Starościna Bełzka/LVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Starościna Bełzka |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sprawy publiczne odciągały uwagę od staréj już historyi utopionéj Gertrudy, boć było na co patrzeć i o czém mówić w téj chwili, w któréj ostatnie akta wielkiego dziejowego dramatu odegrywały się w Warszawie z taką goryczką i szałem. Właśnie był razem z innymi powrócił do kraju biskup krakowski Kajetan Sołtyk. Wszyscy śpieszyli winszować mu i wróżyli dobrze z tego powrotu nietylko do kraju, ale do dostojeństw, znaczenia i majątku.
Charakter Sołtyka żywy, umysł nieco lekki, serce najpoczciwsze, jednały mu sympatyę powszechną. Przybycie jego do Warszawy było to dla partyi królewskiéj niemal klęską, a przynajmniéj wielkiém strapieniem; ambassador Stackelberg potrafił go sobie zaraz zjednać grzecznością i poufałością stosunków. Biskup zbliżał się do niego, ale mimo to nie pojednał się z partyą Poniatowskich, którym publicznie zarzucał, że byli jego wywiezienia instygatorami i przyczyną główną, że o nie prosili. Przy pierwszém spotkaniu powiedział to wręcz królowi samemu. Wcale niepoprawiony wygnaniem biskup, wracał z niego jeszcze gorętszy dla sprawy krajowéj, jeszcze zdaje się śmielszy i ognia pełny. Każdy krok jego na tym teatrze, od którego był usunięty, zwracał uwagę wszystkich; powtarzano o nim, co tylko szepnął, co zrobił, co myślał powiedzieć. Król zniósł dobrze i cierpliwie wymówki prałata, Czartoryscy zrobili daremne kroki ku zgodzie, ale biskup ich wcale nie oszczędzał. Na jednym z obiadów u familii pokazał się z gwiazdą i orderem osypanym brylantami, a gdy książę kanclerz spytał go, gdzieby te precyoza przechował w czasie niewoli? (pytanie to było niezręczne), odparł żywo:
— Musiałeś o tém w. ks. mość nie wiedzieć, kiedy je mam jeszcze...
Czartoryski strawił to i zagadał o czém inném. Obsypywano ks. Sołtyka prezentami, a że się rad bawił najmniejszą rzeczą i potrzebował dystrakcyi wśród nazbyt czynnego życia, posyłano mu i drzewka do oranżeryi, i mnóztwo fraszek różnego rodzaju. Ktoś darował wiewiórkę popielatą, inny uczonego gila, inny ślicznego bonończyka, inny konia wierzchowego, gdyż biskup rad konno się przejeżdżał. Dwór rozpierzchły, a dawniéj wspaniały, natychmiast się znowu urządzać zaczął, i dom otworzył Sołtyk tak wystawny, jak wprzódy, co wszystkich zadziwiło... Niesłychanie czynny, bawił się, krzątał, pracował bez odpoczynku.
W pierwszych dniach po powrocie do Warszawy codzień w innym kościele celebrował mszę świętą. Co do osoby swojéj, stał się surowszy i mniéj wytworny; nie nosił jak dawniéj peruki ani mankietów, których duchownym w swéj dyecezyi zakazał, z głowy zaś nie zdejmował czapeczki, którą sam sobie uszył. Takich czapeczek ciepłych i rękawiczek kilka par porozsyłał jako pamiątki przyjaciołom, a najpierwsze najserdeczniejszemu ze starych swych druhów, marszałkowi koronnemu Mniszchowi, z którym był w największéj przyjaźni i najbliższych stosunkach.
Gdyby możliwém było wskrzeszanie umarłych, jakże ciekawém studyum byłby ten człowiek tak różnolicy, tak niezmordowany, w małych rzeczach tak dziecinny, tak w gruncie poczciwy a nieopatrzny, lubiący zabawy do zapomnienia się, a żelaznéj wytrzymałości w pracy, pełny sprzeczności największych i zalet razem! W téj chwili, gdy się sejm rozpoczynał i wyraźnie natchnieni przez Sołtyka występowali przeciw Ponińskiemu stronnicy biskupa królewskiego Rejten, Korsak i Bohuszewicz — on zdawał się równie zajmować swoim ukochanym panem Rejtenem, poczciwym Litwinem, i teatrem, który właśnie sztyftował, mając pierwszą dać reprezentacyę na imieniny Stackelberga. Jedném uchem słuchał Bohuszewicza, rozpowiadającego mu jak Rejten, wziąwszy laskę z rąk Ponińskiego, zawołał w izbie: — „Taki waćpan marszałek, jak i ja — obaśmy jednakowo wybrani...” drugim, sprawozdania o Meropie i dekoracyach nowego teatrum.
We wtorki dawał biskup u siebie koncerta bez kolacyi (sam grał na klarynecie), na których król nietylko bywał, ale raz na nie swoją przyprowadził kapelę, dla zabawienia Sołtyka. W nadchodzące święta wielkanocne, w pośród tego sejmu, biskup równie zdaje się troszczyć sessyami izby i przedziwnymi mazurkami, które rozsyła wszystkim damom stolicy; dyaryuszem czynności, który dwa razy w tydzień zamkniętemu uparcie na wsi Mniszchowi kommunikuje, i przybyłym do Warszawy fletrowersistą.
