Stach z Konar (wyd. 1899)/Tom IV/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmierza Sprawiedliwego
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1899
Druk J. Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Spełnił Stach poselstwo swe szczęśliwie, choć nie bez wielkich utrapień i mozołu. Niktby inny tego co on nie dokazał może, bo mało kto tyle co Stach włóczył się po ziemiach wszystkich i lepiej znał język ich i obyczaj. Na żadnym gościńcu obco mu nie było, gdzie zajechać, jak się opowiadać wiedział z doświadczenia. Znaczną część drogi przebywać musiał lasami, od probostwa do probostwa przeprowadzony, wymijając ludniejsze gościńce. Nad granicami szczególniej bezpieczeństwa nie było, włóczyły się tu gromady zbrojne, jedne Mieszkowemi się mieniąc, drugie Kaźmierza, chciwe w istocie zdobyczy tylko, szukając zwady, wdzierali się i Rusini bezpańscy, Połowców prowadząc z sobą na nieopatrzne dwory, a nie jeden kmieć, gdy małą kupkę mógł napaść, gotów był obedrzeć, mszcząc się tego, co od rycerstwa doznawał.
Stachowi to nie było obcem, wymijał więc, uchodził, krył się, nocami często jadąc, a dniem u księży spoczywając, aby się nie dostać w ręce cudze. Pieczęć biskupa krakowskiego, którego dyecezya do granicy sięgała, służyła mu za opiekuna.
Szczęśliwie jakoś aż do obozu księciu dobiwszy się, tu, ażeby sam nie był zmuszony stawać przed Kaźmierzem, chorobę udał Stach, a poselstwo Wszeborowi przekazał i listy mu dał.
Jeszcze przed nim na Ruś doszła była wiadomość, iż w Krakowie ziemianie się burzyli, jakoby przeciw wojewodzie Mikołajowi. Kaźmierz nie bardzo temu wiary dawał, lekce sobie ważąc. Straszono Mieszkiem, poczytywał to za zmyślenie. Dopiero gdy Stach listy i powieść przywiózł pewną o tem co się w Krakowie stało, niepokój wielki ogarnął wszystkich. Rycerstwo wszystko rzucając, natychmiast na odsiecz biedz chciało. Nie dano się rozmyślać księciu. Gwałtem niemal chwycono go, aby z Rusią szedł przeciwko zdrajcom. Nigdy może pośpieszniejszym pochodem, ochotniej i gwałtowniej nie biegło wojsko, nie dając sobie ni koniom spoczynku. Kaźmierzowi też szło i o los miasta i o żonę a dzieci, pozostawione na Wawelu, który długo bronić się nie mógł. Smutny, modląc się przez całą drogę, mało co mówiąc, Kaźmierz jechał, dając się więcej prowadzić niż sam szedł. Pochód był dla ziem które przebywał ciężki, bo nie pytano o prawo, a zabierano żywiąc się co na drodze znaleziono. Porozprzęgały się trochę pułki, wszystkie jednym ogłodzonym gościńcem nie mogąc iść, każdy też rad był drugich wyprzedzać, bo gniew i niepokój pędziły. Dopiero zbliżając się ku Krakowu, do jakiegoś ładu Ruś i swoich można było doprowadzić.
Za dworem Kaźmierzowym ciągnął i Stach, tuląc się po kątach, aby oka na siebie nie zwracać.
Przybywszy do Krakowa, gdy już nie miał co czynić innego, przywdział zbroję, zabierając się razem z innemi iść do zdobywania dolnego zamku. Zajrzał do dworku Jagny, w którym Hreczyna nie zastał i mało co czeladzi zgłodzonej, a spiżarnie puste i zapasy wypróżnione; wiedział już z wieczora o wszystkiem co go mogło obchodzić, nawet o zniknięciu Doroty, którą za zginioną miano.
Nazajutrz po spoczynku, Rusinów i swoich utrzymać już było trudno, tak się rwali na gród dolny. Oblężeni domyślając się, iż pod parkany ogień podłożyć mogą, aby ich wykurzyć ze wnętrza, nocą koły i drzewo darnią i ziemią pookładali, wodą oblewali; sposobili się do wściekłej obrony. Lecz, łatwo przewidzieć było, że bez silnej odsieczy nie długo się w słabych okopach potrafią utrzymać.
