąta stajni, żeby spuścić wielkiego psa z łańcucha. Dziewczyna poczęła uciekać ku domowi, w drodze atoli obejrzała się i spostrzegła, że nieznajomy przechylił się przez okno. Zresztą, niespełna w minutę, gdy Genter wybiegł z psem na podwórze, nie było już nieznajomego i chociaż chłopiec obiegł stajnię dokoła, ani śladu nigdzie go nie było.
— Chwileczkę... — przerwałem mówiącemu: — czy chłopiec, wybiegłszy z psem, zamknął drzwi od stajni?..
— Wybornie, Watsonie, wybornie! — zawołał mój towarzysz. — To pytanie i mnie nurtowało. Wczoraj też posłałem depeszę do Dartmuru, żeby wyjaśnić tę sprawę. Otóż chłopiec zamknął drzwi za sobą. Teraz co do okienka, to było ono za małe, by mógł przez nie przeleźć człowiek.
Genter poczekał, aż wrócili jego towarzysze, i wtedy oznajmił, co zaszło, berajterowi. Straker bardzo się tem zaniepokoił, chociaż widocznie nie bardzo wiedział, o co chodzi. Mimo to niepokój nie opuszczał go — i o pierwszej w nocy, pani Straker, która się obudziła, ujrzała, że mąż jej się ubiera. Na zapytanie jej odrzekł, że obawia się o konie i że pójdzie do stajni zobaczyć, czy wszystko tam w porządku. Prosiła go, by pozostał, gdyż padał deszcz, nie posłuchał jej jednak, wdział płaszcz od deszczu i wyszedł z domu.
— O siódmej zrana; gdy pani Straker się obudziła, spostrzegła, że mąż jej jeszcze nie wrócił. Spiesznie się tedy ubrała, zawołała służącą i udały się do stajni. Drzwi do stajni były otwarte; Genter, na krześle skurczony, spał, jak zabity, zagroda Srebrzystej Gwiazdy stała pustkami, a berajtera nie było ani śladu.
Zbudziły coprędzej obu chłopców, śpiących na strychu. Ci nic nie słyszeli w nocy, obaj bowiem zazwyczaj twardo spali. Gentera upojono widocznie jakimś narkotykiem, nie można bowiem było dobudzić się go, ani coś sensownego wydobyć. Pozostawiono go tedy w spokoju, żeby się wyspał, chłopcy zaś i obie kobiety puściły się na poszukiwania nieobecnych. Wciąż jeszcze myślano, że berajter wyprowadził konia na ranną przechadzkę; gdy jednak wyszli na wzgórek, z którego całą okolicę widać było jak na dłoni, i nigdzie ani widać, ani słychać nie było konia, naraz ujrzeli coś, co zdjęło ich trwogą, dając do domysłu, że się stało nieszczęście.
W odległości ćwierci mili od stajni, na nizkim krzaku, leżał porzucony surdut Dżona Strakera; tuż opodal w niewielkim dole leżało ciało nieszczęsnego berajtera. Czaszka była rozbita cieżkiem jakiemś widocznie narzędziem, na ciele z boku widniała długa wązka rana, zadana prawdopodobnie jakiemś bardzo ostrem narzędziem. Dżon Straker musiał widocznie bronić się od morderców, bowiem w prawej ręce miał mały nóż otwarty, cały krwią zbroczony, zaś w lewej — w garści mocno zaciśniętej trzymał czarny jedwabny krawat w białe grochy, który, jak twierdziła dziewczyna, miał być owego wieczoru na szyi nieznajomego, gdy tenże przychodził do stajni.
— Gdy Genter się obudził, oświadczył to samo, dodał przytem, że to ów nieznajomy wsypał mu widocznie proszek usypiający do baraniny i tym sposobem pozbył się go skutecznie.
— Co się tycze konia, to wnosząc z wielu bardzo śladów kopyt, które się odbiły na błocie nie grzązkiem, z całą pewnością można było świadczyć, iż podczas zbrodni znajdował się w tem miejscu. Od tego jednak ranka znikł bez śladu; poruszono wszystkich cyganów w Dartmurze; pomimo jednak wielkiej nagrody, jaką wyznaczono za odprowadzenie, nie zdołano natrafić na ślad jego. Co się tycze kolacyi chłopca stajennego, to analiza wskazała, że w baraninie znajdowało się opium w proszku, od którego chłopiec zasnął niebawem po zjedzeniu, podczas gdy wszyscy inni, jedzący tego wieczoru baraninę, pozostali zdrowi i przytomni.
— Oto są fakty główniejsze, zakomunikowane mi przez policyę; szczegółów nie będę przytaczał.
— Inspektor policyjny, Gregori, któremu poruczono tę sprawę, bez wątpienia człowiek zasłużony, na jednym tylko punkcie szwankuje — mianowicie na punkcie wyobraźni! Nie posiada jej wcale. Przyjechawszy na miejsce wypadku, kazał niezwłocznie aresztować człowieka, na którego przedewszystkiem winno było paść podejrzenie. Nie trudno go było odszukać, wszyscy go bowiem znali w okolicy. Nazywa się, jeśli się nie mylę, Ficroj Simpson. Jest to człowiek znanego dosyć rodu i bardzo starannie wychowany. Niegdyś zamożny, stracił wszystko, grając na wyścigach, i żył z tego, że spełniał różne polecenia londyńskich klubów sportowych. W notatniku, który miał przy sobie, odczytano, iż założył się o pięć tysięcy funtów przeciw faworytce Rossa.
— Gdy go aresztowano, przyznał się odrazu, że jeździł do Dartmuru, a to w celu dowiedzenia się czegoś o koniach w Kings Pajlendzie, a także o Deborze, drugim faworycie, który znajdował się pod opieką Silasa Brauna w stajniach Kepltońskich. Nie starał się zapierać zupełnie, że go widziano w wilię dnia tego koło stajni, zapewniał jednak, że nie miał żadnych złych zamiarów, lecz pragnął zasięgnąć języka bezpośrednio u źródła. Gdy pokazano mu krawat, zbladł raptownie i nie mógł dać żadnych wyjaśnień, zkądby się mógł w ręce zabitego znajdować. Odzież jego przemokła świadczyła wyraźnie, iż w wilię aresztowania był na deszczu, ciężka zaś laska jego, zakończona ołowiem, mogła być tem zabójczem narzędziem, którego kilka uderzeń spowodowało śmierć nieszczęsnego berajtera.
