Stara książka i stara pieśń
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stara książka i stara pieśń |
Pochodzenie | Na Skalnem Podhalu T. 4 |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
W pokoju mrok. Świeca się pali. Na stole leży historya średniowieczna Gindely’ego, fizyka Soleckiego, jakieś książki łacińskie, greckie, parę tomów Słowackiego w lipskiem wydaniu Brockhausa. Mam zupełną gorączkę. Usiłuję pisać, jakieś mi się obrazy tworzą w głowie, ale wiersz mi idzie tępo, nie mogę sobie dać rady z oktawą. Dobieram słów, które, chciałbym, żeby były świetliste i przejrzyste, jak kryształ: łamią mi się trzy rymy oktawy. Męczę się, jednak czuję dziwną jakąś gorączkę i coś mię jakby podnosi w górę. Poprostu nie mogę wyłamać tego, co chcę napisać...
Przede mną leży stara książka w czarnej okładce: jest to „Dziennik podróży do Tatrów“ Seweryna Goszczyńskiego.
...„Szczęśliwe oczy, szczęśliwe kroki,
Co świat dziwożon nawiedzić mogą.
Alabastrowe wszystkie opoki,
Najdroższy kamień leży pod nogą...
Wielkie pod niebo są nasze skały,
Perłami rosy toczą się nasze,
Nasze potoki, jako kryształy,
A jak noc świeże bory i pasze.
Bo u dziwożon nasz kraj się kluje,
Bo u nich każdy zdrój się poczyna,
Bo je wypieszcza, bo im wartuje
Dzika, podziemna, lecz hal rodzina...“
Jestem w jakiejś hallucynacyi, w jakimś śnie wyobrażeń. Nie mogę wyłamać oktaw, ale pełen jestem obrazów i światła. Czuję, że kocham Tatry do zapamiętania się, że mi ich trzeba do życia, że jestem ich synem i że one są jakieś zupełnie inne, jak mi się dotąd wystawiały; że tam nietylko można spinać się i na łbie stawać nad przepaściami, nietylko wyleźć na Wysoką, nietylko słuchać, jak się Wala cieńko drze:
„Tak mie tatuś wyryktował,
Co jek doma nie nocował,
Nocowałek ne przyloskak,
Przi kobyłce o dwók nozkak!“ —
ale że tam jest jakiś olbrzymi czar, coś niewypowiedzianie cudownego. Goszczyński otwarł mi ten świat, otwarł mi oczy.
Jest temu bardzo dawno — parę dziesiątków lat. Wtenczas zacząłem pisać wiersze. Goszczyńskiego pamiętam dobrze.
Kiedy miałem lat dziewięć, złapał mnie lecącego w Strążyskach z uboczy do wyschłego koryta potoku, gdzie byłbym się na nic rozbił; on mię potem do poezyi pchnął.
Z moim Ojcem kolegował w rewolucyi listopadowej. Wyemigrowawszy w 31 roku za granicę austryacką, siedział na wsi u Tetmajerów w Mikołajowicach, potem w Łopusznej Lisickich pod Nowym Targiem, siedział długo, z Ojcem moim dozgonną zawiązał przyjaźń i do nas na wieś przyjeżdżał jako starzec już i sławy wielkiej człowiek. Siwy był, rycerski miał wyraz twarzy; choć wówczas przeszedł już był siedmdziesiątkę, krzepki był, odważny i silny. Pracował jeszcze. Miał dziwne wstrząśnienia głowy i ramion wskutek wady sercowej; lubił chodzić samotnie na dalekie spacery.
U nas w Ludzimierzu było ślicznie. Dunajec szedł przez wieś, popod sam dwór. Były ciche pola, kamieńce puste, wieczorem od torfowego ognia chmura dymu nad wsią, wielki dzwon na Anioł Pański; były rozlewiska wodne, odmęty spokojne, nieruchome, przeraźliwie głębokie i głuche; były moczary, koła i obłędy wodne i torfowiska przepastne, kosodrzewiną zarosłe. Był las smrekowy, pusty, milczący, gdzie tylko szumiał wiatr. Były zarośla i zagaje tajemnicze, trwożące, gdzie się księżyc krył i zkąd patrzał, jak upiór z wody wylazły, z mętnych topieli Dunajca. Były nakoniec z jednej strony góry Beskidy, z drugiej Tatry, cały łańcuch, jak stalowy mur.