Odgrażali się mściwi Kaźmierza pułkowódzcy, iż noga z tych co na gródku się zamknęli nie ujdzie. Opasano ich gęstemi zapasy dokoła, nigdzie wyjścia nie zostawując, ani nadziei przerznięcia przez oblegających. Jedna tylko strona, do Wawelu przylegająca, objętą być nie mogła, ale z tej spodziewano się wycieczki wojewody, który na hasło czekać musiał, aby razem z Kaźmierzem rzucić się na Bolka i Kietlicza.
Przygotowań żadnych do szturmu nie potrzebowano, ani taranów do bicia zasieków, ani wież, ani drabin. Okopy świeże nie wysokie, parkany były nierówne, bramy drewniane.
Jeszcze się Kaźmierz ociągał z daniem znaku do rozpoczęcia walki, gdy rycerstwo już cisnęło się na wały, tak że wstrzymać je było trudno. Jeszcze raz, unikając krwi rozlewu, książe chciał posłać do oblężonych, aby się dobrowolnie poddali.
Sprzeciwiano się temu, Kaźmierz obstał przy swojem.
Wyprawiono Sieńca, śmiałego człeka i wymownego, z gałęzią zieloną. Ten zaledwie ku bramie się zbliżył trąbiąc, gdy na wyźkach[1] kilkunastu zbrojnych się ukazało, między któremi łatwo po szerokich ramionach i głowie dużej na krótkim karku Kietlicza poznać było można. Nie dano się Sieńcowi z poselstwa wyspowiadać, gdy kilkanaście bełtów z kusz puszczono na niego, a jeden tak nieszczęśliwie padł, że mu kaftan pod ręką przebiwszy i pod blachę trafiając, w samo serce ugodził.
Sieniec tylko ręką się za piersi chwycił i na wznak padł, a koń z pod niego ranny kilką strzałami, nazad krwawiąc poleciał.
Zatem wrzaski się podniosły z obu stron straszne, swoich i Rusinów żadna już siła powstrzymać nie mogła; rzucili się nawałem ku okopom bezładnie, nie patrząc wodzów, wyprzedzając, popychając, tłocząc. Zamięszanie powstało wielkie, w mgnieniu oka wały całe się ludźmi okryły. Zdawało się, że ta ciżba mały zameczek zgniecie i rozniesie.
Ale Kietliczowi, którzy dotąd znaku życia nie dawali za parkanami, dopuściwszy ów tłum do samych ścian, cisnęli gradem strzały, bełty, kamienie i bierwiona.
Padło co stało najbliżej pobite i pokaleczone, inni po trupach się drzeć zaczęli, wszczęła się walka zacięta, bo gdy jedni miotali głazy i belki, drudzy przez parkan ręczny bój zaczęli toporami, mieczami, oszczepami ku sobie sięgając.
Oblężeni wiedząc jaki ich los czeka, bili się rozpaczliwie i zajadle. Co który padł, na miejsce jego darł się drugi, tak, że za parkanami żywiej się mieniali walczący niż Kaźmierzowi, którym trupy i kłody drogę tamowały.
Na wyżkach za parkanami widać i rozpoznać było można Bolka w całej zbroi z mieczem i Kietlicza, pędzących ludzi, zagrzewających, ciskających strzały.
Walka wrzała zacięta, gdy od Wawelu otwarły się bramy; wojewoda Mikołaj z doborem swoich ludzi puścił się ze swej strony na oblężonych, Kaźmierz też rwał się iść koniecznie do boju, bo był takiego serca, iż gdy w jego oczach walczyli drudzy, bezczynnie na to patrzeć nie mógł i jak prosty wojak biegł życie nastawiając, co i inni wodzowie w owych czasach czynili, aby ludzi przykładem zagrzewać.
Wstrzymali go ledwie ci co przy nim byli, mówiąc, że chwila nie przyszła.
Gdy się tu bój toczył straszny, z miasta co żyło wybiegło mu się przypatrywać, mieszczanie choć się o siebie lękali, wytrzymać nie mogli po domach. Tłum ich zdala stał ogromny, ręce podnosząc, krzykiem swoim posiłkując, rwąc się, jakby chciał też iść do boju, choć tam i miejsca już nie było, bo zamek opasywało wojsko i Ruś, tak, że sami się dusili oblegający.
Stojący dalej przez głowy swoim strzały miotali, wytrzymać nie mogąc, ażby na nich kolej nadeszła. Za wrzawą nic słychać nie było, nawet dzwonów, w które po wszystkich kościołach uderzono, gdzie się duchowieństwo za powodzenie oręża Kaźmierzowego modliło.
