<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Starosta warszawski
Podtytuł Obrazy historyczne z XVIII wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.


Ruch cały i życie skupiało się naówczas w stolicy, nie około zamku, który stał niemal pustkami i tylko czasu sejmu lub wielkich uroczystości służył swemi obszernemi komnatami na przyjęcie licznych zgromadzeń — ale około saskiego brühlowskiego pałacu, gdzie król przebywał i wszechmocny jego minister, Saksonią i Polską władający...
Obaj królowie ostatni, wprawdzie nawiedzali Warszawę, a z musu niekiedy jakiś czas w niéj spędzali, lecz pobyt w téj stolicy mniéj im daleko smakował niż w Dreźnie, gdzie jako dziedziczni monarchowie władzę mieli nieograniczoną i wszystko pod ręką co życie uprzyjemniać mogło. Do Polski, oprócz zwierzyny, w którą obfitowały lasy, wszystko z sobą przywozić było potrzeba; szły muzyki za obozem, jechali aktorowie i teatra, wiozły karety piękne panie, ciągnęły gwardye, wieziono wina i puhary; słowem cały świat Augustów przenosił się z nimi chwilowo nad Wisłę.
Tu jakoś rządy szły dziwnym kierowane sposobem... Na pozór nikt się niemi nie zajmował, puszczano je na łaskę bożą, przecież działo się tylko to, czego sobie życzono. Przyjaciele i nieprzyjaciele, jedni chętnie, drudzy mimowoli przyczyniali się do tego. Nici i sprężyny wszystkiego skryte były głęboko; ręce, co niemi władały, nie wychodziły na wierzch, a maryonetki skakały przecie jak im muzyka z Saskiego pałacu zagrała... Kapelmistrz był doskonały... Od lat ostatnich panowania Augusta II, ważne to stanowisko zajmował hrabia Brühl, z malutkiego pazia i niezamożnego szlachcica wyrosły na wszechmogącego władcę... W Saksonii protestant, katolik w Polsce, tam się wywodził z Gangloffsömmernu, tu z Ocieszyna — nad Łabą panował z pomocą Koenigsteinu i Pleissenburga — nad Wisłą sztuką nadzwyczajną zyskiwania sobie ludzi, których do spółki przypuszczał...
Przy królu Auguście Mocnym był najpierwszym sługą, u następcy potrafił być panem w całém tego wyrazu znaczeniu, trzymając malowanego króla pod najściślejszą strażą w przyjemném więzieniu, które rozrywało myśliwstwo, teatr, sztuki piękne i gnuśny spokój u niedostępnego domowego ogniska...
Brühl był niezaprzeczenie jednym z najzręczniejszych i najśmielszych kuglarzy, jacy pod imieniem ministrów bawili się naówczas losami Europy. Wiedział on, jakim do kogo mówić tonem i jak osnuć przędzę, aby się we wzory pożądane utkała... Szczęście służyło mu nadzwyczajne, a ile razy zawiódł go los, nigdy głowy i przytomności nie stracił... W domowém pożyciu też był równie zręcznym i zuchwałym — wiodło mu się dziwnie, a ludzie zazdrościli, zdumiewali się i uśmiechali. Jedna z najpiękniejszych kobiet dworu królowéj, dziecię znakomitéj rodziny, oddała mu rękę swoją, aby z nim podzielić losy...
Z sercem czy bez niego oddana, piękna ta rączka, silniéj niżby się zdawało, podpierała ministra. Hrabina Brühl miała wolę swoją i fantazye, minister wielbiąc ją, nie krył się z pobocznemi stosunkami, wzajemnie pobłażano słabościom, a oboje rodzice, choć zajęci i państwem i światem i zabawami i intrygami, nie zapominali o dzieciach...
Najulubieńszém dziecięciem był ich pierworodny... Ale bo też, jeśli są na świecie cudowne istoty, Alojzy z pewnością do nich należał... Przyszedł na świat z uśmiechem na ustach i szeroko otwartemi oczyma, silny, zdrów, piękny, na uwielbienie tych, co mieli szczęście tego aniołka widzieć w kolebce...