W wieczornym mroku, we mgle szarej,
idzie przez łąki i moczary,
po trzęsawiskach i rozłogach,
po zapomnianych dawno drogach
zaduma polna, osmętnica...
Na wodę ciche cienie schodzą,
tumany się po wydymach wodzą...
Na Anioł Pański biją dzwony...
Szare się dymy wolno wleką
nad ciemne dachy, kryte słomą...
Na Anioł Pański biją dzwony...
Godzinami wędrował Goszczyński samotnie.
W ten wieczór cichy rozpłonęła mi dusza. Był przyszedł przed tem niedawno do „śtukmalarnie“ (szkoły sztuk pięknych) dziś już nie żyjący, długi, chudy Wojtek Topór z Hrubego, z włosami na ramiona, w pasie szerokim; zamówili go w lecie w Zakopanem za modela. Opowiadał „haj, haj, bars cudne rzecy!“ Jak to raz przyszli na halę zbójnicy, trzy kobzy grały, kiedy „dołu“ szli. Jak niedźwiedź we Wirchcichej kamieniami „prał“. Jak „oreł“ wybierał owce juhasom w Muraniu.
Znalazły się jakieś stare fotografie Nowobilskich z Białki; ów słynny Józek Nowobilski, ostatni może w wielkim stylu baca na Podhalu. Jakieś stroje dawne, dawniejsze, dziś już nienoszone.
A była jeszcze przedtem jedna przedziwna noc.
Poszliśmy z moim bratem i nieboszczykiem Staszkiem Walczakiem ze Skibówki — no, poprostu raubszycować na kozy we Wielką Turnię. Doszliśmy na noc do Małej Łąki. Tam całą noc gwarzył nam stary (nieboszczyk już) Budz z Gronia. Nosił jeszcze ośmnastowieczne warkoczyki przy uszach. Opowiadał, że kiedy się „złe“ odezwie w lesie, nie trzeba mu się odzywać nawzajem; do trzeciego razu zawoła, kiedy byś mu odpowiedział, przyjdzie. Wtenczas trzeba serdak włosem do góry obrócić, strzelbę pod kolano kurkiem na dół i strzelić. Ale komu się złe odezwie, źle wróży. Szedł Staszek Walczak na robotę na Węgry jesienią, kiedy z hal już zegnali. Nocował w lesie pod Pyszną. Zahuczało coś w lesie, jak sowa, ale to nie była sowa. „Hej, wiémy, ze nie“. „O haj!“
Zahuczało drugi raz. Nie odezwał się. Kiedy na drugi dzień koło tego miejsca przechodził, włosy mu na głowie stanęły. Żeby się był odezwał, byłoby zahuczało trzeci raz i przyszło.
Nocowaliśmy na Małej Łące w sierpniu. W październiku „odebrali“ Staszka do wojska. W grudniu się zastrzelił.
Ileż to już lat temu?.. Było ognisko ogromne, jakaś gruba Kaśka, która nam zęby pokazywała w uśmiechu. Chcieli mi jej pożyczyć, śmiali się. Miałem coś szesnaście lat...
A potem wpadła mi w rękę książka, która ma dla mnie serdeczny urok. Jest to „Dziennik podróży do Tatrów“ Goszczyńskiego.
