<<< Dane tekstu >>>
Autor Franciszka Arnsztajnowa
Józef Czechowicz
Tytuł Stare kamienie
Wydawca Lubelskie Towarzystwo Miłośników Książki
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Państwowa w Lublinie
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
FRANCISZKA ARNSZTAJNOWA I JÓZEF CZECHOWICZ





STARE KAMIENIE













LUBLIN 1934



Logo.
Bibljoteczki Lubelskiego
Towarzystwa
Miłośników
Książki
№ 5






Otaczające nas piękno nie dla wszystkich jest dostrzegalne. Dlatego też „z Bożej łaski” artyści i poeci, obdarzeni subtelną wrażliwością odkrywają w ciągu wieków czar linij, kształtów, barw, tonów i słowa, ukazują je, zajętym powszednią troską, zwykłym śmiertelnikom i wzbogacają ludzkość dziełami sztuki. Rozwój kultury, możnaby powiedzieć, nie jest niczem innem, jak spostrzeganiem coraz nowego piękna i utrwalaniem tego piękna w dziełach. Jakże późno odkryto urok gór, przeklinanych długo, jako uciążliwe przeszkody w komunikacji, jak ubogiemi prymitywami są pierwsze opisy przyrody. Na piękno Lublina już dawno zwrócili uwagę malarze i graficy. W poezji „prosto i z krzykiem” przemówiły kamienie Lublina dopiero w utworach Arnsztajnowej i Czechowicza. ▼ Franciszka Arnsztajnowa ma już swoją kartę w poezji polskiej. Idąca kiedyś w pierwszych szeregach z Młodą Polską, niezupełnie słusznie bywa zaliczaną do tej grupy poetyckiej. Pokrewieństwo bowiem istniało przypadkowe, nie istotne. Pierwszemi plonami dorobku poetyckiego są zbiorki: „Poezje”, serja I i „Poezje”, serja II. Poetka, zawsze wrażliwa na sprawę społeczną i narodową, w czasach przed wojną światową bezpośrednio i podczas wojny, znajdując się całą duszą w obozie strzelecko - peowiackim, piórem i czynem służyła ideałom niepodległościowym. „Archanioł jutra”, wyczerpany i „zaczytany”, świadczy o popularności utworów Arnsztajnowej z tego okresu. W ostatniej dobie poetka nastrojona elegijnie („Odloty”), pełniąc zawsze wierną służbę dla ukochanego państwa polskiego, starym kamieniom Lublina „serce swe oddała w niewolę”. ▼ Józef Czechowicz, jeden z najwybitniejszych poetów współczesnych, jest w pełni biegu maratońskiego do mety przez siebie wytkniętej. „Kamień”, „Dzień jak codzień”, „Ballada z tamtej strony” oto płody jego Muzy, w których — czysty, głęboki liryk lekko a kunsztownie włada słowem, rytmem i konstrukcją. Śledząc z radością i podziwem coraz górniejszy lot poety, wierzymy w jego zwycięstwo. ▼ Franciszka Arnsztajnowa i Józef Czechowicz w zbiorku niniejszym dają wizje poetyckie pięknych zaułków Starego Lublina. Oboje znają, rozumieją i kochają każdy mur, każdy kamień rodzinnego miasta. Lublin, 30 grudnia 1933 r. l. z.




LUBLIN ZDALA.

Na wieży furgotał blaszany kogucik,
na drugiej — zegar nucił.
Mur fal i chmur popękał
w złote okienka:
gwiazdy, lampy.

Lublin nad łąką przysiadł.
Sam był
i cisza.

Dokoła
pagórów koła,
dymiąca czarnoziemu połać.

Mgły nad sadami czarnemi.
Z nad łąki mgły.
Zamknęły się oczy ziemi
powiekami z mgły.




RYNEK

W świetle zielonkawem gazowej latarni
przysiadł na łapach Lew w rogu Złotej ulicy;
słucha z uwagą o czem gwarnie
rajcują sąsiadki - wiecownice:
o chwale dawnych czasów, pokoju i wojnie.
Stary Trybunał prezyduje dostojnie.
Dyskusja się rozżarła.
Sobieskich Kamienica
ręce w boki wparła,
fioki nadobne nad oczyma
okien
z irytacji sterczą,
że szyderczo
przeczy jej niewierna
Kamienica Acerna.
Pomnik Kochanowskiego, najmłodszy w tem gronie,
straż milczącą nad Rynkiem pokłóconym trzyma.
Czy wieszczem dostrzegł okiem
brzask jutra, co z przeszłości na niebo wybiega?
Czy wiatr poczuł, wiejący od wieczności brzegów?
Twarz natchnieniem płonie.