Zdawało się, że mu było pilno rosnąć, by żyć i używać... Nie miał czasu być dziecięciem... Zalewie chodzić się nauczył, gdy go w atłasy i koronki ubrano, przypięto mu szpadkę drewnianą z rączką porcellanową, włożono na korkach trzewiki i w peruczce złotowłoséj wyprowadzono na pokoje. Mały bęben od razu chwycił trójgraniasty kapelusz pod pachę, jak gdyby go całe wieki już nosił — i nie poślizgnął się ani razu na woskowanych posadzkach. Chwytała go królowa na kolana, brał chętnie król Jegomość, czasem na żart dym mu z fajki w nos puszczając... Mały Alojzy dawał naówczas klapsa swemu dostojnemu ojcu chrzestnemu, ale nigdy się nie rozpłakał. Kochali się z sobą okrutnie.
August III wystrzygał dla niego rybki i ptaszki papierowe, i oba nieraz stawiali z kart domki, z równym zapałem, z tą różnicą tylko, że monarcha uroczyściéj się tą architekturą zajmował, gdy chłopię często jednym zamachem piramidy jego obracało w gruzy...
Dano malcowi nauczycieli najrozmaitszych, ale matka była najpierwszym... Jéj wejrzenie, słowo, rzekłbyś oddech wlewał w dziecię jakimś cudownym sposobem rozum, wiedzę i instynkta...
Ojciec się nim mniéj zajmował, ale kochał na równi z matką... Alojzy nie wiedział sam, kiedy się czytać i pisać, ani jak nauczył. Mówił od kolebki po niemiecku, po francuzku, po włosku i wcale mu to się w głowie nie mieszało. W wolnych chwilach węglem po ścianie, kredą na tablicy rysował takie rzeczy, iż starzy patrząc tylko głowami kiwali. Klawicymbału trochę nauczyła matka, trochę Włoch, najwięcéj on sam siebie... ale to mu nie starczyło, musiano się postarać o skrzypce. W dziesiątym roku konno jeździł i pływał lepiéj od tych, co go uczyli...
W ciągłym ruchu myślą i ciałem, rozwinął się na silnego chłopca, tak, że rówieśnik żaden mu nie dotrzymał... Nic dlań trudnego nie było — aleć wszystko ciekawe... Nienasycona żądza uczenia się i łamania z trudnościami paliła go od dzieciństwa... W kuźni u kowala zachciewało mu się nauczyć władać młotem, gdy słyszał kapelę, pragnął zaraz grać — a książka w obcym języku niepokoiła go, póki sobie nauczyciela do niego nie wyprosił. A że ojciec był wszechmogący, że matka była rozkochana w tym cudzie, nazajutrz znajdowano nauczyciela... w tydzień Alojzy szwargotał, a gdy raz przedarł się przez pierwsze trudności, daléj szedł już sam nie pytając.
Nigdy bardziéj rozbudzonego nie widziano umysłu... Strwożeni starzy, radzili powstrzymywać młodego szaleńca, obawiając się, aby tak wcześnie rozwijające się władze nie spaliły wątłego stworzenia... Lecz któżby był mógł już naówczas pieszczone dziecię, rozkołysane, wybujałe zmusić do spoczynku?...
Dziwna rzecz, całusy i uściski, pochlebstwa jednych, miłość drugich, admiracye i oklaski co go popsuć mogły — uczyniły tylko rozumnym przed czasem. Poznał ludzi nim się miał czas w nich rozpatrzyć. Dwór Brühla, jak królewski dawał mu gotowe próbki wszelkiego rodzaju...
Chłopak wkrótce zdumiewać począł nadzwyczajną trafnością w poznawaniu ludzi...
Słowem — było to istotne cud-dziecię... Na dworze saskim już się z tém oswojono, ale w Warszawie nikt przyszłego pana starosty grodowego nie znał i nie domyślał się. Śmiano się z tego... bębna — przewidując, że chyba z niańką razem na grodzie zasiędzie.
Alojzy miał lat dwanaście... Król reskryptem swym dodał mu wieku, aby mógł rozpocząć urzędowanie... Niepraktykowana to była rzecz naówczas, śmieszna zdala, lecz dla młodego Brühla niemal usprawiedliwiona.
W istocie chłopiec ten i na oko i z blizka mu się wpatrzywszy, a badając, starszy był daleko od swojéj metryki...