Goszczyński nieumiał — niestety i ku nieodżałowanej szkodzie! — przedstawić dawnego Górala. Zdaje się, że nawet zamiar taki nie powstał nigdy w jego głowie. Notował wprawdzie pieśni góralskie, ale wszystko to, co kładzie Góralom w swoim „Strasznym strzelcu“, albo „Sobótce“ jako cudzysłów w usta, niema albo wcale, albo prawie wcale typu, czy charakteru. Widocznie nie miał odczucia chłopa, ani nawet pamięci, bo że chciał i odczuć i zapamiętać, to widoczne. Nie potrafił nawet zaobserwować dokładnie wymowy. Ale co jedno odczuł, co zrozumiał, co zapamiętał, to fantastyczny świat ducha ówczesnej góralszczyzny. Goszczyński do tego miał specyalne usposobienie. Przedewszystkiem wierzył. Wierzył po prostu w tak zwany nadprzyrodzony świat i pisał:
„Ależ bo wówczas, ziemio staroświecka,
Dzisiejsze dziwy dziwami nie były,
Grały widomie niewidome siły
I pilnowały człowieka, jak dziecka“...
Jemu „dziwy nie były dziwami i widomie mu grały niewidome siły“, podobnie, jak Mickiewiczowi. Ta strona duchowego życia Podhalan zajęła go przedewszystkiem, ta go znalazła wyjątkowo usposobionym i — prawdziwy romantyk — chłopa kochał teoretycznie w stosunku do sztuki, a rozumiał, czuł i umiał odtworzyć naturę i świat fantazyi chłopskiej.
To też ustępy w jego „Sobótce“, te w „Dzienniku“ są najwięcej warte. Wówczas zabobonna, czy raczej dawna wiara Podhalanów, była już na wymarciu, ale jeszcze nie była wymarłą, jak teraz; „widywano“ jeszcze Mnichów, widywano na polach Łopuszny trupią głowę, co się toczyła i goniła ludzi po drogach, wierzono w króla wężów. A przedewszystkiem byli tacy, co nie „słyszeli“, ale którzy sami „widzieli“. Goszczyński więc znał juhasów, którzy widzieli rybę o kociej głowie, porywającą owce z nad Morskiego Oka, a osobliwie czarne. Znał ludzi, którzy widywali dziwożony. A przyjmował to wszystko z najlepszą wiarą, jako fakty, bo opowiada: „kilkanaście lat temu widywano jeszcze to straszydło“, — „dziwożony mieszkały tam a tam, w takiej a takiej grocie“ i t. p.
Ten też świat nadprzyrodzony umiał w swoich poematach przedstawić, jak to tylko romantycy i to najwcześniejsi z pośród nich umieli. Zarówno w „Zamku Kaniowskim“, jak i w „Sobótce“ jest pod tym względem mistrzem.
A cuda wówczas opowiadali mu chłopi o górach, o skarbach w nich zakopanych, o pieczarach lśniących od złota i dyamentów. Tatry nie były jeszcze tak „obite“, „odeptane“, jak są teraz. Jeszcze miały w sobie mrok, tajemniczość nawet dla ludzi, którzy je znali, jak jakaś stara świątynia pogańska, albo stary święcony pogański gaj musiały ją mieć dla ludzi, którzy je znali, dopóki pogaństwo kwitło. Zdolność wiary w cuda, w rzeczy nadzwyczajne: stwarza je i wywołuje.
Goszczyński, przybywszy w Tatry, dał się porwać i ogarnąć niesamowitemu urokowi tych gór, pisze o miejscach, które są „obwiane tajemniczością straszną i niezaprzeczoną“. „Może to być dziwne dla niektórych, dla niego nie jest bynajmniej“. „Dosyć być prawdziwym chrześcijaninem — powiada — aby sobie rozwiązać tę zagadkę...: Mamy kościoły — mówi — pod władzą ducha Bożego wyłączną; muszą być także miejsca, gdzie wyłącznie zły duch panuje. Nasz lud czuje to na pewnych mieszkaniach a my możemy widzieć na pewnych miastach, na całych narodach, uległych mniej więcej złemu, lub dobremu duchowi“.