KSIĘŻYC W RYNKU.

Kamienie, kamienice,
ściany ciemne, pochyłe.
Księżyc po stromym dachu toczy się, jest nisko.
Zaczekaj. Zaczekajmy chwilę —
jak perła
upadnie w rynku miskę —
miska zabrzęknie.

W płowej nocy,
po kątach nisz głębokich,
po bram futrynach i okien
załamany,
bez mocy,
cień fijołkowy uklęknie.

Gwiazdy żółte, które lipcowy żar ściął,
lecą — kurzawą — lecą,
firmament w złote smugi marszczą,
za Trybunałem
na ślepych szybach świecą
cichym wystrzałem.

Noc letnia czeka cierpliwie,
czy księżyc spłynie, zabrzęknie,
czy zejdzie ulicą Grodzką wdół.
On się srebrliwie rozpływa
w rosie porannej, w zapachu ziół.

Jak pięknie!




GRODZKA ULICA.

Przed Rynku kamienicą uchodząc narożną,
zrazu z palcem na ustach, stąpając ostrożnie,
sunie chyłkiem jak trusia stateczna i cicha.
I nagle, zda się, jakieś wstąpiło w nią licho,
zerwie się i zatoczy, jak chłop na jarmarku,
pijanem okiem zerknie na plac Starej Fary
i z górki na pazurki pędzi całą parą.
Kruszący się dom stary, zwalony na poły,
patrzy się z przerażeniem z pustych oczodołów,
jak po kocich łbach skacze wprost na Grodzką Bramę,
by w szalonej ucieczce na złamanie karku,
niby pociąg w tunelu, skryć się w czarnej jamie.




MUZYKA ULICY ZŁOTEJ.

Niebo odmienia się, choć wieczór nie ścichł,
wiatr jeszcze szepce, nim uśnie.
Niebo fjoletem szeleści.
Wiatr — już nie wiatr — uśmiech.

Z ulicy Dominikańskiej śpiew chóru;
dziewczęta chwalą Marję.
Z Archidjakońskiej do wtóru
samotnych skrzypiec arje.

Domów muzyczne milczenie,
złączone z tęczy łukiem,
na czoło kościoła promieniem
opada, jak pukiel.

A teraz ktoś ciszę napiął,
bije w nią pięścią ze spiżu.
Dzwon wieczorny,
mocą metalu kapiąc,
zaczyna grać pod kościelnym krzyżem:

raz — i dwa — i trzy —  —  —  —




WIATR NOCNY NA PLACU STAREJ FARY.

O melancholjo
zamarłych ulic!
Jak widma bezpowrotnie zaginionych godzin
na starym zegarze, co już przestał chodzić,
sędziwe domy stoją,
nieczułe na blask księżyca.
Na pustym placyku
wiatr szeleści pocichu
suchem listowiem.
To znów, jak psotne chłopię,
za rogiem się skuli,
dmie śmiechem, płaczem,
i echem swarów pieniaczych
z ulicy,
gdzie ongi palestranci mieli swe siedlisko —
straszy
kamienną ciszę.
Teraz trącił
srebrną strunę miesiąca:
Pieśń o ziemi naszej!
Daremnie. Kamienica,
w której stała poety kołyska,
obróciwszy na Zamek zastygłe źrenice,
nie słyszy,
nie odpowie.




NA OLEJNEJ.

Szybko mrok zapada w ciasnej ulicy,
domy szczytami schodzą się prawie.
Na wąski nieba skrawek
wychynął róg księżyca.
Ocknął się mały Lew, ślepia przetarł leniwie,
wstrząsnąwszy kamienną grzywą,
z płaskorzeźbionej tablicy wytartej
schodzi na nocną wartę.
Tam i napowrót przemierza wąwóz ulicy głębokiej,
czujnie okrąża starą mennicę,
czając się za szkarpą,
śledzi, czy jaki przechera
do półgroszków skarbu
chytrze się nie dobiera.
Cicho. Kroki.
Bijąc się po lędźwiach ogonem,
z pomrukiem wrogim
skoczył Lew z paszczą rozdziawioną.
I nagle
spojrzał w twarz pobladłą
— dziewczyny ulicznej na rogu.




ULICA SZEROKA.

Chorągiewka na dachu śpiewa.
Pierwszej gwiazdy wypełza pająk.
Latarnie w czarnych drzewach,
kołyszących się,
mrugają.