Tego wieczoru właśnie, gdy pan podkomorzy Laskowski u Peszla swych znajomych i przyjaciół traktował, w pałacu Saskim, na sali od ogrodu, rzęsiście oświeconéj, było u ministra przyjęcie i narada...
Pan wojewoda ruski, mąż powagi wielkiéj, ale polityk nie mniejszy, który był się zrzekł warszawskiego starostwa, dla dogodzenia Brühlowi, bo ten na nie zawczasu syna chciał installować, aby się w łaski obywatelskie wkupił — pan wojewoda mazowiecki Stanisław Poniatowski, całe grono kontuszowych i frakowych panów, wygolonych głów i peruk fryzowanych otaczało ministra, na ten wieczór wystrojonego ze smakiem sobie właściwym. Sala zamkowa na wzór komnat pałacu drezdeńskiego urządzona, acz z daleko mniejszym przepychem, połyskiwała od mnogich świec jarzących, snopami u ścian pozapalanych w bronzowych świecznikach... Jasno cytrynowe obicie jéj jedwabne, w ramach białych i złoconych — odbijało jeszcze blask ten obficie się rozlewający do koła i łamiący w kilku weneckich zwierciadłach umieszczonych między oknami. W dwóch kończynach sali, w ramach misternie giętych i przeplatanych złocistemi kwiatów wieńcami, stały dwa wielkie wizerunki Augusta II w płaszczyku królewskim, z buławą w dłoni, i syna jego, za którym ulubiony murzynek niósł szyszak... jakiego on pono nigdy nie włożył na głowę. Szlafmyca była mu upodobaną.
W jednym końcu sali właśnie Brühl, dwaj wojewodowie, kilku Sasów i daleko większa liczba kontuszowych przyjaciół ministra, otaczali młodego pana Alojzego, któremu dawano nauki, jak się dnia jutrzejszego miał znajdować. Dwunastoletni starosta, który jutro z mocy nadanéj mu pełnoletności, miał uroczystą składać przysięgę, acz wzrostem nie dochodził żadnego z tych rozrosłych i barczystych panów, którzy nań z góry osłupiałemi niemal poglądali oczyma — acz w nim dziecko widać było... ze swobodą osobliwszą się poruszał...
Ładna ta laleczka, wyprostowana, z podniesioną główką, z oczyma jasnemi, stała z taką raźnością, rozpatrując się i słuchając co jéj mówiono, tak się uśmiechała rozumnie, iż ci, co ją po raz pierwszy widzieli — ze zdumienia do siebie przyjść nie mogli...
Szatan zdał się siedzieć w chłopcu... Ojciec z tryumfem spozierał na niego, niektórzy z pewném niedowierzaniem, jakby własnym nie ufali oczom i lękali się, by to widzenie osobliwsze lada chwila nie prysło.
Obraz był do malowania, godzien pęzla Silwestra... Otaczająca młodziuchnego pana starostę gruppa na pół ze wschodnim przepychem jaśniejących strojów, w pół z francuzkich elegantów złożona, łączyła w sobie jakby dwa światy, które się tu zetknęły i zlały.
Coś jeszcze rycersko-pańskiego widać było na rozlanych już i zmiękłych obliczach szlachty mazowieckiéj, zgnuśniałéj pod ostatniemi panowaniami; w rysach Brühlów, Flemingów i Vitztumów czuć było cywilizacyę wybujałą i nadwątloną zbytkiem a wytworem... Na czołach podgolonych jakaś zaduma ospała spoczywała, po tamtych igrał dowcip łatwy, myśl żwawa, ale płocha... lekceważenie wszystkiego...
Dwa światy stały tu pojednane z sobą i zgodne, a mimo to jakby do walki gotowe. Tym razem tylko walka nie na pospolity oręż odbyć się miała — choć równie jak od żelaza mogła być krwawą.
W uśmiechu Brühla i jego spojrzeniu widać było pewność zwycięztwa, które miał dać rozum i przebiegłość — na czole wojewody ruskiego, przedstawiającego owo najpotężniejsze w kraju stronnictwo, familię — rzekłbyś, że przy powadze i majestacie, zakradła się wiara w rachubę, która umyślnie prostotą i szczerością się okryła. Niktby w nim nie odgadł, że o lepszą walczył z Brühlem i czuł się na siłach pokonać ministra... przecież czasem bystre spojrzenie bodło jak żelezce... gdy niepostrzeżone poleciało... Gdy w oko patrzali sobie, Brühl był słodyczą samą, pan wojewoda samą prostotą i otwartością... Czy sobie wierzyli — któż odgadnie! ale tego wieczoru byli tak serdeczni jakby się braćmi rodzili i zbratać jeszcze ściśléj żądali. Minister zdawał się nie mieć tajemnic, książę wojewoda dozwalał sobie do dna serca zaglądać. I co chwila książę ściskał hrabiego, hrabia rzucał się w objęcia wojewody...
Radość i wesele panowało powszechne — mówiono otwarcie. Na pokojach też nie było nikogo, oprócz przyjaciół ministra i tych co mu tu służyli...
Młody chłopak wytrzymał egzamina ojca i przyjaciół jego z aplauzem wielkim... Kazano mu odezwać się po polsku — choć nieco zarywał z cudzoziemska, nie zmieszany pozdrowił jaśnie oświeconych, wielmożnych i miłościwych panów a braci...
Wojewoda mazowiecki aż go ucałował... a Brühl zapłacił zaraz Poniatowskiemu za syna i do piersi go swéj przycisnął... W téj chwili dwóch kamerlokajów w kanarkowéj liberyi ze srebrem, otwarło drzwi drugiéj sali, muzyka na galeryi zabrzmiała marszem i całe towarzystwo do jadalni ruszyło...
Przyjęcie u króla było téż królewskie, choć sam monarcha nie znajdował się w Warszawie i prawa ręka pańska go zastępowała. Było naówczas zwyczajem chwili biesiadowania i miejscu, w którém do uczty przystępowano, nadawać jak największą świetność, jak najwytworniejszą fizyognomię. Zasiadający do jedzenia pasł najprzód oczy widokiem sreber i kryształów, kwiatów i łakoci, które czekały na ostatnie danie... muzyka czarowała uszy, woń napawała powonienie — wszystkie zmysły używały... cała istota ubłogosławiała się rozkoszą i zapominała niemal, że była śmiertelną.
Z takiéj uczty wychodził — kto mógł wyjść o swéj sile — dziwiąc się, iż na świecie czarno było i smutno... a chłodno... Wielu wśród snu sardanapalowego traciło pamięć początku i końca, pomnąc tylko błogie wrażenia owego raju... z którego wynieśli go hajducy do lektyki lub karocy...
Tego wieczoru kobiet, czarodziejek, któreby urok biesiady podniosły czarnemi oczyma — nie było, za to tém większa panowała swoboda...
A że przyjęcie już szło niemal na rachunek przyszłego starosty, młody Brühl, wedle obyczaju polskiego nie siadł do stołu, i obchodząc gości każdemu się z kolei submitował, do każdego coś innym przemówił językiem — wszystkim umiał grzecznością wypłacić za ich uprzejmość.
— Przyznać trzeba — szepnął na ucho książę wojewoda panu Poniatowskiemu — że chłopak istotnie osobliwy... Nowego Mirandola wydała na świat żona ministra... Jeśli pożyje, dojdzie wysoko...
Wojewoda mazowiecki piękną swą twarz zwrócił ku szwagrowi milczący, i ruchem głowy potakiwać się zdawał — ale co oczy mówiły — zgadnąć było trudno.
Po pierwszych kielichach począł się szmer wesoły, niby pszczół w ulu modlitwa, gdy z obfitym zbiorem powrócą; za drugiemi śmiechy gdzie niegdzie strzeliły jak salwy radosne; daléj huk głuchy się rozległ i hałas taki, iż niemal przygrywającą muzykę zagłuszył; wreszcie po pierwszym toaście krzyczeć jęli kontuszowi na całe gardło...
Wtém — jakby mak siał... oczy się zwróciły wszystkie w jedną stronę: śliczna lalka w aksamitach i koronkach wskoczyła zręcznie na krzesło, z kielichem w ręku... Tylko mu było przypiąć skrzydełka, aby do jednego z tych cherubinków był podobny, których z saskiéj porcelany kunsztownie lepiono...
— Toast wdzięczności! zawołał chłopak... łaskawych nad miarę serc panów a braci... którzy nas zaszczycić raczyli...
Reszty usłyszeć nie było podobna, tak huknęli wszyscy, kielichy w górę wznosząc a wołając...
— Starosty naszego zdrowie — wiwat! wiwat in aeternum!...
Ogromny szlachcic, jak olbrzym zbudowany wypił najprzód wino, kielich cisnął o ziemię, potém pochwyciwszy wyrywającego się małego Alojzego, podniósł go w górę... wołając na zabój:
— Wiwat! wiwat!
A że mu się już dobrze kurzyło z czupryny, minister się zląkł, żeby mu i syna o ziemię nie rzucił... Wycałowanego jednak starostę puścił wielbiciel... pomiąwszy go tylko trochę...
Po tym epizodzie uczta się miała ku końcowi, bo nazajutrz siły były potrzebne... Jutro dopiero uroczystością wspaniałą i biesiadą lukullusowską dla całego województwa Mazowieckiego odznaczyć się miało. Zapiwszy więc ostatnie — kochajmy się... z wolna żegnać się zaczęli goście... Dostojniejszych minister, zawsze grzeczny do zbytku, aż do przedpokoju i ganku wyprowadzał...
Starosta też, jak wytrawny gospodarz... nie chybił nikomu, i powagę umiał przybrać taką, iż się jéj dziwić było potrzeba...
Po odjeździe wojewody ruskiego, minister wprost z antikamery, przeszedł do swoich pokojów... Alojzy pocałowawszy go w rękę i skłoniwszy się, w drugą stronę wysunął się w towarzystwie mentora — nad którym tak przewodził, iż raczéj on się jego uczniem mógł wydawać, niż pan Alojzy jego wychowańcem.
Służba gasiła światło w żółtéj sali i wypijała resztki z kielichów zapomnianych na stole, gdy minister szybko wbiegł do gabinetu...
Tu wszystko gotowe było na jego przyjęcie; dwóch lokajów zdjęło suknie, obówie, wdzieli nań atłasowy szlafrok, uwolnili od peruki, którą lekka zastąpiła czapeczka... fotel znalazł się też, i Brühl w mgnieniu oka rozebrany, siedział u stolika...
Ruchem ręki dał znać... i znowu na milczące to skinienie posłuszne otwarły się drzwiczki... a w nich pokazała się jedna z tych postaci, które jak nietoperze, w nocy dopiero na świat wychodzą.
Dla obcych zestawienie z sobą pełnego elegancyi i wdzięku ministra, z tym zeschłym człowiekiem niepocześnie ubranym, do jakiegoś świata niezrozumiałego należącym — mogło być niepojęte.
Co Brühl chcieć od niego i mieć z nim mógł wspólnego?...
Wchodzący miał lat około pięćdziesięciu, lub może ich nie miał nad trzydzieści kilka — wieku trudno się było dobadać z twarzy, która nigdy świeżą nie była, a może nigdy młodą, i dla tego też starą nigdy być nie mogła. Jedno ramię wyższe od drugiego, głowę z prawéj strony zasłaniało. Z bladego oblicza, na którém nie bardzo wydatnie poplątały się nos i usta, marszczki, fałdy i plamy żółciowe... tylko ogromne wypukłe oczy czarne naprzód się i najdobitniéj przedstawiały. Zdawało się jakby nic nie miał prócz oczu i żył tylko niemi... Strój niby polski, szary, skromny, trzymał środek między europejskim a narodowym... Ani szabli, ani szpady nie miał przy boku... Wszedłszy we drzwi, począł się do stolika zbliżać tak cicho, tak nieznacznie, iż go za widmo wziąć było można... Brühl podniósł ku niemu oczy i uśmiechnął się — gość mu się skłonił, ale bez zbytniéj uniżoności...
— Siadaj panie starosto... rzekł po francuzku... bardzo proszę... musimy pomówić z sobą, choć jestem dniem dzisiejszym zmęczony śmiertelnie, choć jeszcze pocztę odprawić muszę... choć mi głowa pęka...
Nazwany starostą wziął krzesło, odsunął je nieco i przysiadł na brzeżku — ale ust nie otworzył.
Przyjacielu — odezwał się Brühl z gorączkowym pośpiechem — przyjacielu, bo ci to imię należy... mów, mów mi otwarcie... Nie wiem jak rzeczy stoją. Na oko wszystko idzie jak z płatka... lecz właśnie gdy się tak dzieje, najwięcéj się trwożę... Niedowierzam nikomu...
Familia jest mi zupełnie oddana. Widzicie co książę wojewoda uczynił dla Alojzego, on i Poniatowski na rękach go noszą, służą mi... słowem...
— Słowem — odezwał się cichym, bardzo ale wyraźnym głosem starosta, który rękę z palcami suchemi podniósł i w powietrzu trzymał zawieszoną — słowem chcą Waszą Ekscellencyą wziąć, pozyskać, związać wdzięcznością i panować w Rzeczypospolitéj...
Familia jest potężna, a każda potęga straszna...
Brühl zamilkł chwilę...
— Sądzicież, iż ja tego nie widzę i nie rozumiem...?? Lecz, oni mnie, ja ich potrzebuję, służymy sobie wzajemnie... bronić się musimy i popierać — pakt jest obustronny...
A tak — odrzekł starosta — z tą tylko różnicą na niekorzyść Waszéj Ekscellencyi, że oni są w domu, a hrabia obcy zawsze, zajęty Saksonią — musisz być na ich łasce...
Nie zapominajcie o tém, że ja i król, pan mój najmiłościwszy, jesteśmy jedném, i że — gdybym w obronie praw moich potrzebował sprzymierzeńców, znajdę ich zawsze... w nieprzyjaciołach familii.
— Na tych nie zbywa — szepnął starosta — ale któż ich zbije pod jedną chorągiew? to trudnoby było Waszéj Ekscellencyi... W tym kraju, który ja, jako z Pruss doń należący, swoim nazywać muszę... jest niemal tyle obozów ilu ludzi... Zowiemy się braćmi, ale jemy jak wilcy...
Brühl nie zdawał się słuchać z wielką uwagą...
— Powiedzcież mi... co szlachta prawi na to, co się jutro odbywać będzie?
— Mam prawdę rzec? — nieprzyjemne rzeczy... Pryskają strasznie... ale bo też niewidziana się stanie osobliwość, tam gdzie pod wąsem młodzież od ojców batogi bierze, by dwunastoletni chłopak staréj szlachcie przewodził. Nie w smak to naturalnie...
Brühl dumnie jakoś podniósł głowę.
— Mój starosto, rzekł: — jedno na moją ekskuzę mogę powiedzieć — chłopiec dojrzalszy jest, niż niejeden wasz zadomowiony szlachcic... Zobaczycie go jutro... ani chybi. Mazury go na ręku nosić będą...
— A wróciwszy do domu dziwy prawić i wymyślać.
— Cóż mi to szkodzi? dodał Brühl... Chłopak powoli dorobi się miłości u ludzi. Sprytu ma dosyć, puszczę go w świat jeszcze, aby się uczył i przecierał, tu go podstarości i urzędnicy zastąpią... Bądź co bądź, stosunki w Polsce utrwalić muszę, z Alojzego zrobię szlachcica i pana polskiego... córki wydam za magnatów... W złym razie, gdyby Saksonię choć chwilowo losy ciężkie spotkać miały... znajdziemy tu przytułek i ojczyznę... Spojrzał na starostę, który ręką na poręczy krzesła coś wygrywał palcami...
— Niepewny grunt... trzęsawisko — odezwał się z cicha — radzę ostrożność... a familii nie zawierzać i jéj się nie spowiadać z niczego... Jeśli się nie mylę, a nie sądzę, bym mógł się mylić, zamiary jéj i plany sięgają daleko... wysoko. Któż wie? — aż do tronu może. Oni potrzebują tu ładu, rygoru, porządku, którego nie ma... Waszemi rękami anarchię pogrzebią, a gdy wy im do tego dzieła pomożecie — dla was wpływu wszelkiego zaparta zostanie droga... Naówczas oni panować tu będą.
Brühl się rozśmiał.
— I wy myślicie, że ja w Rzeczypospolitéj ten ład zaprowadzić dozwolę? Bardzo dobrze rozumiecie czego chce familia, muszę jéj do czasu ulegać i iść z nią razem... lecz... nie przejdę granicy... Idąc razem, wiem drogę...
Starosta spojrzał ironicznie...
— Myślicie, że oni się wam z niéj wyspowiadają, albo pójdą tak prosto, aby ją było można odgadnąć?
— Mój starosto, dodał Brühl — wiedzcie jedno: ja nikomu nie ufam, nikomu nie wierzę — i niczém się nie wiążę... Kajdan nigdy nie nakładam sobie; polityka moja — znacie ją — tak prosta jak tylko być może... Patrzę zkąd wiatr wieje, co dzień każdy przynosi, i z dniem każdym ster i żagiel odmieniam... Ja w żadne systemy nie wierzę...
To mówiąc wstał Brühl.
— Jak wy jesteście u familii?
— Ja — mały, nieznaczny człeczek? ja? nikt tam na mnie nie patrzy. Głupiego udaję, z tém ni najlepiéj... Ale familia, szlachtę choćby pruską i inflancką... zna tak całą, że jéj kolligacye na pamięć umie... więcem nie obcy... Z tradycyi jesteśmy dobrze... w teraźniejszych czasach neutralnie...
— Nie zaniedbuj ich! szepnął Brühl... A z Potockimi i Radziwiłłami...
— Wsunę się ja wszędzie gdzie potrzeba, rzekł starosta.
Brühl mu rękę podał.
Bądźcie mi przyjacielem, nie zawiedziecie się — rzekł cicho... Jużbym wam o to teraz, gdy koło Elbląga coś zawakowało służył — a nie mogę! nie mogę! Zdradzę siebie i was, gdy przywiléj otrzymacie... a nam się z sobą znać nie trzeba, abyście mi byli użyteczni...
Oczy starosty zrobiły wyraziste pytanie, jakimżeby sposobem nawzajem minister przyjacielowi chciał być użyteczny? Brühl to zrozumiał.
— Co do mnie, rzekł, będę się wam wywdzięczał nie honorami, ale brzęczącą monetą. Za starostwo, którego nie daję, zapłacę.
Skłonił się gość dosyć nizko...
— A teraz, począł Brühl, zbliżając się do niego... jutro... starajcie się mojemu chłopcu pomódz... gdyby szlachta mruczała... Wy to potraficie. Mam was uczyć? A! tego nie potrzebujecie... Kolligacye macie na Mazurach... wmieszajcie się w tłum i narzekajcie najprzód na taką egzorbitancyę, na nadużycie, na eksces prepotencyi... Z wolna może was młody chłopak skonfiskować, nawrócić... Za wami pójdą drudzy...
Rozśmiał się Brühl...
— Chcąc dobrze zrobić, nie dosyć gardłować, trzeba umieć do przekonań trafić... a któż to lepiéj niż wy potrafi?
— Hm! szepnął starosta, nawróci najlepiéj wiecie co? Pieczeń dobra i wina w bród... to argumenta, którym się mało kto oprzeć może... U nas do przekonań droga najpewniejsza przez żołądki...
— O! o to bądźcie spokojni — przerwał Brühl — na jutro są wydane rozkazy. Nie zabraknie wina, choćby się kąpać w nim chcieli... Chłopak mój dobrze wystylizowany, do serc obywatelskich téż przemówić i insynuować się potrafi... Mówię wam, panie starosto... takiego dziecka drugiego na świecie nie ma, nie dla tego że ono moje — ale że istotnie cudowne!!
— Niechże mu pan Bóg da długie życie i sukcesa... zamknął kłaniając się skrzywiony starosta... Brühl podał mu rękę... Prawie niedosłyszane drgnienie dzwonka, przywołało sługę, który gościowi drzwi otworzył. Postać ta dziwna cicho znowu stąpając, prześliznęła się przez pokoje już ciemne... okryła w antykamerze opończą, szwajcar drzwi jéj otworzył... i znikła w ciemnościach nocy... jakby one ją pochłonęły... W téjże chwili drugie drzwi gabinetu Brühla otwarły się, i saski sekretarz, z uśmiechem na ustach, z teką pod pachą wszedł z listami z Drezna... Nocnych ptaków, i przyjaciół niewidomych, jak ów starosta, Brühl miał całe poczty na usługi... nie znał ich nikt oprócz niego, a na pokojach ledwie im głową skinął zdala minister, jakby sobie postaci ni nazwiska nie przypominał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.