Przez ten mistycyzm Goszczyński bierze cały ten świat, z którym się spotyka, a który mu niesłychanie silnie przemawia do duszy, podobnie, jak Mickiewiczowi przemówiły do duszy guślarskie obrzędy litewskie i wiara w nadzmysłowy świat, jak weń wierzy lud. Ci też dwaj z poetów polskich stanowią pod tym względem osobną dwójcę, może, a nawet z pewnością tak indywidualną i tak charakterystyczną, jak w żadnej innej literaturze. Mistycyzm Mickiewicza przedewszystkiem dotyczy ducha ludzkiego; mistycyzm Goszczyńskiego przedewszystkiem natury.
„Cóż to jest góry — powiada — ta dziwna potęga przywiązana do was? Owa tajemnica, która was uświęca najświętszemi chwilami życia ludzkości? Zkąd to jest? dlaczego to jest? Jakiekolwiek są tego przyczyny, nie są one materyalne; tak ogromne skutki dla ducha ludzkiego nie mogą iść z przyczyn niższych, materyalnych... Tajemnica ta musi kryć się w owej waszej części, której zmysłami dotknąć nie możemy...“ „w tem — mówi — co podnosi was nad poziom ogniami podziemnemi, wybuchami jakichś tchnień nieznanych, niedocieczonych w swojej pierwszej przyczynie, potęgą jakichś wysileń tajemniczych, jak natchnienia wielkiego ducha podnoszą człowieka w czynach wyższych nad poziom ludzkości. Może coś być w was, co ma związek z nadzmysłową istotą człowieka, niezależny, różny od wpływów fizycznych, a zatem silniejszy, bliższy i ściślejszy“.
Pod wrażeniem gór Goszczyński widzi w sobie „płomień, nie mający nic wspólnego z materyą, nie zależący od otaczającej go sfery materyalnej“, widzi swoje uczucie „więcej roztopione, więcej rozlewające się, pełniej gorejące, silniej bijące ku górze, ku światom wyższym“ — to jest doznaje tych wrażeń, jakie w górach opanowują tych, którzy idą ku nim nietylko dla celów turystycznych, sportowych, lub dla mody. Niezmierna, niesłychana szkoda, że czy to warunki życiowe, czy jakie inne przyczyny, nie dozwoliły Goszczyńskiemu tego wszystkiego, co w górach czuł, wypowiedzieć w wielkim i godnym Tatr poemacie, którego dotąd niema.
Mówiąc o „artyźmie“ Górali, mówił Goszczyński to, co się po latach 70-u bynajmniej nie zestarzało, co tylko dziś może być dopiero dobrze zrozumianem. Mówi: „lud nie zna się na formach, ale dziwnie zna się na duchu rzeczy; może nie znaleźć formy odpowiedniej swoim pomysłom prawdziwym, poczuciom pięknym, ale też fałszowi nie daje formy, łudzącej prawdą, nie poświęca formie ducha prawdy... Jego sztuka, jego literatura ma tę wyższość nad naszą, że utwory jej nie są martwe, jak nasze posągi, obrazy, poematy — przeciwnie żyją, działają, wiążą się z życiem ludu, stanowią część żyjącą, działającą jego życia...“
„Lud prosty wierzy w to, co tworzy, nie igra ze swoim utworem, ze swoją sztuką, nie rozkoszuje się nią, ale skoro wchodzi na jej pole, to z potrzeby poważnej, dla celu poważnego... Jeśli pieśń ludu tęskni, skarży się, narzeka, boleje, cierpi, to był ktoś dotknięty istotnem nieszczęściem, przyciśniony szczerym smutkiem, obarczony cierpieniem, a tak rzeczywiście i silnie, że musiał nadmiar stanu wewnętrznego wylać na zewnątrz w pieśni“.