Stach był w tłumie na przedzie i szczęśliwie dotąd od kłód i kamieni się ochroniwszy, oszczep i miecz dobrze już okrwawił, sam nie wiele potłuczony.
W pierwszej chwili zdawało się, że bitwa potrwać długo nie może, a w jednej godzinie wszystko skończy; upłynęło ich trzy, a nigdzie parkanu nie złamano; Kaźmierzowi, którzy zrazu parli się z wielką zapalczywością, ostygli znacznie, ludu straciwszy dużo, a Kietliczowi nabrali ducha, kilka razy odparłszy szturm.
Trupa na wałach, przygniecionego belkami, zabitego kamieniami, rannych od strzał leżało mnóstwo na wałach — część ledwie ściągnięto w dół, aby drogę oczyścić.
Spodziewano się, że oblężonym posiłków zabraknie, ale zawczasu przygotowani, nie szczędzili ich i coraz gęściej sypali. Zaczynano się obawiać, aby w jedną rzucając się stronę, Kietlicz nie przebił i nie uszedł ze swemi.
Zagrzewali więc pułkowódzcy ruscy i swoi, coraz nowe prowadząc oddziały na słabsze miejsca, lecz nigdzie się wedrzeć do środka nie udawało. Widząc to Stach począł nawoływać, aby ogień podłożyć pod parkany.
Nikomu jednak nie chciało się miecza na żagiew mieniać, a niektórzy wyśmiewali doradzcę.
Zebrał z trudnością Stach małą gromadkę, która mu się namówić dała, aby głownie przenieść z bliższych domostw, susz i smołę. Nie rychło udało się naniecić ognisko pod drewnianą ścianą, z którego dym buchnął kłębami. Stach upatrzył miejsce, gdzie dla wysokiego parkanu mniej ludzi było, drabiny kazał nieść i pęk smolnych pochodni ująwszy.[2] nie czekając na drugich, z niemi się na zasiek drapać począł tak zręcznie i pośpiesznie, iż na wierzch się wdarł, nim się opatrzono... Pochodnie zapalając, ciskać wnet jął na dachy do środka, sam wołając:
— Gore!!
W istocie dachy dranicowe poczynały się palić, ale więcej dymu na zamek szło z dołu od kupy chróstu pod parkanami podłożonej... Dym i wrzask spłoszyły z tej strony Mieszkowych, którzy cofać się zaczęli i uciekać, powtarzając — Gore!
Po całym zamku wołanie — Gore! się powtarzało — Gore! Gore!
Ci, co śmierci w boju się nie lękali, ulękli się, aby ich żywcem nie spalono. Parkan z jednej strony gorzał, na dachach płomienie błyskały — trwoga ogarnęła oblężonych. Kaźmierzowi w tej chwili napadli ze wszech stron i wrota wielkie, bronione słabo — wyłamali. W kilku miejscach tyny pod naciskiem ich powaliły się.
Co się tam działo w tem zawarciu ostatniem, opowiedzieć trudno.
Rzeź się poczęła bezlitośna, wiązanie, bicie — pogonie. Dokoła stał lud tak ściśnięty, że nikt uchodzić nie mógł; kto się jednemu z rąk wyśliznął, wpad[3] na oszczep drugiego. Wielu na ziemię waliło się, udając zabitych, chowając między trupy, tych tratowano i gnieciono, aż gdy z nich dech się dobywał ostatni, dobijającego trup ów za nogi chwytał, kąsał, obalał i słał drugim pod stopy.
Kaźmierza już w tej chwili zamięszania przyboczni utrzymać nie mogli. Wbiegł i on w te tłumy z mieczem podniesionym, przerzynając się na drogę wiodącą do Wawelu, która otwartą była.
Niektórzy z Kietliczowych, nie mając innego ujścia, straciwszy głowy, na zamek górny zbiegać zaczęli, bo ich tu nikt jeszcze nie hamował.
Zobaczywszy to Rusini pierwsi, w pogoń poszli za niemi i część walki groziła przeniesieniem się na Wawel, z którego wojewoda Mikołaj był wyszedł. Bronić go nie było komu. Mogli Kietliczowi ludzie, broniąc się lub mszcząc, podpalić i mordować tych, co na nim byli.
Krzyknął więc Kaźmierz na swoich kilkunastu przybocznych i popędził za Rusinami na górny zamek. Bramę otwartą przebiegł oddział Kietlicza, Ruś za nim i w podwórcach zamkowych, pod oczyma księżnej Heleny, biskupa i resztki dworu, wszczęła się znów walka zacięta.