Z drugiej atoli strony, na ciele aresztowanego nie było ani śladu rany, ani zadraśnięcia, gdy tymczasem nóż zbroczony w ręku Strakera wskazywał wyraźnie, że co najmniej jeden z zabójców musiał być nim zraniony.
— Masz teraz, kochany Watsonie, wszystko, jak na dłoni; będę ci prawdziwie obowiązany, jeżeli rzucisz na te sprawę choć trochę światła.
Z największą uwagą wysłuchałem tego opowiadania Holmsa, wyłożonego ze zwykłą mu jasnością. Choć większość faktów była mi wiadomą, nie zdołałem jednak dotychczas uchwycić wewnętrznego ich związku i ocenić ich wartości.
— Czyż nie jest rzeczą możebną, — odezwałem się, — że rana, na ciele Strakera skonstatowana, była zadana własnym jego nożem i własną ręką w chwili targań konwulsyjnych, spowodowanych przez wstrząśnienie mózgu.
— Nie tylko możebne, lecz zupełnie prawdopodobne, — odrzekł Holms. — A wtedy upada najważniejsze ze świadectw, jakie było na obronę aresztowanego.
— Po za tem, — dodałem jeszcze, — nic sobie dotychczas, nie uprzytamniam co sądzi o tem wszystkiem policya.
— Obawiam się, że wszystkie przypuszczenia, które poczyniła, dadzą pole do poważnych zaprzeczeń, — rzekł mój towarzysz. — O ile mi się zdaje, policya jest zdania, że Ficroj Simpson, uśpiwszy chłopca i zdobywszy jakąś drogą drugi klucz, otworzył stajnię i wyprowadził konia, z zamiarem prawdopodobnie natychmiastowego uprowadzenia. Uzdy konia nie znaleziono na zwykłem miejscu w stajni, włożył więc ją widocznie na konia. Zostawiwszy następnie drzwi za sobą otwarte, miał już konia przez błoto uprowadzać, gdy oto spotkał go czy przyłapał berajter. Wywiązała się walka. Simpson ciężką swą laską rozwalił głowę berajterowi, nie otrzymawszy wzamian uszkodzenia od małego noża, którego Straker użył widocznie do obrony. Potem zbrodniarz lub ukrył konia w miejscu gdzieś ustronnem, lub też koń się wyrwał i uciekł od niego na błota. Tak oto przedstawia się rzecz policyi, a chociaż to wszystko jest bardzo nieprawdopodobne, nieprawdopodobniejszem wszakże byłoby każde inne przypuszczenie. Zresztą, co rychlej rozpatrzę to wszystko na miejscu, tymczasem nic stanowczego nie mogę o tem orzec.
Pod wieczór dopiero dojechaliśmy do małej mieściny Tawistoku, znajdującej się pośrodku Dartmuru. Dwóch panów oczekiwało na nas na stacyi: jeden z nich wysokiego wzrostu, z ogromną czupryną, wielką brodą i bystremi oczyma niebieskiemi; drugi — drobny, wykwintny i wesoły, w surducie i w sztybletach, z małemi faworytami i z monoklem w oku. Był to pułkownik Ross, znany sportsman. Pierwszy — był to inspektor Gregori, który w krótkim czasie umiał zjednać sobie imię śród śledczych ajentów policyi londyńskiej.
— Rad jestem wielce, że widzę pana, mister Holms, — rzekł pułkownik. — Pan inspektor uczynił już wszystko, co tylko można było obmyślić, ja zaś postanowiłem wszystko dokoła przetrząsnąć, byle tylko odszukać zabójcę biednego Strakera i odzyskać mego cennego konia.
— Jest co nowego? — zapytał Holms.
— Niestety! wyznać muszę, że sprawa nasza posuwa się bardzo wolno, — rzekł inspektor. — Czeka tu na nas powóz otwarty; ponieważ pan zechce prawdopodobnie za dnia jeszcze obejrzeć miejsce wypadku, opowiem panu szczegóły w powozie.
Za chwilę siedzieliśmy już wszyscy czterej w wygodnem landzie i jechaliśmy ulicami starego oryginalnego miasteczka.
Inspektor Gregori był bardzo całą tą sprawą przejęty i mówił bez przerwy, Holms zrzadka tylko rzucał pytanie lub wydawał okrzyk. Pułkownik Ross siedział, wciśnięty w poduszki, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma i z nasuniętą na oczy czapką, przysłuchując się ciekawie rozmowie dwóch ajentów.
Gregori wypowiadał swój pogląd, prawie w zupełności odpowiadający temu, jaki wywróżył Holms w wagonie.
— Wszystkie poszlaki zwracają się przeciw Simpsonowi, — mówił Gregori, — przypuszczam też, że on jest zabójcą. Jednocześnie atoli rozumiem doskonale, że fakty te mogą być przypadkowemi i że nowa jaka okoliczność może wszystko do góry nogami wywrócić.
— Jakież jest zdanie pańskie co do noża Strakera?
— Przyszliśmy do wniosku, że sam się zranił, padając na ziemię.
— Przyjaciel mój, doktór Watson, zrobił to samo przypuszczenie, gdyśmy jechali koleją. To wszakże świadczy przeciw Simpsonowi.
— Bez wątpienia. Nie ma na ciele ani zadraśnięcia. Tymczasem poszlaki wszystkie przeciw niemu. Chodziło mu wielce o zgładzenie faworytki niepożądanej; podejrzenie o uśpienie chłopca pada na niego w zupełności; był na deszczu; był uzbrojony w ciężką laskę i w ręku zabitego znaleziono jego krawat. Zdaje mi się, że mamy prawo wystąpić przeciw niemu z oskarżeniem.
Holms pokręcił głową.
— Wyrokowanie o tem jest przedwczesne. Pocóż by tedy wyprowadzał konia ze stajni? Jeżeli chciał go skaleczyć, mógł to zrobić i w stajni. Czy znaleziono drugi klucz w jego kieszeni? Kto mu sprzedał opium sproszkowane? A co najważniejsza, jakim sposobem, nie znając miejscowości, mógł ukryć w niej konia, przytem konia tak powszechnie znanego? Jakże się tłomaczy co do tego papierka, który chciał dać służącej, by doręczyła chłopcu?
— Powiada, że to był papierek dziesięcio-funtowy. Znaleziono istotnie w kieszeni jego ubrania banknot tej wartości. Na inne pańskie pytania odpowiedź łatwa. Okolica była mu znana. Mieszkał dwa lata z rzędu w Tawistoku. Opium przywiózł widocznie z Londynu. Klucz, gdy spełnił już zadanie, był nie potrzebny; wyrzucił go też zapewne. Koń, być może, leży gdzie w dole lub w starych błotnych wertepach.