W końcu korona obserwacyi, którą nad ludową sztuką zrobił, obserwacya wspaniała i przepyszna: „Kiedy my musimy — powiada — nasze pomysły przylepiać do kawałka papieru lub płótna, wdłubywać w bryłę kamienia; tłem utworów ludu jest cała ziemia rodzinna, cały kraj rodzimy, niebo rodzinne, a nawet i piekło, kiedy tego potrzeba, zgoła cały świat widomy i duchowy. Jak to jest olbrzymie w porównaniu do naszych robót! Chcesz zdarzenia w obrazie? Oto tym obrazem jest cała okolica, nie pędzlem skopiowana, ale żyjąca tchem wieków. Trzeba mu posągów dla wypadku, lub człowieka, to całą górę w posąg zamienia. Jeżeli puści w obieg jakie uczucie pod postacią pieśni, to wszystkie głosy ludu, wszystkie serca grają jej muzyką...“ i t. d.
Zatrzymałem się dłużej nad tą starą książką, o której dziś już nawet antykwaryusze czasem nie wiedzą. Wiele w niej jest rzeczy wypowiedzianych nam już może obcym stylem, ale zawsze jednakowo prawdziwych, jednakowo niezmiennych. To, co Goszczyński piszę o pieśni ludowej, to czuje każdy, kto ją słyszał, kogo obchodzi ta pieśń. Tam żadne słowo nie było położone napróżno, bo wszystko było potrzebne u ludzi, którzy „nie mają potrzeb zbytkowych“.
Lud przechował pieśń w dosłownem tego wyrazu znaczeniu. Niema u niego poezyi deklamacyjnej, która się nazywa pieśnią, jest to tylko pieśń istotna, śpiewana. A pieśń ta, jak to Goszczyński zauważył, łączy się z życiem, jest niem. Patrzcie na tego starego Górala. Zagrali mu nutę staroświecką, szeroką, bujną, śmiałą, od której duch się dźwiga. Dźwignął się i on, bo się trochę był „przynapił“ i legnął dać spoczynek siedmdziesięcioletnim kościom. Dźwignął się, słucha. „Panie! powiédźcie mi — mówi — co to jest za krew w cłowieku?! Jo, kiedy usłisem muzyke, to jaze rosnem!“ — i podnosi ręce w górę, jak stary orzeł stare skrzydła. Już jest przed muzyką, już tańczy. A przypomina mu się coś — ta nuta, staroświecka, dawna, coś mu przypomniała. Taniec niekoniecznie jest objawem i wypływem wesela. Taniec może być rzeczą smutną i widziałem starych chłopów, którzy bardzo smutno tańczyli. Taniec góralski nie jest tyle przelewającym się za brzegi momentem wesołości, ile potrzebą wydania z siebie nadmiaru energii, temperamentu, bujności, „matury, chuci“, jak to Podhalanin nazywa po swojemu. Podhalanin się w tańcu nie weseli, ale zapamiętuje, unosi i upaja. Jest to jakiś strasznie stary i pierwotny taniec, podobny do tańca dzikich ludów; ma on swoją formę „wojenną“, jak u Indyan, a ma nuty i formy takie, że może wyrażać największy smutek i żałość. Nuty do tańca bywają w formie jakichś żałobnych zawodzeń. Mówię tu naturalnie o tym tańcu, którego nie tańczy się na pokaz dla gości i który istniał dawniej.
Musiała być jakaś dziewka piękna i czarodziejska. Musieli się schodzić gdzieś popod szopy, albo pasali razem i tam się zalubili. Bo była jego „freirką“, była mu kochanką.
Ej, powiédźcie, powiédźcie, ej tej mojéj freirce,
Ej niek ona sie wyda, ej za kogo sama fce!
Musiała go zdradzić, musiał się o tem dowiedzieć. Może z wojska przyszedł na urlop, może był dwa, trzy dni, poszedł do karczmy albo na wesele, tam się dowiedział, że mu nie jest wierną.
Ej powiédźcie, powiédźcie, ej tej mojéj freirce...
Ej freirko moja, ej uciekaj do pola,
Ej by cie nie zabiła, ej prawa rącka moja!
Jest to zgrzyt, jęk, ten stary chłop siedmdziesięcioletni ma w tej chwili w sobie serce dwudziestoletniego parobka, taką ma siłę pamięci, taką świeżość krwi, taki jeszcze ogień w żyłach.