Ciepła woń płynie z piekarń,
a cisza z zamkniętych bram.
Gdyby pies na dalekiem przedmieściu nie szczekał,
byłbyś — jak nigdy — sam.

Sam, może jeszcze z rzeczułką,
której nie słychać,
choć chyba w taką jasną noc z lazuru
i ona — niebios kochanka —
od zmierzchu aż do ranka,
napewno wzdycha
wśród murów.




BRAMA KRAKOWSKA.
NOCĄ

W starem sklepieniu Krakowskiej Bramy
wysoko
świeci lampy elektrycznej księżycowe oko.
Lęk nieprzytomny
serce szarpie.
Na Boga! nie pójdę tam sama!
Cień tu swój zostawiłam.
Wczoraj? Czy dawno? Nie pomnę.
Wśród groźnej ciszy
wypełza do mnie z za szkarpy,
rozżarzonemi patrzy oczyma
i szepce. Co mówisz? Nie słyszę.


RANKIEM

Z Bramy Krakowskiej ganku
górą, górą,
ponad grodu mury,
mosiężnie, triumfalnie wylatuje Poranek.
Mdleją struchlałe cienie.
Już skrzydła złotopołe
pieszczą głowy siwe kamienic.
O słońce, słońce,
twym ustom gorącym
któż oprzeć się zdoła!




NA KORCACH.

Na Królewskiej ulicy,
w ciemnem podwórzu cudzej kamienicy,
stara Baszta nudzi się i gniewa.
Czcigodny szczątek fortyfikacji
dąsa się nie bez racji:
nic nie widać, front wysoki,
z prawa i z lewa
obcy mur uciska
i w boki
zuchwale bodzie.
Proszę,
jak się to panoszy
hołota bez nazwiska,
darmobyś pytał, kto ją rodzi!

Nocą, gdy cichną miejskie gwary,
pręży się Baszta stara
i nadstawia ucha,
by zasięgnąć wieści
z dawnego Korców przedmieścia.
Pilnie słucha,
czy Jabłonowskich, Umienieckich,
Sapiehów pałace
u ciemnych podjazdów sąsiedzkie
wiodą pogwarki.
A gdy w przelocie na stację
samochód najnowszej marki
z rozmachem po bruku się szasta
Królewskiej ulicy,
stara, niewidząca Baszta
za murami cudzej kamienicy
wzdycha żałośnie, pokornie,
że to w ozdobnych kolasach,
zawieszonych na pasach,
w głębokie podwórce
zjeżdżają po górce
szumnie i dwornie
wielmoże,
a ona ich widzieć nie może.




KOŚCIÓŁ ŚWIĘTEJ TRÓJCY NA ZAMKU.

Jeszcze po dniu gorącym szorstki mur nie ostygł;
blanki ten blady wieczór bodą, jak osty,
a za wieżą zamkową, w kościoła oknie napłask,
błysnął wodą stojącą księżyca blask.

W ciemnem wnętrzu jest smugą białawego szkliwa.
Niewiadomo, jak taka barwa się nazywa.
Chodzi, chodzi w ciemnościach
ruchomy światła korytarz,
jakby noc palcem srebrnym wodziła niebieska
po gotyckich łuków smukłości,
po freskach.

Dziecko tak palcem wodzi po książce, gdy czyta.

Tu skały malowane są tronem Dziewicy,
gdzieindziej zaś podwójny Chrystus ciemnolicy
w dwa kielichy odmierza wino.

Święci z pustelni, Marjo surowa,
kwiaty kapiące z wnęk odrzwi, nisz,
archaniele, pancerzem jasny — o czem w promieniu śnisz?
Jakie apokalipsy śnią się smokom, orłom?

Żadna trąba nie woła.

Księżyc palce swe cofa w mroku kościoła.

Za szybą migoce Orjon.




POD KOŚCIOŁEM OO. MISJONARZY NA ZAMOJSKIEJ.

Lipy!
Pod Kościołem Przemienienia
lipy zielone!
Drzewa, któreście
łaskawym ochraniały cieniem
dziecięce moje lata,
wolne jak one,
dziś za kratą.
Szumie!
Pierwszych wynikłych na gałęziach liści
zielony szumie!
Młoda pieśni lipowa
pod kościołem starym,
cicha wiosenna mowo,
którą tłumią
ulicy zuchwałe gwary.
Wiatrem kołysane w szmaragdach korony
lipy.
Bajko szeptana wśród pojazdów wrzawy:
z za kraty,
po wzgórku murawie,
biegną ku mnie w trepkach me dziecięce lata.
Szumie, szumie zielony,
lipy!