Kaźmierz biegnąc za niemi, postrzegł, że przez drzwi otwarte do kościoła św. Wacława część uchodzących wtargnęła, starając się tam ukryć i drzwi zaprzeć za sobą. Rusini przypadli zaraz i pod naciskiem ich wrota świątyni runęły.
Z przestrachem ujrzał książę co kościołowi Bożemu groziło, Ruś bowiem nie rozróżniając co swoje a co nieprzyjacielskie, w pogoni za ludźmi już się na ołtarze rzuciła, chwytając z nich świeczniki i opony.
Na widok ten, przerażony Kaźmierz z mieczem podniesionym, z krzykiem ogromnym, jak piorun rzucił się na plądrujących.
Znany głos jego, zbroja; hełm, natychmiast Ruś powstrzymały od rabunku. Lecz, że pomiędzy ławy, za ołtarze, po kątach ciemnych nacisnęło się mnóstwo zbiegów, za niemi się uganiać poczęto i kościół Boży jękami się rozległ, krwią oblewał.
Nim pochwytać uśpiano zbiegłych, których wszędzie znajdowano, dopadł Wszebór do drzwi, wołając, że Kietlicza z niemi uchodzącego tu widziano.
Pogoń się zaczęła za nim i szukanie po komorach, na strychu, za ołtarzami, we wszystkich kryjówkach kościoła — Kietlicza nigdzie nie było.
Przed wielkim ołtarzem głazem ogromnym zamknięte było wnijście do krypty i grobów — książę postrzegł, że wieko stało podniesione, a wnijście otworem. Spuściło się wnet kilku do głębi.
Z podziemia dał się krzyk słyszeć głośny... Skrytego pod trumny wywleczono sprawcę wojny...
Gdy się twarz jego zbladła, z hełmu już obnażona ukazała, a ludzie ręce mu związawszy, ciągnęli ku górze, stał właśnie Kaźmierz nad wschodami i pierwszy raz może w życiu gniew ogarnął go taki, że żelazną rękawicą, którą w ręku trzymał, opoliczkował zdrajcę[4].
Wtem nadbiegł o Rusinach tu zasłyszawszy, kniaź Roman.
— Bierz go sobie! daruję ci za niewolnika tego psa! Weź go sobie! — zawołał książę — inaczej lękam się, abym krwi jego nie przelał, a wszystka krew tego łotra nie opłaci ani cząstki tej poczciwej krwi, która się przezeń wylała.
Kietlicz bezmówny już był i bezwładny, twarz blada krwią mu nabiegła od razów, usta miał okryte pianą, ciało poranione, pobitą zbroję, poszarpaną odzież, nogi w ucieczce poodzierane do kości.
Rusini kniazia, wyrok usłyszawszy, natychmiast go pochwycili.
Pozbyto się zaraz z kościoła i jeńców powiązanych i pogoni niepotrzebnej w nim, aby co prędzej oczyścić skalaną świątynię, ku której już zewsząd zbiegali się duchowni, śpiesząc bezsilni na obronę.
Książę Kaźmierz upadł na kolana przed wielkim ołtarzem, aby Bogu podziękować za zwycięztwo, ale czasu na długą modlitwę nie było.
Biegli za nim ludzie z doniesieniem, że co żywego zostało na dolnym grodzie zagarnięto w niez wolę[5]. Z innemi razem Bolka syna Mieszkowego i kilkudziesięciu ziemian krakowskich, starszyzny wielkopolskiej, szlązaków.
Mikołaj wojewoda, który razem z tą wiadomością przybył do księcia, cały jeszcze nowym gniewem stare odżywiającym, — wołał, by ze zdrajców nikomu nie darować żywota, ścinać wszystkich i wieszać!
— Zostawcie to mnie — przerwał mu Kaźmierz niemniej gorąco — dajcie czasu do rozwagi i namysłu. Życia nikomu brać bez wyroku mojego nie dozwalam. Zabierajcie, zamknijcie, lecz włos niema spaść z ich głowy bezemnie, Bolka na zamek niech tu dadzą!
Mikołajowi nie bardzo się to podobało i odparł szorstko:
— Miłościwy panie, my od nich nigdy pokoju mieć nie będziemy, gdy im bezkarnie ujdzie raz zdrada.
Właśnie gdy to mówił, dostrzegł Kietlicza związanego i pięść wyciągnął ku niemu.