Podnosi się do góry, palce zakrzywiają mu się w powietrzu, jak szpony orłowi. Nuta jest tak ponura i dzika, jak smrekowy las, taniec tak ponury i dziki, jak jesienny wiatr, wrażenie udziela się wszystkim. Stary Tomek Gadeja odtańcowuje swoją przeszłość, swoją młodość, on odgrzebuje ją swemi nogami, wydziera ją czasowi i śmierci, on tańczy swoją wściekłą młodzieńczą krewkość i swoją starą siedmdziesięcioletnią żałobę po niej.
Ej wirsycku, wirsycku, ej dałbyk cie ozłocić,
Ej kieby sie mi mogła ej moja młodość wrócić!...
Prawie, że łka. Zatacza się, bo jest „przynapity“ trochę, na muzykanta, obejmuje nas wszystkich, ściska i powiada do mnie: „Ej panie, mojéj młodości mi zol!“
Robi się bardzo smutno w izbie. Naprzód wszystkim nam się przypomina, że „i my się miniemy po malućkiej kwili“, a potem, że nam jest, lub będzie żal przedewszystkiem tego, czegośmy nie użyli, a temu staremu Tomkowi Gadei żal jest tego, co przeżył. My mało przeżywamy, my tylko wyobrażamy sobie, cobyśmy mogli, cobyśmy byli mogli przeżyć, a on żył! Żył tak, jak mu było żyć najwłaściwiej, najwrodzeniej. Kochał się, chodził na Liptów i Orawę rozbijać, bił się, śpiewał, tańczył i szukał przygód, ponieważ był namiętny, silny, odważny i awanturniczy.
Ta ukochana moja śpiewanka zbójników:
Ej jo se pijem dwa dni, ej jo se pijem trzi dni,
Ej jo sie o piniondze ej nie turbujem nigdy!
A przytem to, co odznaczało raubritterów całego świata: ogromna godność, poczucie honoru, powaga i to dostojeństwo, jakie wyrabia w człowieku przekonanie, że się nie lęka śmierci, że jest śmiały i tej śmiałości swojej świadomy i pewny.
Ej a kiej mnie złapiom to jo bedem wisiał,
Na wiérsku jedlicki bedem sie kołysał!
Ej obróć ze mnie mistrzu (kacie) ockami ku drodze,
Niek jo sie napatrzem téj zbójeckiéj chodze! (ścieżce) —
Pogarda życia ma swój osobny, najwyższy urok. Ci chłopi, którzy tu pili i tańczyli, a tam, o dwa kroki czyhała na nich śmierć, lub sami ku niej szli, odwagą tą kupują sobie sympatyę.
Abo mie zabijom, abo mie obwiesom,
Abo mie ptoskowie po wirskak ozniesom!...
Jest fantazya w tych ludziach, szeroka, słowiańska. Zbójnik, jak pije, to tak płaci, że aż go „aniołowie święci do nieba weznom“. Ma pieniądze — zkąd wziął, to wziął — i zna „co je jest wart“, „kielo warce“.
Ej, kiebyk ja wiedział —
(powiada, widząc zdaleka szubienice) —
Na wtorej byk wisieć miał,
Od dołu do wirsku pozwybijać byk ju dał,
Ej od dołu talarami,
A do wirsku dukatami,
A na wirsku złotu kawku,
Hań połozem moju hławku!
„Pana“ wieszają!
Opowiadania starych chłopów robią wstrząsające wrażenie. Ten spokój, z jakim taki chłop powiada o śmierci, o zabitych, porąbanych, postrzelonych: „ja ta wiem, bo ja ta nieraz s tém robiéł“; pozwala się domyślać, co za rzeczy ten człowiek przeżył. Opowiada zazwyczaj zresztą bardzo dyskretnie. Nie chwali się i zawsze większą część zatai. „Oni ta wiedzom między sobom“ — a zresztą co komu do tego.