— Cóż mówi o krawacie?
— Przyznaje się, że jest jego i powiada, że go musiał zgubić. Zjawiła się atoli nowa okoliczność, która poniekąd wyjaśnia, jakie miał względem konia zamiary.
Holms nastroszył uszu.
— Odnaleźliśmy ślad obozu cygańskiego, który się znajdował w odległości mili od miejsca wypadku; w noc poniedziałkową był tam jeszcze, we wtorek zniknął. Przypuściwszy, że między cyganami i Simpsonem istniało porozumienie, przychodzimy do wniosku, że koń był do nich prowadzony, kiedy Straker go zdybał, i że być może u nich się teraz znajduje.
— Rozumie się, że to możebne.
— Obszukaliśmy wszystkie błota dokoła, lecz po cyganach nawet ślad przepadł. Kazałem także przetrząść i przepatrzeć wszystkie stajnie i zagrody w Tawistoku, tudzież całą okolicę w promieniu dziesięciomilowym.
— Zdaje się, że tu w pobliżu są jeszcze inne stajnie?
— Tak — i to jest okoliczność, którą mieć trzeba wielce na uwadze. Ponieważ Debora, koń, należący do tych stajen, był drugim faworytem, korzystną było dla nich rzeczą, by zniknął pierwszy faworyt. Berajter Silas Braun poczynił wiele zakładów, polegając na swym koniu; stosunek jego do biednego Strakera nie był wcale przyjazny: ta rzecz była pewną. Pomimo jednak, żeśmy przeszukali stajnie jak najstaranniej, nie znaleźliśmy nic podejrzanego.
— Zupełnie nic?
— Najzupełniej.
Holms wtulił się głębiej w poduszki i umilkł; rozmowa się przerwała. Po kilku minutach podjechaliśmy do pięknego domku, stojącego koło drogi, pobudowanego z czerwonej cegły. Opodal za parkanem ciągnął się budynek długi i nizki. Dokoła — aż do skrajów horyzontu widniały błota i moczary, paprocią poszyte, więdnącą i pożółkłą; jednostajność widoku w jednem tylko miejscu przerywał zarys dalekich wież Tawistoku i szereg domków na zachodzie, gdzie były stajnie Kepltońskie. Wyszliśmy wszyscy z powozu prócz Holmsa, który wciąż siedział z utkwionemi w przestrzeń oczyma, całkowicie pogrążony w myśleniu. I wtedy tylko, gdym dotknął jego ramienia, drgnął i wysiadł z powozu.
— Wybacz pan, — rzekł do inspektora Gregori’ego, który patrzał na niego zdziwiony, — zamyśliłem się.
Z oczu jego i z wyrazu twarzy, ja, co znałem go tak dobrze, odrazu wyczytałem, że zagadka, która nas dręczyła, została przez niego rozwiązaną; znaczenia jej atoli nie mogłem się domyślić.
— Panie Holms! czy pan chce zaraz udać się na miejsce wypadku?
— Przedtem pragnąłbym zatrzymać się tu trochę i zadać parę pytań, które mnie interesują. Wszak prawda, że Strakera przeniesiono tutaj?
— Tak jest. Leży na górze. Śledztwo naznaczone na jutro.
— On służył u pana kilkanaście lat, nieprawdaż, panie pułkowniku?
— Tak. Był sługą zawsze wzorowym.
— Przypuszczam, że zrobiliście panowie spis rzeczy, które znaleźliście w jego kieszeni.
— Rozumie się. Leżą one tu w sali. Jeżeli pan pragnie, może pan je obejrzeć.
— Z całą przyjemnością.
Weszliśmy wszyscy do sali i zasiedliśmy przy okrągłym stole. Po chwili inspektor podał nam kilka przedmiotów, które wyjął z czworokątnego pudełka metalowego. Były to: pudełko zapałek, dwucalowa łojowa świeczka, sakwa ze skóry foczej, zawierająca uncyę tytoniu, srebrny zegarek z łańcuszkiem złotym, kilka papierów i nożyk z trzonkiem z kości słoniowej, z ostrzem cienkiem i giętkiem, wyrobu fabryki Wejsa i S-ka w Londynie.
— Jaki oryginalny nóż, — rzekł Holms, biorąc go i przypatrując mu się z uwagą. — Ponieważ są tu ślady krwi, przypuszczam, że to ten sam, który był w ręku zabitego? Ten nóż, Watsonie, jeśli się nie mylę, ma związek z waszą profesyą.
— Tak jest. Jest to nóż, jakiego używamy przy zdejmowaniu katarakty ocznej, — odrzekłem.
— Tak też przypuszczałem. Cienkie to ostrze przeznaczone jest do subtelnej roboty. Rzecz ciekawa, dlaczego Straker wziął to ze sobą podczas swej nocnej wyprawy, tem ciekawsza, że nóż się wcale nie zamyka.
— Ostrze to było w skórzanym futerale, który znaleźliśmy niedaleko od trupa ofiary, — rzekł inspektor. — Żona jego stwierdziła, że nożyk ten od kilku dni już leżał na tualetce i że Straker wziął go, kiedy wychodził z pokoju. Broń to na wroga zaiste nie szczególna, wziął to jednak widocznie, nie mając nic innego pod ręką.
— To możebne. No, a te papiery?
— Trzy z nich — to rachunki za siano. Tu oto — polecenie pułkownika Rossa, a tu — rachunek krawcowej na trzydzieści siedm funtów piętnaście szylingów, od madame Lesuryez z Bandstritu na imię Wiliama Derbiszura. Pani Straker powiada, że Derbiszure — przyjaciel jej męża, i że listy do niego czasami przychodziły na ich imię.
— Ho, ho! Ależ ta pani Derbiszure ma gusta niepowszednie, — zauważył Holms, przeglądając rachunek. — Dwadzieścia dwie gwinee jedno ubranie — to dosyć wiele. No, zdaje się, żeśmy już wszystko tutaj obejrzeli i że teraz możemy się udać na miejsce wypadku.
Gdyśmy wychodzili z salonu, jakaś niewiasta, która widocznie czekała na nas w korytarzu, postąpiła krok naprzód i schwyciła za rękę inspektora. Twarz jej była blada, zapadła; znać było, że przeszła wielkie nieszczęście.
— Cóż? znaleźliście ich panowie? pojmaliście? — zapytała.
— Nie, pani Straker! Dotychczas — nie. Lecz oto przybył z Londynu pan Holms, żeby nam pomódz. Niech pani będzie spokojną; uczynimy wszystko, co będzie w naszej mocy.
