Stach z Konar (wyd. 1899)/Tom IV/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stach z Konar |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Kaźmierza Sprawiedliwego |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1899 |
Druk | J. Jeżyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV |
Indeks stron |
U Starosty Warsza, w jego dworze na mieście, czasu tego wesoło było jak nigdy, i ludno tak, iż każdy inny człek, nie byłby mógł długo w usługach gości tylu wydołać. Starosta, choć giętki i podatny, miał żelazną siłę.
Mało to, że wszystkie sprawy i żałoby miejskie się tu rozsądzały, a było ich mnogo, bo między żołdactwem a mieszczany nieustanne wynikały spory i prócz tego starszyznę trzeba było dniem i nocą przyjmować, karmić i poić, wszystkie obozu rozkazy spełniać, żywności dostarczać, i dworować panom, aby z łaski nie wypaść.
W mieście samem nie bardzo szło po myśli Staroście.
Siedemdziesiąt zawołań ziemiańskich wprowadziło na stolicę nowego pana, mieszczanie zaskoczeni musieli też wrota otworzyć i pokłonić się. W początkach w śmierć Kaźmierza uwierzono, siła Mieszkowa zastraszała, teraz już zaczynano różnie mówić o zgonie księcia, wielu zaprzeczało tej baśni, a wojska dawały się srodze we znaki.
Trzeba je było karmić, a czasu wojny nowe prawo o podwodach i przewodach zapomniane zostało. Brano mieszczanom i kmieciom konie, strawę, siano, co kto napadł, nie pytając i nie płacąc.
W mieście baby musiano zamykać, bo obozowi ludzie zuchwale się z niemi poufalili — śpiżarnie chować, pieniądze zakopywać.
Szemrali bardzo kupcy i mieszczanie, że za Kaźmierza czasów cale inaczej bywało.
Nikomu tak pilno nie było ażeby zamek na Wawelu zdobyto, jak Warszowi. Stał mu nad głową, jak groźba. Zdawało mu się, że ludzie ci wojować nie umieli, nadto żałowali trochę gminu poświęcić, który na to był, aby go bito i tłuczono.
Zamek jakby się im urągał; przeczył nowemu panowaniu, które sobie nowe gniazdo musiało budować pod jego bokiem.
Szybko wznosił się ten gród nowy, choć niepokaźny, licho klecony, z drzewa cały — zawsze on znaczył, że tamtego nie zdobyto i rychło się zająć nie spodziewano.
Tymczasem zaczynano przebąkiwać, że na Rusi wszystko było skończone i ład przywrócony po myśli księcia.
Ziemian, co stronę Mieszka trzymali, liczono siedemdziesięciu, tych co Kaźmierzowi dobrze życzyli, dziesięćkroć więcej.
Kaźmierz, gdzie się tylko pokazał — zwyciężał, Mieszkowi upartemu nic się nie wiodło. Pierwsza radość z nowego pana, zaczynała się w niepokój zamieniać. Nuż tamten powróci?
Tymczasem Kietlicz lekkiej ręki nie miał. On tu teraz wszystkiem rządził, bo Mieszek na niego się zdawał i nim wyręczał wszędzie. Z Serbem ani rozgadać się, ani go uprosić nie było podobna. Nie patrzał ludzi, przyjaciela czy wroga darł ze skóry.
— Na to wojna! — powiadał.
A Warsz mu wtórować musiał.
— Na to wojna!
Tymczasem u starosty, jak w gospodzie, pito i jedzono od brzasku do pierwszych kurów, a choć miasto dostarczało dużo, Warsz musiał dokładać. W ostatku, zamiast wdzięczności, lada ciura zrywał się na niego, groził i od czci odsądzał.
Gdyby zamku dobyto, wszystkoby wejść w karby musiało, załoga stanęłaby na nim, a obóz się rozszedł po okolicy i zamkach. Byłby pokój. Zamek stał, we wnętrznościach swych gróźb pełen i wojny.
Co gorsza, nowemu panu i jego pomocnikom, zamiast coby miało dobrej myśli i łaskawości przybywać, — coraz tylko gniewu i złości przyrastało. Warsz nie śmiał się skarżyć nikomu, ale pożółkł z troski i zbledniał ze strachu.
Jednego wieczora, cboć[1] żadnego widomego do tego powodu nie było, dał się czuć niepokój na mieście i w zamku; ludzie z obozu biegali w różne strony, wysyłani konno i pieszo; parę oddziałów wyprawiono śpiesznie na gościńce; koło wrót miejskich powiększono straże i czujniej chodzić zaczęto, przy nowym grodzie drewnianym roiło się, brzęczało, szumiało, jak w ulu.
U starosty Warsza, mimo że stoły były jak zawsze na przyjmowanie gości gotowe, zrobiło się dziwnie pusto, muchy tylko z mis się żywiły. On sam, który tych dni częściej chodził w kaftanie i żupanie, teraz przywdział blachy, miał się w pogotowiu, jak do wystąpienia.
Po ulicach spotykając się ludzie szeptali z sobą bojaźliwie, pytając co się działo? Niewiele kto wiedział. Popłoch czuć było, lecz zkąd on szedł, co groziło? — chyba starszyzna sama była wtajemniczona. Przez część nocy widać było ognie na wałach, krzątaninę około szałasów i wozów, konie nawet z paszy nad Wisłą wszystkie pościągano.
Ciekawsi mieszczanie, mający stosunki z ziemiany i pulkowódzcami[2], podchodzili ukradkiem do znajomych, lecz na zapytanie, co się dzieje? odpowiadano im, że nic nie wiedzą — a kazano być w pogotowiu i czujności.
Krakowianie wyciągali z tego łatwy wniosek, że jakiś, zkądś nieprzyjaciel zagrażać musiał, a któżby nim mógł być, jeżeli nie Kaźmierz i wojska jego?
Padła trwoga na wszystkich, co jawnie stronę Mieszka trzymali. Starosta Warsz posłał na zamek syna, który niedorosły był, ale roztropny, tak iż mu zawierzano, pytając Kietlicza poufnie: — Czy co groziło? Serb odparł gniewnie chłopcu, aby do licha szedł, i odprawił go z niczem.
Syna i starą żonę zostawiwszy w domu na wypadek przybycia gości, starosta niespokojny przypasawszy miecz, hełm na głowę włożywszy, mrokiem pobiegł do dworku Juchima. Tam się spodziewał najpewniej czegoś dowiedzieć. Tu, jak zwykle, długo stukać było potrzeba i opowiadać się nim wrota otwarto nie bardzo chętliwie. Puszczono starostę, który żyda zastał w izbie siedzącego nad stołem, w obu rękach trzymającego starą głowę, zatopionego w myślach.
Ujrzawszy dostojnego gościa, starzec podniósł się z ciężkością, spojrzał nań i powoli przywlókł się ku niemu.
— Co się to dzieje? nie wiecie wy? — zapytał Warsz — nigdzie nic dopytać nie mogę. Przyszedłem do was. Ludzie biegają, w obozie ruch! Co to jest?
Juchim podniósł ręce do góry i począł głosem drżącym:
— Ręka Wszechmocnego nas dotknęła! Nieszczęście nad głowami naszemi!... Zagłada czeka, śmierć, zniszczenie, zguba!
Starosta osłupiał.
— Mów! co? — zakrzyknął.
— Nie wiecie nic? Książe Kaźmierz powraca! Idzie z całem rycerstwem swem i z Rusią. Po drodze w Lubelskiej ziemi, z Sandomirza jego wierni się doń zbiegają. Siłę ma wielką, z nią na nas idzie. Idzie i jak piorun ognisty spadnie na głowy nasze!
Warsz oniemiał ze zgrozy. On i Juchim byli w położeniu podobnem. Widzieli ich wszyscy gorliwie dla Mieszka pracujących, posiłkujących mu; obu czekała nieubłagana zemsta wojewody Mikołaja, który znał wszystko i wiedział. Oba mogli się za zgubionych uważać.
— Co bo mówicie? — przerwał Warsz, sam sobie usiłując dodać odwagi. — Mamy z sobą wojsko Mieszka i wszystkich ziemian krakowskich. Ruś! co znaczy niesforny tłum, garść jakaś?...
— My ziemian mamy! — odparł Juchim. — A wielu ich z nami? Albo oni umieją sobie robić przyjaciół? Od tej pory jak tu są, połowę stracili tych co mieli! Nigdy ich dużo nie było, kłamali! Kietlicz odzierając i bezczeszcząc, resztę zniechęcił. Co ziemianie znaczą, którzy dziś jednemu, jutro drugiemu służyć gotowi?
Juchim ręce załamał – Warsz stał, myśląc już tylko o sobie.
— Któż tu weźmie górę — spytał.
— Kto? — zawołał Juchim. — Na co to pytać!? Zamek się trzyma. Kaźmierz ich precz rozmiecie! On podejdzie z jednej, wojewoda z drugiej strony — wszystko się rozleci! Ziemianie zdradzą, gdy Kaźmierza żywym zobaczą!
— A ty co myślisz z sobą? — dodał starosta.
Popatrzyli w oczy jeden drugiemu.
Juchim westchnął.
— Ja? — rzekł cicho — ja jestem mały człowiek, ja siedzę w domu, ją służę każdemu kto mnie potrzebuje, ja tu gość! Że musiałem iść się kłaniać Mieszkowi, co za dziw? Każdy musi bronić swoich kości! Ja wojska nie mam, tylko pokłon mój.
Zamilkł, pot ocierając z czoła.
— Gdzie jest pokój, gdzie jest bezpieczeństwo na ziemi! — zamruczał.
Głową począł trząść, rękami ruchy czyniąc dziwaczne. Słów mu brakło ze wzruszenia.
Warsz zatopiony był w sobie.
— Ja muszę radzić inaczej — począł. — Oni powiedzą, że ja miasto wydałem! Nieprzyjaciół mam między mieszczanami. Powiedzą, żem miał zmowy z Kietliczem, żem ja naprzeciw niego jeździł. Kto wie, czego nie zmyślą na mnie! Ja życia nie jestem pewny, mnie ztąd z wojskiem trzeba, precz!
— A! — westchnął — dom, pola, wszystko zabrać gotowi!
Zawahał się.
— Juchim! — dodał — tobie nie będzie nic. Kupuj sobie dom, ogrody, wszystko!
— Ah! — krzyknął żyd — a mnie to na co? Albo ja mam za co kupować i czem płacić? Ta wojna ostatni grosz mi wycisnęła! Pożyczałem księciu, dałem synowi, wziął Kietlicz; ja nie mam nic! nic!
Potrząsł połami sukni i jęknął.
Oba stali długo niemi.
— Życie ratować trzeba, to najdroższe — dodał Warsz. — Kto wie co jeszcze będzie; kto życie ma, wszystko ma!
Żyd mu nic nie odpowiedział. Dotąd ze starostą byli w stosunkach takich, że Juchim mu się kłaniał, a Warsz go bardzo szanował; teraz zobojętnieli dla siebie, Juchim stał wyżej, starosta stracił na powadze.
— Co oni mnie zrobić mogą? — począł Warsz napół do siebie, pół do żyda — co mówicie? na gardle ukarzą?
Juchim zadumał się.
— Jeżeli sam książe sądzić będzie?... on jest miękkiego serca i krwi nie chciwy, ale wojewoda!
— A co im po mojem gardlel[3]... — zagadnął Warsz. — Starostwo odbiorą?? aby gardło zostało! Do kopalni poszlą? A i ztamtąd ludzie wracają, gdy się mają czem wykupić. Uciec, to znaczy przyznać się do winy i do strachu? skazać się samemu!
Juchim nie przeczył ani potakiwał, jęczał. Starosta przeszedł się po izbie razy parę z głową spuszczoną i prawie bez pożegnania wysunął się nazad do domu. Idąc przechodzić było potrzeba przez uliczki wązkie, od nowego zamku dolnego na zamek wiodące, przebiegały je oddziały zbrojne, mimo nocy nie ustawało poruszenie w obozie.
W domu zastał Warsz w izbie pustej tylko jednookiego Berezę nad kuflem, który mu kazała podać żona starosty. Kietliczowy sługa, teraz już pu!kowódzca[4], siedział ponuro zadumany, mrucząc coś sam do siebie. Uzbrojony był od stóp do głów, napiły i zły. Zobaczywszy gospodarza, ledwie się ruszył, ręką ogromną w rękawicy żelaznej uderzył o stół aż wszystko zabrzęczało.
Spojrzał Bereza na Warsza ostro i złośliwie.
— E, wy! wy! — zaburczał — wy wszyscy grodowi i ziemianie i wiele was tu jest, was by jak szczenięta wytopić i wydusić! Co po was! Gdyby dziesięciu panów było, po kolei każdemu będziecie na wierność przysięgali, a wszystkich zdradzicie! My was znamy! Komu tu wierzyć? Kłanialiście się i za kolana łapali, a jak się tamtego chorągwie pokażą, pójdziecie z pokłonem do niego. E, wy!
Dopił kubka i cisnął nim o stół. Starosta patrzał milczący i gniewny, ale Bereza ani na jego urząd, ni na gniew nie zważał. Nasunął hełm na głowę, poprawił pasa, na którym miecz miał uwieszony i powoli wywlókł się, nie powiedziawszy — Bóg zapłać!
Izba pustką stała.
Zwykle o tej porze bywało w niej najtłumniej, najwrzawliwiej; teraz choć drzwi stały na oścież otwarte, a światło biło na ulicę — nikt się nie przybłąkał. Ludzie przechodzili różni, nikt nie zajrzał.
Około północy, gdy koguty piały, już żona starosty chciała kazać dom zamykać, gdy niespodzianie z za węgła wysunęła się ludzi gromadka. Nie byli to rycerze, ani ziemianie, ale mieszczanie, których tu od niejakiego czasu mało widywano, oprócz kilku Warsza przyjaciół.
Ci, co teraz po nocy przybywali, właśnie do przeciwnego należeli obozu. Starosta, który jeszcze po izbie chodził stękając, zobaczywszy ich kilkunastu, a między niemi najpoważniejsze głowy, kupców bogatych, rzemieślników dostatnich — zmięszał się nieco.
Milcząc weszli do izby, a ostatni, nie pytając gospodarza, drzwi za sobą zasunął. Warszowi zrobiło się gorąco, potem zimno, zbladł, zmięszał się więcej jeszcze, stał się pokornym, słodkim, uprzejmym dla tych gości, których niedawno w ulicy ledwie chciał znać.
Starszyzna ta, poubierana w suknie długie, w kołpakach wysokich, ludzie wiekowi, poważni, stali długo z początku, rozglądając się, otaczając starostę.
Milczenia nikt nie przerywał.
— Cóż mi to, miłościwi bracia, przynosicie? — odezwał się w końcu Warsz łagodnie.
Patrzali po sobie, jakby wybierając tego co za wszystkich mówić miał.
Wysunął się naprzód podżyły, okrągły Soroka i ręką się po głowie pogładziwszy, poprawiwszy pasa rzekł:
— No, Warsz, wy nas wprowadziliście w kałużę, myślcie jak z niej wyciągnąć! Co teraz będzie?
— Ja? ja was wprowadził? — składając ręce przerwał starosta. — Ja? Com ja winien?... Czy to my mogliśmy się bronić, aby miasto w perzynę obrócili?
— A dziś ono choć nie w perzynie — dodał Soroka — to bez skóry i bez chleba kawałka. Popytajcie nas, wy tego nie zaznaliście co my biedaki, chudziny... A co teraz, panie starosto, co dalej?
— Albom ja temu winien co jest, abym odpowiadał za to co będzie? — zawołał Warsz.
— Hej, Warsz! A któż to z ziemiany siedemdziesięcią, z tą kupą warchołów się wąchał, kto im wrota otwierał? Gdybyście wy potajemnie do Mieszka nie jeździli, nie dali mu znać co gdzie stoi, nie obiecali miasta dać, nie byłoby tego co jest!
Wszyscy gorąco potakiwali, Warsz to się za włosy porywał, to w piersi bił, odskakiwał, przebiegał, a z ust wyrywały mu się niepowiązane słowa.
— No! co teraz? — naglił Soroka.
— A no, teraz — wtrącił Samko Zamiecha śmiało — coście zrobili dla Mieszka, musicie uczynić dla naszego prawego pana, nad którego my innego znać nie chcemy.
Mówicie, że miasto ocalić żądaliście? Przyjdzie Kaźmierz, to go też nie pożałuje, gdy mu bramy zamkniemy. On jak on, bo litościwy, a Ruś, którą z sobą ma, z dymem nas puści.
— Pewnie! — potwierdzili stojący za nim.
Warsz się za głowę trzymał.
— Albo ja wam bronię bramy otwierać? — zawołał — róbcie sobie co chcecie! Ja nie wiem co czynić! Ja zawsze o dobro wasze dbałem, jak o swoje, reszta u mnie była niczem. Za was i za miasto ja albo głowę dam, albo do torby przyjdę!
— Ej! ej! — rzekł Soroka. — Albo to my was nie znamy? albo to my nie wiemy, kto na czem siedzi i komu służy? Komu wy to mówicie?
Warsz załamał ręce i milczał.
Gromadka starszych stała, jak sędziowie przed winowajcą.
— Anośmy po to przyszli — rzekł Soroka — aby wam dowodnie rzec, że, chcecie wy czy nie, my panu Kaźmierzowi otworzym wrota, a przyjmiemy go jak pana naszego!
Na głowę kłamali ci co rzekli, że umarł, ino co go nie widać!
Warsz ramionami ściągnąwszy, po namyśle przystąpił do Soroki.
— Róbcie sobie co chcecie — rzekł — ja — dobra miasta tylko pragnę. Byle mi głowy z karku nie strącili!
— Wasza głowa wasza rzecz — odparł Soroka — pilnujcie jej sobie, my mały ludek nikomu ich nie zdejmujemy ani przyprawiamy!
Postali chwilę i powolnym krokiem ku drzwiom się skierowali, za niemi kroczył aż do progu pokornie Warsz i, gdy ostatni z nich wyszedł, postawszy jak osowiały we drzwiach, powlókł chwiejąc się do izby.
Drugie kury piały. Wiosenna noc już się dalekim ku wschodowi brzaskiem rozjaśniać zaczynała. Warsz przeszedłszy się po pustej jadalni powrócił do progu i zapatrzył się w pustą ulicę. O spoczynku myśleć już nie czas było. U św. Floryana dzwonek jakiś ranny na modlitwę wołał; od strony zamku nowego słychać było głuchą wrzawę dolatującą aż tu, gwar stłumiony. Tam też nie spano. Ruch panował w obozie. W izbie światło było pogasło. Starosta oddychał rannem powietrzem, sam nie wiedząc dla czego sen go nie brał. Niepokój nim miotał. Dzień się robił coraz większy, szarzało, bielało. Od strony obozu z gwaru wyszedł tentent daleki, jakby jazda szła wolna drogą, krokiem mierzonym.
Chwilę jeszcze Warsz stał tak w progu, gdy coraz bliżej słyszeć się dał tentent koni. Ulicą postępował jakiś oddział wojska — dokąd? Chyba za miasto? Nie naprzeciw Kaźmierzowi ruszył, bo on z tej strony iść nie mógł.
Serce mu bić zaczęło, mieliżby dobrowolnie opuścić Kraków?
Warsz drzwi prędko przymknąwszy, sam za niemi ukrył się tak, aby przez szparę na ulicę mógł patrzeć.
Oddział stąpał powoli, długo nań czekać musiał. Naostatek pokazali się ludzie, których poznawał łatwo, jako przyboczną straż książęcą, wszyscy w kolczugach, dobrze zbrojni i jednako poodziewani. Jechali z cicha, jakby miasta budzić nie chcieli, milczący, szyszakami pokryte twarze. Przodem jechał pułkowódzca, szła chorągiew zwinięta. Za oddziałem w małym przestanku, osobno postępowało kilku ludzi.
Otaczali oni jednego, w którym Warsz poznał Mieszka. Okryty popielicowym kożuszkiem na zbroję, jechał z głową na piersi zwieszoną, z brodą podpartą, którą mu część dolną twarzy zasłaniała, zasępiony, blady, straszny, jakby nie wiedział co się z nim dzieje. Nie patrzył przed siebie, patrzył pod siebie, konia nie wiódł, szedł on sam za drugiemi. Dokoła go osłaniali dworzanie, ale Kietlicza ani Bolka widać nie było. Domyślił się Warsz, że ci na nowym zamku zostać musieli.
Dwa oddziały szczupłe zamykały ten pochód smutny, jakby pogrzebowy, wśród ciszy poranku uśpionego wysuwający się z miasta ukradkiem.
Książe uchodził unosząc życie i swobodę, ale wojsko jego nie ustępowało, zamek więc i miasto z nim bronić się miało, wystawiając na zniszczenie.
Przeprowadziwszy ich oczyma, Warsz zamknął drzwi i przy nich upadł na ławę. Ze znużenia i frasunku jak był we zbroi, oparłszy się o stół, z głową zwieszoną, wpadł w sen głęboki a niespokojny.
Zbudziło go gwałtowne do drzwi dobijanie się. Zerwał się nie wiedząc już z pełna gdzie jest i co się z nim dzieje. Biały dzień jasny wpadł przez szczeliny pozasuwanych okiennic. Do drzwi wciąż szturmowano gwałtownie i głosy nakazujące domagały się wpuszczenia.
Warsz pośpieszył odryglować zasuwy i ledwie miał czas w bok ustąpić, gdy na próg wpadł od stóp do głów zbrojny Kietlicz, z oczyma zaczerwienionemi, z odgróżkami na ustach, hełm tylko co zdjęty trzymając w ręku.
Zobaczywszy Warsza ochłonął nieco, ale złość z niego zionęła jeszcze i przekleństwa z ust wymykały się jak grzmoty dalekie po gwałtownej burzy. Warsz zaspany ledwie się trzymał na nogach. Kietlicz tych co za nim szli, skinąwszy ręką za drzwiami zostawił.
— Śpisz, stary niedołęgo! — zakrzyczał — a tu miasta bronić trzeba! Ty niedbalcze! ty! Wrota zamykać, niech się mieszczanie kto żyw, zbroją.
— Nie kazał mi nikt! nie mówił nikt! nic nie wiem! — odparł Warsz.
— Rusiny ciągną z mordem, z pożogą! Idą mścić się za krew i ogień, który wasz miły Kaźmierz do ich ziemi nosił! Odwet przychodził! Brońcież się wy, baby jakieś, bo zamek mój też się będzie bronił do upadłego!
— A! — zawołał starosta — brońcież wy i nas. Sami się nie obroniemy.
— Mieszczan wypędź do nogi! na częstokoły, wały, do bram! Musicie się bronić zajęcze syny, bo życia stradacie. Ruś was miłować nie będzie. Wasz to Kaźmierz pono prowadzi ją na swych poddanych, tak jak Władysław Połowców.
To mówiąc stojącego jeszcze Warsza, Kietlicz pchnął silnie ogromną, pięścią zaciśniętą.
— Idź, czego stoisz! idź! Coś ogłupiał! Rozsyłaj, trąb żeby mi ludzie szli do obrony, z czem kto ma. A poddacie się bez walki, ja was wyrznę w pień! Ja — bo ja na zamku siedzieć będę, póki nie nadciągną posiłki. Idź! idź!
To mówiąc Serb wystraszonego starostę popędził w głąb izby, a sam zawrócił się do konia, którego łeb we drzwiach widać było. Dysząc oprawca na zamek wprost pobiegł ze swemi.
Pozbywszy się go Warsz długo stał jak wryty. Co miał czynić? słuchać jego, czy być posłusznym mieszczanom? Tak czy owak głową odpowiadał. Krzyk wpadającej żony do reszty go pomięszał. Chwycił za hełm na stole, i zapomniawszy przypasać miecza, nie wiedząc sam dokąd wybiegł w ulicę.
Tu ludzie snuli się tam i sam wystraszeni jak on, od drzwi do drzwi, spiesząc się, pędząc, stając, wykrzykując, wołając się. Miasto było obrazem nieładu i popłochu. Rządził kto chciał, rozkazywał kto głośniej krzyczał, słuchano chwilę, potem czyniono co kto inny doradzał.
Kupki przy wrotach domostw zbierały się niespokojne, zwiększały, rosły, rozpraszały, gromadziły w innych miejscach. Zatrzymywano przechodniów, rzucano się na ludzi nieznanych. Ciekawsi biegli ku bramom, bojaźliwsi uchodzili do lochów i szop, w ogrody.
Warsz wybiegłszy z domu opadnięty natychmiast, zarzucony pytaniami, groźbami, nie odpowiadał na nie, wyrywał się jakby już tylko myślał o własnem ocaleniu. Chwytano go za suknie, szarpano odzież na nim. Nie wiedział dokąd się skryć, czując tylko, że najgorzej było w domu pozostać. W niepewności co czynić miał, wolał nic nie robić i skryć się. Jako schronienie jedyne dwór Juchima na myśl mu przychodził.
Wyrwawszy się gwałtem z rąk tych co się od niego domagali aby ich bronił i radził im, Warsz małemi uliczkami zbiegł pod dwór żyda. Tu pusto było. Bił we wrota co sił stało, długo odpowiadało mu milczenie tylko.
Wreszcie zasuwa w furcie się otwarła i blada twarz Juchima ukazała za nią.
— Idź! ty, człowiecze złej godziny! — zawołał gniewnie żyd. — Czego ty chcesz odemnie? Ja cię znać nie chcę? Jam ci nie winien nic.
— Wpuść! na Boga, zlituj się.
— U mnie miejsca niema — nie chcę, nie przyjmę! Na moją starą głowę nieszczęścia ściągać nie będę! Idź! idź, tu dla ciebie miejsca niema!
I zasuwa w oknie zamknęła się tak silnie, iż furta zadrżała. Warsz pozostał sam ze swą rozpaczą.
W mieście tymczasem nieład się coraz powiększał, każdy zrazu czynił co chciał, potem starsi mieszczanie, naradziwszy się z sobą, poszli do bram, pilnując aby ich nie zamykano. Chciał kto z miasta precz, wypuszczali go, chciał do miasta nie bronili — czekali.
Poznać było łatwo, że miasto się ani myśli ni chce opierać, i gdyby był Warsz sprobował pełnić rozkaz Kietlicza, byłby może życie postradał, a niktby go już nie usłuchał.
Wszystko to się spełniło nim jeden żołnierz Kaźmierzów ukazał się pod murami, nim najmniejsza garstka przodowników przybyła.
Wieść o nadchodzących przyniesiono na zamek, ztąd ona rozeszła się po mieście. Zastępy Kaźmierza odmalowano tak groźno, że Mieszek po naradzie wolał sam ustąpić i iść po posiłki, a synowi zostawić zamek, powierzając go Kietliczowi. Na dolnym grodzie czyniono przygotowania do rozpaczliwej jego obrony.
Wszystko to nie mogło ujść oka tych co na Wawelu czuwali. Wojewoda Mikołaj już z wieczora dostrzegł co się działo w obozie nieprzyjaciela, serce wszystkim urosło, nowy duch wstąpił.
Domyślano się odsieczy.
Z wieży czatowano nieustannie, a że Wawel nad dolnym zamkiem panował, widać było najmniejszy ruch w nim i co się działo dokoła.
Pewnym był wojewoda, że największe niebezpieczeństwo przeszło, że lada dzień niewola się skończy. Zamierzał jak się tylko wojsko Kaźmierzowe ukaże, sam wypaść z zamku, aby oblegających wziąć w kleszcze.
— Teraz ten niezmożony warchoł wpaść musi w ręce nasze — mówił wojewoda, biskupa po rękach całując. — Okrutny nie jestem, zemsty chciwy nie byłem nigdy, ale oszczędzić go, grzech! Inaczej my i pan nasz nigdy nie zażyjemy pokoju.
— Bogu zostaw staranie o pomstę i pokój nasz — odparł biskup. — Byleśmy z więzienia tego wyzwoleni zostali, a pan nasz na zamek wrócił!
Jak na mieście i zamku dolnym wszystko było w trwodze, tu po długim ucisku, oddychało radością wielką. Księżna z synaczkiem i córką Adelaidą szły Bogu dziękować na mszę biskupią. Kościół mimowolnie przypominał jej męża, głos organu i śpiew łzy z oczów wyciskały; przypominała sobie Kaźmierza przy tych organach, grającego i śpiewającego pieśni pobożne.
Lud na Wawelu, choć jeszcze nikogo widać nie było, czuł się weselszym, silniejszym. Nareszcie te okowy co go opasywały, prysnąć miały, a on odetchnąć swobodniej.
— Pan przybywa! — wołano w dłonie poklaskując.
Tłumnie na wałach zebrani, napróżno jednak do wieczora samego oczekiwali żeby się przeczucia ziściły. Wprawdzie na dole, dotąd porozpraszane skupiały się siły, ale jak okiem zajrzeć, żaden oddział, ani czaty przednie się nie ukazały. Noc zapadła ciemna, wietrzna, chmurna, dalekiemi rozświecona błyskami, nic nie dojrzano, nie zmieniło się nic.
W mieście tylko gotowało się, wrzało, kipiało i dopiero późno w głęboką noc, uciszać nieco zaczęło.
Kietlicz, któremu dano znać, że bramy miasta stały otworem, posłał swych ludzi na mieszczan i pędzić ich kazał do obrony, a wrota zamykać. Lecz na ruchomą falę ludu, gdy się nie lęka zemsty, a czuje trochę silniejszą, niema potęgi coby ją zauzdała i wstrzymała. Schwycić ludzi nie było podobna. Tłumy się rozlewały, znikały jakby szły pod ziemię, skupiały potem w okamgnieniu i rozpraszały znowu, jakby naigrawając się z tych co je opanować myśleli. Małe ledwie gromadki dawały się zapędzić ku bramom, a i te, zaledwie odeszli stróże, znikały gdzieś za domy i płotami..
Noc to była bezsenna.
Niektórzy na dachy powyłaziwszy, spoglądali w ciemną jej otchłań, wypatrując tego, którego niegdyś wybawicielem zwali, i teraz go tem imieniem witać gotowi.
Cisza panowała w okolicy, tylko wprawniejsze oczy, z wierzchołka domostw, mogły dojrzeć na wschodzie, jakby bladą łunę na obłokach odbitą. Była li to jutrzenka nowego dnia czy zwiastunka pożogi i wojny?
Co się z Warszem działo nikt nie wiedział. Biegano szukając go wszędzie. Od tej pory, gdy stukał do dworku Juchima, nie widział go nikt. Kietlicz słał po niego ludzi, mieszczanie, starszyzna gromadami upominali się o niego u płaczącej żony, zaklinającej się, że nic o nim nie wiedziała. Strzęsiono dom, szopy, lochy, nie było śladu.
Co widząc mieszczanie po cichu między sobą wybrali starostę, ale o nim nie dali znać do zamku, aby Kietlicz nań nie wsiadł. Czekali jutra.
Nazajutrz rano deszcz kropił, ale słońce dobywało się z chmur, wiatr rozpędzał obłoki powoli.
Po wczorajszym popłochu oczekiwanie dłuższe, nieco uspokojenia dało. Na zamku dolnym ochłonięto ze strachu, na górnym ogarniał niepokój. Na mieście już nie wiedziano co myśleć.
Kietlicz chciał koniecznie ażeby miasto się zawarło i broniło, ale swojemi ludźmi, za mało ich mając, osadzać go nie mógł. Posłano do ziemian, którzy obiecywali stawać z Mieszkiem i wprowadzili go do Krakowa; teraz ich już widać nie było. Nie odmawiali posiłków, obiecywali się zwołać, pogotowiu nie było nic.
Siedzieli po gródkach, patrząc co Bóg da.
Kietlicz się i na nich odgrażał straszliwie, ale odgróżki szły na wiatr.
Dzień cały znowu upłynął przy wzrastającym niepokoju. Chociaż wiadomość o zbliżającym się z Rusią Kaźmierzu pewną była, bo ci co ją przynieśli na własne oczy widzieli pułki, które prowadził, zaczynano wątpić czy wprost na Kraków pociągnie. Wieczór już nadchodził, gdy okrzyki wielkie u bram miasta, odbiły się na zamkach obu. Nikt przybywających nie widział, podkradali się cicho, i ukazali u wrót, gdy się ich nie spodziewano.
Stały im wszystkie otworem.
W jednym z nich Soroka z głową odkrytą, przyjmował księcia Kaźmierza, który na koniu siwym jechał, u boku mając kniazia Romana. Za niemi szły pułki polskie i ruskie. Razem wojsko i mieszczanie wielkim głosem Kaźmierza okrzykiwać zaczęli. Kilką ulicami wciągnęli tak bez przeszkody do miasta, które Ruś zobaczywszy, z obawy jej puste trochę się wydało.
Kaźmierz jechał wprost do kościoła św. Floryana, aby tam Bogu za powrót dziękować.
Dopiero, gdy ujrzano z górnego zamku te zastępy i poznano chorągwie, biskup kazał we dzwony uderzyć i na wałach ludzie zahuczeli okrzykami.
Na dolnym szczelnie się zamknęli Mieszkowi.
Nadchodzący mrok nie dozwolił nic poczynać, jechali tylko książęta oglądać poczwarny, na prędce sklecony gród dolny, aby radzić jak go zdobywać.
Po Haliczu i Brześciu, którym Kaźmierz rady dał, choć obronniejsze były, zamek Kietlicza nie zdał się strasznym. Mógł jednak trochę zachodu i krwi kosztować.
Wojsko w rynku, po ulicach, na przedmieściach, około Wawelu się rozłożyło. Na sam Wawel przystępu bronił obóz i wojsko Mieszkowe. Książe zajął dworzec biskupi. W godzinie zmieniło miasto oblicze, stało się innem niż wczoraj, niby obozem jednym. Nieśmiało otwierali mieszczanie domy swe, Rusinów się obawiając, ale przekonawszy się, że spokojni byli, powoli się i z nimi bratać poczęli. Wszczął się gwar, biesiady, opowiadania, śmiechy, wskazywano co i gdzie leżało, obliczanie sił, wróżby na jutro. Choć miało obrońców, czuło miasto, że mu jeszcze srodze pokutować przyjdzie nim się Mieszkowych pozbędzie. Wojna miała się stoczyć prawie na ich śmieciskach.
Nocą jeszcze pościągano z miasta do księcia Kaźmierza ludzi, którzy świadczyli, co się tu, jak i przez kogo działo. Niektórzy dobrowolnie biegli opowiadać co widzieli.
Słuchał Kaźmierz i łza mu się w oczach kręciła.
— Com zawinił tym, którzy mnie opuścili? — odezwał się. — Starałem się być dla wszystkich sprawiedliwym i miłosiernym.
Bolało go najwięcej to, że ziemianie krakowscy tak pochopni byli do odstępstwa. Chciano mu imiona ich zliczyć, aby się przekonał, że tych niewielu było, lecz słuchać odmówił.
— Wiedzieć nie chcę, którzy byli aby w sercu gniew i pomsta się nie zrodziła — rzekł książe.
Późno w noc u drzwi pańskich znalazł się i ten, którego najmniej spodziewać się było można — skarbny Juchim. Stał już oddawna przed wrotami z głową obnażoną, rękami zwieszonemi, dopominając się, by go wpuszczono. Gdy się docisnął do księcia, padł na kolana przed nim i długo ze wzruszenia mówić nie mógł.
Chciał uprzedzić, co na niego donosić miano.
— Błogosławiony niech będzie Bóg, który sprowadza sprawiedliwego — począł. — Za tobą było jęczęnie nasze i boleść wielka; głowy mieliśmy posypane popiołem i szaty rozdarte.
Książe, któremu już mówiono, że Juchim Mieszkowi służył, wymówek mu nie czynił.
Gdy żyd jeszcze błogosławił i witał, rzekł doń krótko:
— Służyłeś przecie dawnemu swemu panu!
— A czegóż biedny robak nie uczyni, gdy go nogą cisną? Życia bronić musi każdy! Miłościwy książe — westchnął Juchim — za gardło trzymali mnie, posłusznym musiałem być!
Spytał go książe o starostę, bo o stosunkach jego z żydem, już także miał doniesienie.
— Nie wiem o nim nic, poprzysiądz mogę! — rzekł Juchim. — Jeżeli winien kto, że miasto się poddało, chyba on; ale czemże bronić się miało? Komu żywot i mienie nie miłe?
Długo bardzo, niespokojnie Juchim błogosławił, tłumaczył się, użalał na ubóstwo, na zdzierstwo, na wojnę, na dolę swoję, przypadając do kolan milczącego Kaźmierza, który go opuścił, nie dając znaku ani gniewu, ani poruszenia.
Cisnęli się tak kto mógł z żalami, doniesieniami, zalecając wierność swoją.
Książe na brata Mieszka mówić nie dopuszczał, słuchać nie chcąc obwinień przeciw niemu i otwarcie się z tem oświadczywszy, że Kietlicz był wszystkiemu winien, on namową, podżegaczem i sprawcą. Ktokolwiek poczynał o Mieszku, on wnet prostował, sprowadzając na Kietlicza. Na Serba zwalano myśl i wykonanie zamachu, i upartą chęć trzymania się na dolnym zamku.
Nazajutrz rano bardzo, ledwie na dzień się brało, ziemianie zaczęli się w mieście okazywać, nawet ci, co do siedemdziesięciu się liczyli, którzy pierwsi z Mieszkiem wciągnęli. Nim rozedniało i książe wstał, liczba ziemian powiększyła się znacznie, pierwsi się tu znaleźli co najwinniejszemi czuli. Jeden na drugiego winę strącał, wszyscy teraz wracali do dawnego pana.
Gdy się książe ukazał, pokłonami i okrzykami go powitano.
Przyjął to spokojnie, bez wymówek, bez gniewu, ale bez radości z nawrócenia.
Śreniawa, któremu najwięcej zarzucali wierni Kaźmierzowi, począł się tłumaczyć.
— Serce ojcowskie przebaczy choćby obłąkanym — rzekł. — Ujmowali nas i nęcili nie wiedzieć czem Dobrogost i Sędziwój, najeżdżał Kietlicz.
Kietliczem wymawiali się wszyscy, groźbami tego, zrzucano nań własną winę.
— Sromamy się i kajamy, żeśmy ulegli — mówił Śreniawa — ludzka rzecz pobłądzić, królewska przebaczyć. Odtąd wiernie tobie i rodowi twemu służyć będziemy. Zwiedziono nas, grożono.
Zaczęli i inni, już księcia znając, na Kietlicza narzekać.
— Zmuszał nas, nękał, serca nam psował, kłamstwy nas wziął! — wołali.
Z gorliwością wielką ofiarowano się do zdobycia zamku dopomagać, w którym Kietlicza ująć na pewno się spodziewano.
Gdy książe z Romanem na koń siadł oglądać gród nowy, ziemianie wszyscy posypali się za nim.
Zamczysko na prędce sklecone i liche leżało u stóp Wawelu, ladajakim wałem otoczone i tynami opasane. Do budowy tej nic nie miał Mieszek oprócz kłód drzewa ogromnych, które z sąsiednich lasów pościągano, z nich się i szopy i ogrodzenia składały, łatwem więc zdało się ogień podłożyć i wyprzeć nim nieprzyjaciela. Obszerność zamku znacznych dosyć sił w nim pozostałych domyślać się kazała.
Z wierzchołka Wawelu postrzeżono zaraz Kaźmierza jadącego ze dworem, i okrzyk się podniósł wielki, dzwony św. Wacława witały pana radośnie, a z wieży wiała czerwona chorągiew, którą wiatr wesoło unosił.
Rusini i Polacy stali w szeregach, czekając skinienia, aby się rzucić na gród, lecz książe zwlókł hasło do boju. Nie chciał poczynać lekko, aby żywotów ludzkich oszczędzić. Objeżdżano i oglądano ze wszech stron, radząc jak najłatwiej zdobywać było.
Posłał książe naprzód, domagając się dobrowolnego poddania; tego, który jechał, strzałami odegnano, łajaniem i pogróżkami. Rusini natychmiast chcieli rzucić się na wały, lecz tego dnia spoczynek dano wojsku i opasano tylko gródek dokoła.
Przez cały dzień coraz nowe gromady ziemian i kmieci przybywały z okolic, i dziedziniec a ulice dokoła dworca biskupiego pełne ich były. Jednych tylko braci z Tęczyna brakło, którzy Mieszkowi dotrzymując wiernie, z ludźmi swemi do niego poszli.