Do niadawna zachowane życie instynktów, pierwotny las, ścięty, wbity w ziemię, przysypany cieńką warstwą piasku, którego dopiero z czasem wiatr naniesie tak, iż las przepadnie pod nim bez słychu i śladu.
A co człowiek wyobraża sobie, że byłoby „piękne i charakterystyczne“, to tamci ludzie robili.
Taki zbójnik, kiedy się ukrywa przed pościgiem żandarmów gdzieś u znajomego bacy na hali, w nocy do szałasu przychodzi, a we dnie zabiera ze sobą z pomiędzy juhasów jakiego muzykanta, idzie gdzie na ubocz między kosodrzewiny, albo do lasu, legnie i każe mu grać. To znowu wbije ciupagę w ziemię i koło niej tańczy. Opowiadania Podhalanów są pełne plastyki. Od razu się widzi zbójnika, który „seł ku muzyce ode dźwirzy (drzwi) tańcujęcy. Portki, za łaskom, miał zielono wysyte, serdak biały, kapelusek z takiém małém skrzelem z kostkami, pas nabity klamrami i mosięznemi guzami po pazuchy, bez ramie tórbke, z pasem nabitym gwoździami. Fajke se w gębie trzimał, ciupage w garzci. Polaniarze (Kościeliszczanie) krzyźwe hłopy, ale ten ponad syćkik skakał. Tęgi shrubść (na grubość), urośniony w sobie (pleczysty), kie cupnon (tupnął), to sie widziało, ze dyle połomie“. Tak jeden z białczańskich zbójników przedstawił się kiedyś tam młodziutkiemu Bartkowi Obrochcie[1] i tak mu został w pamięci. Przeszedł taki chłop przed oczyma chłopca, jak duch, jak mara. Jeżeli szedł na jaką wyprawę „na Węgry“, mógł tu po swojej stronie tańczyć ostatni raz.
Mikułas, Mikułas, ty se bystre miasto,
Do tobie przestrono, ale z tobie ciasno!
mówi stara zbójecka pieśń o liptowskiém mieście Lipto Szent Miklos.
Ludowa pieśń wypowiada to wszystko. Chłopak, który się czuł w sile, musiał iść na zbój.
Darmo wy mnie darmo do skoły dajecie,
Se mnie zbójnik budzie, darmo nakładziecie!
Nie bedem ja gazdom, nie bedem rolnike,
Ino bedem chodził zbójeckim hodnike!
Jest to zresztą powód do dumy i radości.
Z mojego Janicka bedzie se tys zbójnik,
Bo se przetorował do Luptowa hodnik!
daje mu się tylko dobrą radę:
Ucies ze sie, ucies, mój Janicku, ucies,
Kie cie łapać pudom, do wirsycka uciec!
i „cieszył się“ on i „cieszyli się“ z nim inni: rodzice, ciotki, stryjowie, siostry, kochanka. To też taki stary chłop, kiedy sobie te czasy przypomni, a „przynapity je trohę“, płacze i płaczą ci, którzy tych czasów już zaledwie tylko zasięgli najwcześniejszą młodością.
Ludowa pieśń wie wszystko, ona zachęca:
Nie bój sie, Janicku, nie bój sie tego nic,
Orawskiego zamku, luptowskik siubienic!
zresztą zostanie ci sława:
Janickowe imie hodzi po dziedzinie,
Janicek zaginon, imie nie zaginie.
Wiadomo, że Achilles przenosił żywot krótki a sławny, nad długi a nie „honorny“. „Hłopu umiérać w pościeli nie honorna rzec“ — mawiał stary bohater Sabała.
W takim czasie zeszli się jedni „ludzie na wymarciu“ z drugimi ludźmi „na wymarciu“. Ostatni żołnierze polscy spotkali się z kończącymi się „starodawnymi chłopami“ na Podhalu.
Z takich czasów pochodzi Seweryna Goszczyńskiego jedna z najdroższych dla mnie książek „Dziennik podróży do Tatrów“.