— Czy i temu przepuścicie? — zapytał.
— Ten nie moim już jest jeńcem — rzekł książę — dałem go w moc i władzę kniaziowi Romanowi, ten ma nad nim prawo życia i śmierci, ale swobody mu dać nie może.
— E! e! — rozśmiał się szydersko Rusin — bądźcie wy o niego spokojni, ja mu w Haliczu lub Włodzimierzu znajdę kąt dobry, gdzie sobie w dybach chodzić będzie, drwa rąbać i wodę nosić, a psy karmić. Chłopisko silne, zda się choćby i świnie paść. A już jemu dobrze u mnie będzie!
Gdy tak rozprawiali, walka już była skończona, wiązano tych co żyli, dzielono na kupy, odzierano ze zbroi i odzieży, ciury nad trupami znęcały się coprędzej odzierając swoich i cudzych.
Wieczór już zastał krwawe pobojowisko nagiemi trupy usłane, gród dolny spustoszony, na pół spalony i rozerwany. Tłumy zwycięzców zawodziły pieśni radosne razem i okrutne.
Miecz do pochew włożywszy Kaźmierz otoczony towarzyszami szedł na dworzec, w którego drzwiach widać było zdala oczekującego nań biskupa, księżnę i dzieci.
Oblicze Pełki zarumieniono było radością zwycięztwa, do którego on i brat tyle się wytrwałością swą i męztwem przyczynili. Powitanie było rzewne, a księżna, która z trwogi jeszcze ochłonąć nie mogła, łzami się ciągle zalewała. Dzikie wrzaski i jęki konających brzmiały w jej uszach śmiercią jeszcze.
— Bóg wielki, Bóg jedyny, Bóg nasz dał nam zwycięztwo! — zawołał biskup, oczy i ręce w niebo podnosząc — prawo i sprawiedliwość z nami były! Pan opiekunem sprawiedliwych! Probuje On tylko i krzyże zsyła, aby tem większą okazał łaskę. Imię Jego niech będzie błogosławione!
— Amen! — dodał Kaźmierz, rękę jego całując.
Roman stryj witał tymczasem księżnę, mimo powagi i grozy tej chwili strasznej, z uśmiechem figlarnym na ustach.
— E! ty gołąbko moja biała — zawołał — czyście choć piroga słodkiego dla gości upiec kazali, do łaźni winników nagotować, starego miodu utoczyć, bo my się tak upląsali, naskakali, że nam się i stół poczesny i kubek spory należy.
To mówiąc i z nogi na nogę przestępując a kołysząc się, jakby istotnie do pląsów się zabierał, ocierał rękami zakrwawionemi uznojone czoło.
— Cieszę się — mówił dalej — żem ja też tu na coś się zdał panu memu miłościwemu Kaźmierzowi, gdy on mnie tylekroć ratował. Rusini moi tak się zwijali koło kosowicy, że pokosy po nich grubo leżą; tylko to siano jutro pachnąć nie będzie!
Żartował tak sobie wesoły zawsze kniaź. U wnijścia dwór cały wybiegłszy witał za kolana ściskając księcia. Stał i Goworek na pół smutny, wpół rozweselony, którego po biskupie, żonie i dzieciach pierwszego Kaźmierz uścisnął.
— Zażyliście i wy biedy czasu tego oblężenia — odezwał się — alem ja przybyć wcześniej nie mógł, choć dniem i nocami śpieszyłem!
Gwarno opowiadać zaczęto, wszyscy społem, co się na zamku osaczonym działo, co w mieście, narzekano na zdrajców, a wojewoda Mikołaj piosnkę swą powtarzał, że surowości teraz zażyć było trzeba i nie litować nad winnemi, aby się to nie powtórzyło. Na ziemian nastawał najwięcej, jak tak dobrotliwego pana zdradzić mogli.
Wspomniał biskup, że posła ztąd odprawił nie mówiąc kogo, a Kaźmierz przyznał, że to powrót jego przyśpieszyło. Chciał zaraz wiedzieć, który był co życie ważąc z zamku się wymknął i do wojska przedzierał, aby go nie minęła nagroda, ale biskup zamilczawszy, o czem innem zagadał.
Wieczór ten zakończył się stołami dla starszyzny na zamku, a dla pospolitszego człowieka i dworu książąt obu w podwórcach zastawionemi, przy których do dnia białego pełno było.