Obok najważniejszych prac, narad z przyjaznym Stackelbergiem, szykan z familii, teatr zajmuje go niesłychanie; pokoju nie ma, póki nie dostał dekoratora, którym wreszcie robi Stroińskiego — urządza swą truppę z pokojowców, i kompletuje zewsząd poprzybieranymi amatorami, układa operę-buffę, i oprócz francuzkich zamierza dawać niemieckie sztuczki.
Pierwsze próby téj zabawy, wśród któréj rozwinąć się miał gorący zapał i talent ojca sceny polskiéj Wojciecha Bogusławskiego — mianowicie reprezentacya w dzień imienin Stackelberga tak się udała, że, jak sam ks. biskup pisał, jabłko puściwszy na parter, na ziemięby nie upadło dla ścisku, a niektórzy co z razu iść nie chcieli na teatr, potém z niego wychodzić nie mieli ochoty.
Teatr, którym świeżo oswobodzony biskup tak się gorąco zajmował, na dworze ks. Siewierskiego, jest rysem wielce charakterystycznym do obrazu téj epoki.
Mamy przed sobą kilka prób wierszy, jakiemi pokojowcy kończyli sztukę przedstawianą, obracając się do biskupa... Tylko w XVIII wieku mogło się coś podobnego deklamować przed głową duchowieństwa.
Où a beau se cacher l’amour le plus discrét,
Laisse par quelque marque, échapper son secret,
Le temps presse, que faire dans un doute funeste,
Allons, employons les moments qui nous restent,
Puisque de 1’amour les ecueil si ingrats,
Trahit souvent l‘un et l’autre et aime souvent unt ingrat (sic),
Vivez content, vivez heureux,
Vous qui de l’amour n’éprouvez point les feux..
Que le ciel protége les doux moments de la vie,
Et couronne à jamais l’évêque de Cracovie!
Aktorowie być mogli wyborni, ale co poeta francuzki, to się nie popisał.
W innéj sztuczce Arlekin występował z apostrofą do Wenery! Po „Harpagonie“ Moliera, kończono wierszami do ks. biskupa:
Poprawiać każdéj scenie, obyczaje
Że jest wrodzimy, dziwnie się wydaje.
Żaden filozof, żaden mówca, ani
Łakomstwu lepiéj niż dziś nie przygani...
Lecz na cóż szukać, co jeździć za morze,
Kiedy cię mamy cnot jedyny wzorze,
Tu przytomnego wielki Kajetanie,
Którego przykład za wszystko ram stanie?
Oprócz Meropy, Harpagona i innycb, grano: Le triomphe de l’amour (w duchu czasu), a w téj trzyaktowéj komedyi występowali w roli Leontyny, naprzód hr. Bystrzanowska stolnikowa chęcińska, potém baronowa de Stens kapitanowa. Hermidasa grała p. Michałowska, Foliona Sołtykowa starościna warszawska, księcia Agisa hrabia Nieupert, kapitan półku ks. Lotaryńskiego, Hermokrata p. Mangaison, porucznik tegoż regimentu, Dimasa p. Straszewski, Arlekina p. Seiller, także podporucznik tegoż regimentu... W innych sztukach występowali pokojowcy i dworzanie ks. biskupa.
Zresztą szał zabawy, potrzeba rozrywki były w powietrzu, wszyscy jéj szukali... W kwietniu 1773 roku opowiadano sobie doskonałego figielka ks. generała Czartoryskiego, z którego śmiała się cała Warszawa. Między damami rozeszła się wieść o przybyciu doskonałego chiromancisty, który gdzieś w ustronnym dworku na przedmieściu miał mieszkać; damy ciekawe przyszłości jedne po drugich zaczęły ciągnąć do niego. Tajemniczy wieszczbiarz przyjmował je wszystkie w izdebce ciemnéj, wśród jakichś dziwnych magicznych przyrządów, osłoniony peruką, zakryty okularami, a od dowiadujących się jutra, musiał dopytywać o wczoraj... Tak się wiele rzeczy ciekawych dowiedział, i pokazało się późniéj, że chiromancistą był książę generał.
Wszyscy po trosze szaleli, — Sołtyk z niepojętą werwą do pracy i do rozrywek, umiał pogodzić obowiązki i potrzebę dystrakcyi, pił wody selcerskie, pisał po dziesięć i więcéj listów na dzień, chodził na repetycye teatralne, konno się przejeżdżał, gila słuchał, bonończyka pieścił, z familią się ugryzał i przeciw Ponińskiemu sztyftował partyę swoją. Dziśby połowa tych zajęć najsilniejszego obaliła.
Dodajmy, że sobie jeszcze do roku dwa razy regularnie krew puszczał.
Insi to byli ludzie...[1]