— Zdaje się, żem widział panią niedawno w Plimuth, na jakimś pikniku, pani Straker! Czy tak? — zapytał Holms.
— Nie, panie, pan się myli.
— Patrzcie państwo! Mógłbym przysiądz, że to pani była. Miała pani na sobie suknię koloru niebieskiego z przybraniem z piór strusich.
— Nigdy nie miałam takiej sukni, proszę pana, — rzekła zaskoczona.
— Ha, w takim razie omyliłem się, — rzekł Holms; a przeprosiwszy ją za sprawiony niepokój, wyszedł wraz z inspektorem z mieszkania. Nie uszliśmy jeszcze kilkunastu kroków, gdy znaleźliśmy się w obrębie tego miejsca, na którem znaleziono trupa; krzak, na którem był porzucony surdut, znajdował się tuż w pobliżu.
— Wszak prawda, że tej nocy nie było wiatru? — zapytał Holms.
— Nie! był tylko deszcz dość duży.
— W takim razie surdut był tu złożony, i wiatr nie mógł go aż tu zapędzić.
— Prawdopodobnie, był złożony.
— To — ciekawe. Ha, ha! Ależ tu ziemia porządnie stratowana. Bez wątpienia, od poniedziałku odcisnęło się tu wiele śladów.
— Bynajmniej. Położyliśmy tu z boku maty i na nich stojąc, oglądaliśmy.
— Wybornie.
— Oto mam tutaj w torbie jeden z butów, które były na nogach Strakera, jeden but Ficroya Simpsona i podkowę Srebrzystej Gwiazdy.
— Kochany inspektorze! Przeszedłeś pan sam siebie!
Holms wziął torbę z rąk inspektora i przysunąwszy matę, położył się na niej brzuchem, a podparłszy głowę łokciami, począł najuważniej badać wszystkie ślady.
— Otóż to tak! — wykrzyknął nagle. — A to co znowu?
Była to zapałka woskowa, do połowy spalona i tak błotem pokryta, że wyglądała, jak kawałek patyczka.
— Nie rozumiem, jak mogłem to przeoczyć, — rzekł inspektor głosem niezadowolonym.
— Bo też trudno ją było dojrzeć w błocie. Ja ją dla tego tylko znalazłem, żem jej szukał właśnie.
— Jakto? Szukałeś jej pan?
— Nie inaczej. Przypuszczałem, że znajdę coś w tym rodzaju.
Wyjął buty z worka i każdy z nich przykładał do śladów na ziemi. Potem obszedł całe to miejsce do koła i nawet podpełzał pod krzaki i paprocie.
— Wątpię, czy pan co jeszcze znajdzie, — rzekł inspektor. Przepatrzyłem wszystko naokół w promieniu sto yardowym.
— A! w takim razie, — rzekł Holms, powstając z ziemi, — nie śmiem sprawdzać po panu. Pragnąłbym jednakże, zanim się ściemni, przejść się trochę po błotach, a co się tycze tej podkowy, to biorę ją do kieszeni — na szczęście.
Pułkownik Ross, który zaczął już zdradzać oznaki zniecierpliwienia z powodu marudnego i drobiazgowego sposobu badania mego towarzysza, spojrzał na zegarek.
— Rad był bym, panie inspektorze, żeby pan ze mną powrócił, — rzekł, — chciałbym się jeszcze naradzić z panem co do paru rzeczy, a także co do tego, czy wykreślić mego konia z listy kandydatów do biegów.
— Rozumie się, że — nie! — rzekł Holms stanowczo, — nigdy bym tego nie robił.
Pułkownik skłonił się.
— Dziękuję panu bardzo za radę, sir, — rzekł, — czekamy na pana w domu biednego Strakera, gdy pan skończy przechadzkę; a wtedy pojedziemy wszyscy do Tawistoku.
To rzekłszy, skręcił wraz z inspektorem, ja zaś i Holms udaliśmy się na błota. Słońce już zapadało za stajnie Kepltońskie, blaskiem dogorywającym oświetlając pejzaż dokoła. Przyroda atoli nie istniała tym razem dla mego towarzysza. Szedł, pogrążony w głębokiej zadumie.
— Oto, o co chodzi, Watsonie! — rzekł nareszcie. — Porzućmy na chwilę pytanie, kto zabił Strakera, pomyślmy natomiast o tem, co się stało z koniem. Przypuśćmy, że w chwili zbrodni, czy po jej spełnieniu, koń się wyrwał i uciekł; gdzież wiec może być obecnie? Koń — zwierzę gromadne. Pozostawione swemu instynktowi, albo powróciło by do Kings Pajlendu, albo pociągnęło do Kepltownu. Dla czego wnosimy, że nie ma go na błotach? Bowiem do tej pory już był by go kto zobaczył. Dla czego cyganie nie mogli go uprowadzić? Bowiem ci ludzie przy popłochu najmniejszym uciekają wraz z obozem, byle nie mieć zatargów z policyą. Nie mogli liczyć na to, że konia sprzedadzą. Ryzykowali by nazbyt wiele i nicby nie zyskali. Wszak tak?
— Gdzież on tedy?
— Powiedziałem ci już, że musiał lub powrócić do Kings Pajlendu lub uciec do Kepltawnu. W Kings Pajlendzie go niema, jest zatem w Kepltawnie. Zawierzmy tej hypotezie i obaczmy, dokąd nas zawiedzie. Ta część błota, jak mówił inspektor, jest sucha i twarda. W kierunku jednak do Kepltawnu pochyla się znacznie i ztąd nawet widać, że jest tam wielkie wgłębienie, które w poniedziałek wieczorem musiało być napełnione wodą. Jeżeli nasze przypuszczenie jest słuszne i koń tędy uciekał, to winniśmy znaleść tam jego ślady.
Szliśmy dosyć szybko i właśnie zbliżyliśmy się do wgłębienia, o którem była mowa. Z polecenia Holmsa udałem się naprawo, on zaś poszedł na lewo; nie uszedłem jednak jeszcze stu kroków, jak usłyszałem, że woła na mnie, a obejrzawszy się, ujrzałem, że macha na mnie ręką przywołując. Na ziemi wilgotnej był wyraźny ślad koński, a przyłożona podkowa pasowała w zupełności.
— Niech żyje wyobraźnia! — wykrzyknął Holms. — To jedno, czego brak Gregori’emu. Odtworzyliśmy sobie w wyobraźni, co mogło nastąpić, i postępowaliśmy podług jej wytworu; okazało się ostatecznie, żeśmy nie chybili. A teraz chodźmy dalej!