Odchodzili jedni, cisnęli się drudzy. Rozporządzano jeńcami, zbierano łupy, przyprowadzano coraz więźniów nowych, przedniejszych, których w lichą odzież z postrachu znajdowano poprzybieranych. Musiano potem od jednego do drugiego z pobranych chodzić i każdemu zaglądać w oczy, aby ukrywających się pułkowódzców i ziemian rozpoznać. Tych osobno na zamku pod strażą zamknięto.
Stach, który przy zażegnaniu zamku się popalił i ran odniósł kilka, gdy wszystko się skończyło, pomyślał dopiero o sobie i do swego dworku się powlókł. Szczęściem był on trochę odległy, boby go Rusini, jak innych nie oszczędzali, choć tam już mało się czem pożywić mogli po Mieszku. Zaledwie kaftan z siebie poszarpany i zbroję potłuczoną zdjąwszy, zabierał się ledz na łoże i spocząć, w sieni dał się słyszeć głos lękliwy, natarczywie domagający się wpuszczenia.
W progu, nieśmiało wchodzący blady Juchim się ukazał.
Czatował widać na powrót Stacha, krokiem niepewnym zbliżył się do leżącego i kłaniając się, stał przed nim.
Stach zuchwalstwu temu wydziwić się nie mógł, zerwał się oburzony z pościeli i ukazując na drzwi krzyknął:
— A idźże ty mi precz ztąd, zdrajco bezwstydny!
Juchim ten wybuch zniósł spokojnie.
— Co to, zdrajco? jaki ja zdrajca? — odparł. — A! nie gniewajcie się! Na co to gadać takie rzeczy!
I z głębi piersi odetchnąwszy, dodał:
— Ja już widziałem naszego księcia i pokłoniłem się jemu, ja mu powiedziałem wszystko jak było... Cóżem ja miał robić? wojować z mojemi staremi rękami!...
— Idźże teraz z niemi gdzie chcesz — rzekł Stach — a mnie spokój zostaw...
— A! słóweczko tylko — rzekł Juchim. — Wy wiele możecie u biskupa, a biskup może wszystko u księcia... Niech mnie mennicy nie odbierają! A kto im lepiej zapłaci i lepsze pieniądze z czystego srebra bić będzie?
Stach nie odpowiedział nawet, odwrócił się tylko. Żyd stał uparcie.
— Za co wy macie nastawać i gubić starego Juchima!
— Ani gubić ani zbawiać cię nie myślę — rzekł Stach porywczo — ani dla siebie, ani dla drugich nic nie chcę, o nic nie proszę... Idź z tem do innych.
— Wyście powiedzieli, że Juchim zdrajca — ciągnął żyd nie zważając — to jest złe słowo, straszne słowo! Kogo on zdradził? samego siebie chyba, kiedy do tego nieszczęśliwego kraju noga jego stąpiła!
Nie otrzymując odpowiedzi, żyd mruczał, kręcił się, nie odchodził, wreszcie zagadując o tem i owem, natrącił o Mierzwie, i cicho spytał, co się z nim stało?
— Jeżeli go nie powiesili — rzekł Stach — to spodziewam się, że to wkrótce nastąpi.
— A! niech go sobie wieszają! co mnie do tego! — zawołał Juchim,[6] — Pytam o niego, bo on mi winien dużo... To jest zdrajca! On wszystkiego nawarzył!
Zbyć się żyda nie mogąc Stach, okrył głowę i udał usypiającego; jakoż Juchim postawszy trochę, odszedł, a nim do wrót się dostał, znużonego już sen głęboki objął z marzeniami gorączkowemi.
Nad ranem książę Kaźmierz poszedł do swej komnaty. Z okna jej widok był na Wisłę ku murowance, której ściana jedna szarzała w pośród drzew zielonych. Książę spojrzał w tamtą stronę. Niegdyś Jagna dawała mu ztamtąd znaki, gdy pilno jej było powołać go do siebie. Naówczas w oknie, u którego siadywała, wywieszała kobierczyk szkarłatny, który zdala na murze widać było.
Oko Kaźmierza, nawykłe do tego miejsca, które on zajmował, rozeznawało łatwo, gdy był rozesłany. I teraz zdało mu się, że kobierczyk u okna widać było.
Lecz mogłaż się już tam Jagna znajdować?... Służąca może niebaczna zawiesiła, nie wiedząc co robi. Może go oczy łudziły? Serce uderzyło.
— Miałażby powrócić?