WIENIAWA.

Ciemniej.
Pagóry, zagaje, podłęża
nie sypią się wiankami na oczy.
Ciemniej.
Z nieb czeluści otwartej naścieżaj
biegną ciche niedźwiedzie nocy.

Nad ulicami, rzędem,
czarne, kosmate,
będą się tarzać po domach do chwili,
gdy księżyc wybuchnie z za chmur, jak krater,
świat ku światłu przechyli.

Blachy dachów dudnią bębnem.
Wdół, wgórę, nierówno się kładzie
perłowy lampas:
w prostopadłej gromadzie
przedmieścia lampy.

Przeciw niedźwiedziom to mało!
Gną się, kucają domki, zajazdy, bóźnice
pod mroku cichego łapą.
Ach, trzasnęłyby niskie pułapy —
ale już zajaśniało.

Pejzaż: Wieniawa z księżycem.




CMENTARZ LUBELSKI.

Zegary, twarze nocy niewesołe,
Hasło podają: północ, północ!
Dołem
place konopne, lniane,
ulice — długie mroku czółna,
lamp łańcuchami spętane.

U krańca Lublina czworokąt czarny,
szumem poemat wiatrów skanduje.
Klony, brzeziny, kasztany, tuje
obsiadły wyspę umarłych.

Aleje głuche mamrocą nocą, jak rynny.
Blask blady gwiazdy samotnej opiera się o cień,
o bluszcz, żałobny barwinek,
paprocie.

Krzyże z marmuru, anioły bronzowe srogo
stanęły na piersiach trumien.

Pieje kogut.

Napisy z bramy cmentarza w pamięci zakarbuj, zatnij:
„Oto teraz w prochu zasnę — z prochu wstanę w dzień ostatni...”




TOBIE ŚPIEWAM, LUBLINIE.

Tobie śpiewam, Lublinie, na dwojgu wzgórz rozłożony,
wam, czcigodne kamienie, minionej świadkowie chwały,
dumnie w niebo wznoszący dostojne głowy omszałe,
choć wam niebacznie atyk i blanków zdarto koroną.

Któż nieporadnem słowem wyśpiewać piękno twe zdolen,
grodzie stary, twej duszy któż może wyraz dać godny?
Błądząc wśród siwych murów, czar nowy odkrywam codnia,
codnia nanowo serce oddaję w twoją niewolę.

W krętych ulicach szkarpy, kamienne progi wytarte,
lew na klamce w nabitych wielkiemi ćwiekami wrotach.
Ciężko ubiegłych czasów rozwiera się księga złota,
dłonią pobożną kornie odwracam zmurszałe karty.

Sień żebrami sklepiona, patrzę z zapartym oddechem
w ciemnych podwórców w górę wysoko pnące się wnętrza,
gdzie krużganki ciosane nad krużgankami się piętrzą,
słyszę stłumione kroki, przeszłości widmowe echa.

Szczątki fortyfikacji, odwieczne baszty i bramy.
Biegną w pośpiechu domy podeprzeć Górę Zamkową,
strzelnic lukami patrzą, pacholąt królewskich głowy
w łąk wiosenną zieloność w Bystrzycy srebrzystej ramie.

Przypadł kościół-staruszek pod stopy Świętego Krzyża.
Dom posażny Barbary miłośnie oplotło wino.
Złoty w czarnym pomniku na wzgórku, wprost Kapucynów,
dłoń Jagiełło Jadwidze podaje na znak przymierza.

Grunwaldzkiego kościoła fasadę zachód rumieni.
W fryzie u Misjonarzy poplątał czas medaljony,
próżno głowię się komu symbole są przeznaczone,
książąt i królów wielkie daremnie wzywając cienie.

Aż w szpitalnem podwórzu, pielgrzymkę kończąc pobożną,
czary twoje, Lublinie, na nić złotolśniącą niżąc,
stopom Zatroskanego Chrystusa kamiennej nyży
wieniec najdroższy składam w starej kapliczce przydrożnej.








WYTŁOCZONO 125 numerowanych egzemplarzy na papierze
czerpanym mirkowskim.
DRUK wykonała w styczniu 1934 roku Drukarnia Państwowa
w Lublinie pod zarządem R. Pęczalskiego, a pod kierownictwem
Józefa Pulińskiego.  Składał i łamał Wł. Sykut.  Tłoczył T. Siczek.
EGZ. NR. 1




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Franciszka Arnsztajnowa, Józef Czechowicz.