Przeszliśmy tę część błotnistą i wyszliśmy na suchy teren; potem jeszcze ćwierć mili, znowu błoto i znowu te same ślady. Potem na przestrzeni pół mili zginęły, aż ukazały się znowu koło samego Kepltawnu. Holms pierwszy je zauważył i wskazał tryumfująco. Tuż koło śladów końskich były drugie — ludzkie.
— Ależ tu nie tylko końskie ślady, — wykrzyknąłem.
— Ma się rozumieć. Przedtem atoli były tylko końskie. Aha! a to co?
Ślady podwójne naraz się urwały — a opodal znowu się znaczyły w kierunku do Kings Pajlendu. Holms i ja zawróciliśmy. Holms miał oczy utkwione w te ślady, ja atoli spojrzałem nieco na stronę i ku wielkiemu memu zdziwieniu zauważyłem, że te same ślady znów się zwracały, idąc w poprzednim kierunku.
— Dzięki stokrotne, Watsonie, — rzekł Holms, gdym zwrócił mu na to uwagę, — oszczędziłeś nam kawał spaceru bezcelowego; teraz i my śmiało możemy zawrócić.
Nie długo nam wypadło dybać temi śladami. Kończyły się na drodze asfaltowej przed wrotami stajni kepltawńskiej. Gdyśmy się zbliżyli ku stajni, wyskoczył ku nam groom i krzyknął:
— Czego tu potrzeba? Proszę się wynosić!
— Chciałem się tylko dowiedzieć, — rzekł Holms, sięgając do kieszeni, — czy zastanę pana Silasa Brauna — jutro o piątej zrana?
— Naturalnie, sir! Jeżeli kto tu rano wstaje, to napewno on. Ale oto idzie, niech sir z nim pomówi. Nie, nie! dziękuje bardzo, sir, ale przyjąć nie mogę. Gdyby zobaczył, że biorę pieniądze, wypędził by mnie odrazu. Potem, gdy nie będzie widział...
Podczas gdy Holms chował z powrotem do kieszeni sztukę półgwinejową, z wrót stajni wyszedł człek w pełni lat ze szpicrutą w dłoni.
— Cóż to jest, Dawson? Mówiłem, żeby nie rozmawiać! Wracaj do swojej roboty! A panom tu czego potrzeba, do stu dyabłów!
— Chciałbym zamienić z panem słów parę, — rzekł Holms najpotulniej.
— Nie mam czasu na rozmowy z włóczęgami. Obcym wstęp tu wzbroniony. Wynosić się, bo każę spuścić psy z łańcucha!
Holms pochylił się nieco naprzód i szepnął coś do ucha berajterowi. Ów zadrżał i poczerwieniał aż do białek.
— To fałsz! — wykrzyknął. — Podłe kłamstwo!
— Pięknie! Ale swoją drogą możebyśmy o tem pomówili. Tu — przy wszystkich, czy na osobności: jak pan woli?
— Proszę! Niech pan pozwoli ze mną! Holms uśmiechnął się nieznacznie. „Przepraszam cię, Watsonie, że chwilę cię tu zatrzymam“, — rzekł do mnie.
— A teraz jestem na pańskie usługi, panie Braun!
Po upływie co najmniej dwudziestu minut powrócił Holms razem z berajterem. Nigdym nie widział, by w tak krótkim czasie mógł się tak zmienić człowiek, jak Silas Braun. Twarz miał bladą, jak płótno, na czole pot się kroplił i ręce tak mu się trzęsły, że szpicruta dygotała, jak wichrem miotana. Z dawnego hardego obejścia nie pozostało ani cienia; jak pies, bacznie, potulnie patrzał w twarz swego pana.
— Wszystko, co pan rozkazał, wykonam najzupełniej, — rzekł pokorniutko.
— Byle tylko — skrupulatnie, — rzekł Holms, patrząc mu w oczy natarczywie.
— Najskrupulatniej, jak pan rozkazał! Zostanie zaprowadzony na miejsce. Czy zmienić zabarwienie?
Holms chwilkę pomyślał, a potem nagle się roześmiał. „Nie! nie potrzeba!“ rzekł. „Napiszę do pana w tej sprawie. Ale jeżeli mnie pan oszuka, to...“
— Niech pan będzie spokojny i zaufa mi najzupełniej!
— Masz pan strzedz jej, jak oka w głowie, aż do tego dnia!
— Może pan być pewny zupełnie!
— Tak, jestem tego pewien. Jutro zaś dowiesz się pan o mnie.
Skręcił nagle i odszedł, nie tknąwszy drżącej ręki, która się ku niemu wyciągnęła. Poszliśmy z powrotem w kierunku Kings Pajlendu.
— Nigdym jeszcze nie spotkał większego łotra od tego Silasa Brauna! — zauważył Holms.
— Więc koń u niego?
— Z początku chciał się zapierać, ale mu tak szczegółowo odtworzyłem krok za krokiem, co robił tego ranka, że jest najpewniejszy, iż byłem przy tem. Zwróciłeś już prawdopodobnie uwagę na to, że ślady ludzkie odpowiadają w zupełności kształtowi jego butów z wązkiemi nosami. Prócz tego nikt inny nie ważył by się na to. Opisałem mu ze wszystkiemi szczegółami, jak rankiem wstawszy, trybem zwykłym wyszedł za wrota i pierwsza rzecz, jaką był ujrzał na błotach, był koń; jak poszedł za nim i ku wielkiemu zdumieniu po centce białej na łbie poznał, że to była ta, która się zwała „Srebrzystą Gwiazdą“ od tej właśnie centki. Traf ślepy dawał mu w ręce konia, który jeden tylko mógł współzawodniczyć z tym, na którego on wielką stawkę postawił. Opowiedziałem mu następnie, jak pierwszym odruchem myśli jego było, żeby odprowadzić konia właścicielowi; jak pokusa podszepnęła mu kradzież, jak zmogła nareszcie; jak wziął konia, zaprowadził do tawnu i schował. Gdym mu to wszystko odzwierciadlił, przyznał się nareszcie, dbając już tylko o swoję skórę.
— Ale przecież stajnie w Kepltawnie rewidowali?
— Ha, ha! To sądzisz, że taki stary wyga nie potrafi zatrzeć śladów swego szelmostwa?
— Ale jakże? pozostawiasz konia w jego rękach? przecie go może skaleczyć lub przyprawić o jaką ułomność?
— Mój drogi! Będzie go strzegł, jak oka w głowie! Wie dobrze, że od tego zależy jego własna całość.