Smok ranny leżał u drzwi na posłaniu, rękę miał zgruchotaną ciężkim razem obucha.
Książę sam poszedł do niego. Na widok pana, zerwał się stary sługa tak żywo, jakby o chustach, któremi miał poobwiązywane ramię i dłoń zapomniał.
— Co wam, ojcze trzeba, od Smoka? — zapytał troskliwie.
— Tyś ranny!
— Jaka to tam rana! — odparł Smok — at — rękę trochę zgnietli.
Patrzał mu w oczy pilno chcąc z nich coś wyczytać.
— Kobierczyk wisi w oknie — szepnął książę — miałażby do murowanki powrócić?
Smok natychmiast wybiegł.
Kaźmierz wrócił, siadł, patrzał oknem i usnął tak znużony.
Dzień już jasny był, gdy Smok powrócił, zajrzał do komory księcia, zobaczył śpiącego i sam się położył, a gdy Kaźmierz wstał wiedział już, że Jagna była w domu z powrotem.
Hreczyn, który przybył do dworku oznajmił o tem Stachowi, ale rozpytywany, gdzie się ukrywali przez czas ten mruczał ni to ni owo ramionami dźwigając.
Nazajutrz Wichfried też skorzystał z wolnej chwili, aby się przekonać co z Dorotą się stało. Słabość miał do niej. Najpewniejszym był że gdy Mieszek Kraków zajmował bracia ją pochwycić musieli. Z ich rąk żywą, nawet opieka Kaźmierza wydobyć jej nie mogła.
Wchodząc na próg domostwa zajmowanego przez Dorotę, w myśli się tej utwierdził. Znać tu było przejście żołdactwa i gospodarstwo nieprzyjaciół. W sieniach leżała słoma i siano, na których niedawno kupa ludzi spoczywać musiała, drzwi stały otworem, w izbach dawnego ich przybrania i sprzętów śladu nie było. Przechodząc je ze zdziwieniem postrzegł Wichfried w trzeciej dwie służebne Doroty, obdarte i wybladłe krzątające się około drzwi ostatniej komory, która stała zamknięta. Zobaczywszy Wichfrieda wydały okrzyk radośny.
Jedna z nich otwarła drzwi zaraz; wskazując mu by wszedł.
Komora stała we mroku, okna były pozasuwane i dojrzeć tu nie mógł nic jeszcze Wichfried, gdy z kąta głos, wymawiający imię jego, oznajmił, że Dorota tu była. Jej to był głos, choć osłabły bardzo i zmieniony. Nie rychło, przystąpiwszy bliżej zobaczył ją na łożu leżącą, bladą, wychudłą, z oczyma tylko błyszczącemi jak dawniej. Włos rozpuszczony, poplątany, w nieładzie spada[7] na ramiona jej, których kości z pod skóry zżółkłej wystawały.
Gdyby nie ten głos i oczy, nie poznałby był jej może, nie śmiał zapytać, co się z nią działo.
Wdowa dysząc gorączkowo nie mogła się zebrać na słowo.
— Jakżeście się potrafili ocalić od braci? — zapytał.
— Cudem! — odparła cicho Dorota. — Uciekłam zawczasu z domu! Widziałeś co z niego zrobili! Odarli mnie, zniszczyli. Czatowali tu azali nie wrócę, alem była dobrze ukryta!
O! tak! dobrze! o chlebie i wodzie, na wyżkach, na zgniłem sianie, przez szczeliny dachu patrząc na miasto w wiecznej obawie, aby mnie i tam nie pochwycono...
Patrz, co się stało z Dorotą. Skóra i kości! Głód, niepokój, niewczasy, zimne noce, choroba. Jedna stara Czechna miała litość nademną, żywiła mnie, leczyła jak mogła... Bez niej umieraćbym musiała.
Rozpłakała się i wnet z żywością niewieścią a dziecinną — poczęła:
— A! to nic, przeszło wszystko, siły mam jeszcze! To nic! odżywię się, spocznę. Krasa moja powróci! Czechna ma na to sposoby. Nie opuszczajcie Doroty, mówcie księciu niech zdrajców braci ukarze... Niech gardła dadzą! Oni nań zbierali ziemian, oni knuli z Mieszkiem. Niech gardła dadzą!
Zaczęła łzy znowu roniąc nad sobą, a usta się jej nie zamykały. Wichfried patrzał i słuchał z politowaniem.
— Nie ocaliliście nic z tego, coście mieli? — spytał.
— Ani jednej sukni, ani jednego łachmana — mówiła wdowa. — Leżę na barłogu... Zlitujcie się nademną, ratujcie!
Zmieniła znowu tok rozmowy.
— O, bylem spoczęła, Dorota znowu piękną będzie! — wołała gorączkowo. — Zobaczycie! Życie jeszcze w sobie czuję, wszystko powróci. Książę też powrócić mi musi, albo żyć nie będę!
Plotła tak długo, aż niemiec się w końcu obiecując pomoc oddalił. Wróciwszy na zamek, przy pierwszej zręczności szepnął księciu o losie Doroty, litując się nad nią. Kaźmierz prosić się nie dając odesłał do skarbnego, aby dom i ją zaopatrzono, ale słuchać nie chciał i imienia nawet nie wymówiwszy, odwrócił się. Wspomnienie nawet było mu przykre, wstręt i srom malował się na twarzy.
Wichfried sam też wysławszy co dla niej zyskał, nie śpieszył do Doroty. Kilka tygodni upłynęło nim wezwany przez sługę, którego wdowa umyślnie wysłała, niemiec niechętnie dosyć powlókł się do jej dworu.
Tu nowe go czekało zdumienie, domostwo odzyskało jeśli nie dawną swą świetność, przynajmniej pozór, zamożności pańskiej.
Ślady zniszczenia zupełnie zatarte zostały. Wichfried wchodził do wielkiej izby rozpatrując się ciekawie po niej, gdy z drugiej wdowa wybiegła na jego spotkanie.
Nie była to już owa piękność dni dawniejszych jasna i ciągnąca oczy, ale niewiasta jakaś inna może do życia już wrócona, wdzięczna, uśmiechnięta, wesoła... Trochę schudzona, zdawała się jakby odmłodzoną, oczy jej jaśniały znowu, płeć odzyskała świeżość i rumieńce. Suknia jedwabna okrywała ją, miała już pierścienie, łańcuchy i ochotę, a odwagę do życia.
— A co? — zawołała od progu. — Sądziliście, że już po mnie? O! nie! Jeszcze ja nie jednemu, gdy zechcę, zawrócę głowę.
Poruszyła się żwawo, aby swą rzeźwość okazać.
— Wszystko złe już przeszło! — wołała...
Niemiec zdziwiony nie mógł wymówić słowa, ona się śmiała, szczebiotała, wdzięczyła.
— Na nowo rozpocznę życie — mówiła. — Naleźy[8] mi nagroda za to com się wymęczyła na tych wyżkach! w tej chacie przeklętej! Dym mi się cisnąc przez dyle oczy wygryzał, gdy nocą szczury biegały do mnie, krzyczeć musiałam ze strachu! Gzło, suknia popadały na mnie... A te dnie, a te noce, na przemiany to skwarne, to duszne, to zimne, a długie jak wieki! ani ich było przespać ni przepłakać! I to milczenie bez końca, gdyby w grobie! Tylko czasem jęk chorej baby z dołu, płacz dziecka, a z miasta krzyki pijanych żołniezy[9].
Com ja tam przeżyła! Odpokutowałam za swoje i cudze grzechy. Teraz chcę zapomnieć o tem i żyć, żyć! — na nowo!
Uderzyła w dłonie. Wichfriedowi wstyd było za nią, stał jakoś skłopotany i zdrętwiały.
— Cóż, ty? — zapytała. — Przywiozłeś sobie z Rusi jaką córkę bojarską? kniahinię czy chłopkę?
— Nikogo! — rzekł niemiec — dobrze żeśmy ztamtąd życie wynieśli!
Rozśmiała się i pochwyciwszy pod rękę Wichfrieda, do komory go zaprowadziła.
Tu, wróciły jej stare nalegania o księcia, zaklinania niemca, aby jej pomagał — zwierzanie się o napoju, który Czechna przygotowała umyślnie, a ten miał niechybnie serce Kaźmierza skłonić ku niej znowu..
Wichfried był znudzony i gniewny, tak, że ledwie pół słowami odpowiadał, nie zraziło jej to jednak i nie puściła go od siebie, aż go rozchmurzyła i dobyła zeń co chciała. Niemiec często przybywał tak ostygły i obojętny, powracał oczarowany i zawojowany... Gniewał się sam na siebie, Dorota tryumfowała...







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wyżkach.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej winno byćwpadł.
  4. Historyczne.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niewolę.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – spadał.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Należy.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – żołnierzy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.