Stracone szczęście/XIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Stracone szczęście |
Pochodzenie | Wybór pism w X tomach tom VII |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Spokojnie płyną wody rzeki, wietrzyk szumi w dąbrowach i gajach, młyn turkoce, a na polach uwijają się gromadki ludzi. Ciężkie woły ciągną pługi, odwalają czarne skiby, chłop rzuca pełną garścią zboże w łono ziemi, spodziewając się obfitego plonu.
Skowronek, jak szary punkcik zawieszony w przestrzeni, wyśpiewuje swą piosnkę, pszczoły z brzękiem unoszą się w powietrzu, poważny bocian po bagniskach brodzi; a nad tem wszystkiem unosi się słońce wiosenne i całą ziemię ciepłem swoich promieni ogrzewa.
Ludzie, krzątają się, jak dawniej, pracują, ale i zmiana jest pewna.
W Bajkowszczyźnie, za folwarkiem, za wioską, wznosi się budynek z czerwonej cegły, a nad nim wysoki, niby wieża, komin nad całą okolicą panuje. O pewnych porach dnia przeraźliwy świst maszyny parowej zwołuje robotników do pracy, lub im też godzinę spoczynku obwieszcza.
Obok fabryki wznoszą się domki niewielkie, czyściutkie, z ogródkami... jeden od drugiego w dość znacznem stosunkowo oddaleniu. Nie ciasno tu jeszcze, miejsca dla wszystkich wystarcza, więc każdemu przestronno, każdy pełną piersią oddychać może czystem, balsamicznem powietrzem, które wiatr z pól i lasów sąsiednich przynosi.
Z tych małych, dokoła fabryki rozrzuconych domków, utworzyła się niewielka osada; szkoła w niej jest, ochronka dla dzieci i sklep, do którego się ludzie z sąsiednich wiosek zjeżdżają.
Sędzic, właściciel tej fabryki i jej kierownik zarazem, całe dnie tu przepędza. Ojciec jego gospodarstwo prowadził; on zaś wyłącznie przemysłowi się oddał i widocznie w pracy zapomnienia smutków i przejść bolesnych szukał. Nie bywał nigdzie, nie zawsze się pokazywał, gdy do rodziców goście przyjechali, a ciągle fabryką, rachunkami, korespondencyą zajęty, nie spostrzegał nawet, jak czas szybko uchodzi.
Z jednym tylko księdzem Andrzejem konferencye dość częste odbywał i od niego wskazówki zasięgał, jak byt robotników zabezpieczyć, a dzieciom ich dać możność kształcenia się i moralnego wychowania. Ksiądz biegłym był w tych rzeczach. Za czasów tułaczki swej po obczyźnie dużo świata zwiedził, urządzeniom tamtejszym bacznie się przyglądał, a odrzuciwszy z nich wszystko co złe, pragnął co najlepsze na tutejszy grunt przeszczepić. Teraz właśnie sposobność po temu znalazł, a tak się gorąco wziął do rzeczy, tak się wszystkiem zajmował, że odmłodniał prawie, energii młodzieńczej nabrał.
Sędzina patrzyła na pracę swego jedynaka i pocieszała się myślą, że przecież kiedyś o przejściach swoich zapomni, o własnem ognisku pomyśli — i stworzy sobie szczęście, które i jej szczęściem też będzie.
Myślała tak, chociaż nie mogła zapomnieć, że Marcia jest już dla niej na zawsze straconą, że nigdy jej matką swoją nie nazwie.
Ilekroć sędzina spojrzała w stronę Zielonki, zawsze łzy stawały w jej oczach, zawsze tęskniła do tej dzieweczki zacnej, szlachetnej, w której pięknej duszy widziała skarby prawdziwe.
Była to wszakże bezpowrotna już strata.
Panna Marta wyszła za mąż i w małżeństwie była, jak się zdawało, szczęśliwa. Być może, że zwycięztwo w walce z pierwszem uczuciem nie przyszło jej z łatwością; być może, że opłakała gorzko zawód pierwszej swej miłości, lecz dziś śladów tej walki już nie znać.
Jest spokojna, oddana swemu zatrudnieniu, przywiązana do męża i szanująca go.
On porzucił poprzednie swe zajęcie i teraz do gospodarstwa się bierze. Miał do tego zamiłowanie od dzieciństwa, lecz los rzucił go wcześnie na twardy bruk miejski, oderwał od pól i łąk szerokich. Dziś z zapałem i energią do nowego zawodu się bierze. Inteligentny, wykształcony, teoretyczne wiadomości czerpie z książek; mentorem zaś jego i kierownikiem na drodze praktycznej jest pan Onufry, zawołany gospodarz, roznamiętniony do swego zawodu.
Jego rady są doskonałą szkołą.
I teraz, raniutko, obadwaj, mistrz i uczeń, konno wyjechali w pole.
Pan Onufry na swoim spasłym człapaku siedzi jak na fotelu, fajeczkę ulubioną paląc; Zielski, jeszcze z siodłem nie dość obyty, nie może się jakoś uporać ze strzemionami, które mu uciekają ciągle.
Stary szlachcic brwi marszczy i mówi:
— Mój panie młody, jesteś eques latinus, czyli z przeproszeniem twego honoru: siedzisz na koniu, jak pies na płocie; a przecież nie święci garnki lepią. Weźże-no nogi w tył nieco, nie zginaj ich tak szkaradnie w kolanach, boć nie na kozackiej kulbace siedzisz. No tak! ramiona do siebie, łokcie do boków. Nie będzie ci przez jakiś czas dogodnie, ale za to później przyzwyczaisz się i będziesz siedział mocno, jak mur! Nie trzymaj szpicruty w ten sposób, jak gdybyś chciał muchy oganiać. Ostro, uszy do góry!
— Staram się przecież, jak mogę — odpowiedział Zielski — i dla miłości wujaszka (bo wujaszkiem w Zielonce pana Onufrego nazywano) gotów jestem ścigać się, skakać przez rowy i płoty...
— I rozbić sobie nos! Piękniebym wyglądał, gdybym cię dostawił do młodej żonki w takim stanie! Zaniechaj tedy wyścigów i pomnij na słowa mędrca, który powiada: festina lente, co znaczy: umiej, gdy potrzeba, być żółwiem! a Ezopus powiada: że żółw wściekłego zająca prześcignął. I we wszystkiem tak jest, mój kochany, że co nagle, to po dyable, a co się odwlecze, to nie uciecze... chociaż nulla regula sine exceptione, co znaczy: że mi Zozula upiekła, o czem tobie, mój panie, wiedzieć jednak nie można, bobyś sobie dziwaczne suppozycye mógł robić i jakiejś, czego Boże broń, żółciowej słabości się nabawić...
Zielski rozśmiał się.
— No, no, cóż znowu! nie przerażaj mnie, wujaszku; czy mi jakie niebezpieczeństwo grozi?
— Kto wie? kto wie? mój panie! ale mówmy lepiej de quibusdam aliis, co znaczy: o owsie. Przewróciła ci w głowie jakaś tam książka i wygadywałeś wczoraj herezye o płodozmianie. Wielkie to szczęście, że twój karbowy, Maciej, przy tem nie był, bo od tej daty miałby cię za ba i bardzo... a to źle... Przy tej sposobności upraszam cię również, abyś się przed chłopami ze swoją znajomością gospodarstwa nie wygadał. Radzę ci to we własnym twoim interesie, miewasz albowiem takie pomysły, że mógłby cię kto z nich okraść...
— Żartuj sobie wujaszek zdrów...
— Nie są to żadne jocosa, mój młody przyjacielu; z czasem nauczysz się gospodarować i będziesz discipulus supra magistrem, co znaczy: organistę śpiewać nauczysz.
— Jakbyś wiedział, mój wujaszku, że tak będzie, gdyż według mego zdania, jeżeli ktoś z silną wiarą i gorliwością do pracy bierze się do obranego zawodu, ten, prędzej czy później, cel zamierzony osiągnie.
— Masz słuszność, nie święci albowiem garnki lepią. Idzie jedynie o to, czy, biorąc się do gospodarstwa, ustąpiłeś tylko chęci żony, czyli też miałeś jakowąś specyalną do tego fachu inklinacyę?
— Ależ daję ci słowo, wujaszku, że zawsze od najmłodszych lat coś mnie do wsi ciągnęło; musiałem jednak stłumić w sobie zachcianki, bo, jak wiadomo, życie to tyran, który oppozycyi nie znosi. Człowiek radby tak lub owak, tymczasem konieczność stawia swoje veto i trzeba wszelkie marzenia i złudzenia wyrzucić za drzwi, daleko...
— Tak, tak, słusznie powiadasz: homo proponit, Deus disponit, co znaczy: chciałbym jagódki, a świat daje ci z przeproszeniem... rzepę.
— Ale teraz, skoro okoliczności złożyły się inaczej, gdy nastręczyła się ku temu sposobność, z całym zapałem biorę się do pracy. Jestem bardzo szczęśliwy, że się tak stało, że Staś objął moją posadę. On dążył zawsze do miasta i znalazł to, czego pragnął; mojem marzeniem była wieś i marzenie to zostało spełnionem.
— Wiesz co, mój młody przyjacielu i uczniu, gdyby nie to, że wiem, zkąd ród swój wywodzisz i czem się pieczętujesz, to gotówbym przysiądz, że pochodzisz z wybranego ludu.
— Jakto wujaszek rozumie?
— Ha no, bardzo prosto: rozumiałbym, że pochodzisz z żydów.
— Dlaczego?
— Bo nawet marzenia spełniają ci się z lichwiarskim procentem. Myślałeś zawsze o wsi, no — i dostałeś wieś z Marcią. Jeżeli ci mam prawdę powiedzieć, to sto wsi oddałbym za nią jedną... Ale próżne to rzeczy! Słusznie powiada mędrzec: tarde venientibus ossa, co się tłumaczy na polskie: że opieszałemu wszystko sprzątają z przed nosa...
— Mój wujaszku dobrodzieju, dajże już temu pokój! i tak dobrocią swoją zobowiązałeś moją żonę, że się prawie obejść bez ciebie nie może. Jak jeden dzień ciebie niema, zasypuje mnie wciąż pytaniami: — a gdzie pan Onufry? a gdzie wujaszek? czemu nie przyjechał? Czy broń Boże nie chory? Przygnębiony takiem brzemieniem pytań, zastanawiam się nieraz, gdzie ich źródło, gdzie przyczyna?
— Żebym był młodszy, to inaczej byś ty śpiewał, mój panie. Widziałbyś ty Marcię, jak swoje ucho!
Pan Onufry był prawie codziennym gościem, w domu Zielskich: jemu w gospodarstwie pomagał i pierwszemi krokami jego na tem polu kierował, z Marcią długie dysputy o obowiązkach ziemianki prowadził, słowem: niezbędnym prawie stał się w tym domu. A oprócz tego, wcale nie dwuznacznie dawał do zrozumienia, że i Wólkę swoją, i owe trochę grosza, które po ciotce Biedulskiej tak niespodziewanie odziedziczył, Marci lub też jej dzieciom zapisze.
— A cóż? — odzywał się nieraz — jestem sam, sam jeden, jak soliter w pierścieniu; krewnych blizkich nie mam, dalekich nie znam; zostawię więc fortunę takiej, która przynajmniej czasem za moją duszę westchnie i poczciwą o mnie pamięć zachowa...
Tłumaczono mu, żeby o takich smutnych rzeczach nie myślał, bo ani jego wiek nie jest tak późny, ani stan zdrowia obaw nie budzi — lecz on machał na to ręką i mówił:
— Całe życie moje byłem audax et intrepidus, co znaczy: żem się ani komornika, ani całego kahału żydów nie lękał; przeto możecie być pewni, że mnie i Szymon łopatą nie zastraszy. Umrzeć, to umrzeć; a że żyło się nie po psiemu, to trzeba też i skończyć po ludzku, skończyć tak, żeby przynajmniej dobre wspomnienie po sobie zostawić.
W taki sposób częstokroć odzywał się pan Onufry, a nawet podobno do regenta jeździł i formalny testament sporządził.
Sędziostwo bywali czasami w Zielonce, i rozbite chwilowo gronko sąsiedzkie znowu skupiać się bardziej zaczęło. Jeden tylko sędzic na uboczu się trzymał i poza obrębem fabryki rzadko się pokazywał.
Stary Szymon, jak dawniej, tak i teraz, dzwonił na Anioł Pański, groby ludziom kopał i w kościele porządki czynił, a całem jego zmartwieniem była myśl o śmierci. Nie straszyła go wprawdzie śmierć sama, jako śmierć, lecz jej następstwo, a mianowicie pytanie: „jak będzie wyglądał dom Boży bez swego sługi Szymona?”
Nasz znajomy Boruch dorabia się fortuny. Nie lubi tylko wspominać o przygodzie swojej na grobli i o tym paskudniku, co w starej wierzbie mieszkał.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W Zielonce całe towarzystwo z okolicy zebrało się na herbatę i gawędkę. Brakowało tylko pana Onufrego, który od kilku tygodni za interesami w Warszawie bawił. W tych dniach miał właśnie powrócić, i Zielski, zaniepokojony, że jeszcze go nie widać, posłał chłopca do Wólki z zapytaniem.
Zanim chłopak zdążył powrócić, już pan Onufry stawił się we własnej osobie, a powitawszy towarzystwo, zaraz zasypany został gradem pytań: co się dzieje w wielkim świecie? co słychać?
— Pozwólcież państwo — zawołał — niech cokolwiek odpocznę i pokrzepię czemkolwiek nadwątlone siły. Potem muszę zebrać myśli i wspomnienia, żeby módz opowiadać porządnie, jak na człowieka statecznego przystoi...
Przeciwko takiemu argumentowi naturalnie nikt nie oponował i pan Onufry zabrał się z całą powagą do pokrzepienia sił nadwątlonych, a raczej do zaspokojenia olbrzymiego apetytu...
Gdy ważną tę czynność już skończył, rzekł:
— No, moi państwo, jestem na wasze usługi i relacyę zdam węzłowatą a krótką. In primis zaznaczam, że de publicis z jednej strony pustki — z drugiej bieda aż piszczy, o czem zresztą niema się co rozwodzić, bo to samo nawet już wróble na dachu śpiewają... Zostawimy więc tę materyę na boku, a natomiast przejdziemy do czego innego. Spotkałem, wyobraźcie sobie, dawnego znajomego i sąsiada...
— Kogo? kogo? — zapytano.
— Szedłem przez Saski ogród, powracając z banku; gorąco było szkaradne, więc chciałem sobie upatrzyć ławeczkę, żeby usiąść i trochę odetchnąć. Rzuciłem okiem tu i tam, ale wszędzie pełno wystrojonych dam i dzieci. Po długiem rozglądaniu się — dostrzegam, że na ławeczce oddalonej siedzi jakiś człowieczek stary, przygnębiony — ot dziadowina. Sądziłem, że to jakiś emeryt, myślę sobie więc siąść koło niego, i wszcząć gawędkę. Jakoż zbliżam się — i spostrzegam, że ten dziadowina, to znajomy, ex-sąsiad!
— Któż taki?
— Ano — ów pan Kintz, niemiec, który mieszkał w Bogatem.
— Kintz?!
— Tak jest... tak. On sam we własnej osobie; ale taki jakiś pobladły, taki zmizerowany, żeby go jak przypuszczam, nawet rodzona matka nie poznała...
— Cóż mu się stało?
— Ano... czekajcież, opowiem. Zbliżyłem się do niego, przywitałem... o mało się nie rozpłakał. Mówił, że mu tak było w naszej okolicy dobrze, spokojnie... że nie może odżałować tego, iż nasze strony porzucił. Był to, co prawda, żal post festum, co znaczy: musztarda po obiedzie, ale zawsze żal. Nie wyjawiał wprawdzie, co mu dolega, odzywał się półsłówkami i półgębkiem; ale ze słów jego przebijała gorycz. W gruncie rzeczy, co mnie tam ostatecznie mógł obchodzić ten niemiec i jego zmartwienia?! ale natura szlachecka taka już jest, że z płaczącymi musi płakać, choćby to nawet był krokodyl, bo każdy smutek budzi współczucie. Przysiadłem się tedy do szwaba, zacząłem go badać, zachodzić okolicznie ztąd i zowąd — aż nareszcie zaprosiłem na lampeczkę...
— To twoja metoda, panie Onufry — odezwał się sędzia.
— Jakbyś sąsiad wiedział, że metoda, której sam przecież próbowałeś nieraz... metoda wcale dobra, poczciwa... notandum, jeżeli wino nie kwaśne. Kintz zna Warszawę na wylot, więc zaprowadził w zacne miejsce, na Stare Miasto, do kamienicy, w której sieni wisi u sklepienia okręt, bardzo foremny, a w izbie są pod ścianami ławy staroświeckie, starsze od nas wszystkich...
— Znam ja te ławy, znam! — rzekł sędzia.
— Nie wątpię o tem... któż ich nie zna? Otóż tam, do owego asylum, czyli, jaśniej mówiąc, handelku, poszliśmy z Kintzem. Miałem trochę czasu... więc gadu gadu, a buteleczka na stół. Otóż, że wino, dobre zwłaszcza, ma moc rozwiązywania języków, więc się niemczyk wygadał: że duże straty poniósł, że go zmartwienia trapią, że mu życie obrzydło. Wzdychałem wraz z nim, i nie kłamię, że nie jedna łza wpadła w moją lampkę.
— Ale cóż za powód zmartwień pana Kintza? — zapytała sędzina — chyba zbankrutował, albo mu się jaki interes nie powiódł? O ile wiem, zajmował się różnemi finansowemi sprawami.
— Pani dobrodziejko — odrzekł pan Onufry — on nie zbankrutował; lecz okradziono go szpetnie. Wszystką gotówkę zabrano mu z domu.
— Kto?
— Był taki przyjaciel; ale nad straty pieniężne większe miał zmartwienie z powodu córki...
— Przecież podobno za maż wyszła? — odezwała się Marcia.
— Właśnie w tem sęk. Pani dobrodziejce zdaje się, że każda panna, za mąż wyszedłszy, osiada w Zielonce, bawi się w gospodarstwo i siedzi jak u Pana Boga za piecem... Nie. Mogę nawet zapewnić panią, że w większej liczbie wypadków dzieje się grubo inaczej, o czem dużoby mógł powiedzieć ksiądz Andrzej, jako w sprawach rozwodowych biegły.
— Ależ mój panie Onufry, odchodzisz od przedmiotu.
— Jeżeli mąż panny Kintzówny jest przedmiotem... to do niego powracam. Był to, jak mi stary Kintz opowiadał, człowiek osobliwie gładki, wszystkiemi językami mówił i trudnił się śpiewaniem w teatrze, co ma być bardzo zyskownym procederem, chociaż jestem pewny, że tutejsi żydzi na taką śpiewającą hypotekę nie daliby grosza... Otóż jegomość ów rozamorował pannę i ożenił się z nią. Papa podobno protestował, ale córeczka rzekła: Sic volo, sic jubeo, co znaczy: Święty Boże nie pomoże, i stary musiał się zgodzić. Właściwego pochodzenia swego zięcia Kintz dojść nie mógł; ale pogodził się z losem, tem bardziej, że zdawało się, iż córunia jest bardzo szczęśliwa. I istotnie ona grała, a on śpiewał, więc też żyli sobie jak para słowików... Po niejakim czasie, szczęśliwemu panu młodemu sprzykrzyło się śpiewanie, więc też pewnego pięknego poranka zniknął gdzieś, nie powiedziawszy nawet „bądźcie zdrowi...”
— Uciekł od żony?!
— A tak, tak. Niewiadomo było zkąd przyszedł, niewiadomo też gdzie się podział.
— Dopieroż musiała rozpaczać, biedna!
— Przy tem, jak rozpaczała, nie byłem, od niej samej też relacyi nie miałem; ale to wiem dokumentnie, że stary Kintz bardzo rozpaczał. Miły zięciaszek nie odszedł z domu z próżnemi rękami i, na pamiątkę, zabrał tam coś z kasy...
— Okropność!
— Ile to tam na pieniądze wynosiło, nie wiem; ale miarkuję, że musiało być sporo, gdyż niemiec do tej pory uspokoić się nie może. No — ale stało się już. Pocieszałem szwaba, jak mogłem...
— Córka zapewne teraz jest przy nim?
— Ale gdzież tam!
— Pojechała zguby szukać?
— I to nie. Owszem, powiedziała, że nawet nie chce znać swego najczulszego małżonka.
— Więc?
— Ano więc, ponieważ jej świat obrzydł, życie się sprzykrzyło, a na ludzi patrzeć nie mogła — wstąpiła do teatru i grywa w jakiemś mieście niemieckiem, którego nazwy nie pomnę. Ojciec podobno nie zgadzał się, ale panna Izabela ma silną wolę, więc ojcowskie nauki nie pomogły. Doprawdy żal mi się zrobiło biednego szwaba.... Stary okradziony, osamotniony, sierota. Chciałem go pocieszyć w granicach mojej możności — to też, oprócz wszelkich kondolencyj ustnych, dałem jeszcze jedną butelczynę za dukata... Miało to skutek taki, że się biedny niemczysko na dobre rozbeczał, jak małe dziecko, i ledwie go mogłem utulić. Ha! quod potui feci, co znaczy: chciałem mu zalać robaka...
Podczas opowiadania pana Onufrego, sędzina była mocno wzruszona. Stanęła jej w pamięci chwila, gdy tu, w tym samym dworku, syn jej poznał ową pannę i dla niej porzucił prawdziwe, ciche szczęście, które się uśmiechało do niego.
Zrozumiał pan Onufry myśl biednej matki i rzekł półgłosem:
— Pani sędzino dobrodziejko... nie masz złego, któreby w części chociaż na dobre nie wyszło... a znowuż prawdą jest...
— Nie mówmy już o tem — rzekła z westchnieniem.
Gdy się już goście rozjechali do domów, Marcia usiadła przy otwartem oknie i, zamyślona, patrzyła w niebo, gwiazdami usiane. Z pół mroku nocy pogodnej wychylały się drzewa, szepczące drobnemi listkami. Wietrzyk roznosił aromatyczny zapach kwiatów, woda rzeki, przeciskając się przez szluzę, szumiała... a niedaleko ztamtąd, o milę, przed gmachem fabrycznym stał pan Jan, zapatrzył się w gwiazdy i dumał...
Może utraconego szczęścia żałował.