— Zdaje się, że pułkownik Ross nie należy do tych, którzy lekko takie sprawy traktują.
— Ach! nie chodzi mi o pułkownika Rossa! Robię zawsze, jak mi się podoba i nie myślę wcale opowiadać wszystkiego, co wiem. Na tem polega moja wyższość śledcza, jako osoby prywatnej. Nie wiem, czyś zwrócił uwagę, ale pułkownik nie był względem mnie osobliwie grzeczny, mam zamiar przeto zabawić się nieco jego własnym kosztem. Przedewszystkiem, nic mu nie mów o koniu.
— Naturalnie, jeżeli tego pragniesz.
— A zresztą koń, nawet tak znamienity, głupstwem jest wobec pytania, kto zabił Strakera.
— Przypuszczam, że teraz tem się zajmiesz gorliwie.
— Mylisz się, dzisiaj wracamy do Londynu.
Byłem wprost przerażony słowami mego druha. Bawimy zaledwie od paru godzin w Dewonszure, śledztwo tak świetnie rozpoczęte i naraz — cofa się od dalszej pracy, chce wracać: tego-m nie mógł pojąć zupełnie. Aż do samego domu berajtera nie mogłem wydobyć z niego ani słowa wyjaśnienia. Pułkownik i inspektor czekali już na nas w salonie.
— Ja i mój przyjaciel wracamy wieczornym pociągiem do Londynu, — rzekł Holms. — Nałykaliśmy się do syta pięknego powietrza tutejszego!
Inspektor otworzył szeroko oczy, pułkownik uśmiechnął się szyderczo.
— Więc pan nie ma nadziei na wykrycie zabójcy, — zapytał.
Holms wzruszył ramionami.
— Wiadomo, kłopotu będzie nie mało, zanim się wykryje, — rzekł dosyć niedbale, — mam atoli nadzieję, że koń pański będzie się ścigał we wtorek — i dla tego proszę pana o przygotowanie odpowiedniego dżokieja. A propos, czy mogę prosić pana o fotografię Dżona Strakera?
Inspektor wyjął fotografię ze swej kieszeni i podał ją Holmsowi.
— Kochany panie Gregori! uprzedzasz pan po prostu, moje życzenia! Przeproszę jeszcze panów na chwilkę, ale muszę zadać kilka pytań służącej.
— Wyznam otwarcie, żem się rozczarował co do tej znakomitości londyńskiej, — rzekł pułkownik Ross, gdy Holms wyszedł z pokoju, — wiemy teraz akurat tyle, co bez niego.
— No, ale przecie przyrzekł panu, że koń pański będzie się ścigał we wtorek.
— Tak! przyrzekł, to prawda, — rzekł pułkownik głosem niechętnym, — ale swoją drogą, jabym wolał konia, niżli przyrzeczenie.
Już chciałem stanąć w obronie mego przyjaciela, gdy on sam wszedł do pokoju.
— No, panowie! — rzekł do nas, — jestem gotów do wyjazdu.
Gdybyśmy się sadowili w powozie, naraz Holmsowi błysnęło coś widać do głowy. Przywołał chłopca, który nam posługiwał, i zapytał go:
— Czy macie tu owce na folwarku?
— A jakże! są, panie!
— Kto ich dogląda?
— Ja, panie!
— Czy nic nadzwyczajnego nie zauważyłeś pośród nich ostatniemi czasy?
— Nic, panie! chyba — że trzy sztuki kuleją od niedawna.
Dostrzegłem, że Holms ogromnie ucieszył się tą wieścią: zatarł ręce i roześmiał się głośno.
— Cudownie, wyśmienicie, mój Watsonie! — rzekł, szczypiąc mnie w rękę. — Panie Gregori! Toż zwróć pan uwagę na te epidemię szczególną! No! Jazda!
Pułkownik wyrazem swej twarzy aż nadto zdradzał niewiarę w sztukę mego przyjaciela, natomiast inspektor Gregori żywo się przejął wskazówką.
— Sądzisz pan, że to rzecz godna uwagi?
— Najbaczniejszej.
— Może jeszcze jaki szczegół, coby ważył w tej sprawie?
— Zwróć pan uwagę na zachowanie się psa podczas owej nocy.
— Ależ pies był najspokojniejszy!
— Otóż to właśnie! — rzekł Holms.



W dwa dni później Holms i ja siedzieliśmy znowu w wagonie i jechaliśmy do Wiczesteru na wyścigi. Na dworcu czekał na nas pułkownik, by zawieść nas w swoim powozie na miejsce wyścigów.
Twarz jego była poważna i surowa, zachowywał się sztywno i ozięble.
— No, i nie oglądałem dotychczas swego konia! — rzekł do Holmsa.
— A czy poznasz go pan przynajmniej, gdy zobaczysz? — zapytał Holms.
Pułkownik obraził się.
— Dwadzieścia lat bywam na wszystkich wyścigach i nikt mi dotychczas nie robił takiego zapytania! Lada dziecko go pozna po białej centce na łbie i po srokatych przednich nogach.
— Czy „obstawiony“ pański koń?
— Wyobraź pan sobie, stawek wciąż przybywa, nie rozumiem, doprawdy, jak to sobie tłomaczyć.
— Hm! — rzekł Holms, — musiał już ktoś przewąchać, o co chodzi. To jasne.
Zbliżyliśmy się do toru i rzuciliśmy okiem na program wyścigowy. Oznajmiał — co następuje:

„Nagroda Wessekska. 50 suwerenów każdy h. st., i 1000 suwerenów nagroda specyalna. Dla czterolatków i pięciolatków. Druga nagroda — 300 funtów ster. Trzecia 200 funt. st. Bieg: mila i pięć ósmych.
1). „Murzyn“, p. Newtona (czapka czerwona, kurtka bronzowa).
2). „Pudżilast“, pułkownika Wareghausa (czapka niebieska, kurtka niebieska z czarnem).
3). „Debora“ lorda Bekutora (czapka i kurtka żółte).
4). „Srebrzysta Gwiazda“ pułkownika Rossa (czapka czarna, kurtka czerwona).

5). „Iris“, hr. Belmorala (pasy czarne i żółte).
6). „Rasper“, lorda Singlforsa (czapka amarantowa, kurtka czarna).

— Co to takiego? — wykrzyknął Ross. „Srebrzysta gwiazda“ ściga się?
— Widocznie, — rzekłem. — Ogółem sześć koni.
— Tak! i wszystkie już wyszły. A więc i mój koń musi być na torze! Gdzież on tedy? Nie widzę! — gorączkował się pułkownik.
— Zaraz, zaraz. Oto już pięciu przejechało, otóż i szósty, to on zapewne.
Gdym mówił te słowa, przegalopował obok nas gniady koń, na nim siedział dżokiej, ubrany w barwy pułkownika: czapka czarna, kurtka czerwona.
— Ależ to nie mój koń! — krzyknął pułkownik. — Wszak niema ani jednego białego włoska! Coś pan urządził, panie Holms?
— Cierpliwości! poczekajmy na wynik wyścigów! — rzekł Holms najspokojniej. Przez pięć minut biegu nie odejmował od oczu lornetki, którą wziął odemnie. — Wybornie, znakomicie! Cudowny start! — rzekł nagle. Oto już na zakręcie, dobiegają do mety!
Z powozu naszego widać było wszystko, jak na dłoni. Konie biegły tak równo, że można je było wszystkie nakryć jedną płachtą. Wkrótce atoli poczęły wysuwać się zwolna barwy stajni kepltawńskiej. Nie długo jednak przodowały. Gdy przebiegały koło nas, Debora była już druga. Prowadził koń pułkownika Rossa, który nagle się odsadził o jakie sześć yardów i w tym stosunku zakończył start. Druga przyszła Debora, trzeci — koń hr. Belmorala.
— Koń mój zdobył nagrodę, — wykrzyknął pułkownik, — przyznam się, nic a nic z tego nie rozumiem. Czy nie uważa pan, panie Holms, że pora już nareszcie rozwiązać tę zagadkę?
— Ależ naturalnie, pułkowniku! Dowie się pan wszystkiego. Tymczasem chodźmy do konia.
Gdyśmy zbliżyli się do zagrody, gdzie ważono konie i dokąd mieli dostęp właściciele koni, oraz nieliczni sportowcy, Holms, wskazując na konia-zwyciezcę, rzekł:
— Dostatecznie, byś pan kazał spirytusem zmyć łeb i nogi konia. Obaczysz pan wtedy, że to dawna pańska „Srebrzysta gwiazda“.
— Co pan mówi?!
— Pozwoliłem sobie puścić ją na biegi w takim stanie, w jakim odnalazłem.
— Aleś pan czarodziej, doprawdy, kochany panie Holms! Koń, zdaje się, zdrów i nietknięty. Nigdy, zda się, nie był rzeźwiejszy! Czuję się bardzo zawstydzonym, żem zwątpił w pańską sztukę. Wyświadczyłeś mi pan wiele, zwracając tego konia. Rad jednak byłbym jeszcze bardziej, gdybyś pan odnalazł zabójcę Dżona Strakera.
— Już-em go odnalazł, — rzekł Holms spokojnie.
Pułkownik i ja spojrzeliśmy na niego zdziwieni.
— Znalazłeś pan? gdzie? Kto on jest?
— Tu jest.
— Gdzie? tu?
— Ależ tu — obok!
Pułkownik zaczerwienił się gniewnie.
— Wiem o tem, panie Holms, żem wiele panu obowiązany, — rzekł hamując się, — muszę jednak panu oświadczyć, że powiedzenie pańskie uważam za żart niesmaczny.
Holms parsknął śmiechem.
— Zapewniam pana, żem nie miał pana na myśli, pułkowniku! — rzekł wesoło. — Zabójca stoi tuż za panem.
To rzekłszy, odwrócił się i położył rękę na szyi konia.
— Koń?! wykrzyknęliśmy obaj jednocześnie.
— Koń, we własnej postaci! Nadomiar dodać muszę, że wina jego znacznie się umniejsza, działał bowiem jedynie w obronie własnej całości i własnego honoru. Co się tycze Dżona Strakera, to tylko rzec mogę, że nie wart był pańskiego zaufania. Ale oto dzwonek. A ponieważ mam zamiar wygrać jeszcze na tych wyścigach, odkładam przeto opowiadanie na chwilę wolniejszą.
Tegoż wieczoru, gdyśmy we trzech, Holms, ja i pułkownik, wracali pociągiem do Londynu, nie zauważyliśmy nawet, jak czas nam przeleciał, bowiem Holms opowiadał nam szczegóły wypadku w Dartmurze, jak również te drogi, któremi zdążał do wykrycia.
— Dziś to mogę powiedzieć, — wtajemniczał nas, — że przeświadczenie, jakie wyrobiłem sobie o tym wypadku, czytając sprawozdania gazet, było z gruntu fałszywe. Można by było — mniemam — wyciągnąć z nich prawdę, gdyby nie obfitość tych szczegółów, które ją maskowały. Jechałem na miejsce wypadku z całem przeświadczeniem, że Ficroy Simpson — jest istotnym zabójcą, chociaż zdawałem sobie najzupełniej sprawę z tego, że podejrzenia przeciw niemu nie są dostateczne.
— Gdyśmy we czterech jechali powozem i gdyśmy zbliżali się do domu berajtera, myśli mej narzucił się raptownie szczegół z baraniną. Pamiętacie zapewne, żem był wtedy bardzo roztargniony i żem pozostał w powozie, gdyście już wszyscy wyszli. Nie mogłem się dość nadziwić, żem fakt tak ważny pozostawiał dotychczas bez uwagi.
— Przyznam się panu, że i teraz jeszcze nie wiele rozumiem, — rzekł pułkownik.
— Otóż — było to pierwsze ogniwo, koniec nitki tego kłębka, który mnie dalej poprowadził. Bo proszę rozważyć. Proszek opium nie jest rzeczą, która nie ma smaku. Smak jego nie jest nieprzyjemny, bądź co bądź jednak bardzo wyraźny i zastanawiający. Gdyby był dosypany do innej jakiej potrawy, smak był by go zdradził odrazu. Pieczeń barania smak ten pochłania w zupełności. Rzecz prosta, że Ficroy Simpson nie mógł chyba tak zarządzić, żeby dnia tego w domu berajtera było właśnie to danie na wieczerzę; tak jak mniej jeszcze prawdopodobne, by dnia tego wsypał ów proszek wypadkowo, bez przygotowania. To upada bezkrytycznie. Simpson tedy pozostaje zupełnie na stronie, a cała nasza uwaga ma się teraz skupić na Strakerze i na jego żonie, bowiem oni jedni mogli dnia tego zadysponować na wieczerzę baraninę. Opium zostało wsypane wtedy, gdy była już wydzielona porcya dla dyżurującego chłopca; to widocznem jest z tego, że dwaj inni chłopcy jedli baraninę bez żadnych złych następstw. Któż mógł mieć dostęp do jadła wydzielonego — tak, żeby służąca nie spostrzegła?
— Zanim rozwiązałem to pytanie, zwróciłem uwagę na tę okoliczność, że w noc tę nie szczekał pies zupełnie. To, co tam zaszło dnia tego z Simpsonem, wskazuje dokładnie, że pies był w stajni; tymczasem, gdy ktoś wchodził do stajni i gdy wyprowadzał konia, pies nie szczekał zupełnie, byli by się bowiem pobudzili chłopcy na strychu. Widocznie tedy, że ów gość nocny był psu dobrze znany.
— Byłem tedy przekonany, że Dżon Straker chodził w nocy do stajni i że wyprowadził konia. Lecz w jakim celu? Cel był widocznie nie bardzo zaszczytny, bo pocóż by miał usypiać własnego sługę. Mimo to nie mogłem się dobić ładu. Zdarza się nieraz, że berajterowie zarabiają ogromne sumy, stawiając przeciw własnym koniom, a to przy pomocy swych ajentów, sami zaś czuwają wtedy nad tem, żeby koń ich nie wziął nagrody. Czasami do tych sprawek przypuszcza się dżokieja. Czasami znowu używa się środków bardziej pewnych i — delikatnych. Co było w tym razie? Miałem nadzieję, że zawartość kieszeni naprowadzi mnie na ślad.
— Tak się stało w istocie. Pamiętacie panowie zapewne, jaki to dziwny nóż znajdował się w ręce zabitego. Nóż ten najoczywiściej nie był użyty do obrony. Nóż taki, jak oświadczył nam doktór Watson, służy do bardzo subtelnych i bardzo trudnych operacyj na ciele. W noc tę miał właśnie spełnić takie zadanie. Wiadomo zapewne panu, panie pułkowniku, z praktyki gospodarskiej, że na nodze końskiej w pewnem miejscu pod pęciną można zrobić drobniutkie cięcie, od którego po krótkim czasie nie zostanie najmniejszego śladu. Po upływie atoli pewnego czasu koń zaczyna kuleć; przypisuje się to zazwyczaj, w braku śladów wyraźnych, lub chwilowemu rozdęciu żył lub reumatyzmowi, nigdy zaś ludzkiemu łotrostwu.
— A gałgan! nikczemnik! — oburzył się pułkownik.
— Tem się właśnie tłomaczy, dla czego Straker postanowił wyprowadzić konia nieco dalej na błota. Zwierzę tak czujne napewno by pobudziło wszystkich, gdyby poczuło ukłucie noża. Dokonać tego swobodnie można było tylko gdzieś dalej, na otwartem powietrzu.
— Ślepy byłem! — wykrzyknął pułkownik. — Oto na co zażądał odemnie świecy i zapałek!
— Niewątpliwie. Rozpatrzywszy jego rzeczy, udało mi się nie tylko wykryć sposób zbrodni, lecz i wyśledzić motywy tej zbrodni. Jako osoba prywatna, wie pan zapewne, panie pułkowniku, że nikt w swej własnej kieszeni nie nosi cudzych rachunków. Dosyć ma chyba swych własnych. Odrazu zrodziło się podejrzenie w mej głowie, że Straker ma dwie rodziny, że kogoś utrzymuje swym kosztem. Cyfra na rachunku była znaczna, zawartość wskazywała, że wchodzi w grę kobieta; nadto kobieta z gustami nie byle jakiemi. Choćbyśmy byli najhojniejsi względem naszych podwładnych, trudno przypuścić, by mogli oni sumptem naszej hojności obstalowywać suknie po 20 gwinei. Rozpytałem panią Straker o to ubranie, rzecz prosta, tak, że nie mogła się niczego domyślić — i przekonawszy się, że sukni tej nigdy nie widziała, byłem już zgoła na tropie: pozostało tylko zanotować sobie adres krawcowej, pokazać jej fotografię Strakera — i mityczny Deboszure zostanie wyświetlony.
— Potem wszystko już było jasnem. Straker zaprowadził konia do jaru, zkąd światło świecy było niewidzialnem. Simpson, uciekając przed psami, zgubił krawat. Straker, prowadząc konia, natrafił na krawat i podniósł go; miał może zamiar przewiązać nim nogę konia i w tym celu trzymał go w ręku. Doszedłszy do jaru, zaszedł z tyłu konia i zapalił światło. Koń, przestraszony raptownym blaskiem, przeczuwając zarazem, że coś złego się święci, wierzgnął nogą i stalową podkową utrafił w skroń Strakera. Ów, nim zabrał się do konia, nie bacząc na deszcz, zdjął surdut, by poręczniej mu było przy robocie. Gdy upadał od uderzenia kopyta, trzymał lancet w dłoni; upadł tak szczególnie, że lancet wbił mu się w biodro; był jeszcze tyle przytomny, że cofnął lancet od rany i tym sposobem zamaskował ten czyn własnoręczny, choć wypadkowy. Wszak jasne to wszystko?
— Ja sądzę! — zawołał pułkownik.
— Tak jasne, jak byś pan był naocznym świadkiem!
— Ostatni atoli mój domysł wart był wszystkich poprzednich. Wiedziałem o tem dobrze, że taki sprytny i przezorny człowiek, jak Straker, nie ważył by się dokonać operacyi na koniu bez uprzedniej próby. Na kim tedy dokonał tej próby? Spostrzegłem wypadkiem owce; zapytałem wtedy chłopca, jak się mają te owce, i dowiedziawszy się, że parę z nich kuleje, byłem już pewny swego.
— Prześlicznie-ś pan to wszystko rozmotał, panie Holms!
— Powróciwszy do Londynu, udałem się natychmiast do krawcowej; poznała odrazu z fotografii Strakera i nazwała go Deboszurem; oświadczyła przytem, że ma żonę szykowną, która lubi się bogato ubierać. Nie wątpiłem już ani na chwilę, że to ona właśnie wciągnęła w długi Strakera, przyczyniając się do zbrodni.
— Wszystko-ś nam pan wyjaśnił, panie Holms, prócz jednego, — rzekł pułkownik. — Gdzie-ś znalazł konia?

— Koń wyrwał się wtedy i został schwytany przez jednego z pańskich sąsiadów. Tu atoli wstawiam się za nim, prosząc o zaniechanie dalszych dochodzeń. Ale otóż i Klengam, za parę minut będziemy w Londynie. Może pozwoli pan, panie pułkowniku, na cygarko do mnie. Z całą przyjemnością udzielę panu reszty objaśnień, jakie mogą być w tej sprawie użyteczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy.