Stracone szczęście/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Stracone szczęście
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom VII
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1896
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Klemens Junosza.
WYBÓR PISM
w X Tomach.
TOM VII.
Stracone Szczęście.
POWIEŚĆ.
Nakładem Autora.
WARSZAWA.
Druk Tow. Kom. St. J. Zaleski & Co, Złota 3.
1896.
Дозволено Цензурою.
Варшава, Мая 28 дня 1896 года.







I.

Pierwsze utarczki poranku z nocą, światła z ciemnością, już się zaczęły na wschodzie.
Jak przednia straż słonecznych promieni, bladawa smuga światła zarysowała się na samym skraju widnokręgu, obejmując część ziemi niby wspaniałym pasem litym, znalezionym w niewyczerpanej skarbnicy starych, ale zawsze nowych cudów przyrody.
Drobne ptaszki w polu odzywać się zaczęły, witając nadchodzący dzień; gwiazdy, mrugając trwożnie, bladły, noc ustępować zaczynała powoli, broniąc panowania swego zaciekle.
Łąki, wody, doliny były jeszcze w jej mocy, ale wieżyczka kościelna, smukłe topole i lipy prastare wydobywały się już z oceanu mroków. Ciemność ustępowała światłu i zdawała się rzucać groźbę złowrogą:
— Poczekaj, ty jasne, ty słońce! ustąpisz mi wieczorem, a mroki moje ogarną świat!
Odwieczna, zawzięta, codzień praktykowana rewolucya i reakcya odbywała się na niebie. Mrok ustępował powoli, nieznacznie, cofał się w porządku, uznając konieczność, ale za wygranę nie dając.
We wsi ruchu jeszcze nie było, ludzie spali snem spracowanych, a taki sen najtwardszy.
Z chaty najbliżej kościoła położonej, wyszedł człowieczyna niewielkiego wzrostu, przygarbiony nieco, na jedną nogę kulawy i, brzęcząc ogromnemi kluczami, ku kościołowi podążał.
O kilka kroków za człowiekiem wlókł się pies, osobliwy w swoim rodzaju — bez ogona, z nastroszoną siercią i stojącemi uszami.
Kiedy człowiek ciężki klucz w zamek kościelnych drzwi wkładał, pies usiadł na szerokim, płaskim kamieniu, ziewnął i uszy stojące jeszcze bardziej nastroszył.
Widocznie miał on przyzwyczajenia swoje, tak samo jak i jego pan, który, z trudnością otwierając zardzewiałe zamki, mówił:
— Kurta! masz mi tu siedzieć, gałganie, jak mur, ani się ruszyć! Jakby kto szedł, to szczekaj, bo to twoje psie prawo, a do kościoła nie właź, boś pies, a psu nie godzi się po świętem miejscu stąpać.
Kurta ziewnął, jakby na dowód że zrozumiał, czego od niego żądano — i nie dziw: od lat dwunastu psisko codzień tej instrukcyi słuchał, więc musiała mu głęboko utkwić w pamięci. Niegdyś, niegdyś, jeszcze bardzo młodym i roztrzepanym będąc, Kurta wpadł za Szymonem do kościoła, ale, obity miotłą, cofnąć się musiał. Dziś wie, że mu tam wchodzić nie wolno; wysiaduje więc na kamieniu, cierpliwie czekając, aż pan jego robotę swoją skończy.
W kościele było prawie ciemno — jedyna lampa wisząca przed wielkim ołtarzem, rzucała migotliwe, czerwonawe blaski. W tych ruchliwych, niepewnych przebłyskach chwilowo można było dostrzedz jakąś łukowatą linię gotyckiego sklepienia, obraz świętego, postać białego, skrzydlatego anioła, lub posąg biskupa w infule, z pastorałem złoconym, zdobiący który z ołtarzy.
Było dziwnie poważnie i pięknie w tym kościołku niewielkim, gotyckim stylem zbudowanym. Przy migotliwem oświetleniu jedynej lampy ostrołuki wyższemi się jeszcze zdawały, harmonijne ich linie poruszały się niby, wyciągały, rosły, biegły coraz wyżej, jak modlitwa szczera, jak westchnienie...
Gdy Szymon drzwi otworzył, pęd powietrza płomień lampy poruszył — i oto z ciemności wychyliła się przytwierdzona do ławki czarna chorągiew żałobna, z trupią głową, na krzyż złożonemi piszczelami i wszelkiemi emblematami śmierci. Wychyliła się z ciemności, jak milczące „memento mori”, i znów zniknęła w mrokach; płomyk zachwiał się, zakołysał i padł na białą postać Anioła Zmartwychwstania, wyrzeźbioną z marmuru, — na obraz Chrystusa, dźwigającego krzyż ciężki, — to znów na szlachetną twarz męczennika, zapatrzoną w niebo.
Szymon na chwilkę ukląkł przed wielkim ołtarzem, pomodlił się gorąco, po chłopsku, a potem ujął w obie ręce sznur od sygnaturki i, odmawiając głośno „Anioł Pański”, dzwonić zaczął.
Odgłos dzwonka rozbrzmiewał daleko, wiatr niósł go na swoich skrzydłach na pola, na łąki. We wsi ludzie wstawać zaczęli, skrzypnęły drzwi od chat, skrzypnęły żórawie studzienne, odezwały się dzwonki i klekotki, zawieszone na szyjach krów; pastuch gromadził bydło w uliczce, a złocisty pas na wschodzie coraz bogatszym, coraz jaśniejszym się stawał i dziwnie różowych barw nabierał. Noc, zwyciężona, uciekała ze wstydem, pobita na wszystkich punktach sromotnie; uciekała, nie mogąc znieść widoku słońca, które lada moment, jak tryumfator, wjedzie na wozie złocistym, w majestacie purpury i blasków.
Przez kościelne okna wpada światło dzienne, lampa przed „sanctissimum” blednie i już nie czerwonym, lecz żółtawym płomykiem migoce. Obrazy, rzeźby, ołtarze, łuki sklepień rysują się jasno, a na posadzce z ciosowego kamienia, jak tęcza siedmiobarwna, ułożyły się smugi światła, przedzierającego się przez kolorowe okno, będące ponad wielkim ołtarzem.
Ponad drzwiami prowadzącemi do skarbca kościelnego, wiszą dwa portrety. Mężczyzna o marsowatem spojrzeniu, z piersią zakutą w stal, z buzdyganem w dłoni, z sumiastemi wąsami i wysoko podgoloną czupryną, — a obok niego niewiasta, matrona jakaś poważna, w dziwnym stroju, pół zakonnym, pół świeckim.
To są wizerunki założycieli tego kościoła, zabytki z XVII stulecia.
Podanie mówi, że ci dwoje, mąż i żona, siedmiu synów w wojnie ze szwedami stracili, a nie mając dla kogo już zbierać, osieroceni, zboleli, na przebłaganie Boga za grzechy swoje, kościół ten ufundowali.
O założycielach tego kościoła Szymon opowiadać lubi legendy, pełne cudowności i tajemniczego uroku. Szymon może coś o tem wiedzieć, gdyż ma tradycye rodzinne, podania z dawnych, bardzo dawnych czasów. To nie zwyczajny dziad, którego przypadek, zbieg okoliczności, lub kalectwo do kościelnej zapędziły służby... nie! to dziad z dziada pradziada, arystokrata w swoim rodzaju, patrycyusz. On z dumą kościół zamiata, z dumą dzierży swój kijek z kapturkiem do gaszenia świec, a w kopaniu grobów ma się za pierwszego mistrza. Nie żałuje on ziemi umarłym — kopie im doły wygodne, obszerne, głębokie; boć grób to nie chałupa, to nie marna siedziba na rok, czy na dziesięć lat czasu, ale na długie, długie wieki, aż do dnia ostatecznego sądu.
Kiedy Szymon kościół kończył zamiatać, rozległo się gwałtowne ujadanie Kurty.
— Co to znaczy? — mruknął stary — co to jest? Pewnikiem ktoś po księdza do chorego.
To mówiąc, dziad przed kościół wyszedł.
Koło bramy cmentarnej stała biedka żydowska, a właściciel jej kierował się ku plebanii.
— Boruch! — zawołał Szymon — hej, Boruch!
Żyd się obejrzał.
— Ny, Boruch, tak, Boruch; ale czego tak krzyczycie, Szymonie?
— Dziwno mi, żeście tak rano przyjechali i żeście tu, u nas... Jaka was bieda niesie? do kogo?
— Bieda! aj, aj, panie Szymonie, czy to bieda człowieka nosi? Nie! Po mojemu, to człowiek biedę niesie na swojej głowie, na plecach, w kieszeni... Ona wszędzie wlezie, nieprawda, Szymonie?...
— A juści... tak... biednemu zawdy wiatr w oczy... wam żydom co innego; pieniędzy macie jak lodu.
— Aj, aj! co wy powiadacie, Szymonie! niech nasze wrogi takich pieniędzy nie mają. Taki czas! taki paskudny czas! Czy to się co zarobi? Powiedzcie mi, czy proboszcz w domu?
— A gdzieżby zaś miał być? Jest, niedługo wstanie, choć do późna coś robił, albo pisał, bo się jeszcze po północku w oknie świeciło. Interes pewnie macie do niego?
— Interes, nie interes; tak sobie, małe rozmówienie.
— Zgadnę... pewnie sad chcecie w arendę?
— Ładny interes, dalibóg! Co wy gadacie, Szymonie? Czy to ja, broń Boże, szewc, czy krawiec, żebym sady dzierżawił. Ja nie z takiej familii... ja z dobrego rodu i sam też byłem duchowny i uczony.
— Rabinem byliście?
— Et! co tam! — odrzekł niechętnie — wy się na tem nie znacie; wam z tego tylko śmiech, co u nas honor wielki. Pozwólcie-no, ja tu sobie siądę na kamieniu, poczekam krzynkę, nim się ksiądz obudzi. Może macie trochę tabaki, Szymonie?
— Ho! ho! jakżeżbym ja był bez tabaki! Toć sam ją kręcę i pewnie lepszej nawet kozienicki rabin nie niuchał... Spróbujcie-no...
To mówiąc Szymon podał żydowi rożek, pełen zielonego proszku.
— Wasza prawda — rzekł Boruch, — to jest rarytna tabaka; nie wiedziałem, że z was taki mechanik, Szymonie... Ona kręci w nosie jak ogień... Oj, oj, Szymonie, panie Szymonie, teraz się wszystko kręci. Pan Bóg kręci swój świat, ludzie kręcą swój handel i naprzeciwko Pana Boga duże kręcicielstwo robią... żeby im wszystkie kości pokręciło! Przez to na świecie jest źle... Powiedzcie mi, Szymonie, czy tu wczoraj u księdza nie był kto z Zielonki?
— Na co wam to wiedzieć?
— Na co? Jakie na co? tak sobie. Oj waj, mogę wiedzieć, mogę nie wiedzieć... żebym nie miał tylko większego nieszczęścia! Wy, Szymonie, jesteście mądry człowiek, wy macie głowę na plecach! U nas powiadają, że głowa to grunt! Ja wam co powiem: wy jesteście za dziada, ja byłem dawno, dawno za szkolnika. Wy sobie dzwonicie we dzwonek; ja, bywało, stukałem kijem w okna, a co piątek krzyczałem: in szuł arajn! żeby żydzi szli modlić się do szkoły. To my powinni być jak przyjaciele.
Szymon niechętnie ręką machnął.
— Co to równać!? — rzekł.
— Wiadomo, co nie równać — odparł Boruch; — niech ten zginie, kto równa, niech idzie głową do ziemi! To co innego, tamto co innego; tylko mnie się tak widzi, że Pan Bóg jeden jest dla nas wszystkich.
— Wiadomo...
— A komu wy służycie? wy służycie Panu Bogu; a komu ja służyłem? ja służyłem także Panu Bogu. Gospodarz ma, nie przymierzając, dwa konie: jeden trochę włogawy, a drugi dychawiczny... to jest para koni! Z jednej ręki mają owies, jeden bat nad niemi. Wy to rozumiecie, Szymonie, wy mądry człowiek... A powiedzcie mi, czy tu i panienka z Zielonki wczoraj była?
— Nie, panienka nie była...
— Ja tak sobie sam miarkowałem. On nie lubi z kobietami jeździć... on tu musiał sam być.
— Co wam tak dziś Zielonka w głowę zajechała? Czy był? czy nie był? Już-to pewnie musicie coś kręcić.
— Co mam kręcić!! co kręcić!? niech moje wrogi kark skręcą. Ot, tak sobie pytałem; powiedzieliście, że był, niech on sobie był... co mi z tego przyjdzie?
— Ja powiedziałem, że był?
— A kto? Powiedzieliście, że bez panienki przyjeżdżał.
— Nieprawda!
— Jeśli tak, toście zełgali, Szymonie.
— Jakżem zełgał, kiedym nic nie powiedział!
— Nie spodziewałem się po waszej mądrej głowie, że nie rozumiecie takiej prostej rzeczy. Na jednę stronę ja mówiłem, że z Zielonki pan był, a wyście powiedzieli, że to nieprawda; na drugą stronę, ja mówię, żeście zełgali, a wy powiadacie, że to także nieprawda; teraz ja was się spytam: gdzie jest prawda?
Szymon się zamyślił.
— Nie pasuje, całkiem nie pasuje — rzekł Boruch. — Każdy człowiek powinien chodzić z prawdą, chyba że mu inaczej droga wypadnie.
— Co tam! wypadło, czy nie wypadło! Był i już.
— Wy sobie lubicie czasem żartować, bo macie taką naturę; ale w końcu zawsze powiecie prawdę. Ja was znam; i jakbym, na ten przykład, spytał się was, po co on tu przyjeżdżał, to wy powiecie, że nie wiecie po co. I to będzie też prawda...
— Otóż nie będzie prawda, bo wiem!
— Zkądbyście wiedzieli? Czy oni was posadzili z sobą do herbaty? Oj, wy lubicie czasem pływać sobie po piasku, panie Szymonie...
— Do herbaty nie siadałem, bo dziad księdzu nie równość; alem samowar przynosił i słyszałem, co było gadane. Cóż to, tfy! do starego licha, ludzie mnie się mają wystrzegać, czy co?
— Ny, ny, nie gniewajcie się; wy dobry człowiek, Szymonie, wyście nieśli samowar, wy wszystko wiecie. Oj, oj, cobyście nie mieli wiedzieć... wy także wiecie, że on pieniędzy chciał...
— A tak! chciał, bo chciał; i dostał, bo dostał; i tyle dostał, ile chciał; bo u nas tak: jak dać, to dać... i siabas!
— Jakto u was?
— No, u nas, tu, na plebanii, przy kościele, i już! U nas, to u nas. Tfy, szkoda gęby psuć! Idźcie lepiej szkapę swoją poratujcie, bo jej chomont wlazł na łeb, jeszcze jej ślepie wygniecie.
— To bajki! ona tego zwyczajna; ona już siedem lat ślepa na oba oczy, to trzeciego sobie nie wygniecie, bo go nie ma. Ny, ny, nie odchodźcie-no, panie Szymonie. Coście dziś tacy źli? Czy was jaka brzydka mucha ukąsiła?
— Zły jestem, bom zły; a jakem zły, to nie gadam przez złość! Proboszcz wstał, w okno patrzy, muszę iść do niego, bo takie moje prawo i skutek!
Boruch długą brodę pogładził, trochę z kurzu kapotę strząsnął, pas na sobie poprawił i powoli ku plebanii poszedł.
Gdy Boruch przyszedł na probostwo, zastał zaraz w pierwszym pokoju sprzątającego Szymona.
Dziad widocznie był zły, zamiatał bowiem z takim impetem, że o mało szczotki nie połamał, a przytem stękał i wzdychał okropnie.
— Ny, panie Szymonie — rzekł żyd, — musieliście bardzo źle spać tej nocy, albo może, nie przymawiając...
— Co?
— Może mieliście jakie zmartwienie od żony?
— Ja!?
— Choćby i wy... Co chcecie, inna baba gorsza od samego dyabła.
— No, to co?
— Całkiem nic, ja tylko tak sobie powiadam, ja do wielmożnego proboszcza przyszedłem.
— Wnet tu ksiądz przyjdzie; jeno jak macie co gadać, to krótko, bo do kościoła pójdzie.
— Co ja mam gadać? co gadać?! całe gadanie: dwa słowa.
— Jak tam chcecie; ja idę dzwonić.
— Po co?
Szymon chciał odpowiedzieć, lecz w tej chwili ksiądz wszedł do pokoju.
Boruch z uprzejmością wielką do samej ziemi się skłonił.
— Kłaniam — rzekł, — bardzo kłaniam wielmożnego kanonika dobrodzieja.
— Jak się masz, panie Boruch? Cóż cię to w moje progi sprowadza?
— Bogu dziękować, nic; tak sobie wstąpiłem przejazdem...
— Dokąd-że dążysz?
— Tak... za interesem, wiadomo księdzu kanonikowi, jak żyd: tu trochę, tam trochę, aby żyć...
Szymon sprzątanie skończył i wyszedł. Boruch obejrzał się uważnie na wszystkie strony i rzekł ciszej:
— Ja powiem całą prawdę: ja trochę do Zielonki jadę...
— Po co?
— Niby tam miała być dziś licytacya...
— I miałbyś też sumienie?...
— Co sumienie? Jakie sumienie? Czy ja tam jadę, broń Boże, kogo zabić, albo okraść?... Ja jadę co kupić...
— Ale zawsze; komu, jak komu, ale tobie, mój panie Boruchu, nie wypada; tam dorobiłeś się, porosłeś w pierze, na kupca wyszedłeś, a teraz jedziesz ich licytować! fe!
— Sprawiedliwe słowo wielmożny kanonik powiedział; to też ja już tam nie pojadę, ja sobie wrócę z tego miejsca prosto do domu...
— Bardzo jestem kontent, że cię moje słowa przekonały; szczerze się cieszę... widzę, że jesteś dobry człowiek.
— Ny, ja zawsze bułem dobry człowiek; a powtóre, że ja słyszałem, że tam licytacyi wcale nie będzie...
— Nie będzie?
— Tak jest... Mnie już to na drodze żydki powiedzieli. Ten pan z Zielonki to cały kot; zdaje się, że już leci z trzeciego piętra, leci, leci, już zleciał jak kot... i znowuż żyje. On szczęście ma i zawsze znajdzie ludzi, co jemu pomogą. Dalibóg, ja nie wiem, gdzie oni widzą swoją ewikcyę?...
— Hm... uczciwość to podobno najlepsza ewikcya, Boruchu.
— Uczciwość? Niema co gadać, ładny to interes, ale niezawsze pewny; i to właśnie mnie dziwno..
— Nie dziw się; człowiek powinien wspomagać człowieka w nieszczęściu, więc i ten pan z Zielonki pomoc znalazł.
— Znalazł... nu, nu, a czy to na długo wystarczy? Nie sprzedadzą go dziś, to sprzedadzą jutro; nie jutro, to za rok!
— To zobaczymy...
— Co nie mamy zobaczyć, aby jeno Pan Bóg zdrowie dał... Nu, ale ja jemu tego nie życzę; a kiedy wielmożny kanonik sam powiada, żeby nie jechać, to ja nie jadę; na jego godne słowo, ja wierzę, że z tej licytacyi nic nie będzie.
— Zdaje mi się, że nic.
— I mnie się tak zdaje... Padam do nóg wielmożnego kanonika dobrodzieja.
— Już odjeżdżasz, panie Boruch, cóż ci tak pilno? Zdaje mi się, że miałeś jakiś interes... mów...
— Już po interesie; wiem, że licytacyi nie będzie, po co mam próżno szkapę gonić? Ona i tak ledwie dycha, a do Zielonki jeszcze dwie mile drogi.
— A no, to bądź-że zdrów.
— Daj Boże zdrowie wielmożnego kanonika... Ja już jadę, na mnie tam drugie żydki czekają przed karczmą.
Z temi słowami Boruch wyszedł. Po chwili wsiadł na biedkę i znalazł się niebawem przed karczmą, gdzie oczekiwało go liczne grono współwyznawców.
Przed budynkiem karczemnym stały biedki, wasągi i wasążki, zaś w izbie arendarza kilkunastu żydów odmawiało swoje poranne modlitwy.
Odziani w białe płachty z czarnemi u brzegów szlakami, z rękami obnażonemi, okręconemi rzemieniem, zwróceni twarzą do wschodu, modlili się głośno, z płaczem, krzykiem, lamentem, jak na prawowiernych żydów przystoi.
Boruch, wszedłszy do izby, worek swój z „nabożeństwem” rozwinął, płachtę na grzbiet narzucił i po chwili basowy głos jego zmieszał się z ogólnym chórem nabożnych lamentów.
Arendarka tymczasem, ziewająca, w czerwonej spódnicy, krzątała się koło komina, zajęta przygotowaniem śniadania dla tak licznej czeredy; w kącie izby karczemnej wędrowny druciarz, odłożywszy na bok wiązkę pułapek na myszy i drobnych naczyń blaszanych, łatał sobie kierpcie, w długich wędrówkach podarte — i zukosa rzucał przelotne wejrzenia na żydów, kiwających się zawzięcie w modlitewnej ekstazie.
Słońce jaśniało już we wszystkich blaskach swego majestatu i złociło drobne szybki w oknach plebanii, tysiące pszczół z głośnym brzękiem uwijało się pomiędzy gałęźmi lip kwitnących, jaskółki za muszkami goniły, bocian klekotał na gnieździe, a z dzwonnicy kościelnej rozbrzmiewał melodyjny głos dzwonu...
Ładny kościołek, na niewielkim wzgórzu stojący, panował nad całą okolicą, malowniczą, posiadającą ów smętny a pełen poezyi urok, równinom tylko właściwy.
Wioska była dość duża — białe chaty, słomianemi strzechami kryte, chowały się pod cieniem lip rozłożystych; w ogródkach czerwieniły się wiśnie, drażniąc apetyt wróbli, wilg i wiejskich dzieciaków, które wdrapywały się na płoty chróściane, aby zerwać smaczny — i zapewne zakazany — owoc.
W karczmie rejwach był wielki. Żydzi, wysłuchawszy relacyi Borucha, wszczęli między sobą spór żywy: gestykulowali, krzyczeli i wogóle znać było, że są pod wpływem jakiegoś niepowodzenia lub zawodu.
Zostawmy ich w spokoju, a przejdźmy natomiast do plebanii i, korzystając z nieobecności gospodarza, który poszedł właśnie mszę odprawiać, rozejrzyjmy się bliżej.
Cisza panuje w tym zakątku; przez małe okienka, wychodzące na ogród, zaglądają zielone drzew gałęzie i wpływa strumień świeżego, balsamicznego powietrza. Ściany bielone, czyste, zdobi kilka obrazów. Piękny stary sztych przedstawia Sykstyńską Madonnę, — olejne niewykwintnego pędzla malowidło wyobraża „Wieczerzę Pańską”. Ponad drzwiami, do drugiego prowadzącemi pokoju, wisi portret biskupa, — a w drugim pokoju, który jest sypialnią i gabinetem zarazem, nad łóżkiem zawieszony jest duży czarny krucyfiks, a na innych ścianach portrety ks. Józefa i Kościuszki.
Pierwszy pokój do przyjęcia gości służy. Jest w nim staroświecka jesionowa kanapa, takiż stół, kilka krzeseł i komoda.
W rogu duży komin, na którym podczas jesieni i w zimie grube szczapy drzewa płoną zazwyczaj.
W drugim pokoju łóżko, klęcznik, oszklona szafa książek pełna — oto wszystko.
Całe to mieszkanko miało pozór celi zakonnej, tylko że dostęp do niego był dla każdego łatwy.
Nikt napróżno nie wszedł w te drzwi nizkie, a każdy odchodził ztąd pocieszony, weselszy, silniejszy na duchu. Gospodarz tego domku umiał osuszać łzy i goić rany bolesne, umiał wlewać ufność i nadzieję w serca zrozpaczonych i wątpiących. Słowa jego niewyszukane, pełne pokory i prostoty, wkradały się do duszy i miały moc kojącego balsamu i siłę przekonania zarazem. Nieraz, wśród nocy ciemnej, podczas słoty jesiennej, lub zimowej zawiei, kołatał ktoś do tych drzwi i księdza do umierającego wzywał — i oto siedemdziesięcioletni starzec, z rzeźkością młodzieńca, zrywał się z łóżka i śpieszył, nie zważając, czy wicher wieje, czy deszcz oczy zalewa.
Nad biurkiem widzimy zawieszoną książeczkę. Zdejmijmy ją z gwoździa i otwórzmy, w niej znajdziemy nazwisko naszego proboszcza: „Komorno, Andreas Nałęcz curatus”, z niej dowiemy się także, że ksiądz Andrzej liczy już siedemdziesiąt lat wieku, a ledwie dwanaście kapłaństwa.
Gdzież więc poprzednio życie pędził? W jakiej szkole wyrobił sobie ten hart ducha, spokój i pogodę umysłu?
Dużoby o tem mówić. Szczegóły, z których złożyło się to życie, zapełnićby mogły księgę.
Część z nich znaną jest w tradycyach pewnej biednej rodziny szlacheckiej na Podlasiu, część pamiętają obcy ludzie, po szerokim świecie rozproszeni, — ale całość mógłby tylko chyba sam ksiądz Andrzej opowiedzieć... gdyby chciał kiedy co mówić o sobie. Niestety, nie ma on tego zwyczaju. Zapytany, odpowiada zwykle wymijająco, niechętnie i na inny przedmiot zwraca rozmowę.
— Co było, a nie jest, nie pisze się w regestr — mówi...
Wypatrzono go jednak, bo czegóż na prowincyi nie wypatrzą? Wypatrzono więc, że ma księgę dużą, oprawną, którą starannie chowa i na klucz zamyka. Powiadają, że coś pisze wieczorami w tej księdze, że to jest jego pamiętnik.
Ile w tem prawdy, nie wiem. Widziałem raz zdaleka tę księgę, alem do niej zaglądać nie śmiał. Na co podpatrywać czyje tajemnice?
Nawet ciekawy z natury Szymon już nie bada, chociaż z początku miał wielką do tego ochotę i nie mógł się pogodzić z myślą, że nie zna „swego jegomości“ na wylot.
Martwił się tem nawet, bo trzeba wiedzieć, że Szymon nie był zwyczajnym dziadem, jak inny, taki, co dziś kościół zamiata, a jutro do żyda w służbę pójdzie. To był dziad z dziadów, z dziada pradziada dziad, ordynat na dzwonnicy, cmentarzu i kruchcie, bo od stu lat podobno najstarszy z rodu Kosiorów godność kościelnego w Komornie piastował. Godność ta z ojca na syna przechodziła, a każdy pierworodny Kosior już z młodości do mszy służyć umiał, kalikować przy organach potrafił, a od biedy to i po łacinie zaśpiewał.
Szymon od małego dziecka przy kościele był; czterech proboszczów pochował, pięciu organistów pamięta i przez ten czas tylko półtora roku przerwy miał w służbie.
Wojować chodził, — a kiedy, utykając trochę, do Komorna powrócił, to już kościołka swego poznać nie mógł, tak opuszczonym, zaniedbanym go znalazł.
Przez cały kwartał codzień ściany okurzał, na gzemsy się wdrapywał, pajęczynę omiatał, wzdychał ciężko i mówił:
— Biada ci tu było, Domu Boży, bez twego sługi, Szymona!
Gdy ksiądz Andrzej do Komorna na proboszcza przybył, Szymon obserwował go bacznie, usiłując słabostkę jakąś podpatrzyć, zaufanie sobie zdobyć.
Nic jednak wymiarkować nie mógł. W łagodnych oczach księdza była jakaś powaga szczególna, która Szymona zniewalała i nieśmiałym czyniła zarazem.
Nie pytał więc o nic, służbę swoją pełnił, o porządek bardziej jeszcze niźli dawniej dbał, a nawet gadatliwość wrodzoną umiał powściągać...
Raz tylko, nagabnięty już bardzo przez żonę, żeby jej przecież coś, choć słówko, o nowym proboszczu powiedział, obejrzał się na wszystkie strony i rzekł:
— Osoba wspaniała, ksiądz godny, jeno mi się zdaje, że z pod sutanny ostrogi mu widać... Znałem ja i takich, moja Jagno...
Szymon miał słuszność.
Ksiądz Andrzej, cichy zazwyczaj i łagodny, umiał się w razie potrzeby znaleźć energicznie i ostro, potrafił zgromić po ojcowsku i skarcić.
Rzadko to się jednak trafiało, gdyż w Komornie i wioskach okolicznych lud był dobry, spokojny, poczciwy, jak wszędzie, gdzie wpływ szlachetny przeważa, gdzie trucizna moralna nie może się rozwinąć, dzięki zdrowym i zacnym zasadom, wpajanym we wrażliwe a dobre w gruncie serca prostacze.
Dzięki temu i arendarzowi nieosobliwie się wiodło i byłby już oddawna karczmę porzucił, bo z miejscowych ludzi klienteli prawie żadnej nie miał, tylko, że Komorno przy dużym trakcie leżało, więc na przejezdnych zyski swoje odbijał. Tu była sławna z dobroci na całą okolicę woda, więc każdy z przejeżdżających zatrzymywał się dla napojenia koni, a przy tej sposobności gościnną austeryę Pinkusa odwiedzał. Pinkus więc grosze zbierał i żył, chociaż zawsze na ciężkie czasy i na ludzi paskudnych wyrzekał.
Wygłaszając takie pesymistyczne poglądy, rudobrody Pinkus zerkał jednem okiem na plebanię, jakby w jej ścianach winowajcy chciał szukać.
— Pfe! pfe! — mówił — to jest świat, to ludzie są! Żeby moje wrogi taki świat widzieli...
Zapalał fajkę, spluwał i, siedząc na przyzbie karczemnej, wyglądał, czy nie nadjedzie podróżny z jakiego lepszego, nie tak bardzo jeszcze zepsutego świata...
Trakt uczęszczany był, do dużego miasta prowadził, podróżni więc jedni za drugimi dążyli — i Pinkus w pesymistycznych rozmyślaniach swoich często przerwę, a w niej otuchę i pocieszenie znajdował...
Blizko południe już było, gdy arendarz, na przyzbie siedząc i spoglądając na drogę, dojrzał wędrującego Szymona. Poznał odrazu, że dziad w dalszą podróż się wybrał, gdyż wielki kij sękaty miał w ręku, tłomoczek trzymał pod pachą i szedł zamaszyście, na nogę cokolwiek utykając.
Za Szymonem pies kusy pośpieszał, ze łbem ku ziemi zwieszonym, ponury, nie zaczepiając nawet kaczek, które się nad rowem rozsiadły.
Pinkus pozdrowił dziada:
— Dobre południe, panie Szymonie — rzekł, — dobre południe... Aj waj! w takie gorąco w drogę idziecie... pewno do miasta?
— Ej, nie — odrzekł Szymon, — gdzieindziej; ale gorąco szkaradne! Wody się z waszej studni napiję.
— Pijcie z Bogiem, ale ta woda na gorącość to tylko dla koni jest dobra. Człowiekowi gorzej się jeszcze po niej pić żąda. Lepiej napijcie się wódki, mam świeżą beczkę z Rudzienka, dobra wódka, żytniówka...
Szymonowi oczy zajaśniały. Miał on co prawda wielką do kieliszka słabość, nad którą starał się jednak panować, bojąc się gniewu proboszcza.
Na propozycyę Pinkusa nie odpowiedział wcale.
— Gdzie tak idziecie na dzisiejszą spiekotę?
— Niedaleko — odrzekł, — dwie milki. To ta wódka, powiadacie, z Rudzienka?
— Wczoraj mój zięć przywiózł całą beczkę; jeszcze nie rozpoczęta. Zróbcie początek, Szymonie; z wierzchu to jest sam smak, sam cymes! Aj! aj! co to za wódka! Jeszcze w mojem życiu takiej nie widziałem...
Szymon głową kręcił, z nogi na nogę przestępował.
— Co sobie macie żałować — mówił Pinkus, — nie stać was, czy co? Czy to u was dzieci, jak u drugich, dla kogo macie zbierać pieniądze?
To mówiąc, Pinkus wepchnął Szymona do karczmy, utoczył wódki w kwaterkę i na stole przed nim postawił.
— No, pijcie na zdrowie — rzekł; — na drogę to trzeba koniecznie, zaraz nogi inaczej chodzą, cały człowiek ma inny ruch... Na waszą chorą nogę to najlepsze lekarstwo... Powiedzcie mi, Szymonie, gdzie wy teraz idziecie?
— Ot, gdzie idę, to idę... przed siebie i już...
— Wiadomo! Albo to człowiek rak, żeby, broń Boże, za siebie chodził... Ja miarkuję, że wy idziecie przed siebie, a potem przez las na lewo, prawda?
— No juści...
— Wy idziecie do Zielonki z listem.
— No idę...
— Idźcie z Bogiem. Napijcie się jeszcze kieliszek. Dwie mile drogi! Czy to bagatela! a z waszą kulawą nogą to trzy mile znaczy.
— Dość!
— Co dość? jakie dość? Słuchajcie: ten pierwszy kieliszek to był wasz, drugi niech będzie mój. Co ja zgrzeszyłem przeciwko was, Szymonie, że nie chcecie wypić mój kieliszek wódki?
Dziad nie dał bardzo się prosić. Pinkus przysiadł koło niego na ławie, gadał to o tem, to o owem, nareszcie wprost zapytał:
— Powiedzcie-no mi, mój Szymonie, co wasz ksiądz ma do Zielonki? Oni kapcany, a ksiądz ich ratuje. Tak, siak, bieda jest; zdaje się już koniec... już siojn... nieprawda! Ksiądz przyjdzie i przerobi, i znów dobrze. Powiedzcie mi, czy on brat ich, czy swat, czy co takiego?
— Hę! co wy mówicie? — rzekł Szymon.
— No, ja się pytam, czy on brat, czy swat?
— A mnie co do tego! Ja dziad, moje prawo dzwonić, a nie gadać. Et... co tam, idę... idę ostro!... Bądźcie zdrowi, arendarzu.
— No, a zapłaćcie mi za dwa półkwaterki.
— Za dwa? Toż mówiłeś, że drugi twój.
— Właśnie, kiedy mój, więc musicie mi za niego zapłacić.
— Cygan! — szepnął Szymon, rzucając na stół pieniądze.






II.

Zielonka położoną była wśród lasów. Jak głosi podanie, w czasach dawnych rozciągały się tu puszcze niezmierne, a w tem miejscu, gdzie dzisiaj dwór się wznosi, stał niegdyś zameczek, w którym, przyjeżdżając na łowy, książęta mieli chwilowe mieszkanie.
Jeszcze z zameczku owego pozostała baszta murowana, okrągła. Dziś na jej szczycie mech porasta, a w małych okienkach nietoperze się gnieżdżą.
W baszcie nikt nie mieszka; opuszczona ona i zaniedbana jest oddawna — i byłaby się już pewno w gruzy rozpadła, gdyby nie miała owej siły niespożytej, dawnym, fundamentalnie stawianym budowlom właściwej.
Dwór w Zielonce był drewniany, dość obszerny i wygodny — brzemię lat przygnębiło go trochę, ale trzymał się jeszcze.
Poza dworem ciągnął się ogród rozległy, pół owocowy, pół dziki.
Środkiem ogrodu w wężykowatej linii strumyk płynął i, przerzynając sąsiednie łąki, niknął w lesie.
Dwór stał na uboczu nieco, zabudowania folwarczne kryły się w cieniu ogromnych topoli, a sama wioska leżała przy drodze.
Ze wzgórza można było dostrzedz błyszczącą w oddali, spokojną, nieruchomą prawie powierzchnię ogromnego jeziora i kilka wiatraków, nieustannie machających śmigami.
Zielonka w opinii znawców uchodziła za ładny folwarczek, lecz właścicielom nie szczęściło się jakoś. Szeptali między sobą chłopi, że jakieś zaklęcie czy urok nad tym mająteczkiem ciąży, bo żaden właściciel nie dorobił się w Zielonce; przeciwnie, co który nastał, to stracił — nieszczęścia go ścigały i klęski.
Jak twierdzili starzy gospodarze, miało to tak być od czasu, w którym ostatni z rodu dawnych dziedziców niemcowi tę fortunę sprzedał. Od tej pory źle się dziać zaczęło. Przychodziły grady, pomorki i ognie; zboże nie rodziło się, dobytek marniał. Dość powiedzieć, że nawet niemiec nie mógł wytrzymać i uciekł. Nibyto on wyjechał jak człowiek, nawet ludzie widzieli jak wyjeżdżał, ale do dziś dnia nikt temu wierzyć nie chce. Chłop każdy przysiądz gotów, że szwab jest do dziś dnia — i, póki słońce świeci, to on w starej wierzbie siedzi, a skoro mrok zapadnie, psoci na łąkach, w polu i w lesie. Nieraz słyszą ludzie śmiech jego, rozlegający się ze szczytu starej baszty; widzą, jak się ugania za upiorami po bagnach, albo krzyczy cudacznie w trzcinie nad jeziorem. On i po drogach przeszkadza, na dziurawych mostkach czatuje — i niechno chłop trochę podchmielony z jarmarku powraca, to niezawodnie „miemiec“ mu coś spsoci: czapkę z głowy ukradnie, kłonicę z woza wyciągnie, albo poprostu razem z końmi w rów zepchnie i szkody narobi.
Wszystkoby dobrze było w Zielonce, żeby nie ten „miemiec“, który nie co innego jest, tylko dyabeł w swojej własnej osobie. Chłopi znają go dobrze i dzieci nim straszą.
Gdy nowy dziedzic do Zielonki przybył, poczciwi ludziska żałowali go, że się na pewną zgubę naraża. Z czasem, gdy poznali go bliżej, żal wzmógł się bardziej jeszcze, gdyż młody człowiek jakoś do serca im przypadł: uczynny był, ludzki, każdemu dobre słowo powiedział — a jego siostra była prawdziwą opiekunką wszystkich chorych i wszystkich dzieci we wsi.
Do tej właśnie Zielonki, na której terytoryum legendowy „miemiec“ figle różne wyprawiał, dążył Szymon z listem od księdza.
Zmierzchało się już, powietrze było parne, duszne, od zachodu zaczęły się pokazywać chmury. Raz i drugi mignęła błyskawica i dał się słyszeć oddalony, głuchy grzmot.
Szymon przyśpieszał kroku, starał się wynagrodzić czas stracony i nie mógł sobie darować, że kilka godzin w lesie odpoczywał, skuszony ponętną barwą poziomek, które tak apetycznie wychylały czerwone główki z pod liści.
Teraz widział zbliżającą się burzę, widział, że noc zapada i że trzeba koniecznie przejść przez grobelkę, koło owej wierzby fatalnej.
Dla nadania sobie kurażu Szymon zaczął do Kurty przemawiać:
— Widzisz, psie kusy, jak to źle... chciało się Zosi jagódek, a teraz co?
Pies zatrzymał się, uszy sterczące nastroszył i spojrzał na dziada błyszczącemi oczami.
— Co będzie? Et, bajki! nie bój się, piesku. Pan Bóg nad nami...
W tej chwili zagrzmiało, druga błyskawica rozdarła obłoki i przy jej blasku krwawym można było dostrzedz już ową fatalną grobelkę, obsadzoną wierzbiną i brzózkami. Wielka wierzba, dyabelska siedziba, jeszcze potworniejszą się zdawała.
Znowu błysnęło. Zerwał się wiatr gwałtowny, zakręcił tumanem kurzu i zawył dziwacznie.
Szymon przeżegnał się.
— „Kto się w opiekę poda Panu swemu“... — zaczął odmawiać półgłosem i rękawem grubej sukmany ocierał krople potu, występujące mu na czoło.
Do wierzby było jeszcze ze dwieście kroków może.
Kurta sierść nastroszył i głucho warczeć zaczął, w Szymonie duch zamarł ze strachu.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — rzekł — Huzia go! Kurta! huź go, huź!...
Kurta skoczył naprzód, szczekając; jednocześnie zrobiła się przerażająca jasność i huk taki, że zdawało się, iż cała ziemia zadrżała w posadach, że sklepienie niebieskie zawaliło się, zapadło.
Szymon, jakby niewidzialną jakąś siłą rzucony, padł twarzą na ziemię, krzyknąwszy: Jezu, ratuj!
Zaszumiało w powietrzu, potoki ulewnego deszczu lunęły na ziemię. Zrobiło się zupełnie ciemno, a szum ulewy mieszał się z rykiem grzmotów i migotaniem błyskawic, co chwila rozdzierających ciemności.
Po niejakiej chwili, Szymon, drżąc z przerażenia, podniósł głowę i wzrokiem usiłował przeniknąć ciemności. Deszcz padał jeszcze, ale rzadszy już trochę.
Na grobelce potworzyły się kałuże, w powietrzu czuć było woń spalenizny.
Dziad podniósł się, wsparł ręce na kiju i, dzwoniąc zębami ze strachu, pacierz mówił półgłosem.
Znowu błyskawica mignęła i przy jej świetle ukazała się owa straszna wierzba, rozdarta od góry do dołu. Połowa jej pnia, z gałęźmi sterczącemi jak żebra szkieletu, legła na drodze, — druga zaś, osmalona, czarna, zdawała się chwiać i grozić upadkiem.
Domyślił się Szymon, że piorun uderzył w dyabelską siedzibę i rozwalił to gniazdo mocy nieczystej... Woń spalenizny była dla niego wymownym dowodem, że i dyabłu musiało się coś dostać po skórze. Bezwątpienia uciekł on z wnętrza rozdartej wierzby i przyczaił się w bruździe, jak zając. Szymon jest prawie pewny tego... tembardziej, że Kurta warczy i szczeka dziwnie jakoś, rzuca się naprzód i znów, jakby przerażony, cofa się do swego pana, skomląc i skowycząc żałośnie.
Zdobywając się na niesłychaną odwagę, dziad żegna się i ostrożnie postępuje naprzód. W wyciągniętej ręce kij trzyma i gotów jest uderzyć na strasznego wroga...
Zaryzykował. Może zginie, ale przynajmniej drogo życie sprzeda, gdyż nie wątpi, że takim kijem dębowym nawet dyabłu kości nadwerężyć można.
Kurta rzuca się naprzód z głośnem szczekaniem. Szymonowu zdaje się, że widzi w ciemności jakąś postać dziwaczną, osobliwą. Jest ona niby pagórek, niby masa bezkształtna, a łeb ma jak bydlęcy, lub koński.
Co jednak szczególne, że pies na tę postać nie szczeka — rzuca się na coś, czego Szymon dostrzedz nie może.
Czyżby i dyabła piorun rozdarł na części, jak wierzbę?
Takie myśli przebiegały przez głowę Szymona. Biedny dziadowina tylu wrażeń doznawał, że aż mu włosy dębem stawały na głowie. Od piorunu jeszcze dzwoniło mu w uszach, a przytem widział przed sobą jakieś dwie istoty tajemnicze, milczące, groźne, na które pies warczał i ujadał zawzięcie.
Przez chwilę stał niepewny, co robić... Posuwał się naprzód i znów cofał, zaciskał kij w żylastej, suchej dłoni... to się znów żegnał nabożnie.
Nareszcie zdobył się na najwyższy akt odwagi... takiej odwagi, która tylko w śmiertelnej trwodze przychodzi. Rzucił się naprzód...
Wytężając wzrok, dostrzegł w ciemności jakąś postać, leżącą w rowie. Kurta przyskakiwał do niej i szczekał.
— Zgiń, siło nieczysta!! — ryknął Szymon z całej siły i uderzył kijem.
— Aj waj! — wrzasnęła owa mara, zrywając się na równe nogi — aj waj!
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — zawołał dziad.
— Niech on chwali, ale po co bije? dlaczego robi rozbój na drodze?
— Boruch! — zawołał Szymon — czy to wy?
— Oj waj! oj waj! — jęczał żyd — kto do mnie mówi? Kto tu moje imię powiada?
— Szymon Kosior, kościelny...
— Szymonie! panie Szymonie! Was tu chyba sam Pan Bóg przyprowadził. Wołajcie swego psa, niech on nie ujada, niech nie kąsa! Ja chcę być przy was, niech ja was wezmę za rękę... W takiem nieszczęściu! aj waj! niech moje wrogi taką jasność zobaczą, jak ja widziałem... Ja myślałem, że to już koniec świata. Aj, aj, Szymonie, kochany panie Szymonie... Wyście mnie chcieli bić kijem, bo pewno nie wiedzieliście, że ja tu leżę... Wielkie szczęście, żeście mnie nie trafili po ciemku...
Szymon na psa zawołał, a Boruch rozpaczliwie rękę dziada uchwycił.
— Oj, oj! — mówił, ja myślałem, że tu już będzie mój koniec... ja już umarłem... ale teraz my dwaj... to już nie tak straszno. Oj, Szymonie, panie Szymonie kochany! Żebym ja dziesięć rubli na drodze znalazł, tobym się tak nie cieszył, jak z tego, że was tu spotkałem... Ja wam cały półkwaterek wódki kupię...
— Zkądże wyście się tu wzięli Boruchu?
— Czy to człowiek może wiedzieć, gdzie go nieszczęście spotka, czy człowiek wie? Ja wiem, żem jechał do Zawadków kupić jęczmień, tymczasem kupiłem nieszczęście... Aj! Szymonie, co to było! co to było!
— Jeszcze w takiem miejscu — rzekł Szymon tajemniczo, — przy tej wierzbie, gdzie zawsze...
— Pfe! pfe! nie wymawiajcie tych słów... niech on zginie, niech on idzie w ziemię! Ja jechałem sobie biedą pomaleńku, tymczasem zaczęło trochę grzmieć. Miarkowałem, że może być deszcz, włożyłem drugą kapotę, przykryłem głowę starym workiem i jechałem dalej. Trochę bałem się, ale cóż? Nie zgrzeszyłem naprzeciwko Pana Boga, mówiłem pacierz... Tymczasem w tem miejscu, niedaleko od wierzby, jak się zrobiło jasno, jak się świat zatrząsł! Moja stara kobyła z wielkiego strachu skoczyła do rowu, ja upadłem na ziemię i, oj! Szymonie, jeszcze mi serce pika! ja umarłem... Całe niebo się otworzyło... drzewa się łamały, ziemia drżała... a taki był huk, że nie można było wytrzymać... Potem straszny deszcz padał... Ja zacząłem krzynkę dychać, myślałem, że ożyję... Chcę podnieść głowę, a tu stoi koło mnie i krzyczy:
— Kto?
— Albo ja wiem kto? Ja teraz dopiero miarkuję, że to był wasz pies; a pierwej zkąd ja mogłem wiedzieć, że to pies? Ja myślałem, że to, niech Bóg zabroni, ten... paskudnik... z wierzby. Czy to można wiedzieć, w co taki gałgan wlezie. On dziś będzie w drzewie, za godzinę z niego zrobi się już czarny kot... za drugą godzinę wrona albo pies... Szymonie, jak on do mnie przyszedł, to była moja druga śmierć!.. Oj, ja czułem, jak on mnie wąchał... on ze mnie mało duszy nie wywąchał!.. Zdawało mi się, że on sobie poszedł, że słyszę jakieś ludzkie gadanie... Tymczasem jak coś krzyknie, jak wyrżnie pałką w ziemię, to była już dla mnie trzecia śmierć!! Ale wyście mnie ożywili, Szymonie; jak ja was zobaczyłem, tom się na świat urodził... Aj waj! Szymonie, Szymonie, co ja się strachu najadłem!
— A gdzież wasz koń?
— Ona pewnie tam leży, gdzie upadła... Co jej ma być? Ona ma taką naturę, że jak się położy, to wcale nie chce wstać.
To była prawda: szkapa leżała na ziemi i tylko stękaniem dawała znaki życia.
Zanim Szymon z Boruchem zdołali ją do wstania namówić, zanim biedkę podnieśli i rzeczy porozrzucane zebrali, deszcz ustał i z pomiędzy resztek chmur wychylił się księżyc; przy łagodnem jego świetle widać było drogę pełną kałuż, zmoczone obficie pola i wierzbę rozdartą.
— No, panie Szymonie kochany — rzekł Boruch, pozbierawszy manatki, — teraz ja was podwiozę, siadajcie na biedkę!
— A jakże przejedzie... kiedy pół wierzby na drodze leży? Trzeba chyba odciągnąć krzynkę, albo jak... Może we dwóch poradzimy.
— Oj, oj, żebyście wiedzieli, że ja nie mam teraz ani trochę siły... wszystko utrzęsło się we mnie, ledwie ten kawałek bata mogę w garści udźwignąć. Pójdźcie wy sami, Szymonie, ja tu popilnuję kobyłę, żeby jej kto nie ukradł...
— Kto ma kraść? w pustem polu? Co wy?
— Czasem zdarza się taki przytrafunek.
— Powiedzcie lepiej, że się boicie.
— Pfe! pfe! Szymonie, wy myślicie, że ja się boję... Ja się nie boję, tylko nie mam zdrowia.
— Ha, to jak chcecie... ja sam rady nie dam. Co mi tam! Bogu dzięki, teraz widniej trochę, deszcz ustał, pójdę, droga niedaleka...
— No, no, nie bądźcie tacy prędcy... Sam, sam, zaraz sam! Po co macie iść sami?! Czy ja wam żałuję trochę miejsca w biedce?
— Idę! co mam dźwigać taki ciężar, albo mi to niewola?
— Poczekajcie, poczekajcie! aj waj! jaki to uparty człowiek. Wy pójdziecie sobie, a ja mam się tu zostać... do czego to podobne jest? Pfe! Nie chcecie sami odsunąć ten głupi kawałek wierzbiny, to ja wam pomogę, choć... oj, oj, kiedy ja nie mam siły nawet za jeden grosz!! Nawet nie wiem, z której strony mam do tego przystąpić.
— O, tak! prosto, jak ja! — mówił Szymon, biorąc się do usunięcia złamanego drzewa. — Dalej! jeszcze, ostro, aby tylko, aby jeno biedka mogła się przesunąć.
— Oj, oj waj, jaki on ciężki, niech jego, jaki on ciężki ten paskudnik! pfe! ja tu przy nim całe moje zdrowie stracę!... Oj! oj! Dość, puśćcie wy, panie Szymonie, niech ona zgnije na tem miejscu.
— No, teraz już biedka przejdzie, możemy jechać.
— Czekajcie-no, czekajcie, niech ja trochę ręce obmyję... Czy to bagatela jest taką rzecz dźwigać?... Tfy! tfy! niech przepadnie!
Boruch obmył sobie ręce w kałuży i, wsiadłszy z Szymonem na biedkę, puścił się w dalszą podróż.
Szkapa, utykając, wlokła się powoli — podróżni milczeli czas jakiś.
Gadatliwy Boruch odezwał się pierwszy:
— Aj, było strachu! — rzekł.
— Wiadomo, w takiem miejscu...
— Ja wam co powiem, Szymonie: teraz taki czas, że w każdem miejscu straszno... bardzo straszno...
— Wciąż mnie bierze ciekawość, gdzie się ten z wierzby zapodział. Piorun mu wierzbę rozwalił, a może i jego przypiekło, bo siarkę było czuć na dziesięć staj wkoło...
— Co jego miało przypiec?... Takiemu piorun nie szkodzi.
— Ale!?
— Wiadomo, że nie szkodzi; on uciekł.
— Widzieliście?
— Co nie miałem widzieć? Jak błysnęło, jak się zrobił taki huk... to widziałem, jak coś z tej starej wierzby wyskoczyło...
— Nie gadajcie!
— Coś wyskoczyło, naprawdę! Jeden, dwa, czy tysiąc, może więcej... albo ja wiem? to było całe piekło... Och, ja już nie żyłem wtenczas...
Tak rozmawiając i opowiadając sobie nawzajem o różnych sztuczkach dyabelskich, podróżni nasi dojechali do karczmy w Zielonce.
Boruch szkapę zatrzymał.
— No, Szymonie — rzekł, — wy do dworu idziecie, to pójdźcie; ja u arendarza trochę odpocznę, bo już dychać nie mogę od tego przestraszenia, ja pół zdrowia w tym przypadku straciłem. Na moje sumienie...
Szymon zsiadł z biedki.
Właśnie kilku chłopów wychodziło z karczmy, otoczyli więc podróżnych.
— Podobno w starą wierzbę piorun trzasnął? — pytali.
— Oj, oj, dlaczego nie miał trzasnąć? — rzekł Boruch — i jak jeszcze trzasnął... same kawałki z niej zostały.
— No, no, do kogo to teraz „miemiec“ na komorne pójdzie?
— Pfe! on już nigdzie nie pójdzie, bo myśmy jego z Szymonem zabili! — krzyknął tryumfalnie Boruch.
— Gdzie? jak? — zaczęli pytać chłopi.
Szymon już tej relacyi nie słuchał — pilno mu było do dworu; pozostawił więc Borucha, opowiadającego chłopom cuda o swej bohaterskiej odwadze, a sam poszedł przez wieś i po kwadransie znalazł się we dworze.
Gdy dano znać, że posłaniec z Komorna przyszedł, sama panienka do przedpokoju wybiegła.
— Jak się macie, Szymonie! — zawołała dźwięcznym głosem. — Burza was zaskoczyła, pewnie przemokliście do nitki; idźcież do kuchni coprędzej, osuszcie się przy ogniu.
— Bóg zapłać panience — rzekł dziad. — Człowiek nie z masła, Bogu dzięki, nie rozpłynie się, a kapota na plecach zmokła, to i na plecach wyschnie. Mam tu do panienki kwitek i tobołek... muszą książki w nim być.
To mówiąc, wydobył list z zanadrza i podał go młodej osobie.
Rzuciła okiem na adres i rzekła:
— Dziękuję wam, Szymonie; idźcież do kuchni; przyślę wam zaraz herbaty.
Powiedziawszy to, weszła do swego pokoju, otworzyła list i czytać go zaczęła. Potem, podparłszy głowę na rękach, zamyśliła się smutnie.
Łagodne światło lampy padało na jej twarz o rysach pięknych i regularnych. Główkę, obciążoną grubym warkoczem, oparła na dłoni i puściła wodze myślom.
Niewesołe były one zapewne, gdyż westchnienie wyrwało się z jej piersi...
Po chwili zadumy wstała, przeszła kilka razy po pokoju i, schowawszy otrzymany przed chwilą list do stolika, wyszła.
Przeszła przez kilka pokoi i zapukała do drzwi ostatniego.
— Kto tam? — zapytano ze środka.
— Ja jestem — odrzekła dźwięcznym głosem.
— Ty, Marto? Czyż potrzebujesz pytać o pozwolenie wejścia?...
— Sądziłam, że ci przeszkodzę w zajęciu — rzekła, wchodząc.
— Moje zajęcia!! — odparł ironicznie młody człowiek, siedzący przy biurku, założonem papierem i książkami — moje zajęcia! Chyba żartujesz...
— Wiesz, że rzadko bywam do żartów usposobioną, a zwłaszcza do żartowania z ciebie, mój braciszku.
— W takim razie był to żart mimowolny. Cóż za burzę mieliśmy! Pewnie się przestraszyłaś, biedaczko?
— Rzeczywiście, bałam się trochę.
— A ja z przyjemnością patrzyłem na niebo, rozdzierające się co chwila... Jakże marnemi są nasze siły ludzkie wobec tego majestatu grozy! Czy nie zastanawiałaś się nad tem, Marciu?
— Myśli moje szły innemi drogami. Ja drżałam z obawy, aby te wspaniałe zjawiska nie spaliły nam budowli, nie zniweczyły zbóż. Byłam tak przerażona tą myślą, że mi już w biednej głowinie zabrakło miejsca na wszelkie inne refleksye.
— Masz słuszność... i ja myślałem o tem... na szczęście, obawy były płonne.
— Tak, gradu nie było... pioruny omijały nasz biedny folwarczek; i, jak dotychczas, nie trzeba tracić nadziei, że praca nasza wyda pożądane owoce...
— Nasza praca!! Jeszcze więc nie rozczarowałaś się, biedna marzycielko, jeszcze masz złudzenia?
— Ja nie mam żadnych złudzeń, mój Stasiu; mam tylko głęboką wiarę i przekonanie, że na naszem skromnem stanowisku...
— A ja sądzę, siostro, że to tylko czas stracony napróżno; że szkoda sił i zdrowia, aby szarpać się tutaj. Zależeć od pogody, różnego rodzaju kreatur, od tysiącznych a tysiącznych okoliczności! Gospodarować, pracować, a tu przyjdzie grad, susza, lub ulewne deszcze i wszystko przepada; być obywatelem, chcieć pracować z pożytkiem dla dobra ogółu... i w działalności tej spotykać ciemnotę, i narażać się na każdym kroku na nieprzyjemności ze strony pisarzy gminnych i różnych podrzędnych figur kancelaryjnych! Powiesz, Marto, że zasada przedewszystkiem... wiem o tem. Dla zasady chcesz się zbliżyć do ludu, do tych sielankowych kmiotków, chcesz żyć z nimi jak z braćmi, a tymczasem ci bracia będą kradli drzewo w lesie, worywali się w miedze, wypasali bydło na łąkach! Inny znów brat kmiotek, którego za parobka lub fornala trzymasz, skaleczy ci konia lub wołu, połamie narzędzia gospodarskie, będzie się upijał lub kradł. A! mam już tego dosyć, doprawdy! Okoliczności rzuciły nas na wieś. To nie mój żywioł, ale wziąłem się do pracy i zdawało mi się, że będę pożyteczny dla siebie i drugich. Zawiodłem się... i widzę, że nikomu pożytku nie przyniosę i sam zginę.
— W zbyt czarnych barwach przedstawiasz nasze życie, Stanisławie; w gruncie rzeczy...
— W gruncie rzeczy — rzekł, przerywając siostrze, — ono jest bardzo sielankowe i rozkoszne!... Zapewne dla tej to sielanki mamy żelazne zasuwy przy stajniach i sześciu łańcuchowych brytanów na dziedzińcu... Zapewne dla tej sielanki dwóch stróżów co noc pilnuje folwarku, a ja, kładąc się spać, oglądam starannie rewolwer, chcąc się przekonać, czy jest dobrze nabity...
— Przecież nas jeszcze nikt nie napadał...
— Prawda, nie napadał dotychczas, ale któż ci zaręczy za jutro? Czyż mało łotrów włóczy się po okolicy?...
— Stasiu — rzekła siostra łagodnie, obejmując ręką szyję brata, — Stasiu, dlaczegoś ty zawsze taki rozdrażniony... taki dziwnie zniechęcony?... Wszakże dopiero niedawno trzydzieści lat skończyłeś...
— Zawsze jedna i ta sama piosenka, którą mi z księdzem Andrzejem śpiewacie... Masz lat trzydzieści i jesteś zniechęcony do życia... co będzie później?
— Istotnie, jest nad czem pomyśleć.
— Co będzie później, nie wiem; ale widzę, co teraz jest: na każdym kroku przeszkody nie do zwalczenia, prowadzę życie zupełnie bezużyteczne, bezowocne, próżne... Mnie tu duszno, ciasno, mnie zabija przekonanie o własnej niemocy...
— Mój Stasiu, nie chcę ci zrobić przykrości porównaniem, ale przypominasz chorego z przywidzenia, który, zdrowym będąc, pod wpływem urojonych cierpień i niemocy męczy się, gryzie, trapi i życie sobie zatruwa.
Stanisław obruszył się, chciał odpowiedzieć, lecz w tej chwili dały się słyszeć ciężkie kroki i do pokoju wpadł jegomość nizki, krępy, gruby, o łysej głowie i pełnej, rumianej twarzy, ozdobionej wielkiemi szpakowatemi wąsami.
— Ślicznie! — krzyknął basem potężnym — zachwycająco! Braciszek z siostrzyczką gruchają sobie jak dwa gołąbki, tymczasem wpada jastrząb... Falco omnivorens, mokry jak żaba, głodny jak wilk, i przerywa gruchanie. Jak się masz, panie Stanisławie!... rączki całuję, panno Marto!... albo lepiej nie całuję, bo mam mokre wąsy, jak sum świeżo z wody wyjęty...
— Zkądże się pan tu wziął, panie Onufry? — zapytała Marta.
— Phi! to długa historya, bo trwa od samego rana... rano mi albowiem kazali zapłacić mało sto rubli podatków... Przeszukawszy wszystkie kieszenie, znalazłem dziesięć; prosta więc racya, że pojechałem do miasteczka w celu całowania żyda w brodę... Ja mam w tem taką wprawę, że cmokam ich jak z nut, jak sieczkę rznął! Wolałbym naturalnie całować ładne panny, ale te znowu nie mają zwyczaju pożyczania pieniędzy. Niedobrze to jest, ale jest; a że, jak twierdzi przysłowie: Vana sine viribus ira, co znaczy: kruty ne werty, treba umerty, więc się z losem godzę, płacę, a raczej obiecuję płacić pięć na miesiąc. I dziś więc pojechałem do miasteczka, poromansowałem z Berkiem, kupiłem parę postronków i już miałem powracać, gdy tymczasem stała mi się dość osobliwa przygoda. Jak to mówią, „góra z górą się nie zejdzie, a szlachcic z komornikiem zawsze“. Dziwisz się, panie Stanisławie? W naszem wesołem życiu wizyta komornika to tak pospolite zjawisko, jak wschód słońca. Dodać jeszcze należy, że ten, o którym, mowa, to powiadam ci, człeczysko z kościami poczciwe. Dusi on, to prawda, ale cóż ma robić? Żona, sześcioro dzieci, żyć trzeba. Otóż: jak się masz? jak się masz? On powiada, że ma właśnie do mnie jechać... Owszem, mówię, zabiorę cię nawet swemi końmi.
— Pan się nie lękasz takich wizyt?
— Panno Marto, consuetudo est altera natura, co się tłumaczy... no, wie pani zapewne, jak się tłumaczy: przyzwyczajenie to jest druga skóra; jabym bez kłopotów żyć już nie potrafił. Naturalnie, przed wyjazdem wstąpiłem z moim komornikiem na przekąskę do handlu i tam zastałem poczciwego sekwestratora. Czy wisieć za jednę nogę, czy za dwie, to już wszystko jedno; a że taki dobry kusy, jak i bez ogona, więc proszę obydwóch. Było to koło południa, więc tedy przekąsiliśmy trochę... no, i buteleczka pękła. Widzi pani dobrodziejka, przysłowie uczy, że in vino veritas, co się po polsku tłumaczy: prawda w butelce siedzi; a żem był okrutnie ciekawy, co w polityce słychać, więc kazałem dać drugą i trzecią... Uważam, że panna Marta tak na mnie patrzy, jak gdyby chciała powiedzieć: wstydź się, stary, takie zbytki robić!
— Ależ zkąd znowu?
— Wiem ja, wiem; ale audiatur et altera paris, co znaczy: niech wójt i Maćka wysłucha.
— Ale dowiedziałeś się zato, kochany sąsiedzie, co w wyższej polityce słychać — rzekł z uśmiechem Stanisław.
— Naturalnie, teraz rozumiem nawet, jak trawa rośnie; bo trzeba ci wiedzieć, że nasz sekwestrator to osobliwsza głowa! Żeby się był Bismarkiem urodził, toby światem dziś trząsł; tak ci o polityce dowodzi, jak sieczkę rżnął! Przy drugiej butelce wszedł już do Konstantynopola i zaraz uporządkował stosunki rolnicze w Azyi Mniejszej. Poczciwy człowieczysko, chciał, żebym rzucił moją wiosczynę i został komisarzem tureckim! Dawał mi już nawet nominacyę, ale zaszła nieprzewidziana przeszkoda... Usnął, zanim ją podpisał. Ja już mam takie szczęście! A szkoda, dawał mi bajeczną pensyę, nie licząc uczciwego dochodu i gratyfikacyi. Poczciwy mój komornik również usnął, więc musiałem sam wracać do domu. Koło przewozu zaskoczyła mnie burza. Nie było się gdzie schronić, zmokłem jak półtora nieszczęścia. Do domu jeszcze kawałek, więc kazałem trochę zboczyć z drogi i jestem tu u państwa, jak widzicie, amicus et servus, co się tłumaczy: głodny jak żyd w sądny dzień...
— Poradzimy łatwo na te dolegliwości — rzekła panna Marta.
— Marcia w tej chwili się zakrzątnie — rzekł pan Stanisław — i będziemy mieli wszystko, czego dusza zapragnie.
Dignum et justum, co znaczy: mówiący ma racyę.
Pan Onufry podniósł się z krzesła i do stołowego pokoju ruszył, poprzedzany przez Stanisława, który niósł przed nim światło.
Panna Marta wyszła, aby się zająć przygotowaniem do kolacyi.
Gdy zasiedli przy stole, pan Onufry, przymrużywszy jedne oko, przypatrywał się gospodarzowi — po chwili milczenia odezwał się:
— Jakoś mi pan Stanisław niedobrze wygląda.
— Co się dziwić: kłopoty, trudności, zniechęcenie.
— Zniechęcenie! Słyszałem już kilkakrotnie ten wyraz, chociaż, co prawda, znaczenia jego nie rozumiem. Za moich młodych lat nie słyszeliśmy o niem; tak samo, jak nie słyszeliśmy o nerwach, ani o niczem podobnem. Co prawda, my starzy byliśmy głupi... wy jesteście mądrzy, więc też wynaleźliście zniechęcenie i nerwy, jak niemcy katarynkę.
— Ależ, panie!
— Nie, nie, panie Stanisławie, nie kontruj; to wasz wynalazek specyalny.
— Więc dobrze, niechże będzie nasz; lecz czyż myśmy winni, że czasy są szkaradne, warunki życia ciężkie?...
— Panie Stanisławie! oj, panie Stanisławie! czy znasz przysłowie o niedźwiedziu i gałęzi?
— Pan bo zawsze przysłowiami mówisz.
— Bo w przysłowiach siedzi cała mądrość narodów... Mój panie, kiedy na nas starych waliły się całe gałęzie, nie czułeś tego, boś był jeszcze bardzo młodym niedźwiadkiem. Masz tedy delikatną skórę, i, gdy cię lada patyk trąci, już ryczysz...
— Ale tych patyków jest mnóstwo; weź pan naprzykład najbliższych sąsiadów, chłopów.
— A no cóż... chłopi, zwyczajnie jak chłopi... nienajgorsi ludzie, dalibóg!
— Tak pan sądzisz?
— Naturalnie, i mam racyę...
— Różowe okulary nosisz, panie Onufry: kochasz komorników i sekwestratorów, całujesz w brodę żydów, cieszysz się ze swoich chłopów; zdaje się, radbyś cały świat do serca przytulić.
— A choćby...
— Szczególniejsza czułość!
— Dlaczego nie miałbym całego świata do serca przycisnąć? ma się rozumieć exclusive szołder, których godzi się przycisnąć do muru. Jednak odeszliśmy od przedmiotu.
— Odejdziemy jeszcze dalej, bo oto nakrywają do stołu.
— Przepysznie! powiedziano jest bowiem: ora et labora, co znaczy po polsku: jadaj dobrze i dużo; trzymam się przez całe życie tej zasady, a teraz doktorzy skazują mnie na deportacyę do Karlsbadu.
— Dokąd pan jednak jechać nie chcesz?
— Ciekawym, po co? Gdy zacznę kwękać w Karlsbadzie, dla niemców tamtejszych będzie to obojętne; gdy zaś choruję w domu, to żydzi odprawią na moją intencyę nabożeństwo, z obawy, ażeby im różne drobne należności nie poprzepadały.
Pan Onufry jadł i pił z apetytem, aż mu na łysinę krople potu wystąpiły.
— Niechże nam pan, z łaski swojej, powie coś z nowości; my bo ciągle w domu, nie wiemy więc o niczem.
— A no, to powiem: w Bajkowszczyznie wszystko po dawnemu. Sędzia, jak zwykle, pali fajkę i robi, co sędzina każe... bo sędzina, jak państwu wiadomo, jest hic mulier, co się tłumaczy na polskie: baba-Herod.
— Co też pan mówi! taka delikatna, wątła osoba.
— Pani dobrodziejko, brzytwa jest także delikatna a tnie. Najgorsze są takie filigranowe anioły. Sędzia tańczy, jak mu żona zagra!... i nawet spytać nie śmie: quousque tandem, Catilina?... co się tłumaczy: nie wytrzymam, Katarzyno!
— Zdaje mi się, że pan coś do sędziny cierpisz...
— Nic a nic... niech sędzia cierpi. A cóż ja? Ja jestem, Bogu dzięki, kawaler i z tego powodu nigdy nie choruję na głowę... A teraz jeszcze o kimś powiem: Panno Marto, caveant consules. Co znaczy: niech się pani bardzo nie zarumieni.
— Dlaczego?
— U sędziostwa wielka radość. Pan Jan przyjechał z zagranicy.
— Kiedy?
— Onegdaj, moja pani dobrodziejko; ale zdaje mi się, że pani zablisko samowara usiadła... ztąd kolory.
— Więc jeszcze onegdaj przyjechał — rzekł Stanisław; — a u nas nie był dotychczas...
— Cóż pan chcesz? Ma dużo interesów do załatwienia. Primo: niemcy go wygłodzili, więc się musi odpaść; secundo: jako jedynaczek, musi zostać solennie wycałowany przez mamę; tertio: jak słyszałem, podobno się w drodze przeziębił.
— Chory jest pan Jan? — spytała niespokojnie Marta.
— To, pani dobrodziejko, rzecz względna: jeden ledwie dyszy i nie piszczy; drugiego, z przeproszeniem, komar w nos ukąsi i już gwałt, konsylia, kuracya i wody! Niedaleko szukając, choćby ja... Według mego zdania, jestem zdrów jak koń; a jak mi kiedyś doktór zaczął wyliczać wszystkie moje cierpienia, tom zgłupiał formalnie... Katar tego, katar owego, stłuszczenie, przekrwienie, wykrwienie, utrapienie et cetera, co znaczy, jak w tym razie: pięć tysięcy chorób, nie licząc niebezpiecznych skłonności.
— Pan bo żelazny człowiek jesteś; ale chciałabym wiedzieć, co się panu Janowi stało...
— Żeby pani chciała wiedzieć, nie wątpię... i wnet wyprowadzę panią z niepewności. Właśnie dowiedziałem się wypadkiem. Wyjechawszy z miasteczka, po uśpieniu moich przyjaciół, spotkałem naszego powiatowego eskulapa, wracającego z sędzią śledczym z Zajezierza. Jeździli oni tam, żeby w sposób naukowy zbadać przyczynę śmierci człowieka, którego przywaliła sosna w lesie... Odbywszy tę czynność, wstąpili do sędziostwa na obiad, gdzie zastali pana Jana chorego.
— I doktór widział go?
— Naturalnie, że widział, i zaopiniował, że cierpienie jego nazywa się... otóż, moja pani, wybacz, bom zapomniał. Ktoby tam spamiętał tę doktorską łacinę!
— Ale groźnego nic niema?
— Głupstwo! Przepisano mu suche bańki i miksturkę!
— Muszę go jutro odwiedzić — rzekł Stanisław.
— O, pojedź, pojedź, mój Stasiu... — wtrąciła Marta półgłosem.
— Ma się rozumieć, że pojedź, panie Stanisławie, bo warto zobaczyć to dziwo.
— Co za dziwo?
— A właśnie to, któremu dają miksturę i stawiają bańki. Osobliwość to istotnie! Jedynakowi, chłopcu, który ma wcale przyzwoity majątek, chciało się siedzieć pięć lat za granicą i pracować w fabrykach. Powiadają, że umie robić perkaliki i płócienka, jak szwab. Co mu z tego przyjdzie, nie wiem; chyba we dworze w Bajkowszczyznie ustawi sobie warsztat i będzie tkał fartuchy i chustki, dla dziewek na kolendę.
— Że też pan każdą, choćby nawet najpiękniejszą rzecz wyśmiać musisz.
— A, panno Marto, od żarcików tak jestem daleki, jak kredyt od szlachcica... ale gdy słyszę, że obywatel, zamiast gospodarować, tkactwa się uczy, to mi dziwno. Co on tu będzie tkał? po co? na co?
— No, nie przesądzaj pan, kochany panie Onufry — rzekł Stanisław; — każda praca jest dobra.
— Nie przeczę, każda dobra; ale i z pomiędzy dobrych są lepsze i gorsze.
— Czekajmy więc, może Jan nas przekona, że jego praca należała do lepszych.
— Daj mu Boże, życzę! Chociaż, mojem zdaniem, w gospodarstwie to najlepsze tkactwo w dachach dziury zatykać. Znacie przysłowie: „klaczka, pszczółka, pszenica... to zbogaca szlachcica“, ale nie jakieś tam szwabskie perkaliki.
— Panie Onufry! mówisz jak człowiek z przeszłego stulecia!
— Mościa dobrodziejko! ja mówię, co myślę, a czego nie myślę, nie mówię, bo szkoda gęby psuć! Zresztą, alboście wy bardzo mądrzy, albo ja mam kamienną głowę... Wynaleźliście płodozmiany, zrobiłem u siebie płodozmian; wynaleźliście koniczyny i okopowizny, mam i to; konie pasę marchwią, zamiast pszenicy sadzę buraki... no i, jak mi Bóg miły, to już wszystko, co mogłem przemódz na sobie. Spódnic robić nie będę. To jest moje ultimatum, czyli ostatnie słowo... i żeby mi panna Marta w obronie sędzica najpiękniejsze stawiała argumenta, przekonać się nie dam. To już trudno! Nazywam się Onufry Wrzeszcz, jestem sobie zakłopotany szlachcic na obdłużonej fortunie, ale takim chcę zostać usque ad finem, co znaczy po polsku: dopóki mnie dyabli nie wezmą.
— Nikt też pańskich przekonań nie gwałci, ale pozwólże pan i nam także mieć swoje zdanie.
— A miejcie sobie, miejcie choćby sto! Cóż mi tam! Zresztą, nie będę dłużej dysputował, bo czas do domu; przepraszam za kłopot, za to, żem tyle herezyj nagadał, i bywajcie państwo zdrowi!
— Zostań pan na noc, panie Onufry; jutro rano, po chłodzie...
— Nie, kochani państwo. Bóg zapłać za gościnność, ale roboty teraz moc, trzeba wcześnie być w domu.
Po burzy wypogodziło się ślicznie. Ciche fale jeziora odbijały w sobie promienie księżyca, którego światło bladawe załamywało się także w grubych kroplach deszczu, drgających na gałązkach i na trawie...
Pan Onufry, przez gościnnych gospodarzy pożegnany, z trudnością wgramolił się na swoją dryndulę i odjechał.
Brat z siostrą zostali sami...
— Ubawił cię ten nasz sąsiad? — spytała panna Marta.
— Przeciwnie; dał mi wiele do myślenia.
— Jakto?
— Pod tą skorupą dziwaczną domyślam się poważniejszej treści.
— Kiedyż-bo takie herezye wygłasza!!
— Zapewne, ale grunt niezły.
— Nie przeczę... ale, mój Stasiu, ja chciałabym cię jaknajprędzej spać wyprawić.
— Dlaczego?
— Żebyś mógł jutro rano wyjechać.
— Do sędziostwa?
— No, przecież pan Jan chory... wypada, żebyś go odwiedził.
— I zawiózł mu pozdrowienie od Marci...
— Cóż w tem złego?
— Zazdroszczę mu twego przywiązania, siostruniu, tej niezmiennej stałości uczucia, jakie masz dla niego.
— Zasłużył na nie, mój Stasiu!
— Nie przeczę; nie masz bo nic łatwiejszego, jak zjednać sobie uznanie w oczach kochającej kobiety.
— Przepraszam cię, mój drogi. Nie miej zwyczaju mówić o tem, na czem się nie znasz, zabieraj się do swego pokoju i idź spać... a jutro przywieziesz mi wiadomości.
— No, no; już słucham cię, ty despotko śliczna, dobranoc.
To mówiąc, ujął rączkę siostry, i uścisnąwszy ją, oddalił się do swego pokoju.
Panna Marta długo jeszcze czuwała. Już dzień się robił, kiedy światło lampy w jej pokoju zagasło...






III.

— Proszę jegomości, będziemy mieli pogrzeb — rzekł Szymon, wchodząc do pokoiku proboszcza.
— Któż umarł?
— Maciek Paliwoda. Pierwszy gospodarz na całe Komorno i letni człowiek, proszę jegomości... I tak mu się nieborakowi prędko zmarło. U kosy onegdaj był... Od wieczora zaczęło go coś łamać w sobie, niby kolka; chciał syn dziś po doktora jechać, tymczasem przed słońca wschodem stary jęknął raz, drugi i umarł. Ktoby się spodziewał? Toć ja starszy. Kilka dni temu, piorun przed samym nosem mi strzelił, i oto, Bogu dzięki, żyję, a ten nieborak!... ot, dopust Boży, nic więcej. Żeby jegomość wiedział, jaki tam lament w chałupie, jaki płacz! przystąpić trudno... Niech Bóg Najwyższy broni...
— Źle, źle, mój Szymonie — rzekł z westchnieniem ksiądz, — dobrzy, starzy ludzie umierają, a z młodych...
— Z przeproszeniem jegomości, ojca duchownego, z młodych to tyle jest... co et! tfy! papierosiki jeno, bałamuctwa i tyle.
— No, no, za ostry jesteś, mój stary; przecież nie można wszystkich potępiać, nie godzi się.
— Ludzie ludziom nierówność, proszę jegomości, są tacy są i inni; jeden będzie, jak to mówią, i do ludzi i do Boga, drugi... Panie odpuść. Gdzie teraz znajdzie naprzykład takiego, jak nieboszczyk Maciek. To chłop był rzetelny, gospodarz pierwszy, a człowiek dobry, bo dobry, na wszystkie cztery boki godny chłop.
— Pójdź-no i zakrzątnij się w kościele, Szymonie, roboty dziś masz dużo, a na wieczór będę cię potrzebował.
— Miarkuję ja... pewnie za stangreta.
— No tak, więc pośpiesz się jak należy, żeby wszystko było w porządku.
— Duchem, proszę dobrodzieja, duchem... lecę! — rzekł dziad, z nogi na nogę przestępując.
— Więc leć...
Szymon zaczął drapać swoją siwą czuprynę, chciał coś powiedzieć, lecz nie śmiał.
— Na cóż jeszcze czekasz? — spytał ksiądz.
— Et, bez urazy jegomości, gęba mnie swędzi, chciałbym coś rzec, a nie wiem jak...
— Cóż takiego?
— Ano chciałem się zapytać, dlaczego to u nas inaczej, niż po ludziach?
— Jakto inaczej?
— A choćby, na to mówiąc, u jegomości. Wózek ladajaki, szkapsko jedna, a na koźle dziad; toćby, bez urazy, jegomości stać było na parę koni jak się patrzy i na stangreta...
— Ej, mój Szymonie, nie w swoje rzeczy się mieszasz...
— Pewnie, że nie w swoje... ale zawdy i na parafię nieładnie, żebyśmy tak w jedną szkapinę jeździli.
Ksiądz Andrzej rozśmiał się.
— Poczekaj jeszcze — rzekł — ze trzydzieści lat, to sobie drugą szkapinę kupimy, tymczasem jedna nam wystarczy.
— Wola jegomości dobrodzieja... — rzekł dziad i do kościoła pośpieszył.
Po mszy, Szymon, wziąwszy łopatę, udał się na cmentarz, gdzie miał wykopać grób dla zmarłego Maćka. Cmentarzyk ów wiejski był ogrodzony murem i utrzymany czyściutko.
Zielono na nim było i zacisznie. Wśród zieleni drzew wznosiły się krzyże drewniane, z których jedne, starsze widocznie, pochyliły się już i mchem porosły; inne, młodsze, nosiły jeszcze na sobie ślady farby i napisów, ciężką dłonią wioskowego malarza zrobionych.
Koło muru rosły krzaczki drobne i otaczały jedyny większy nagrobek z piaskowca.
Szymon ciężkim kluczem otworzył furtkę, wszedł do „ogrodu umarłych“ i pilnie przez czas jakiś rozglądał się wokoło.
Widocznie dogodniejszego miejsca szukał.
— Oj, Macieju, Macieju nieboże — mówił sam do siebie. — Wykopię ci dołek porządny, na wzgóreczku, pod brzozami, będziesz miał dobrze leżeć, nieboraku. Nie pożałuję ci dobrego miejsca, boś był porządny chłop, jak się patrzy... rzetelny...
To mówiąc, Szymon zrzucił z siebie kapotę, zawinął rękawy od koszuli, a ująwszy rydel w grube ręce, zaczął swą pracę. W miarę postępu roboty, Szymon zagłębiał się coraz niżej, aż wreszcie koło południa ledwo mu głowę widać było z dołu.
— No to i już! — rzekł, z trudnością wydobywając się z dołu — parę sztychów szpadlem i chałupa na wieczne czasy gotowa. Dziedzictwo, którego nikt nie pozazdrości, nie wyprawuje i nie wydrze. Lepiej to podobno w ziemi, aniżeli na ziemi — zakonkludował dziad i zarzuciwszy szpadel na ramię, opuścił mieszkanie umarłych.
Gdy już furtkę zamykał i przypadkowo rzucił okiem na drogę, dostrzegł jeźdźca w oddali. Zasłonił ręką oczy od słońca i popatrzył, wiedziony ciekawością.
Był to we własnej swojej osobie pan Onufry. Łysinę miał przykrytą wielkim kapeluszem słomianym, w ustach trzymał krótką fajeczkę, z której co chwila gęste kłęby dymu wypuszczał. Siedział na kasztanowatym grubo-płaskim mierzynie, tęgim, spasionym, o grubych nogach i potwornie rozrosłym karku. Koń ten był jakby naumyślnie dla pana Onufrego stworzony, dźwigał też swego jeźdźca z fantazyą, sapiąc przytem jak miech.
Gdy pan Onufry do cmentarza dojechał i Szymona ujrzał, krzyknął zaraz.
— Jak się masz, stary krecie! Znów komuś dołek wygrzebałeś, jak widzę.
— A jakże, proszę wielmożnego pana... takie moje dziadowskie prawo. Oto dziś dobry człowiek nam zmarł, wielmożny pan znał go zapewne... stary Maciej.
— Maciej? a szkoda, porządny człowieczysko... znałem go, znałem, mój Szymonie, tak dobrze jak ciebie. Et! skwasiłeś mi humor tą wiadomością. Powiedz-że mi, Szymonie, ksiądz jest?
— Jest, wielmożny panie.
— No to weźże konia i zaprowadź gdzie w chłód; ja pieszo na plebanię pójdę.
To mówiąc, pan Onufry z konia zsiadł i cugle Szymonowi oddał.
Ksiądz Andrzej ujrzał nadchodzącego gościa przez okno i wyszedł na ganek, aby go powitać.
— Rzadko mnie to szczęście spotyka — rzekł, ściskając pulchną dłoń pana Onufrego.
— Gdzie ci radzi tam rzadko, gdzie nieradzi tam nigdy, to moja zasada; a skorom się tu na takie gorąco przyczłapał, to widać, że wierzę, iż mi ksiądz dobrodziej rad będziesz.
— Więc tedy nie przejazdem?
— Naumyślnie. Byłem trochę w polu, zobaczyło się to i owo... no i myślę sobie: trzeba proboszcza odwiedzić...
— Proszę tedy pod dach.
— Bardzo chętnie, tembardziej, że hora canonica czyli czas, w którym się zwykle coś łyka.
— Osobliwie tłumaczysz łacinę, panie Onufry.
— Już ja taki jestem lingwista od urodzenia... Stryj mój, u którego chowałem się, jako sierota, cuda o moich zdolnościach opowiadał... cała familia myślała, że będę profesorem w Padwie, ale na nieszczęście, przepowiednia nie sprawdziła się, a natomiast ziściły się słowa mędrca, który powiada: nemo in sua patria propheta. Co znaczy...
— Ależ ja wiem, co znaczy, panie Onufry — rzekł, śmiejąc się ksiądz Andrzej.
— Otóż właśnie, że nie wiesz jegomość, a jeżeli wiesz to niedokładnie. Nemo propheta znaczy: że trudno być w Psiej-Wólce Bismarkiem.
— Ach! to coś nowego.
— Owszem, stare to jak świat, i dlatego nic się nie dziwię, że przepowiednie mojej rodziny nie chciały się ziścić, złożyło się na to dwa tysiące przyczyn, a przedewszystkiem...
— Przedewszystkiem chodź do stancyi, nudziarzu, tembardziej, żeś głodny, jak powiadasz.
— Masz ksiądz dobrodziej słuszność, a kto o tej porze niegłodny, niech rzuci kamieniem; właśnie gotów to jestem zaraz uczynić.
— A to dlaczego?
— Żebyś mi ksiądz, w myśl chrześciańskiej zasady, chlebem odrzucił.
— Owszem, z całego serca; chodźmyż więc.
Weszli do pokoju, ksiądz kazał podać przekąskę.
— Masz tu, dobrodzieju — rzekł — starkę, którą, o ile wiem, lubisz.
— Najpiękniejszy to okaz z całej starożytności, antiquitas liquida! Istotnie starka przepyszna!
— Powiedzże mi, kochany panie Onufry, co cię tu do mnie dziś przypędziło? bo juści bez przyczyny na takie gorąco, i przy twojej tuszy...
— Co to tuszy?! Jeszczebym niejednego cienkiego przeskoczył, a że sobie nieco sapię, toć mi wolno... Wracając zaś do pytania, to mogę odpowiedzieć i tak i nie...
— Dyplomatycznie.
— Co znaczy: kłamiąc gładko. Nie księże, zawsze mówię arcyszczerą prawdę.
— Więc...
— Czekajże-no jegomość, bo mi dwóch funkcyj naraz pełnić nie sposób; więc niech-no sobie porządnie zjem, a potem pogadamy. Taka jest moja intencya...
Rzekłszy to, pan Onufry do talerza się zabrał i spożywał powoli, w milczeniu, ruszając ogromnemi wąsami w sposób pocieszny.
— Miałeś tu kiedyś, mój księże, piwo jakieś sławne... właśnie na taki upał...
— Wnet je Szymon przyniesie.
— Dajże ci, Boże, zdrowie, kochany proboszczu, a teraz właśnie zapaliwszy fajeczkę; możemy sobie zrobić małe colloqium charitativum. Co znaczy...
— Wiem co znaczy.
— Kiedy ksiądz wiesz, to dobrze... Owóż tedy, jeżeli mam powiedzieć prawdę, to wstawszy dziś rano, ani myślałem nawet, że tu będę, tembardziej, że miałem w domu sprawę szczególniejszej wagi...
— Oho... cóż tak ważnego?
— Gospodyni zapowiedziała bigos, a jak ona bigos urządza, to sądzę, że ksiądz dobrodziej sam wiesz i możesz powiedzieć: quorum pars magna fui, co znaczy: brzuch mnie po nim nie bolał.
— I taką ważną okoliczność opuściłeś, kochany panie Onufry...
— Opuściłem... jak honor kocham opuściłem; raz, licząc na to, że odgrzewany bigos jest lepszy, a secundo: żem widział periculum in mora, co znaczy... głupi interes, czyli mówiąc po łacinie: casus pascudeus.
— Jaki casus?
— W istocie szpetny! Wyobraź sobie, byłem w polu. No w polu, jak w polu, człowiek by chciał odrazu wszystko załatwić, a tymczasem ludzi obrzednio, kłaniać się, prosić trzeba za swoje pieniądze. Właśnie, gdym zastanawiał się nad tem, przyszły mi na myśl różne a różne nowinki, które tu w okolicy kursują. Gdym jedno z drugiem pokombinował i uważnie porównał, obstupui, co znaczy: zgłupiałem... i w tej chwili przyszło mi na myśl przyjechać do kochanego proboszcza, a że u mnie co w głowie to w myśli, a co w myśli to w czynie, więc wziąłem się do mego kasztana unguibus et rostro, to jest: dałem mu kilka bizunów i oto jestem tutaj... Rzecz to dalibóg niebłaha, gdyż o naszą skórę idzie, a chociaż przy tej sposobności opowiadano mi bardzo piękne rzeczy, niemniej jednak timeo Danaos et dona ferentes. Co znaczy: starego wróbla na plewy nie złapiesz. Radź, księże, zmiłuj się, bo źle jest...
— Nic a nic nie rozumiem.
Oculos habent et non vident. Co znaczy: Mają oczy jako ludzie, a ślepi są jako krety.
— Daj pokój, kochany panie Onufry, gdyż najprzód oculos habent nie znaczy to, co mówisz, a powtóre krety nie są wcale ślepe; mów więc lepiej poprostu.
O sancta simplicitas! Co znaczy: o łatwowierny księże! Czuję już, że i ciebie złapano na pięknie brzmiące słówka, że do ich obozu należysz.
— Nie wiem, do czego te słowa zmierzają.
Usque ad finem. Co znaczy: po łyżeczce do skutku. Ciągle powtarzać będę, że to jest głupstwo, a w skutku będzie opłakanem... Jeszcze kiedyś wspomnicie moje słowa i powiecie: sunt lacrimae. Co znaczy: pan Onufry miał słuszność.
— Ale mówże, człowieku, o co idzie, bez przysłów i cytat, gdyż dogadać się z tobą niepodobna!
— Dobrze, będę mówił bez przysłów: sine ira et studio. Zapewne słyszałeś ksiądz dobrodziej, że sędzic powrócił z zagranicy do domu.
— Wiem, wiem.
— Tem lepiej. Mnie bo on zawsze wydawał się trochę nie tego, ale teraz widzę, że ma na czysto jakąś aberratio mentalis. Co znaczy: małego zajączka we łbie.
— Dajżeż pan pokój, toż to człowiek wykształcony, rozumny.
— Gdzie tam ksiądz dobrodziej ten rozum widzi, to nescio. Co znaczy: jestem jak tabaka w rogu...
— Daj Boże, żebyśmy mieli więcej takiej młodzieży.
— Chyba ze względu na wesela ksiądz tak mówisz, nuptiarum causa, bo do tego, jak uważam, inklinacyi mu nie brak... w Zielonce panna o nim tylko myśli, a że „ona piękna, a on młody, więc weselne będą gody”.
— Co też pan mówisz!
— Mówię bo widzę, cogito ergo sum. Co znaczy: na swoje oczy widziałem. Byłem ja tam niedawno i jakem wspomniał, że ten gagatek przyjechał, to panna Marta o mało nie podskoczyła z radości.
— Złego w tem nie widzę, ale też nie widzę i związku z niebezpieczeństwem, o którem pan opowiadasz.
— Bo mi ksiądz dobrodziej przerywasz, do słowa dojść nie pozwalasz...
— Już nie przerwę... mów pan.
Pan Onufry silnie z cybuszka pociągnął, wypuścił jeden, drugi kłąb dymu, nareszcie, po chwili namysłu, przymrużywszy lewe oko, rzekł:
— Powiedz mi ksiądz dobrodziej, czy gospodarz na dużym folwarku może się obejść bez ludzi?
— Zapewne, że nie.
— Czy tych ludzi mamy zadużo?
— No, nie brak, co prawda.
— Nie brak? jakto nie brak? Chyba ksiądz dobrodziej z księżyca przyjechałeś!? W żniwa mało sobie głów nie urywamy, zkąd robotników dostać... jeden drugiemu wydziera... ceny podnosi... prawdziwą licytacyę urządza...
— W żniwa... zgoda; ale tych żniw bywa trzy tygodnie, dajmy na to miesiąc, a potem, gdy przyjdzie jesień, zima, wiosna nawet, to ludzie, nie mając wiele do roboty, próżnują, a cóż z próżniactwa wynika? Moralnie upadek, materyalnie bieda.
Pan Onufry wstał i wielkiemi krokami po pokoju chodzić zaczął. Twarz mu poczerwieniała, sapał mocno i gestykulował rękami.
— Cóżeś jegomość taki zły?
— Zapewne, dobry mam być?! Tu właśnie przyszedłem wypowiedzieć, co mnie boli, co mam na sercu, czego się lękam, a tymczasem...
— Co tymczasem? Dotychczas nic mi przecież nie wypowiedziałeś.
— Bo widzę, że ksiądz także do spisku należysz; czuję to przez skórę, i, niestety, muszę powiedzieć: et tu Brute contra me. Co znaczy: że niedługo sam dyabeł nie wytrzyma.
Ksiądz roześmiał się.
— Jakkolwiek — rzekł — nie wypowiedziałeś pan jasno, co panu dolega, zdaje mi się jednak, że będę blizkim prawdy, domyślając się powodu. Zapewne doszły pana pogłoski o zamiarze założenia fabryki w naszej okolicy.
— Tak, tak! Mało mamy szwabów, trzeba ich więc jeszcze z parę tuzinów sprowadzić! Wszak prawda, księże proboszczu dobrodzieju? prawda? A! koniec świata chyba! ale... mundus vult decipi. Co znaczy: chcesz w błoto wdeptać; mało jest różnych plag, trzeba sprowadzić więcej i cui bono? pytam, czyli mówiąc po polsku: na kiego dyabła? Po to chyba, żeby żniwakowi, zamiast dwóch złotych, płacić rubla, a zamiast z chłopami, mieć do czynienia ze szwabem... Dziś jest w parafii, dajmy na to, sześć karczem, przy fabryce będzie ich piętnaście. Ruch się zwiększy, a z tego powodu ze wszystkich końców świata pozwłóczą się złodzieje, i trzeba będzie liczbę zamków potroić. Dziś jeszcze, jeszcze od biedy, przespać się można, a wtedy, vale et me ama. Co znaczy: bywaj zdrów, holenderski śledziu!... O pfe! powiadam, nawarzycie takiego piwa, że aż wam kwaśno będzie! Dziś z chłopem jeszcze jako tako, choć rozmaicie się zdarza, ale bądź-co-bądź, jest pod nim uczciwa podszewka, zawsze to nasz chłop. Ja wam mówię: nie szukajcie guza, chociaż wiem, że słowa moje to niby vox in deserto. Co znaczy: groch na ścianę rzucony! Źle jest, źle, a będzie jeszcze gorzej, gdy nam takie figle zaczną przystępować do głowy.
— Pozwól się przekonać, panie Onufry, że jesteś w błędzie, że źle widzisz.
Zamiast odpowiedzi, pan Onufry głowę przez lufcik wychylił i krzyknął na Szymona, żeby konia przyprowadził.
— Odjeżdżasz już, — spytał ksiądz, — nie dokończywszy rozmowy, nie wysłuchawszy moich argumentów?
Oleum perdidi. Co znaczy: szkoda gęby psuć. Czas pokaże, kto miał słuszność, a teraz, księżulku dobrodzieju, vale. Co znaczy: pisuj na Berdyczów...
— Nie, tak być nie może; masz żal do mnie, więc cię nie puszczę.
— Nie mam żalu, ale też i nie mam chęci do dysputy: wodę warzyć, woda będzie. Ja swoje zrobiłem, ostrzegałem, mówiłem. Przysłowie mówi: kto nie słucha dobrej rady, niech słucha... wiesz ksiądz czego! Discipulus supra magistrem. Co znaczy: jajko mędrsze od kury.
— Przecież w równym wieku jesteśmy, mój panie, obaśmy starzy.
— Ale ksiądz z młodymi trzymasz.
— Mój kochany panie Onufry, trzymam z tem co uważam za dobre, co wedle mego przekonania przynieść może pożytek moim bliźnim. Nie znasz mnie i nie kochasz, skoro sądzisz inaczej.
— Ja cię kocham, księże Andrzeju, bo któżby cię nie kochał! ale mi smutno, że się w zdaniach różnimy, że jest między nami dyferencya przekonań, co znaczy: że ty do sasa, a ja do lasa.
— To też daj się przekonać i będziemy jednego zdania, jako dobrzy, starzy przyjaciele.
— Nie, księżulku kochany, przyjaciółmi bądźmy, ale dysputę o przekonania odłóżmy ad calendas graecas. W zasadach jestem stabilis, czyli uparty jak kozieł. Bywaj zdrów, księże Andrzeju...
— Ha, kiedy już chcesz koniecznie, to jedź, tylko żalu w sercu nie chowaj, przyjacielem bądź.
— Jestem, byłem i będę, choć się na wasze głupstwa nie zgadzałem, nie zgadzam i nie zgodzę, me Hercule! Co znaczy: żebym tak był zdrów.
To powiedziawszy, pan Onufry wyszedł z pokoju, dosiadł spasłego kasztana i kłusem się puścił przez wieś.
Minąwszy ostatnią chałupę, jechał już stępa i rozglądał się wkoło po polach, mówiąc do siebie półgłosem:
— Boże miłosierny! czego ci ludzie chcą? Mają ziemię poczciwą, która rodzi zboże; mają lasy, łąki, wody, czego tylko dusza zapragnie; mają chłopów niezgorszych, żydów pełne miasteczko, mogliby żyć, jak dziady i pradziady... nie! zawsze im jeszcze czegoś braknie... zawsze są, jak ta Zosia z piosenki... jagódek im się zachciewa, jagódek!!...






IV.

Bajkowszczyznę liczono do najładniejszych majątków w okolicy, a zaściankowa fama głosiła, że państwo sędziostwo posiadają nawet kapitały. Co prawda, nikt tych pieniędzy nie liczył, ale nawet Boruch, najlepszy znawca w tym względzie, twierdził, że gdyby tylko sędzia świsnął, a sędzina kiwnęła głową, to by żydkowie zaraz masę pieniędzy pożyczyli.
Sędzia jednak z uprzejmości tej nie korzystał, gospodarstwo prowadził porządnie, miał ładne inwentarze, a starannie uprawna ziemia corocznie obfite wydawała plony. Dom prowadzony był oszczędnie, po gospodarsku, bez zbytków.
Sędzia był wzrostu niewielkiego, tuszy dobrej, przysadzisty i krępy, małżonka zaś jego, nosząca jeszcze na twarzy ślady dawnej piękności, była wysmukła i szczupła.
To, pod względem powierzchowności niebardzo dobrane stadło skojarzyło się przed laty z pobudek najidealniejszej miłości. On miał wtenczas lat dwadzieścia kilka i niewielki mająteczek; ona zaś piękność, powaby młodości i trzydzieści tysięcy złotych, zapisane przez ciotkę. Było tam podobno jeszcze coś w sperandzie po bezdzietnym stryju, ale speranda zawiodła, gdyż się stryj na starość ożenił i fortunę dzieciom zostawił.
Sędzina, a w owe czasy jeszcze panna Weronika, miała, dla swej urody i koligacyj pięknych, wielu konkurentów, ale odstraszała wszystkich pewną wyniosłością i dziwnie chłodnem obejściem. Była przytem sarkastyczna i złośliwa, więc też starający się o jej rękę dawali za wygranę i, wychwalając piękność Weronisi, woleli, żeby się to szczęście komu innemu dostało.
Po kilku latach piękna panna ujrzała się zupełnie odosobnioną. Rówieśniczki jej powychodziły za mąż, a ona, znacznie od nich piękniejsza, na każdej zabawie za królówę balu uchodząca, siała rutkę i towarzysza życia znaleźć sobie nie mogła.
W owym czasie wpadł jej w oko dzisiejszy sędzia, a wtedy jeszcze czupurny blondynek z habrowemi oczami i rumieńcem na twarzy. Panna Weronika obserwowała go przez dłuższy czas, i przyszła do wniosku, że ten właśnie może być dla niej bardzo dobrym mężem. Trzeba przyznać, że nie myliła się, Wicuś albowiem miał charakter łagodny i miękki jak wosk, a pannie Weronice takiego właśnie było potrzeba.
Tańcząc zamaszyście mazura na jakimś kuligu zapustnym, Wicuś ani się domyślał, że spojrzenie pięknych czarownych oczu wciąż za nim goni, dopiero gdy panna Weronika wybrała go do figury, a potem porozmawiała z nim przez chwilę, spostrzegł ze zdumieniem, że w oczach jej drgają jakieś iskierki, a na pięknie zarysowanych ustach uśmieszek nie jest tak sarkastyczny, jak zwykle.
Wicuś, który nawet nie myślał nigdy, żeby o pannie Weronice mógł marzyć, przekonywał się coraz bardziej, że nie jest ona ani dumną, ani nieprzystępną; owszem, z własnych jej ust dowiedział się, że szuka duszy bratniej, któraby ją zrozumieć i ocenić mogła. Pod czarującem wejrzeniem czarnych oczu serce jego topniało jak wosk i ani wiedział biedak, jak się zakochał na zabój.
Panna Weronika, sierota, mieszkała u ciotki, dożywotniczki dużego majątku, w którym był pałac starożytny, park przepyszny z grotami tajemniczemi, altankami i stawem. Wicuś bywał tam coraz częściej. Ciotka, osoba już niemłoda i cierpiąca, lubiła spokój i samotność, więc młodzi ludzie sami chodzili po parku, zrywali kwiaty, rozmawiali o tańcach, gwiazdach, a najczęściej nie rozmawiali wcale, upajając się wonią róż i jaśminów. Podczas jednej z takich przechadzek samotnych, Wicuś zdobył się na akt bohaterskiej odwagi i przezwyciężywszy wrodzoną nieśmiałość, ujął pannę Weronikę za rączkę i w ognistych wyrazach opowiedział jej swoje sentymenta, poczem oboje, rozpromienieni radością, udali się do cioci po błogosławieństwo.
Dalszy ciąg tego romansu odbył się jak zwykle, z przyzwoitą wystawą i okazałością. Było huczne wesele i podróż poślubna, jak przystało na pannę, która ma w swym rodzie dwie hrabiny, czy nawet trzy podobno. O tych hrabinach pan Wincenty przez czas późniejszego, długoletniego z małżonką swą pożycia często bardzo miał sposobność słyszeć.
Podróż poślubna nie trwała długo, gdyż młodej mężatce pilno było do gospodarstwa, do domu. Pan Wincenty byłby jeszcze chętnie gruchał z Weronisią wśród uroczych stron południa, ale ona, gładząc pieszczotliwie jego twarz rumianą, powiedziała mu otwarcie, że kochać się można i w domu, a wydatków na zbytkowne podróże robić nie trzeba. Że w słodkich słowach żony była stanowczość, a pan Wincenty ducha sprzeciwieństwa nie posiadał, więc też spakowawszy manatki, młoda para powróciła pod nasze niebo szare i osiadła w wiosce pana Wincentego.
Dość było kilku dni, aby Weronisia rozejrzała się dobrze w całem gospodarstwie; wnet też zaczęła zaprowadzać w niem reformy. Przedewszystkiem, ażeby Wicusiowi zapewnić tyle dla zdrowia potrzebną agitacyę, odprawiła rządcę; następnie, ażeby ulżyć drogiemu mężusiowi kłopotów i pracy, zabrała w swoje ręce kasę, a służbę tak potrafiła wyuczyć, że żaden interesant nie mógł się dostać do pana, nie wylegitymowawszy się pierwej przed panią, kto jest i czego potrzebuje.
Dobroduszny Wicuś ani się spostrzegł, jak jego osobista wola, jego „ja” zniknęło zupełnie i rozpłynęło się gdzieś w przestrzeni.
Czasem budziła się w nim dawna natura, trochę krewka, gorąca; radby wpaść tu i owdzie, na jarmarczek, przefacyendować konika, wypić butelkę wina z przyjacielem, ale przy pierwszej wzmiance o takiej intencyi, na ustach Weronisi zjawiał się dawny złośliwy uśmieszek i zaczynała się opowieść o trzech hrabinach i o dystynkcyi, która nie pozwala na bałagulstwo i parafiańskie uciechy.
Wysłuchawszy kazania, Wicuś wzdychał, nasadzał czapkę na uszy i szedł w pole, zkąd wracał na obiad lub wieczorem.
W pierwszych latach, gdy mu się taka niewola zaczynała przykrzyć, gdy miał ochotę opierać się i na swojem postawić, pani zmieniała zaraz taktykę. Stawała się pokorną, cichutką, uległą... przymilała się pieszczotliwie, i wnet postanowienie pana Wincentego miękło, znów stawał się zakochanym jak student... i posłusznym.
Później już ten sposób nie był potrzebny, pan Wincenty albowiem stał się posłusznym z przyzwyczajenia i wolę własną najzupełniej zatracił.
W kilka lat po ślubie, Weronisia potrafiła wytłumaczyć swemu małżonkowi, że porządny obywatel powinien mieć jakiś tytuł i sama postarała się, żeby Wicusia wybrano na sędziego pokoju. Przebył na tym urzędzie jedno tylko triennium, ale już tytuł sędziego na zawsze mu pozostał. W okolicy o ślepej uległości pana Wincentego rozpowiadano różne anegdotki, ale on na to nie zważał. Być pod pantoflem nie jest znów tak źle, jak się zdaje, sędziemu nawet bardzo dobrze było w tej sytuacyi; o nic się nie troskał, miał wygodny byt, spokojny kawałek chleba; a że fortunę powiększył i do kapitaliku doszedł, to głównie temu zawdzięcza, że trzydzieści lat blisko uczciwie pod pantoflem przesiedział.
Przyzwyczaił się sędzia do zależności od żony, jak wół przyzwyczaja się do jarzma, ale na obronę sędziny trzeba powiedzieć, że jarzmo, które na męża włożyła, nie było bardzo twarde. Przewaga jej nie miała w sobie nic szorstkiego, przeciwnie, postępowanie jej nosiło na sobie cechy wysokiej delikatności. O wiele wyższa od męża pod względem inteligencyi, bez trudności umiała nad nim wziąć górę.
Przytem kochała go naprawdę. Dbała o jego zdrowie, wygody, umiała nawet dogadzać pewnym, bardzo zresztą niewinnym kaprysom. Potrawa, której on nie lubił, nigdy się nie pokazywała na stole, a gdy po obiedzie sędzia zdrzemnął się trochę, to w domu było naówczas cicho, jak w grobie. Ustępując w drobnych rzeczach, w sprawach większego znaczenia sędzina miała absolutną przewagę i, dzięki temu właśnie, majątek ich mnożył się i wzrastał.
Przedsiębiorcza, zabiegła i oszczędna, sędzina dążyła do robienia majątku, do zdobycia sobie wybitnego stanowiska w świecie ziemiańskim — a gdy została matką, podwoiła energię i działalność.
Zapragnęła dziecku los zapewnić jaknajlepszy, i szła do tego celu konsekwentnie, wytrwale, z godną podziwu energią. W tej szczupłej, wątłej kobiecie duch był silny, a wola niezłomna; opinia parafialna „Herodem” nazywała sędzinę, lecz mała garstka osób, bliżej ją znających, ceniła wysokie zalety jej charakteru i duszy.
Do tych przedewszystkiem należał ksiądz Andrzej i panna Marta, która w Bajkowszczyznie częstym bywała gościem i cieszyła się szczególnemi względami sędziny.
Z powodu przyjazdu syna i chwilowej jego słabości, w domu sędziostwa panował ruch niezwykły. Matka, lękając się o zdrowie jedynaka, rozsyłała konie po doktorów, a nawet sam pan sędzia wydelegowany został do miasta, ażeby osobiście pierwszą w gubernii znakomitość lekarską zaprosić. Właściwie nie było potrzeby takiego alarmu robić — ale sędzina tak chciała, tak więc musiało być.
Sędzia wielką bryczką, w cztery tęgie konie zaprzężoną, puścił się w podróż.
Gdy Zajezierze już minął, w lesie wólczańskim ujrzał niezwykłe widowisko. Przez linię wśród drzew wyciętą szedł Boruch, trzymając w sztywnie wyciągniętych przed sobą rękach strzelbę w ten sposób, jak gdyby lufami jej chciał wykłuć oczy niewidzialnemu nieprzyjacielowi. Przytem biedny Boruch, widocznie z użyciem broni palnej mało obznajmiony, drżał jak liść i płaczliwym głosem mówił do idącego za nim pana Onufrego:
— Pfe! pfe! wielmożny panie dobrodzieju... ja już nie wytrzymam, ja rzucę na ziemię tę paskudną maszynę, niech jej moje oczy nie widzą.
— Wcale nie radzę ci tego robić, strzelba jest nabita, jak ją rzucisz, to może być ambo meliores.
— Jakie ambeliores? co to za zwierzyna jest?
— To uważasz jest ambo meliores, co znaczy: obie lufy nabite; więc nie rzucaj broni, kochany Boruchu, bo może wystrzelić.
Boruch, słysząc to, starał się jeszcze bardziej strzelbę od siebie oddalić, wyciągnął ręce jak struny i dygocąc ze strachu, prosił:
— Wielmożny panie, niech pan to już weźmie, to jest głupstwo, to nie żydowski interes! Czy to ja jestem jaki szlachcic, albo hrabia, żebym z taką maszyną po lesie latał? Ja jestem sobie prosty żydek... handluję.
— Nic nie szkodzi, mój Boruchu, nic nie szkodzi; dziś jesteś prosty żydek, ale przysłowie mówi: hodie mihi, tibi cras, co znaczy: jutro możesz kupić dobra.
— Pan żartujesz sobie ze mnie. Pan może myślisz, że jak wyskoczy zając, albo jaki ptak, to ja do niego strzelę? pfe! na co? Niech on sobie idzie na złamanie karku, niech jego dyabli wezmą...
— Ej, nie wytrzymałbyś... kropnąłbyś tak, żeby aż po całym lesie zagrzmiało...
— Żebym ja tak miał szczęście do handlu, jakbym ja wcale nie kropnął. Pfe! co to jest kropnął? Niech pan dobrodziej potrzyma ten karabin, to zaraz się przekona, że ja wytrzymam. Zresztą ja panu dobrodziejowi coś powiem... Kiedy się panu zachciało koniecznie robić żydowskie polowanie, to niech pan strzela, a ja pójdę zająców szukać... Zobaczy pan, jak to będzie dobrze... Pan myśli, że ja ucieknę? Broń Boże, ja będę stukał kijem po krzakach, będę krzyczał hu! ha! i wszystkich zająców wypędzę... Będzie pan miał co zabijać do samego wieczora.
Sędzia, widząc ten osobliwszy pochód, kazał konie zatrzymać.
Boruch z dubeltówką w naprzód wyciągniętych rękach szedł wprost do gościńca, za nim zaś pan Onufry z miną bardzo poważną kroczył ciężko, sapiąc.
Sędzia śmiał się na cały głos.
— Panie Onufry! — wołał — sąsiedzie! Cóżeś to naszego Borucha na myśliwego wykierował?
— Oj, wielmożny panie sędzio — jęknął Boruch — prawda, ja jestem cały myśliwy... bo tylko myślę jakby ztąd uciec...
— Dzień dobry szanownemu sędziemu — rzekł pan Onufry, — gdzież Pan Bóg prowadzi? Quo tendis? jak mówi mędrzec. Co znaczy: dokąd z rozkazu sędziny pędzisz?
— Przedewszystkiem, powiedz mi, co znaczy ta maskarada?
Tempora mutantur, sędziulku. Co znaczy: dziś żydzi polują, a szlachta za nimi torby nosi...
— Panie sędzio — rzekł wpół z płaczem Boruch, — niech pan pozwoli położyć tę strzelbę na bryczce; ja już dziś całkiem zdrowie straciłem w tym lesie... Pan Onufry czasem lubi żartować, a z takiego interesu może być, broń Boże, nieszczęście...
— No dajże tę strzelbę — rzekł sędzia, wyciągając rękę — bo mi cię żal... ale powiedz, zkąd ci u licha przyszła ochota polować?
— Jakto polować? Niech moje wrogi mają takie polowanie; ja przyjechałem do pana Onufrego kupić trochę lasu, tymczasem kupiłem sobie tylko febrę... Żeby pan sędzia nie nadjechał, tobym już do tej pory jaką brzydką słabość dostał! Oj... oj... wolałbym tego lasu nie widzieć...
— Sędziulku kochany, wszystko to jest, uważasz, kłamstwo. Przyjechał dziś do mnie ten oto Boruch, znany ci nasz benefactor...
— Przepraszam pana, pan sędzia wie najlepiej, że ja, Bogu dzięki, nie jestem faktor. Czy ja komu co stręczę? Ja sobie uczciwie handluję.
— Nie znasz się na mowie mędrców, benefactor to znaczy: taki co pożycza pieniędzy. Więc tedy przyjechał z propozycyą kupienia kilkuset sosen; żeby zaś nie kupować kota w worku, zaprosiłem go do lasu. Wziąłem strzelbę na ramię i poszliśmy owe sosny oglądać personaliter. Co znaczy: we dwóch.
— Oj — stękał Boruch, — ja sam nie wiem, po co myśmy tam poszli?
— Poszliśmy sosny oglądać, a że gorąco zaczęło doskwierać, a ja już jestem nieco przyciężki, więc tedy prosiłem poczciwego Borucha, żeby mi strzelbę potrzymał.
— To ładne potrzymanie! ja musiałem półtorej godziny taką maszynę w ręku nieść.
— Czemuś nie rzucił o ziemię? — spytał sędzia.
— Chciałem tak zrobić, ale pan Onufry powiedział, że jak tę strzelbę cisnąć na ziemię, to ona wystrzeli z dwóch luf i będzie nieszczęście.
— No, nic się nie stało, zawsze przy tej sposobności Boruch czasu nie stracił, obejrzałeś przynajmniej sosny.
— Żebym ja tak nieszczęścia nie oglądał, jak ja tu ani jednej sosny nie widziałem. Ja widziałem tylko tę strzelbę, którą musiałem trzymać w garści.
— No uspokój się, Boruchu — rzekł pan Onufry; — o sosnach pogadamy później, teraz wędruj do domu, i staraj się mieć zawsze mens sana in corpore sano. Co znaczy: kielich szabasówki wieczorem i rano.
— A z sosnami co będzie?
— Pogadamy później. Teraz, kochany sędziulku, gdzie jedziesz?
— Do miasta po doktora.
— Jak to dobrze się składa; zabierz mnie sędzia z sobą, właśnie miałem dziś jechać... to swoich koni oszczędzę.
— Ależ owszem, z całą przyjemnością... siadaj pan.
— Słuchaj-no Boruch — rzekł pan Onufry — zrób mi jednę łaskę.
— Panowie to zawsze tak. Nastraszyć żyda, odebrać mu zdrowie, a potem: zrób mi Boruch łaskę, to taka szlachecka procedura!
— Więc nie chcesz zrobić?
— Co nie mam zrobić? ale niech wiem, co pan żąda. Chociaż czas paskudny, zawsze trzeba mieć delikatność i serce... trzeba człowieka ratować.
— To też bardzo ci będę wdzięczny, mój Boruchu.
— No, ale co ja mam zrobić?
— Bądź łaskaw odnieść tę strzelbę do Wólki.
Jeszcze pan Onufry mówić nie skończył, jak Boruch puścił się gościńcem wielkim pędem...
— Oj, stary! stary! — rzekł sędzia — zawsze ci się figle trzymają!
Ridendo castigat mores, jak twierdzi mędrzec... zapewne pamiętasz który, panie sędzio?
— Zkąd znowuż? Siadaj oto lepiej jegomość i jedźmy.
— Tak jest, bene! — rzekł pan Onufry, sadowiąc się na bryce — a co do mędrca, to zapomniałem o tem, mój sędziulku, żeś niewiele romansował z Minerwą.
Sędzia ramionami ruszył.
— Robisz taką minę, jak gdybyś nigdy nic nie przeskrobał, lecz nie bój się, sąsiedzie, nikt nas nie słyszy.
— Głupstwa mówisz, panie Onufry...
— Wiem, wiem, sędzia jest modestus, bo ci tak przykazano, a na to ci przykazano, żebyś słuchał. Słuszna rzecz obedientia, czyli: siedzenie pod pantoflem.
— Mój panie Onufry, na toż cię wiozę z sobą, żebyś mi przykre rzeczy mówił?
— A przepraszam; jeśli ci przykro, to już nic nie mówię, albo zacznę z innej beczki... Powiedz mi oto, czy z twoim synem tak źle, że aż sam po doktora jedziesz, chociaż jeden już był.
— Nie, tylko dla spokojności Weronisi...
— Słusznie; spokojność takżeć to skarb drogi, a żona podobno jeszcze droższy... na czem się wreszcie nie znam, bo jestem, jak uważasz, puer i adolescens, czyli: kawaler do wzięcia.
— Któżby cię wziął?
— Były takie co chciały, zresztą de gustibus non est disputandum. Co znaczy: każda potwora ma swego adoratora; niedawno nawet chciała mnie uszczęśliwić pewna wdowa, alem jej grzecznie odrzekł: non sum dignus, czyli po polsku: nie głupim!
— Nic nie wiedziałem o tym wypadku...
— Wypadek niewielkiej wagi, ale jakże twój synek? Nie widziałem go już dawno... Jak słyszę, piękny chłop, kubek w kubek tatuś...
Sędzia uśmiechnął się.
— Niczego chłopak, istotnie, kontent z niego jestem.
— Gdzie bywał? co robił przez tyle czasu? O długach nie mów, bo wiem, że każdy syn je robi, taką jest albowiem rerum natura, żeby ojcowie za synów płacili.
— Otóż mylisz się, kochany sąsiedzie, mój syn ani grosza długu nie zrobił...
— Czekajże-no, sędziulku dobrodzieju, poszukam okularów.
— Na co?
— Chciałbym się dobrze przypatrzeć, jak wygląda ojciec takiego syna, który długów nie robi... Takim się mienisz przecie...
— Co to mówić, mój sąsiedzie, wierz lub nie wierz, a ja powiadam ci, że takiego chłopca ze świecą szukać. Ja jestem z niego szczęśliwy i dumny...
Twarz sędziego rozpromieniła się, oczy zajaśniały; opowiadał o swoim synu z zapałem, mówił o jego poczciwości, przywiązaniu do rodzinnego kąta, o zamiarach na przyszłość, a im dłużej mówił, tem wymowniejszym się stawał, tak, że pan Onufry słuchał w milczeniu, nie przerywając, zdumiony.
Pan Onufry rozmyślał nad tem co słyszał i w głęboką pogrążył się zadumę. Ważył w duchu każde słowo sędziego, czoło marszczył i ruszał wąsami pociesznie.
Gdy wjeżdżali do miasta, już była noc...
Pan Onufry miasta nie lubił. Czuł się jakby nieswoim i skrępowanym w tem rojowisku ludzi wszelkich kondycyj i stanów. Nie mógł swobodnie chodzić po twardym bruku i pełnych wyboi trotuarach, a nieustanne wymijanie i potrącanie z przechodniami doprowadzało go do wściekłości.
Zawsze też wyrzekał i mówił, że daleko lepiej jest na wsi. Człowiek idzie sobie swobodnie, każdy go zna, przywita, powie dobre słowo... w tych zaś Sodomach i Gomorach nietylko, że lada ulicznik porządnego człowieka potrąci, ale jeszcze za kieszeń trzeba się ciągle trzymać, na każdym kroku płacić i płacić bez końca...
To też przyjechawszy do miasta i zająwszy pokój w hotelu, pan Onufry postanowił urządzić się w ten sposób, aby jaknajmniej gwaru miejskiego słyszeć.
In primis, sędziulku kochany — rzekł, — idź zaraz do owego Eskulapa i proś, żeby jutro rano do drogi był gotów, a jak powrócisz, to sobie przepędzimy wieczór, jak dwaj poczciwi wieśniacy, w spokoju, ciszy i na przyjacielskiej gawędce.
— A możeby tak do teatru? co? — spytał sędzia.
— Dajże
pokój! to jest, jakby ci wytłumaczyć, nie teatr, ale raczej tomba obscura, czyli kurnik; byłem tam raz... niech ich nie znam. Chyba, że sędzia chcesz przyjrzeć się aktoreczkom, co? ale wątpię, czy masz na to dyspensę, czyli mówiąc po ludzku: kwitek od sędziny?
— Co też mówisz?
— Czuję to przez skórę, żebyś takiej licencyi nie dostał, a zresztą co nam starym z tego przyjdzie? Jak cię kocham, sędziulku...
— Masz racyę, panie Onufry.
— Tedy idź do doktora i powracaj, a później zabawimy się honeste, jak na uczciwych ludzi przystoi.
Sędzia, zawsze zgodny, nie oponował, przebrał się naprędce i poszedł; pan Onufry tymczasem rozsiadł się wygodnie na kanapce, zapalił fajkę i dumał...
Sędzia powrócił niebawem.
— Tedy — rzekł — interes załatwiony, doktora mam; jutro jedziemy z powrotem.
Wybornissime! ja moje interesa rano załatwię, a teraz, kochany sędziulku, zabieraj się i chodź.
— Ale dokąd?
— Zaraz to zobaczysz...
Przeszli kilka ulic i dostali się w jakieś podwórko, zarzucone beczkami i rupieciami różnemi; w sionce świeciła zakopcona lampka i przy jej blasku można było dostrzedz drzwi, na których domorosły jakiś artysta wymalował wielkie winogrono niemożliwego koloru...
— Otóż tu jest kres naszych utrapień — rzekł pan Onufry, otwierając drzwi — proszę naprzód, kochany sędzio, śmiało.
Umeblowanie pokoiku było bardzo skromne. Kanapka stara jak świat, kilka krzeseł, czerwony stół, a na ścianie sztych, przedstawiający jak książę Józef rzuca się w nurty Elstery.
Pan Onufry w dłonie klasnął; na to wezwanie przybiegł chłopak, a za nim i sam gospodarz, siwy jak gołąbek, wygolony starannie, odziany w surdut starodawnego kroju.
— Pana Onufrego dobrodzieja witam, witam! — rzekł, kłaniając się nizko — taki gość! taki gość! węglem w kominie zapisać; jakże zdrowie pana dobrodzieja?
— Źle, źle panie Michale, widocznie muszę mieć gorączkę.
— Przeziębienie...
— Nie, tylko gdy ciebie ujrzałem, zaraz mi się okrutnie pić zachciało.
— Mamy na to lekarstwo... piwniczka, chwalić Boga, nie pusta.
— Zakręćże się więc sam, panie Michale, i daj nam butelczynę uczciwą, żebym nie potrzebował wstydzić się za ciebie przed panem sędzią, przyjacielem moim i sąsiadem; pomnij zawsze o tem, że vox populi vox Dei. Co znaczy: nie dolewaj wody, bo cię obmówią.
— Zawsze pan dobrodziej łaskaw żartować; ja się wody boję jak ognia, nie pijam jej nigdy, bo różne słabości na człowieka sprowadza...
To powiedziawszy, kupiec osobiście udał się do piwnicy, ażeby wyszukać butelkę, któraby panu Onufremu do gustu przypadła.
— Powiadam ci, sędziulku, że to nieoszacowany winiarz ten pan Michał. Jest on z pochodzenia teutonus, co znaczy dosłownie: kartoflarz, ale wyrodził się od swych braci. Pięćdziesiąt lat węgierskiem winem handlując, nabrał dziwnej fantazyi i serca. Powiedzno mu, że on jest niemiec, będziesz się miał zpyszna... to crimen lesae dla niego, czyli jakbyś go w papę uderzył. Znam ja go dobrze, mój sędziulku. Czy wiesz, że on wędrował aż tam gdzie pieprz nie rośnie, taki ci szwab gorący... a polityk! pogadaj-no z nim tylko.
Kupiec wszedł i postawił gąsiorek na stole. Pan Onufry nalał trochę w kieliszek, skosztował, podniósł do światła i ruszając wąsami, rzekł poważnie:
— Warto buzi! Nie ma co mówić. Biblioteka twoja, panie Michale, zawiera piękne dzieła, opera magna, czyli: szacowne flasze. Siądź-że przy nas, bo jak mówi mędrzec: tres faciunt collegium, co znaczy: we trzech pić weselej...
Pan Michał wymówił się brakiem czasu.
— Muszę do sklepu iść — rzekł — ale może później służyć panom będę...
— Polityk! powiadam ci, sędzio! zawsze polityk; nie chciał teraz pić, ale jak przyjdzie, to nam przyniesie buteleczkę świeżą, w lepszym guście... Znam ja go, trzyma on się owej wzniosłej zasady mędrca, która mówi: saepe stylum verte, co znaczy: stawiaj coraz lepsze.
— I to niezgorsze — rzekł sędzia — wartoby nawet do domu wziąć trochę...
— A widzisz, sędziulku, jak to dobrze mądrej rady posłuchać. Chciałeś iść do teatru, nabawić się bólu głowy, ściągnąć podejrzenia, bellum civile, czyli kapelusz od żony... a tutaj siedzisz sobie, jak u Pana Boga, za piecem, gawędzisz z przyjacielem, ciepło ci, dobrze, nie słyszysz wrzawy ani turkotu, zapominasz o kłopotach, jeżeli masz jakie... No, sędziulku kochany, zdrowie twego jedynaka, ale do dna... to sine qua non. Co znaczy: do kropli.
Po zdrowiu jedynaka, pan Onufry wzniósł zdrowie sędziny i sędziego, a rozczulony sędzia odpowiedział toastem za pomyślne lata pana Onufrego, ale już z nowej butelki.
Sędzia zarumienił się już dobrze, chwilami rozczulał się, miał łzy w oczach i był szczególnie skłonnym do zwierzeń...
— Mój sąsiedzie kochany — mówił — mój panie Onufry, już to dawno mam do ciebie trochę żalu, że mnie prześladujesz, a przecież nic ci nigdy złego nie uczyniłem.
— Ja!? ciebie prześladuję! to calumnia, dalibóg czysta calumnia.
— Zawsze mi wymawiasz, że Weronisię kocham i że jakoby skaczę, jak ona zagra... No, panie Onufry, powiedz tak sumiennie, czy ja kiedy skaczę?
— No jużcić między nami powiedziawszy...
— Co między nami? co ty mówisz, człowieku. Boże sprawiedliwy!
— Nie alteruj się, sędziulku, że czasem ci przytnę to prawda, ale złego zamiaru, złej woli w tem nie masz. Zresztą, mój sąsiedzie najdroższy, jeżeli myślisz, że ty pierwszy siedzisz pod pantoflem, to się grubo mylisz... Bywali inni i to nie z takim nosem, jak ty; historya starożytna wiele nam pod tym względem dostarcza szczegółów. Nie ubliżając ci, panie Wincenty, przyznając wysokie zdolności, wykształcenie, śmiem twierdzić, że ś. p. Sokrates chyba był od ciebie mądrzejszy, wszak prawda?
— Cóż za pytanie? przed Sokratesem schylam głowę, jak mi Bóg miły, schylam...
— A widzisz, a jednak pomimo całej swojej mądrości, był on także ejusdem coloris, co znaczy: taki sam pantoflarz. Szanowna jego małżonka, de domo, nie pomnę, a imieniem Ksantypa...
— A, panie Onufry! godziż się to moją Weronisię do Ksantypy przyrównywać?
— Nie równam, tylko mówię: kołki Sokratesowi na łysinie ciosała, a do tego rzecz prowadzę, żebyś do mnie, sędziulku, urazy nie miał, bo, jak ci powiadam, nie pierwszyś i nie ostatni... Wnoszę toast za zdrowie i długie życie sędziny. Niech żyje!
— Vivat! — rzekł sędzia, spełniając do dna kieliszek. — Mój panie Onufry, Onuferku, przyjacielu i bracie, ty jej nie znasz... dalibóg nie znasz jej.
— Ależ znam, któżby sędziny nie znał. Virago to jest, czyli: szlachcic w spódnicy...
— Nie, nie, Onuferku, nie dowódź, nie znasz Weronisi. Pozwól, że ci wytłumaczę.. to jest uważasz kobieta... kobieta, która, jakby to powiedzieć, ma, proszę cię, dwie strony...
— Jak medal.
— Jak medal, ale złoty, złoty Onuferku, dziewięćdziesiątej szóstej próby! Mówiłem ci tedy, że ma ona dwie strony...
— Domyślam się, dexteram et alteram.
— Co ty się możesz domyślać? Tyle lat przeżyłeś sam jeden, jak kołek w płocie, nie zaznawszy rozkoszy ani uciech rodzinnych. Wyrzekłeś się wszystkiego i dziś udajesz znawcę, i dokuczasz swoim przyjaciołom. Ho, ho, mój braciszku, tobie się zdaje, że mnie tak łatwo osiodłać... Powiadacie, że sędzia człowiek cichy, spokojny, Bogu ducha winien... co zresztą jest i prawda, ależ to wszystko nie dowodzi, żebym nie miał być energicznym w potrzebie...
— Oho! — rzekł pan Onufry, ruszając wąsami — anibym się tego domyślał.
— Bo mnie nie znasz, Onuferku, ja widzisz jestem z natury spokojny, ale niechno co, to potrafię dęba stanąć i jak wezmę na kieł, to żeby się świat zawalił, muszę na swojem postawić! Weronisia wie o tem dobrze i dlatego u mnie w domu, to powiadam ci taki słuch, że nie wyobrazisz sobie...
— Wierzę ci, wierzę, chociaż suponuję, czyli przypuszczam, iż sens moralny tego słuchu jest taki, że co żona każe, to sędzia robisz... A co, nie przeczysz? qui tacet consentire videtur. Co znaczy...
— Nic nie znaczy! — krzyknął sędzia, uderzając w stół kieliszkiem — u mnie w domu tylko ja znaczę! Zaraz w pierwszym roku pożycia postawiłem na swojem. Powiadam ci, był obiad, dobry obiad ani słowa, ale na końcu podali jakąś cytrynową leguminkę, której nie cierpię. Rozzłościłem się strasznie, porwała mnie pasya i rzekłem: — Weronisiu! ja nie jadam takiej leguminki! Co powiesz, przez tyle lat ani razu mi nie podano tej potrawy... i w obec tego, ty Onuferku, ty mój przyjacielu, krzywdzisz mnie, opowiadasz, że jestem pantofel! a wstydź się! wstydź naprawdę. Może jednak powiesz, że jeden fakt nie jest dowodem? Dam ci drugi. Pewnego razu, także w początkach naszego pożycia, zdrzemnąłem się trochę po obiedzie. Było, jak dziś pamiętam, gorąco, okno do ogrodu otwarte. Ledwie usnąłem, mucha siada mi na twarz, spędzam ją, przylatuje druga, dziesiąta, piętnasta. Co u licha, czy się worek z muchami rozsypał?! Kąsają, brzęczą, łażą po twarzy, po nosie, po oczach... Szaleństwo mnie ogarnia, wpadłem w wściekłość; zerwałem się, pobiegłem do żony i powiadam: mnie muchy zjedzą aniołku! Ona na to nic. Myślę sobie, jak nic to nic, poszedłem w pole i postanowiłem, że jak drugi raz się to stanie i wpadnę znowuż w wściekłość, to zrobię awanturę... Tymczasem co powiesz? Wracam z pola i widzę, że obydwa okna w moim pokoju otwarte. Weronisia stoi na środku, a cztery dziewki wielkiemi gałęziami wypędzają muchy. I wypędziły, jak cię kocham Onuferku, wypędziły co do jednej, a później Weronisia, postawiła pełen talerz trucizny, i tak je wytępiła, że nawet na lekarstwo muchy w pokoju nie było. No teraz pytam się ciebie, Onuferku: czy ja jestem pod pantoflem, czy nie jestem?
— Sędzio kochany, ty jesteś jak Cezar, możesz powiedzieć: veni, vidi, vici. Co znaczy: dziewki wypędziły muchy.
— A ja ci mówię, że dobra żona jest domu korona.
— Za zdrowie korony! nie wdając się w rozbiór, czy cierniowa jest ona, czy inna? Pereas mundus fiat justitia, co znaczy: świat się przewróci, a kobiety jeszcze nami rządzić będą; zostawmy sędzio te sprzeczki i jeszcze raz za zdrowie sędziny!
— Onuferku, mój bracie... tyś się poznał na niej teraz, tyś ją zrozumiał... i ja ją zrozumiałem i ona mnie także, wszyscy się zrozumieli... Ha! ha! to heca była z temi muchami! bo Weronisia energiczna... żebyś dał rubla za muchę, ani jednej nie było... żeby rubla za muchę... za jedną głupią muchę... jak cię kocham!
Poczciwy sędziulek przebrał miarkę, oparł brodę na rękach i jeszcze coś niewyraźnie mówił o Weronisi, o muchach, kręcił głową... wreszcie usnął na piękne.
Pan Onufry świeży sobie nalał kieliszek i rzekł:
— Wszędzie upadek! po dwóch butelkach oto już jest mortus et sepultus, co znaczy: urżnięty i śpiący... i to sędzia! Sprawiedliwości! o! gdzież ty mieszkasz?
Wygolony kupiec z buteleczką w ręku do stancyjki się wsunął.
— Co to — zapytał — już?
— A już, jak widzisz... tacy to teraz ludzie, i uważasz to jest sędzia, judex et justitiae distributor, co znaczy: fuszer, który dwóch butelek nie zmoże...
— Fuszer! fuszer! — potwierdził kupiec, otwierając butelkę. — Gdzie dziś ludzi szukać, panie Onufry dobrodzieju, gdzie? Niema już ich, pomarnieli, przepadli. Znasz pan to wino assesorskie na dukata? Dobre winko, jak dzieci kocham, doskonałe...
— Znam, przepyszne! Żeby gorszem nas Bóg nie karał do śmierci.
— Proszę pana dobrodzieja, dziś pies o nie nie spyta. Radca, poczciwy nasz radca, przeniósł się do wieczności; pan Damazy chory od lat trzech, nogi mu puchną, pan Seweryn wyniósł się do Warszawy... Niema komu butelki wina sprzedać, jak poważam pana dobrodzieja.
— Jednak targujesz!
— Ale co? Lurę! fabrykowany portwein i szampańskie, ma się rozumieć na kredyt... Co pan myślisz? albo się oni znają na rzeczy?
Tak gawędzili sobie pan Onufry z kupcem, susząc butelkę powoli, a sędzia, wsparłszy głowę na stole, spał snem sprawiedliwego, od czasu do czasu mówiąc niewyraźnie o Weronisi i muchach...
Tegoż samego wieczora, gdy sędziulek ze swym sąsiadem i przyjacielem zabawiali się w oficynie pana Michała, w Bajkowszczyznie okna były oświetlone.
Pan Stanisław z Zielonki przyjechał odwiedzić chorego przyjaciela.
Chory czuł się znacznie lepiej; ubrał się i wyszedł na przywitanie kolegi.
— Jak się masz, Jasiu? — rzekł gość — nastraszono mnie, sądziłem, żeś bardzo cierpiący.
— Nic mi nie jest; w istocie zaziębiłem się trochę, a poczciwa moja mateczka rozesłała zaraz na wszystkie strony po lekarzy; nawet ojciec sam pojechał po jakąś znakomitość, która, jak widzisz, pofatyguje się do nas bez potrzeby.
— Nie, Janku, tak nie mów — wtrąciła sędzina — w kwestyi zdrowia nigdy ostrożności nie jest zawiele. Jak cię zobaczyłam po przyjeździe słabym, cierpiącym, zmienionym, byłabym posłała nie wiem po kogo, aby cię tylko ratować. Niech cię to nie dziwi, mój kochany; serce matki jest drażliwe na cierpienia dziecka.
— Poczciwa, droga mateczko! — rzekł pan Jan, całując ręce sędziny — alarm był zbyteczny, ale przekonałem się przy tej sposobności, że nie jestem mateczce obojętnym.
— Zapewne pierwszy raz, Jasiu?
— Setny! tysiączny! milionowy!
— Nie licz, nie licz, mój Jasiu, bo nie doliczysz się — rzekła sędzina — zabaw lepiej gościa. Ale dlaczego, panie Stanisławie, Marcia nie była dla nas łaskawa?
— Nie mogła, proszę pani, serdeczne ukłony kazała załączyć.
— Szkoda! wielka szkoda, doprawdy.
— Ach pani sędzino, rzecz do powetowania...
— Trzymam za słowo; panna Marta bardzo się z wizytami liczy, a jednak gdyby wiedziała, jak ją kocham, to może byłaby nieco mniej skrupulatną w rachunku. Proszę jej to powtórzyć, panie Stanisławie, dosłownie, tak jak powiedziałam.
To mówiąc, sędzina wyszła z pokoju, dwaj młodzi ludzie pozostali sami.
— Cóż, Stasiu — rzekł sędzic — jakże tu czas spędzałeś? czy pogodziłeś się ze wsią, z gospodarstwem?
— Eh! mój drogi, dużoby o tem mówić! Łudziłem się z początku; zdawało mi się, że będę pożytecznym, że coś zrobię; tymczasem widzę ze smutkiem, że nie jestem ani w roli swojej, ani w swoim żywiole. Ot wegetuję z dnia na dzień, a co mnie boli najwięcej, to owo przeświadczenie wewnętrzne, że jestem jakby piątem kołem u wozu, że czas tracę napróżno.
— Smutno to przyjść do takiego przekonania... mam jednak nadzieję, że wyleczymy cię z tej apatyi. Przebacz mi, kochany Stasiu, że przerywam tę rozmowę, gdyż niejednokrotnie powrócimy do niej, ale chciałbym coś usłyszeć o twojej siostrze.
— Zawsze ta sama, entuzyastka. Jej się zdaje, że jest na jakiemś arcyważnem stanowisku, niby kapłanka, mająca szerzyć wokół prawdę i światło, krzewić cnoty i moralność, pracowitość i zacność. Zwyczajnie młoda. Niech-no kto zachoruje we wsi, ona już tam jest z radą i pomocą, w ważniejszych wypadkach po doktora na swój koszt posyła; wszystkie zamorusane wiejskie baby zna po imieniu, a jak przyjdzie Boże Narodzenie, to rozdaje im książeczki, ubrania, podarunki różne. Entuzyastka powiadam ci zawzięta, i co gorsza, niczem jej nie wyperswadujesz, że to nie prowadzi do niczego.
— Po cóż perswadować? dlaczego jej przeszkadzać w dobrem?
— W dobrem? To bardzo względne... i mnie się niegdyś zdawało, że tu można czegoś dokonać, jakiś dodatni wpływ wywrzeć, lecz dziś, zniechęcony, machnąłem ręką na wszystko... i gdyby nie siostra, która ma sprzymierzeńca...
— Sprzymierzeńca?!
— Tak, tak; ale niech cię to nie straszy. Sprzymierzeńcem jej jest ksiądz Andrzej z Komorna, znasz go przecie.
— Co prawda, niewiele; od czasu, gdym do szkół poszedł, tak rzadko bywałem w domu, że nie miałem sposobności poznać go bliżej i ocenić; sądząc jednak z tego, co mi matka mówiła...
— Jest to także entuzyasta, chociaż staruszek. Dziwny człowiek. Zrywa pierś na ambonie, po pół dnia przesiaduje w konfesyonale, biednych wspiera i łudzi się, że to wszystko, co robi, jakieś owoce przyniesie. Wyobraź sobie, że ten stary człowiek stosunkowo do swego wieku jest jeszcze bardzo młodym księdzem.
— Nie wiedziałem o tem.
— Historya jego jest bardzo ciekawa. Szczegóły jej tu w naszej okolicy mało kto zna; on sam zaś lubi mówić o wszystkiem, byle tylko nie o sobie.
— Zkądże ty ją poznałeś?
— Ksiądz Andrzej jest dość blizko z nami skuzynowanym, gdyż matka moja jest Nałęczówna z domu. Zawdzięczamy mu też wiele, niedawno, nieproszony, przyszedł nam z pomocą i jeżeli jesteśmy dotąd jeszcze w Zielonce, to tylko jemu możemy zawdzięczać.
— Jakto? byłożby z wami tak źle...
— Cóż mam taić przed tobą? Interesa nasze nie są świetne, hypoteka obciążona, a dochody wcale nieosobliwsze. Zapobiegliwość Marci i oszczędne życie, jakie prowadzimy, byłyby nie ochroniły nas od katastrofy, lecz w chwili najkrytyczniejszej ksiądz przyszedł w pomoc i... wegetujemy dalej.
— Mówisz to takim tonem, jakbyś nie był kontent z takiego obrotu rzeczy.
— Nie mam się z czego cieszyć. Siedzę tu, bo tak chce siostra, a przecież jej samej w tem pustkowiu zostawić nie mogę, jednak gdyby byli Zielonkę sprzedali, miałbym rozwiązane ręce... Wiesz, Jasiu, że ja się tobie wydziwić nie mogę, słysząc, że masz zamiar osiedlić się tu na stałe. Przepędziwszy tyle lat w ogniskach cywilizacyi, wśród zupełnie innych warunków, osiąść w Bajkowszczyznie, chcieć tu strwonić najpiękniejsze lata życia, to niepodobieństwo!
— Zasada...
— Zasada! zasada! — rzekł z gorzkim uśmiechem Stanisław — doprawdy bawią mnie te wasze zasady! jest w nich coś tragi-komicznego, mój Jasiu. Robicie na mnie wrażenie człowieka, który mając ręce i nogi związane, zamierza wdrapać się na szczyt wysokiej wieży. Nie, nie, mój Jasiu, łudzisz się; gdy pobędziesz pomiędzy nami rok, dwa, trzy najwyżej, przyjdziesz do tego samego rezultatu, do którego ja przyszedłem. Powiesz, że szkoda sił twoich, szkoda młodych lat, straconych zdolności...
— Ależ pozwól-no...
— Daj mi dokończyć. Sądzę, że możemy mówić spokojnie, trzeźwo, zupełnie jak gdyby o kwestyi osobiście nas nie interesującej.
— Owszem, mówmy więc.
— Skoro tak, streść mi więc swój program, powiedz mi pan, czego chcesz dokonać?
— Łatwa odpowiedź: po pierwsze chcę utrzymać w ręku ten kawałek ziemi, który posiadamy, chcę stać silnie na nogach, nie dać się ruszyć, być zupełnie niezależnym pod względem materyalnym.
Piękne żądanie. Zapominasz jednak, że jesteś, jako gospodarz, po tysiąc razy zależnym, pierwszy lepszy kaprys atmosferyczny lub losowy może cię zgubić ze szczętem, zniweczyć całą twoją pracę.
— Mylisz się, mój Stasiu; kaprysy losowe nie zdarzają się codzień, a wyjątkowe klęski wyjątkowo tylko przychodzą; na grad lub ogień mam asekuracyę; co się zaś tyczy nieurodzajów, które, jak ci wiadomo, nie zdarzają się co rok, to należy tak urządzić gospodarstwo, żeby na jedno źródło dochodu nie liczyć; nie dopisze jedno, to drugie, nie drugie to trzecie.
— Słyszałem już niejednokrotnie te dowodzenia. Teorya bez zaprzeczenia piękna, ale w zastosowaniu, w praktyce wygląda inaczej... i takich teoretyków wyzuwają z własności, na równi z innymi śmiertelnikami.
— Niemożliwy jesteś, mój Stasiu; sądząc według tego co mówisz, zdawałoby się, że wszyscy stoimy na wulkanie, że jutra nikt pewien nie jest.
— Alboż inaczej jest?
— Ależ przez tyle lat, które przecież ciężkiemi nazywano, w okolicy naszej nie wyzuto z mienia nikogo; chyba, że ktoś sam chciał pozbyć się fortuny i zapragnął wygodnego życia w mieście. Na przykład podaję ci naszego sąsiada Wrzeszcza.
— Ach! pana Onufrego!
— Ten chyba świetnie nie stoi; ile razy przyjeżdżam do domu, tylekroć słyszę o jego różnorodnych kłopotach, a jednak siedzi on w swej Wólce i chyba nieprędko wyrzucą go ztamtąd.
— Pan Onufry! ależ to nie dowód. To oryginał, który komorników fetuje i zawsze jest ze swego losu zadowolony. To dziwak.
— Dziwak czy nie dziwak, ale się nie daje, gospodaruje niezbyt świetnie wprawdzie, nie według wymagań postępu, lecz porządnie; wszystko w swoim czasie zrobi, inwentarze ma niezgorsze. Tak przynajmniej mówił mi mój ojciec, który przecież zna się na tem. Do tego rzecz prowadzę, żeby ci dowieść, że ostatecznie, przy pracy, na kawałku ziemi utrzymać się można, a kto się pracy nie leni, kto z wiarą w siebie stara się utrzymać ojcowiznę w ręku, ten ją utrzyma.
— Zgoda nawet i na to, ale powiedz mi, Jasiu, a powiedz szczerze, czy wyprodukowanie pewnej ilości korcy pszenicy jest ostatecznym celem życia?
— Któż to mówi?
— Może myślisz jeszcze o czem innem teraz, boś młody, bo jaśnieją przed tobą jakieś ideały i nęcą cię swoją pięknością; ale za lat kilka w prozie powszedniego życia ideały znikną, a natomiast przyzwyczaisz się widzieć szczyt szczęścia w pszenicy i okowicie. Zrobisz się ekonomem, zapomnisz, czego się kiedyś uczyłeś, nie odświeżysz niczem umysłu, Będziesz dobrze jadł, dobrze pił, nabierzesz tuszy, a całą twoją rozrywką duchową stanie się wist z licytacyą, lub preferans.
— Kruku, nie kracz! Nie z temi zamiarami przychodzę tutaj. Ostatecznie nie zarzekam się produkowania pszenicy, okowity i innych towarów, bo te dają pieniądze, a pieniądz jest siłą; nie zaprzeczam także twoim pragnostykom co do tuszy i wista z licytacyą. Lecz wszystko to nie przeszkodzi mi rozwijać swoich planów i dążyć wytrwale do celu.
— Do robienia pieniędzy?
— Powiedziałem ci, że i to dobre, ale poza tem jest lud.
Stanisław zerwał się z krzesła.
— Słuchaj-no, Jasiu — rzekł — mam ja już ludu po same uszy! Dziś miałem sprawę z chłopem, który przez dwa miesiące kradł mi drzewo w lesie, więc już mnie tym ludkiem nie częstuj. Przyjedź do Zielonki, tam Marcia słuchać cię będzie z największy uwagą, oprócz tego poszlę jeszcze po księdza Andrzeja, mniemam bowiem, że we troje przerobicie cały parafię na raj ziemski. Nie będzie już chłopów, tylko aniołowie w sukmanach i cherubiny w zapaskach. Może rozciągniecie swą działalność dalej jeszcze i ucywilizujecie żydów.
— Żartuj sobie, mój Stasiu, to nam nie przeszkodzi robić swoje; szczerze się ucieszyłem, słysząc, że i ksiądz Andrzej podziela zdanie twej siostry.
— Ksiądz Andrzej jest, jak powiedziałem, dziwak i entuzyasta, przed kilkoma dniami dał tego nowy dowód.
— Jakiż?
— Trzeba ci wiedzieć, że umarł w Komornem chłop, Maciej Paliwoda.
— Ten staruszek, pamiętam go dobrze.
— Tak, dawny wojskowy, weteran. Ile tam dębczaków i sosen miał na sumieniu? ile razy łąki cudze wypasał? nie wiem; zresztą był chłopisko niezły, a przynajmniej lepszy od innych. Otóż chłop ten umarł. Dotąd rzecz zwykła; ksiądz Andrzej jednak zapragnął tę okoliczność dla swoich celów wyzyskać; wyprawił mu więc wspaniały pogrzeb, a zanim trumnę spuszczono do grobu, wypowiedział mowę. Ludzi było dużo, pomimo dnia roboczego zgromadziło się mnóstwo chłopów z całej niemal parafii.
— Widocznie więc ów Maciej musiał mieć dużo życzliwych?
— Zapewne... taki stary! pokumany, spokrewniony z wieloma rodzinami w sąsiednich wioskach, znali go tu wszyscy.
— Cóż w tem za osobliwość; rodzina nieboszczyka zapłaciła, więc ksiądz mowę powiedział.
— Nie znasz księdza Andrzeja. Nie cierpi on wszelkich panegiryków pośmiertnych, i bywały wypadki, że chociaż dobrze chciano mu płacić, od mów wymawiał się. Tymczasem, na chłopskim pogrzebie palnął mówkę z własnej inicyatywy.
— Mocno żałuję, że nie należałem do liczby słuchaczów.
— Zapewne, z twego punktu widzenia rzeczy była to mowa świetna. O nieboszczyku powiedział niewiele, ale mówił, jakiem powinno być życie i postępowanie chłopa. Pod względem krasomówczym była to rzecz piękna, aczkolwiek wyrażona w sposób dziwnie prosty i przystępny.
— Wiesz, Stasiu, już z opowiadania twego pokochałem księdza Andrzeja, widzę, że to prawdziwy przyjaciel ludu.
— Et! — rzekł Stanisław, machając ręką — cóż z tego? Gdzie owoce jego pracy?
— On nie pyta o owoce; sieje tylko zdrowe ziarno; niech pięćdziesiąt ziarn zmarnieje, a pięćdziesiąt wyda zbiór dobry, on będzie szczęśliwy.
— O czem tak panowie rozprawiacie — rzekła, wchodząc, sędzina — przepraszam, że tak długo byłam nieobecną, ale gospodyni trzeba wybaczyć. Chodźcież do stołu.
— Mateczko — rzekł pan Jan — dowiaduję tu się różnych rzeczy o naszym księdzu Andrzeju.. a mama nic mi o nim nie mówiła.
— Moje dziecko, niech mu Bóg da jaknajdłuższe lata, to człowiek, który dużo dobrego czyni. Znajdziesz sam sposobność przekonania się o tem. Co robi siostrzyczka, panie Stanisławie? — zapytała sędzina gościa.
— Marcia, pani sędzino, jak zwykle, gospodaruje w swoim zakresie; wyrabia różne dziwy z masłem i serami, które ma podobno posłać do Afryki.
— Żartujesz pan z siostry.
— Wypsuła mi cały zapas desek na ule, tak, że już do ogrodu nie wychodzę z obawy o całość nosa; no i zajmuje się chłopskiemi dziećmi, których zawsze pełno koło niej.
— A mówiłeś pan, że cierpiąca...
— O! to jej nic nie przeszkadza, tembardziej, że wynalazła teraz nowy rodzaj zabawki.
— Cóż takiego?
— Przypomniało jej się, że niegdyś w Warszawie uczyła się robienia koronek...
— Więc uczy?
— Tak... i wynalazła nawet jakąś Frankę, która podobno ma niezwykłe po temu zdolności.
— To wybornie!
— Czy wybornie nie wiem, ale to rzecz niewątpliwa, że nigdy się z moją siostrą dogadać nie mogę. Chciałbym z nią porozmawiać, gdzie tam! panna Marta jest w oborze; panna Marta poszła do chorej baby, która się przepiła na odpuście; panna Marta pokazuje France nowy deseń, panna Marta uczy jakiegoś Mikołajka czytać; słowem jest dla wszystkich zawsze, ale dla mnie bardzo rzadko.
— Nie zrzędź pan — rzekła sędzina — powinieneś raczej cieszyć się.
— Nie mam z czego. Powody do zmartwienia są zawsze; choćby i wczoraj.
— Cóż nowego?
— Przyjechał z Warszawy młody Zielski, synowiec i spadkobierca owego nieboszczyka radcy Zielskiego, który, jak pani wiadomo, ma na hypotece Zielonki dość znaczną sumę zaraz po Towarzystwie. Ostatecznie jest to nasz największy wierzyciel i dawny znajomy, ale zawsze wierzyciel... Marcia podczas pobytu na pensyi w Warszawie mieszkała u państwa Zielskich i była z niemi w wielkiej przyjaźni. Nawet podobno pan Edward, właśnie ten sam, który wczoraj był u nas, zajmował się bardzo Marcią, nawet oświadczał się o jej rękę, ale ponieważ Marcia była jeszcze bardzo młodziutka, odmówiono mu. Obecnie, po śmierci stryja, stał się właścicielem sumy na Zielonce i przyjechał w tym interesie.
Pan Jan niecierpliwie poruszył się na krześle...
— Jakkolwiekbądź — ciągnął dalej Stanisław — takiego gościa, choćby ze względu na dawny stosunek, należało przyjąć serdecznie. Tymczasem, Marcia ledwie raczyła się na chwilę pokazać przy obiedzie i nie wiem czy dziesięć słów zamieniła z gościem... ale za to Franka dokładnie wyuczyła się nowego deseniu. Naturalnie robiłem wszystko, co mogłem, żeby pana Edwarda dobrze przyjąć.
— Czy już odjechał? — spytała sędzina.
— Prosił o konie na nocny pociąg i pojechał... czemu się wcale nie dziwię. Zapowiedział jednak, że niedługo powróci.
— Zapewne, że powróci, choćby dla samej sumy.
— Tak, tembardziej, że jest to człowiek niezamożny, a ten fundusz, który przychodzi na niego drogą spadku, to jest owa suma na Zielonce, jest zapewne całym jego majątkiem.
— A cóż ten pan robił dotychczas?
— Pracuje na drodze żelaznej. Jest to technik.
Pan Jan zamyślił się przez chwilę, potem skierował rozmowę na inne kwestye, opowiadał o pobycie swoim za granicą, o różnych fabrykach, które zwiedzał, nareszcie zwierzył się przyjacielowi z zamiarem założenia zakładu przemysłowego.
Stanisław uśmiechał się z wyrazem pewnego powątpiewania.
— To jest konieczne — mówił pan Jan — dotychczas zamało zajmowaliśmy się przemysłem, ztąd też wszystkie fabryki są w ręku niemców, tak jak handel w ręku żydów. Znośniej z tem było jeszcze wówczas, kiedy ziemia, niewymęczona i niewyczerpana jak dzisiaj, rodziła bez nakładów, obfitość lasów dawała na zawołanie pieniądz, a chleb był tańszy i ludzi mniej niż dzisiaj. Teraz, inne są czasy, powinniśmy pomyśleć, że ludzi już jest dużo, a ziemi nie przybywa. Chłop-gospodarz grzebie się jako tako na swoim kawałku który dla niego wystarcza; ale należy wziąć na uwagę, że ten chłop ma kilkoro dzieci, że te dzieci pożeni i wtenczas drobna fortunka nie wystarczy na wyżywienie kilku już rodzin. Musimy więc dla nich wytworzyć przemysł.
— Piękne to są bezwątpienia teorye, ale, powiadam ci Jasiu, że o takich rzeczach mów lepiej z Marcią, ona prędzej cię zrozumie. Co do mnie, mam już tego dość i jeżeli Zielski będzie żądał stanowczo swej sumy, postawi mnie tym sposobem w konieczności sprzedania majątku; to, między nami powiedziawszy, wyświadczy mi wielką a wielką przysługę. Miałbym już raz przynajmniej rozwiązane ręce i poszedłbym tam, gdzie praca moja mogłaby być istotnie na coś komu przydatną.
— Ej, panie Stanisławie, panie Stanisławie — rzekła sędzina — nie lubię tego słuchać. Pan, szlacheckie dziecko, czujesz się nie swoim, tu na wsi!
— Więc też przerwijmy tę dyskusyę, tembardziej, że już późno... ja pożegnam państwa i zarazem, w imieniu własnem i Marci, zapraszam do nas na niedzielę. Mam nadzieję, że Jaś będzie zupełnie już zdrowym i przyjedzie. Będą starzy znajomi i sąsiedzi: ksiądz Andrzej, pan Onufry, stary pan Rafał z Komorna... i, niech pani sędzina zgadnie, kto jeszcze...
— Może państwo Czarnowscy z Zajezierza?
— Nie, z niemi nie jesteśmy w bliższych stosunkach; będzie nowy sąsiad, który niedawno się sprowadził w te strony.
— Z Bogatego?
— Tak, pan Kintz. Złożył nam wizytę, później rewizytowaliśmy go z Marcią i zaprosili na niedzielę. Przyjedzie z córką.
— Poznałeś pan ją? ma być niezwykle piękna.
— Rzeczywiście... jest to panna wyjątkowej a oryginalnej urody. Szczególny typ. Włosy jej wpadają w kolor rudy, czerwonawy prawie, oczy duże, a czarne jak smoła; przytem twarz osobliwej białości, figurka prześliczna, a ręka...
— Tak ją dokładnie opisujesz, mój Stasiu, iż można przypuszczać, że zajechała ci w głowę, jak fura siana...
— Nie. Ma w sobie coś demonicznego, a ja wolę w kobiecie łagodność i słodycz... zresztą raz ją tylko widziałem, więc na to, żeby mi zajechała w głowę, nie było jeszcze czasu.
— Ale będzie jeszcze — rzekła z uśmiechem sędzina.
— O nie! jabym się jej bał. Gdy mówi, a zwłaszcza gdy chce czegoś dowieść, to oczy jej błyszczą szczególniejszym ogniem...
— Zaciekawiasz mnie, mój Stasiu; ale powiedzże mi przedewszystkiem, co zacz jest ów pan Kintz? Zkąd się tu wziął?
— Albo ja wiem; bogaty kapitalista podobno. O ile wiem, włóczył się z córką po świecie, bywali w Wiedniu, Paryżu, Konstantynopolu, przez rok mieszkali nawet w Kairze. Teraz, jak mówi, na stare lata kupił wioskę i chce odpocząć.
— Jakiej narodowości jest?
— Powiada, że polak; nazwisko wszakże nie polskie. Podobno dziadek, czy pradziadek jego przywędrował tu z Saksonii i osiadł; nieboszczka zaś pani Kintz, bo wdowcem jest ten jegomość, była, jak mówią, rodem z Francyi.
— No, ale panna rozsądna, wykształcona?
— O tak! Co do wykształcenia, mówi wszystkiemi językami europejskiemi i gra prześlicznie, chociaż przyznam ci się, że ja i jej gry słuchać nie mogę.
— Dlaczego?
— Działa mi na nerwy. Zdaje się, że całe piekło szaleje w tych, akordach, które ona wydobywa.
— Intrygujesz mnie, Stasiu; przyjadę więc w niedzielę, choćby dla poznania tej rudej dyabliczki, która ci tak na nerwy działa.
— Strzeż się jednak... dyabliczki niebezpieczne bywają.



V.

Pierwszą osobą, która w niedzielę zajechała przed dwór w Zielonce, był pan Onufry.
Przyjechał jeszcze za dnia, na swoim wózku węgierskim, ubrany w długi szlafrok płócienny od kurzu, w kapeluszu z szerokiemi skrzydłami.
— Zdaje mi się, że jestem pierwszy — rzekł do Stanisława, który wybiegł na ganek, aby gościa powitać. — Pierwszy albo primus; takim właśnie bywałem zamłodu, zwłaszcza w szkołach, gdziem ostatnią ławkę miał w dzierżawie wieczystej. Jak się ty miewasz, panie Stanisławie? jak się miewa twoja śliczna siostrzyczka, pulcherrima puella. Co znaczy: karmelek dziewczynka! Oj, żeby nie szósty krzyżyk na karku i reumatyzm w kościach... Bo trzeba ci wiedzieć, mój Stasiu, przepraszam, że cię tak familiarnie nazywam, ale i ja zamłodu nie byłem szpetnym chłopcem, czego ślady zapewne widzisz. Ale to już uważasz praeteritum plusquam perfectum. Co znaczy po polsku: był to obraz, ale oblazł.
Sapiąc jak miech, Onufry wtoczył się do przedpokoju, zdjął z ramion płócienny kitel, otrzepał się z kurzu i wszedł do sali, w której znajdowała się już panna Marta.
Servus, servus et sclavus — rzekł — co znaczy: proszę o rączkę; sługa uniżony najpiękniejszej mojej sąsiadki, do nóżek upadam...
— Witam łaskawego pana — rzekła panna Marta, podając gościowi rękę, którą ten do ust przycisnął.
— Dziwisz się pani zapewne, żem pierwszy, ale, jak powiada pewien mędrzec arabski, czy chiński, bo już dalibóg nie pamiętam: zakochany jak komar dąży do płomienia, w którym sobie skrzydła opali.
Panna Marta rozśmiała się.
— Moja pani dobrodziejko, amicus Plato sed magis amica veritas. Co znaczy: piękność kochaj jak rarytas; nie sądzę, abyś pani zabroniła sąsiadowi żywić w sercu jakieś afekta, czyli sentymenta, lub jeżeli pani wolisz, zachwyty. Co się rzekło bardzo a bardzo w porę, gdyż oto widzę, iż się zatacza landara sędziny, która, jako formalistka, stawia się dzisiaj w asystencyi męża... i jeżeli się nie mylę, syna. Oh! oh! panno Marto, jeszcze chwilkę, jeszcze nie wjechali w bramę, są dopiero ante portas, co się tłumaczy koło karczmy; ale patrzno, pani dobrodziejko, jakowaś kara czwórka ich wymija. Konie jak lwy, i powozik, mości dobrodzieju, jak z igły. Któż to u licha?
— Pan Kintz z córką — rzekł Stanisław.
— Pan Kintz! Słusznie, bardzo słusznie, teraz tylko niemcy mogą takiemi powozami jeździć. Z córeczką... no proszę...
— Śliczna panna! — wtrąciła panna Marta.
— Prawda — rzekł pan Onufry — trochę w niej żydówki, trochę wiewiórki, a trochę dyabła.
— Cicho, przestań pan! — rzekła Marcia — już są przed gankiem.
Rzeczywiście jednocześnie prawie obadwa powozy zajechały przed dom. Z pierwszego wysiadł sędzia z sędziną i z synem, z drugiego pan Kintz z córką.
Po wprowadzeniu gości do salonu i prezentacyi wzajemnej, sędzina zajęła miejsce na kanapie i zaczęła rozmawiać z panną Martą. Pan Stanisław zabawiał Kintza, do którego przysunął się pan Onufry i sędzia, zaś pan Jan czynił honory Kintzównie.
Trzeba przyznać, że ta ostatnia wyglądała prześlicznie. W czarnej jedwabnej sukni figurka jej wydawała się jeszcze wiotszą, a twarz bielszą, oczy zaś, duże, rzucały olśniewające blaski.
Przybywali inni jeszcze goście, tworzyły się nowe grupy, lecz panna Kintz tak umiała prowadzić rozmowę, tak sędzica zająć, że ten młody człowiek ani na chwilę opuścić jej nie mógł.
Panna Marta, jako gospodyni domu, zanadto była zajętą, aby na ugrupowanie się gości mogła zwracać pilniejszą uwagę.
Panna Kintz była wymowna i wesoła, a chwilami, gdy rozmowa zeszła na poważniejsze przedmioty, to mówiła o nich z takiem przejęciem się i zapałem, że sędzic wpatrywał się w nią jak w obraz i słuchał niepomiernie zdziwiony.
Z opowiadania Stanisława wyobrażał on sobie, że spotka jakąś istotę dziwaczną, ekscentryczną, rozpieszczoną jedynaczkę, wreszcie artystkę może — lecz zawiódł się zupełnie. Ona, jak mówiła, czy to w uroczych górach Szwajcaryi, czy pod pogodnem niebem Włoch, zawsze marzyła o wiosce polskiej, o szarem, pochmurnem niebie, czarnych lasach sosnowych i tych wielkich płaszczyznach, zbożem okrytych. Marzyła zawsze o nich, i ostatecznie namówiła ojca, żeby taką cichą wioseczkę nabył. Znała dobrze poezyę i muzykę wszystkich cywilizowanych krajów, ale nad Bajrona przenosiła Mickiewicza, a nad mistrzów włoskich rzewne pieśni Moniuszki lub Szopena. Gdy mówiła o nich, głos jej stawał się dziwnie melodyjnym i śpiewnym, niby syreni, a oczy robiły się wilgotne, jak gdyby od łez.
Pan Jan nie spostrzegł nawet, że czas bieży szybko, że panowie zasiedli już do kart i że Marcia rozmawiająca z sędziną i dwiema starszemi paniami, rzuca na niego z pod spuszczonych powiek przelotne, jakby pytające spojrzenia.
Już się dobrze zmierzchało, gdy dryndulą, w jednego zaprzężoną konika, z Szymonem na koźle przyjechał ksiądz Andrzej.
Stanisław i panna Marta pośpieszyli na przywitanie gościa. Sędzina podniosła się z kanapy, panowie powstali od kart.
— Nie przeszkadzajcie sobie — mówił ksiądz — ja tu z panami pogawędzę, a przedewszystkiem pilno mi pana Jana zobaczyć. Lubię ludzi wracających z obczyzny, zwłaszcza jeżeli z niej swoim co dobrego przynoszą. Chodźże-no tedy, panie Janie, opowiadaj nam, mów. Byłbym sam do was przyjechał, ale z powodu zajęcia nie mogłem. Zawsze coś wypadnie: ludzie rodzą się, żenią, umierają, chcą się spowiadać lub modlić, a ksiądz dla wszystkich na każde żądanie być musi. Zróbże, panie Janie, dla starego ustępstwo i opowiedz-no swoje dzieje i zamiary, bom ciekawy bardzo, jak każdy starowina, mój młody przyjacielu...
Pan Jan przysunął się z krzesłem bliżej i opowiadać zaczął, ale nie szło mu jakoś; czuł ciągle na sobie magiczny wpływ spojrzeń czarnych oczu, które wciąż zwracały się ku niemu.
Zdaje się, że panna Marta dostrzegła te spojrzenia i ich wpływ, bo posmutniała jakoś, i może obrażona, trzymała się od sędzica ciągle zdaleka, starając się innymi tylko gośćmi zajmować.
Po kolacyi, goście znów się znaleźli w salonie, drzwi wychodzące do ogrodu były otwarte. Przez nie dolatywał zapach kwiatów i szmer nocy letniej.
Zachwyceni pięknością wieczoru, goście wyszli na werandę — wszyscy, oprócz panów w karty grających i panny Kintz, która otworzyła fortepian i uderzyła kilka akordów.
Z pod jej palców popłynęła jakaś dumka dziwnie rzewna, tęskna, rozmarzona, jak echo pieśni brzmiącej daleko na stepach, pieśni starego lirnika, opiewającego smutne dzieje. Później tony wzmacniały się, potężniały, rosły, wybuchnęły burzą akordów, w których słychać było jak gdyby odgłos gromów, jęków i przekleństw... nareszcie i gromy ucichły i ustąpiły miejsca poważnym tonom modlitwy.
Podczas gdy rozlegały się dźwięki muzyki, wszyscy milczeli — panna Marta zadumana przechadzała się po alei, nawet pan Onufry, który chwilowo od kart był wolny i znajdował się na werandzie, ani jednem słowem nie przerwał milczenia...
Ksiądz Andrzej szepnął do sędziny:
— Artystka...
Pan Jan przetarł ręką blade czoło, jak gdyby chciał odpędzić myśli, na gwałt się do głowy cisnące.
Gdy ostatnie dźwięki ucichły i rozpłynęły się w ciszy nocy letniej, panna Kintz skinęła na ojca i szepnąwszy mu kilka słów do ucha, zaczęła się do odjazdu zabierać. Sędzina, wymawiając się bólem głowy, również chciała odjechać.
Panna Marta, zazwyczaj bardzo gościnna, dziś jednak nie zatrzymywała nikogo.
Naprzód odjechał Kintz z córką, potem sędziostwo z synem, za nimi reszta towarzystwa. Pozostali tylko domowi, ksiądz Andrzej i pan Onufry.
Ten ostatni gawędził z panem Stanisławem i osuszał butelkę, która mu jakoś dziwnie przypadła do gustu; ksiądz Andrzej zaś, usiadłszy przy Marci, prowadził z nią rozmowę.
— Posmutniałaś mi, dzieweczko — rzekł łagodnie — a i ten twój pan Jan dziwnie był roztargniony. Czy zaszło co pomiędzy wami?
— Zkąd znowuż?! Smutna jestem to prawda, bo mnie nieznośnie głowa rozbolała... a co się tyczy pana Jana, którego nie wiem z jakich powodów ksiądz kanonik nazywa moim, cóż mam powiedzieć? Nie zaszło pomiędzy nami nic, gdyż, co prawda, nie rozmawialiśmy nawet z sobą...
— Że też to wy młodzi zawsze musicie się sprzeczać.
— Sprzeczać?
— Co w bawełnę owijać? Dotychczas nie miałaś przedemną tajemnic i w duszy twej czytałem jak w książce otwartej, zkądże dziś te półsłówka, Marciu? Sądziłem, że dziś właśnie zastanę cię ożywioną, wesołą, zajętą panem Janem.
— Pan Jan...
— Aha, mościa panno, mam cię wreszcie! Już! teraz wiem o co idzie... Ale jesteś w błędzie, gotów jestem za sędzica ręczyć.
— Nie należy za nikim zaręczać zbyt pohopnie.
— No, no; nie martw się, kochanie; przecież, jako młody człowiek, dobrze wychowany, nie mógł uciec od panny, gdy ta rozmawiać z nim chciała.
— Czyż mi o to idzie?
— Przypuśćmy, że nie; a wiesz, na czem się to skończy? Sędzic przyjedzie, przeprosi, rączki ucałuje i będzie święta zgoda.
— Nie jestem jego babką, ani ciotką, żeby mnie miał po rękach całować.
— Ale możesz być jego żoną.
— Ja? Bardzo wątpię.
— Przecież jesteście jakby po słowie...
— Nigdy nie mówiliśmy o tem.
— Widzę, że się gniewasz na niego nie żartem, tem lepiej, moja Marciu, tem lepiej. Dowód to, że go kochasz...
— No; si finis bonus, laudabile totum! — zawołał głośno pan Onufry. — Co znaczy: gdy ostatnia flasza jest dobra, wszystko było dobre; a że było dobre to gotów jestem ogłosić coram populo, czyli na środku rynku. Żałuj, księże Andrzeju, żeś nie pił... A teraz ruszajmy. Szymon od pół godziny drzemie na koźle przed gankiem, a mój Jędrek ziewa aż tu słychać. Pojedziemy razem, kanoniku, na mojej bryce trochę ci będzie wygodniej. Wypuszczajmy się tedy ex nexu, czyli wynośmy się za drzwi, ucałowawszy poprzednio rączki naszej gosposi. Co się zaś tyczy twojej, panie Stanisławie, propozycyi, to zaskoczyła mnie ona ex abrupto, czyli jak piorun z pogodnego nieba; dajże mi więc kilka dni do namysłu...
— Cóż to za propozycya? — spytała panna Marta.
— Nie moja właściwie, tylko Jasia, który prosił mnie o zapytanie, czyby pan Onufry nie zechciał odstąpić mu kilkunastu morgów torfowiska nad rzeczką.
— Otóż to jest właśnie enigma, czyli sęk; co jemu po tym nieużytku? Czy ma zamiar prowadzić w rzeczułce racyonalną hodowlę żab?
— Więc odpowiem, że się kochany sąsiad dobrodziej namyśli.
— Czy namyśli?... ha, zobaczymy. Tymczasem, kanoniku, ruszajmy, bo już późno. Nam starym jeszcze pół biedy, ale śliczne oczki będą jutro zaspane.
Gdy wyjechali już za wieś, pan Onufry fajeczkę nałożył, zapalił, a puściwszy kilka potężnych kłębów dymu, rzekł:
— Nie pamiętam ja, mój księże Andrzeju, kto to napisał, że coś się w państwie duńskiem popsuło...
— Zkądże jegomości duńskie państwo na myśli?
— Tak sobie. Ten dzisiejszy wieczór w Zielonce wydał mi się nieco dziwny. Patrzyłem ja jednem okiem w karty, a drugiem na towarzystwo...
— I cóżeś dostrzegł?
— Hm! co się dostrzegło to się dostrzegło. Panna Marta, nie ubliżając jej śliczności, wyglądała jak półtora nieszczęścia; sędzina siedziała jak na szpilkach; Stanisław ledwie że się czasem odezwał, a ksiądz dobrodziej także byłeś nieswój. Errare humanum est. Co znaczy: człek się może poszkapić, więc i ja też może się mylę, ale zdaje mi się, że niepotrzebnie tego szwaba z córeczką zapraszali...
— Nie podobał ci się?
— Cóż! szwab jak szwab, zdaje się człowiek gładki i wista nieźle zna... ale córeczka!
— Gra pięknie.
— Prawda, ale ma jakieś w oczach świderki. Już to ja myślę, że sędzina dobrze swemu jedynakowi uszów natrze za to, że się do owej niemeczki absztyfikował. Ma nos! Powiadam ci, kanoniku, że sędzic ma nos, bo choć sam z siebie niebiedny, ale niemeczka będzie miała alterum tantum, nie licząc świderków w oczach...
— Posądzasz go?
— Czasy! czasy, księże dobrodzieju, młodzież dziś praktyczna... a niemeczka będzie miała pieniędzy ad libitum, co znaczy: pełen wór. Powiadali mi żydzi, że stary Kintz ma kapitały w banku...
— I cóż to może sędzica obchodzić? O ile mi wiadomo, zajęty jest panną Martą.
— Niby, były podobno jakieś aprehenzye w tym kierunku, ale porównawszy, to panna Marta, oprócz pięknych buziaków, niby wiele więcej niema.. nawet finalnie biorąc, żeby nie ksiądz dobrodziej...
— Et, dajno jegomość pokój, uwziąłeś się dziś, aby gderać. Niemka ci w głowę weszła jak gwóźdź i basta.
— Może, ale nie uwziąłem się. Ot tak, wygadał się człek przypadkiem, volens nolens, jak przed przyjacielem, a przyjaciel powiada, że nieprawda... Kto was tam wie, gdzie teraz prawda mieszka? Ja tego dochodzić nie będę. Vita brevis, powiada mędrzec, co znaczy po polsku: Szymon oczy zasypie.
Przy bladem świetle księżyca można było dostrzedz wieżyczkę kościoła w Komornie i niebawem podróżni nasi znaleźli się przed wrotami plebanii.
Ksiądz zapraszał do siebie, lecz pan Onufry śpiący już był — i pośpieszył do domu.






VI.

Upłynął tydzień. Przez ten czas pan Jan był raz w Zielonce, ale niefortunnie trafił, gdyż ani Stanisława, ani panny Marty w domu nie zastał. Akurat tego dnia wyjechali oboje po jakieś sprawunki do miasta.
Zostawił więc bilet i po chwilowym namyśle kazał się zawieźć do Bogatego, do Kintzów.
Tam dwór urządzony był z pewną elegancyą i komfortem.
W obszernym przedpokoju był służący, który pobiegł natychmiast zameldować gościa i powróciwszy niebawem, poprosił do małego, bardzo gustownie urządzonego saloniku.
Nie było tam ani błyskotek ani świecideł; meble starożytnego fasonu, pokryte ciężką jedwabną materyą, koronkowe firanki i dwa wazony palm przepysznych stanowiły całą ozdobę tej komnaty. W kącie na słupie marmurowym stała jakaś starożytna amfora, a bronzowy zegar, również antyk, wskazywał godzinę.
Po kwadransie oczekiwania, które pan Jan urozmaicał sobie przeglądaniem albumów i sztychów, weszła panna Kintz w towarzystwie bardzo otyłej osoby.
— Długo pan dałeś czekać na siebie — rzekła — cały tydzień... lecz lepiej późno aniżeli nigdy; pozwól pan, że go przedstawię mojej cioci.
Otyła dama, z pełnym godności gestem, skinęła głową.
— Ojciec mój — mówiła dalej panna — w tej chwili jest w lesie, ale spodziewam się, że za godzinkę powróci; będzie bardzo kontent, gdy zastanie gościa. Jesteśmy tu prawie jak obcy, mało kto u nas bywa; gdyby nie muzyka i książki, byłoby mi tu bardzo a bardzo smutno. Czy był pan w Zielonce?
— Ztamtąd właśnie jadę.
— Jakże się miewa panna Marta? Bardzo miła i inteligentna to osóbka, pragnęłabym koniecznie zjednać sobie jej przyjaźń. Nie wiem jednak, czy mi się to uda, jest bo jakoś dziwnie poważna... Robi ona na mnie wrażenie statysty, zajętego niezmiernie ważnemi sprawami. Przy jej urodzie i wdzięku młodości tworzy to szczególny kontrast, a ja bardzo lubię kontrasty.
— Tak, Izia lubi kontrasty pasyami — odezwała się otyła dama — zawsze je lubiła od dziecka.
— Nie przeczę: naprzykład po wrzawie tak zwanego „świata” wioska wydaje mi się niby oazą, w której można odetchnąć spokojnie, być zupełnie swobodną, niezależną, nieskrępowaną niczem.
— Aby później — wtrącił pan Jan — znowuż powrócić do hałasu i wrzawy... dla kontrastu.
— To zależy... Marynarz, gdy się znajduje na pełnem morzu, tęskni do spokojnego portu, do lądu, na którym pozostawił jakieś wspomnienia. Powiadają także, że góral, gdy za chlebem puści się w żyzne bogate doliny, marzy o swej chatce, przylepionej do wysokiego urwiska, niby gniazdo jaskółcze, i tęskno mu do swej biedy i do swoich. Dla mnie właśnie tym przedmiotem tęsknoty jest polska wioska, taka właśnie jak Bogate, nad wodami, wśród lasów; tu czuję, że jestem u siebie.
— Istotnie, Izia się zawsze czuje u siebie — wtrąciła pulchna ciocia — dwa lata temu powiedziała to samo pewnemu anglikowi w Kairze. Czy to, Iziu, było w Kairze, czy na Malcie?
— Ciocia nic nie pamięta, gdyż ani w Kairze ani na Malcie nic podobnego nie mówiłam. Mówię wyraźnie, że jestem u siebie.
— Tak, Izia zawsze jest u siebie.
— Ach, ciociu! — odrzekła, wstrząsając z niezadowoleniem głową — ciocia mi zawsze przerywa bieg myśli.
— Nie, kochaneczko, ja nie przerywam ci biegu myśli; proszę cię, myśl dalej, bez żadnej subiekcyi.
— Panie podróżowały razem?
— Tak, ciocia była moją nieodstępną towarzyszką.
— Pochlebiam sobie, że tak, oprócz w górach. Kolej żelazną znoszę, do okrętu przyzwyczaiłam się kosztem zdrowia, ale wdrapywać się pieszo na góry nie mogłam. Delikatna moja kompleksya nie pozwala na to. Szczęściem, ludzie są bardzo uprzejmi i Izi towarzystwa nie brakło.
— Ciocia zawsze poświęcała się dla mnie.
— To prawda... ale gdy się komu zastępuje matkę, to poświęcenie nie powinno znać granic.
To powiedziawszy, pani ciocia przymrużyła powieki w ten sposób, jak gdyby chciała usnąć.
— Pan, zdaje się, także niedawno do kraju powrócił? — spytała Iza pana Jana.
— Niedawno, rzeczywiście.
— Podróżował pan dla przyjemności?
— Ale gdzież tam, dla prozaicznych celów... uczyłem się trochę, a potem zwiedzałem fabryki.
— Ideały dzisiejszego wieku, kominy fabryczne i warsztaty!
— Śmieje się pani z tego?
— Broń Boże. Przeciwnie, ja to uwielbiam tak samo, jak jeślibym żyła temu lat trzysta, uwielbiałabym jakiego olbrzyma, zakutego w stal i trudniącego się rozbijaniem ciężkiego miecza na głowach swych nieprzyjaciół. Człowiek, mojem zdaniem, musi płynąć z prądem czasu, szczęśliwy, jeżeli ten prąd uda mu się trochę wyprzedzić, zgubiony, gdy przeciwko niemu się zwróci. Z tych powodów nietylko nie wyśmiewam ludzi, którzy stosują się do ducha czasu, lecz, przeciwnie, mam dla nich szacunek i sympatyę.
Otyła ciocia, może pod wpływem tego przemówienia, a może też dzięki rozmyślaniom o poświęceniu się dla Izi, wpadła w tak głęboką zadumę, że można ją było wziąć za sen.
Panna Iza spostrzegła to i wstając z krzesła, rzekła do sędzica:
— Pokażę panu nasz ogród, a zarazem zobaczymy, czy ojciec nie wraca.
Ogród rzeczywiście był piękny. Bogate niegdyś było rezydencyą magnacką, później podupadło; ale teraz, przy zamożności właściciela, odzyskiwało potroszę swój dawniejszy charakter. Stary park, cienisty, bogaty w pięknie ugrupowane drzewa, odświeżono znacznym kosztem: na obszernych trawnikach umiejętny ogrodnik porozrzucał kobierce kwiatowe, a rośliny z cieplarni ustawione estetycznie dopełniały harmonii.
Panna Iza zerwała kilka róż.
— Patrz pan — rzekła — wszystko to są róże, a jakaż pomiędzy niemi rozmaitość! Ta naprzykład ciemno-pąsowa, barwy krwi, zdaje się być mieszkanką palącego południa lub wschodu, a ta, biała jak śnieg, chłodna, to znowuż niby dziecko północy.
— To właśnie w pani guście... kontrasty.
— Wzięłam barwy krańcowe, ale pomiędzy niemi jest przecież cała gamma tonów pośrednich, bez szczególnego wyrazu, nie mówiących nic... bladych jak pospolitość...
— Nie lubisz jej pani?
— Nienawidzę, nietylko w kwiatach, ale i w ludziach, w czynach ich i uczuciach.
— Przepraszam, ale muszę zaprotestować; wszakże wszystko, co czynimy, nie wykracza poza granice powszedniości. Czynność rolnika, rzucającego ziarno w ziemię, inżeniera, kreślącego plan mostu, lub też kupca, sprzedającego towar, nie ma w sobie nic nadzwyczajnego... a jednak suma tych prac i czynności powszednich tworzy względne szczęście społeczeństw...
— Mogłabym się o to posprzeczać, lecz ustępuję i gotowa jestem uchylić czoło przed owemi czynami zwykłemi, które, jak pan powiadasz, tworzą szczęście ludzkości... ale co do uczuć, o panie! to zupełnie inna historya.
— I te przecież, ściśle biorąc...
— A nie! nie! nigdy. Uczucie, według mego przekonania, nie może być czemś zwykłem, pospolitem. Nie! ja wyobrażam je sobie jako burzę, wstrząsającą całem istnieniem człowieka, jako największe szczęście, lub nieszczęście.
— Czy wolno pani zadać jedno niedyskretne pytanie?
— Proszę.
— Czy pani kiedy kochała?
— Nie. Odpowiadam najzupełniej otwarcie i szczerze. Spotykałam już w życiu wielu ludzi, mieliśmy liczne znajomości, nie brakło też i takich, którzy ubiegali się o moją rękę, czy też o majątek może; ale wszyscy byli mi zupełnie obojętni, przesunęli się przed memi oczami, jak szereg figurantów na scenie, ale żaden nie pozostawił mi nawet wspomnień. Patrzyłam na nich z daleko mniejszem zajęciem, aniżeli na piękne widoki natury, bo w tych znajdowałam coraz nowe kombinacye linij, barw, świateł i cieni, bo widziałam w nich pewien urok... Może to i lepiej — rzekła jakby sama do siebie półgłosem. — Może i lepiej przejść tak przez życie spokojnie, cicho... przesunąć się po niem, jak łódka po gładkiej fali jeziora i zniknąć na owem wybrzeżu, które jest dla nas wszystkich nierozwiązaną zagadką.
Pan Jan uśmiechnął się.
— Wpada pani w sprzeczność... gdyż takie samotne przesunięcie się przez życie nie miałoby wcale cechy nadzwyczajności...
— Mylisz się pan. Samotność ma także swój urok i nawet niezwykły. Wyobraź pan sobie, naprzykład, pustelnika, oddalonego zupełnie od świata, nie widzącego nic, oprócz puszczy, kryształowego strumienia u stóp i wspaniałego słońca, albo gwiazd nad głową.
— Wyobrażam sobie, chociaż nie zazdroszczę... ale zarazem wyobrażam sobie także piękną, samotną pustelniczkę w Bogatem. Nie widzi ona dokoła siebie nikogo prócz ojca, szanownej cioci, licznej służby i gości. Pod stopami ma piękną dębową posadzkę, nad głową sufit tylko... Chwilowo wybiega z tej puszczy do ogrodu poić się wonią róż, czasem przejedzie się po świecie... Biedna, samotna pustelnica! jakżeż ją szczerze żałuję!
— Złośliwy jesteś, panie sąsiedzie, i podchwytujesz za słówka. Czyż nawet wśród najdogodniejszych warunków życia, najliczniejszego otoczenia, nie można być zawsze samotną sercem i nie mieć na świecie nikogo a nikogo... aż do śmierci zostać pustelnicą, naturalnie w przenośnem tego wyrazu znaczeniu.
— No zapewne... nie przypuszczam jednak, żeby taka samotność miała być pani ideałem...
— Czyż wiemy, co nam przyszłość przyniesie? Wszakże i ta róża, którą trzymam w ręku, przed chwilą była jeszcze pełną życia, a niedługo zwiędnie i porzucona zostanie, jak śmieć niepotrzebny. Biedna róża!
— Jeżeli pani ubolewa nad jej losem, to można ją zasuszyć w zielniku lub książce... zawsze to będzie przedłużeniem jej egzystencyi.
— Nie... ja jej zgotuję los jeszcze gorszy... ofiaruję ją panu.
To mówiąc, podała sędzicowi wspaniały kwiat o ciemno-krwistej barwie.
— Przynajmniej nie z mojej ręki zginie — dodała.
— Nie będę surowym wykonawcą wyroku — odpowiedział — uwiężę ją tylko na czas nieograniczony.
— Jak pan chcesz... Chodźmy tędy, przez tę wązką dróżkę, wijącą się wśród czarnych świerków; o kilkaset kroków ztąd park się kończy i można podziwiać całą okolicę. Jezioro gładkie, lazurowe, spokojne.
— Jak serce samotnicy? — zapytał pan Jan.
— Tak, a poza nim widać wieżyczkę kościoła w Komornie, śpiczastą, jak pańska złośliwość.
— Nie ubliżaj pani... wieżyczce.
Z miejsca, w którem park się kończył, widok był bardzo piękny. Ogromne jezioro, do połowy otoczone lasem, Komorno z kościołkiem, chaty rozrzucone na wzgórzach i obszerne pola tworzyły nader malowniczy krajobraz.
— Przyznaj pan, żem go nie zawiodła; ten widok wart jest pędzla artysty.
— A przecież taki powszedni...
— Nie powszedni; w moich oczach jest oryginalny, i dlatego przychodzę tu często, aby się nim zachwycać. Powiedz mi, panie sąsiedzie — rzekła, patrząc panu Janowi w oczy — czy dawno znasz pannę Martę z Zielonki?
Niespodziewane to pytanie zmieszało trochę sędzica.
— Dość dawno — odpowiedział po chwili. — Zkąd pani na myśl przyszło to pytanie?
— Kobiety są w ogóle ciekawe.
— Nawet samotnice?
— Samotność nie odbiera cech wrodzonych, powiedziałabym, że je potęguje nawet; a że tak jest, dowiedzie drugie pytanie, które panu zadam.
— Słucham pani.
— Ona mi się wydaje bardzo zakochaną, czy to prawda?
— Zkąd ja mogę o tem wiedzieć?
— Jesteś pan nieszczery, a pomiędzy przyjaciółmi... Masz tobie! nadałam panu tytuł, którego może przyjąć nie zechcesz.
— Przed chwilą wziąłem różę, teraz przyjmuję przyjaźń, dziękując za drugą bardziej jeszcze.
— I obadwa te dary zasuszysz pan zapewne dobrze... Byle tylko nie w jakich starych rejestrach gospodarskich!
— Więc w najpiękniejszym poemacie lub romansie... czy zgoda?
— Najzupełniejsza... ale w zamian za przyjaźń proszę o otwartość... chcę poznać stan serca panny Marty.
— Dlaczego nie zapyta pani o to jej samej?
— Bo ją mam zamiar zapytać o stan twego serca, mój panie sąsiedzie szanowny...
— To już zakrawa na szykanę.
— Nie, to tylko ciekawość... Ciekawość taka, jaką wzbudza w nas naprzykład podróżnik, powracający z odległych a nieznanych krain. Każdy zarzuca go pytaniami... wszak prawda? Otóż widzisz pan, dla mnie właśnie piękna kraina miłości jest terra incognita, jak mówi ów pan otyły, z dużemi wąsami, którego miałam sposobność poznać w Zielonce. Co nieznane to ciekawe, nieprawdaż? i dlatego właśnie radabym się was moi państwo zapytać: gdzie leżą te ponętne krainy wiośnianych zachwytów? jaka droga do nich prowadzi, jaki klimat w nich panuje, kto je zaludnia? rzeczywiści ludzie, czy też jakie duchy o białych skrzydłach. Czy się tam śmieją, czy płaczą?
— Jednem słowem, idzie o bagatelkę... o geografię tej zaczarowanej krainy...
— Będę panu bardzo wdzięczną za jasny i przystępny wykład.
— Niestety! trafiłaś pani nie na specyalistę.
— Nie uciekaj się pan do wybiegów... pamiętaj, że mieszkamy w jednej parafii.
— Więc cóż ztąd?
— Głos parafii wskazał mi pana jako biegłego.
— Tym razem głos był fałszywy.
— Znowuż wymówka! Widzę ze smutkiem, że nic się nie dowiem od pana... Patrz pan, jakie to jezioro jest spokojne i ciche... ledwie kiedy niekiedy zmarszczy się powierzchnia wody... gdy jaskółka ją skrzydłem potrąci, albo rybka pluśnie; czy w zaczarowanej krainie panuje taki sam spokój? Ale prawda, pan o tem podobno nic nie wiesz. Wracajmy do domu. Na drodze, tej oto, która od lasu idzie i po nad jeziorem się ciągnie, dostrzegam czarny punkcik. To ojciec mój powraca z lasu, będzie bardzo szczęśliwy, zastawszy tak miłego gościa...
Szli przez jakiś czas, milcząc, pod cieniem świerkowych gałęzi, które, jak baldachimy, unosiły się nad ich głowami.
— Powiedz mi pan szczerze — odezwała się panna Izabela — czy nie nadużyłam pańskiej cierpliwości, zarzucając go pytaniami przed chwilą; słyszałam albowiem, czy też może czytałam w jakiejś powieści, że ci, którzy powracają z krainy zachwytów, albo też zamieszkują w niej stale, są bardzo małomówni... i niechętnie opowiadają o wrażeniach, jakich doznawali lub doznają? Jeżeli tak jest rzeczywiście, to cofam wszelkie pytania i proszę, chciej je pan uważać za niebyłe. Nie zastanawiałam się nad tem, że zbrodnią jest ściągać kogoś z obłoków...
Zanim pan Jan zdążył odpowiedzieć, z alei sąsiedniej wyszła otyła ciocia. Szła o tyle szybko, o ile tusza jej pozwalała na to.
— Ach, Iziu — rzekła — założyłabym się, że byliście państwo nad jeziorem!
— Tak, ciociu.
— Domyślałam się. Powiadam panu, Izia szczególnie lubi jeziora, przepada za jeziorami, mieszkałaby na jeziorze! To jest szczególne, naprawdę! W Szwajcaryi lubiła oglądać jezioro przy świetle księżyca i ja zawsze z takich wycieczek powracałam z katarem. Tutaj znowu jest na nieszczęście jezioro...
— Dlaczegóż na nieszczęście? Przeciwnie, łaskawa pani, pominąwszy bowiem praktyczną wartość, przyczynia się ono do ozdoby parku i całej rezydencyi.
— Kubek w kubek to samo Izia mówi. Ona zawsze tak: piękne, malownicze, zachwycające! ale ja nie mogę się wszystkiem zachwycać... to zaś jezioro specyalnie działa mi na nerwy.
— A to z jakiego powodu?
— Ach! wyobraź pan sobie, mówił mi ogrodnik, że nad brzegiem tej szkaradnej wody można spotkać węża, żywego węża! No, teraz osądź pan sam, czy można tam chodzić?
— U nas niema jadowitych wężów.
— A to mi już wszystko jedno! Żebym, Boże broń, miała zobaczyć takiego potwora, to umarłabym, nie pytając czy on jadowity, czy niejadowity...
— Więc niech ciocia nie chodzi nad jezioro, po co się narażać?
— Izia zawsze tak mówi, żeby się nie narażać. Powiadam panu, że mi to ciągle powtarza! Ona ma bardzo dobre serce, ta dziewczynka... ale lubi góry i jeziora. Proszę państwa do domu, brat mój lada chwila nadejdzie.
Niedługo powrócił pan Kintz. Był to już człowiek niemłody, szpakowaty, o ostrych, wyrazistych rysach twarzy. Czarne oczy z pod brwi krzaczastych, nastroszonych, przenikliwie patrzyły, zaś szpakowata, krótko przystrzyżona broda dodawała pewnej powagi.
Kintz przywitał gościa serdecznie. Widocznie rad był bardzo tym odwiedzinom i dokładał też wszelkich starań, aby pana Jana jaknajdłużej pod swoim dachem zatrzymać.
Rozmawiał z nim o gospodarstwie, o przemyśle i o stosunkach wiejskich wogóle, a jako człowiek inteligentny, oczytany, który wiele widział i wiele już w życiu doświadczył, miał do powiedzenia dużo.
Pan Jan usiłował go słuchać uważnie i z zajęciem, chociaż mu się to niebardzo udawało. Czuł spoczywające na nim magnetyczne spojrzenia czarnych oczu Izy, siedzącej niedaleko na kozetce. Aczkolwiek usiłował być arcypoważnym i prowadzić z Kintzem dyskurs o kwestyach, które nie były dla niego obojętne, pragnął jednak, aby ta rozmowa jaknajprędzej się skończyła, aby znowuż mógł się przekomarzać i sprzeczać z panną Izabellą. Słuchając rozumowań Kintza o przyszłości rolnictwa, myślał o tem, że oczy Izy mają w sobie wdzięk jakiś osobliwszy, nie dający się określić, że jej rączka ma kształt klasyczny, a włosy niezwykłą, oryginalną barwę...
Ztąd też wyniknęło, że wiele bardzo oryginalnych i trafnych uwag Kintza przebrzmiało dla młodego człowieka zupełnie bez śladu.
Dopiero przy herbacie pan Jan znalazł sposobność zamienienia kilku słów ze swoją sąsiadką. Lecz nie było już mowy o zaczarowanej krainie uczuć i marzeń... nie było dopytywań i badań. Panna Iza mówiła tylko o sztuce, o malarstwie i rzeźbie, których najpiękniejsze pomniki w licznych swoich wędrówkach widziała, wreszcie o muzyce.
Później, jak gdyby pragnąc poglądy swoje co do muzyki dowodami poprzeć, zasiadła do fortepianu i grała.
Po północy już opuścił pan Jan Bogate i odjechał rozmarzony; w uszach brzmiały mu jeszcze dźwięki fortepianu i melodyjny głos panny Izabelli, która przy pożegnaniu prosiła, aby ich częściej odwiedzał.
Gdy powrócił do domu, ujrzał, że w pokoju matki świeci się jeszcze. Nie wszedł tam jednak, lecz wprost udał się do swego gabinetu na górę i zapaliwszy cygaro, rzucił się na szezlong.
Pomimo spóźnionej pory spać mu się wcale nie chciało; patrzył na błękitny dymek cygara i marzył...
Lekkie pukanie do drzwi zbudziło go z zadumy.
— Kto tam? — zapytał zdziwiony?
— Czy można?
Pan Jan poznał głos matki. Zerwał się i pośpieszył drzwi otworzyć.
Sędzina weszła do pokoju.
— Mateczka jeszcze nie śpi — zapytał — tak późno?
— Czekałam na ciebie... Chciałam się zapytać o Marcię, gdyż, nie wiem sama dlaczego, byłam o nią, niespokojną...
Pan Jan milczał.
— Nie wiem, co to znaczy — mówiła dalej sędzina — przesądną ani zabobonną nie jestem, w przeczucia nie wierzę, a jednak doznawałam dziwnego niepokoju o Marcię, i dla uspokojenia własnego nie kładłam się spać, czekałam aż powrócisz z Zielonki, żeby się o tej mojej kochanej czegoś pewnego dowiedzieć. O! bo ty może nie wiesz, mój Jasiu, jak ja ją kocham, uważam ją, jakby za własne dziecko. Powiedz-że mi, proszę, czy zdrowa przynajmniej, czy dobrze wygląda? dlaczego tak już dawno u nas nie była?
— Niestety, mateczko, na te wszystkie pytania nie mogę ci udzielić odpowiedzi.
— A to dlaczego?
— Dla bardzo prostej przyczyny, bo nie widziałem panny Marty.
— Nie rozumiem... wszak do Zielonki jeździłeś?
— Tak, mateczko, lecz nie zastałem ani Stasia, ani panny Marty, wyjechali do miasta i mieli dopiero późnym wieczorem powrócić. Ta okoliczność powinna jednak uspokoić obawy mateczki; gdyby panna Marta była cierpiącą, to zapewne nie wyjeżdżałaby z domu.
— Więc nie zastałeś w domu? Szkoda. A powiedz-że mi, gdzie bawiłeś tak długo?
— Proszę mateczki — rzekł pan Jan nieśmiało — zdawało mi się, że wypada być u Kintza. Tak mnie serdecznie zapraszał... i nawet przyrzekłem mu, że będę. Musiałem więc słowa dotrzymać, a ponieważ nie zastałem w Zielonce nikogo, więc...
— Pojechałeś do Bogatego?
— Tak, mateczko.
— I tam byłeś aż do tej pory?
— Cóż miałem robić? zatrzymywali... prosili...
Sędzina bacznie spojrzała synowi w oczy.
— Słuchaj-no, Jasiu — rzekła, siadając na szezlongu — chciałabym się z tobą szczerze, jak matka z synem, rozmówić.
— Proszę mateczki — rzekł z niechęcią.
— Są kwestye, w których naturalnie wola twoja jest decydującą, ale nie zaszkodzi wysłuchać życzliwej rady...
— Coś mateczka bardzo poważnie zaczyna, aż się boję...
— Moje dziecko, od chwili, kiedy ujrzałeś światło dzienne, aż do dnia dzisiejszego, kiedy opieka matki może ci nie jest potrzebna, traktowałam cię zawsze bardzo poważnie. Zapewne kiedyś, gdy mieć będziesz własne dzieci, zrozumiesz to i ocenisz lepiej, niż dziś. Ale nie o to idzie, zostawmy te ogólniejsze kwestye na kiedyindziej, teraz zajmijmy się bieżącą...
— O, mateczko! musiałem coś bardzo przeskrobać, kiedy się na takie kazanie zanosi.
— Nazywaj to jak ci się podoba; usłuchaj lub nie usłuchaj, to od twej woli zależy. Jesteś już mężczyzną dorosłym i panem swojej woli... ale nie zaprzeczysz matce prawa głosu, choćby doradczego tylko.
— Ale o cóż idzie? bo doprawdy nic nie wiem.
— Idzie o dzisiejszą wizytę, która, mojem zdaniem, była co najmniej zbyteczną...
— Dlaczego?
— Oszczędź mi, mój Jasiu, potrzeby tłumaczenia ci tego, co sam dobrze rozumiesz. Już zeszłej niedzieli w Zielonce postępowanie twoje nie podobało mi się wcale. Przyczepiłeś się do tej ekscentrycznej niemeczki, a dla Marci nie znalazłeś ani jednej chwilki.
— Jakto przyczepiłem się? Osoba młoda, wesoła, zajmująca, cóż więc dziwnego, żem z nią rozmawiał?
— Zdaje się jednak, że wobec twego stosunku do Marci nie było to zupełnie właściwem.
— Co mateczka mówi? Stosunek mój do panny Marty niczem się nie różni od stosunku do panny Kintz, chyba tem tylko, że pierwszy jest dawniejszy.
— I ty śmiesz to mówić? ty, Jasiu?
— Tak, ja śmiem to mówić. Przyznaję, że lubiłem rozmawiać z panną Martą, że w wielu kwestyach mieliśmy jednakowe przekonania, że szanowałem ją i szanuję bardzo, jako osobę wysokiej zacności, ale nadto nic więcej. Nie jestem jej narzeczonym, nie powiedziałem nigdy, że ją kocham.
— Ale dawałeś to do zrozumienia... Ja sama nazywałam ją nieraz swoją córką, a co się jej tyczy, to wiem, że kocha cię szczerze i że byłaby najlepszą żoną, idealną towarzyszką życia dla ciebie. Czy więc nie czujesz żadnych wyrzutów sumienia, odsuwając się od tej dobrej, szlachetnej dziewczyny, przywiązanej do ciebie tak szczerze?
Pan Jan wahał się przez chwilę, na twarzy jego malowała się walka wewnętrzna... Po chwili dość cichym głosem rzekł:
— Nie.
Sędzina powstała z kanapki.
— Mój synu — rzekła poważnie i zimno — jesteś mężczyzną dorosłym, możesz sam o swoim losie stanowić. Może kiedyś pożałujesz tego, żeś wypuścił z rąk szczęście, które samo garnęło się do ciebie. Rób co chcesz i jak chcesz; bywaj sobie w Bogatem, konkuruj, żeń się wreszcie... ale matki o pozwolenie, ani o błogosławieństwo nie proś. Co do mnie, mogę zaręczyć, że Marci zginąć nie dam: sama wynajdę człowieka, który potrafi ocenić ją jak zasługuje, sama będę lekarzem jej serca. Co syn zepsuł, to matka naprawi; uważam to za święty mój obowiązek. Wreszcie uważaj tę dyskusyę za wyczerpaną zupełnie i skończoną... ja już do niej nie wrócę. Dobranoc ci, mój synu, oby ci niebo oszczędziło gorzkich rozczarowań.
Z temi słowy sędzina wyszła z pokoju tak szybko, że pan Jan nie zdążył nawet ucałować jej rąk na pożegnanie. Był jak oszołomiony. Słyszał tylko, jak matka szybko zbiegła po schodach i zatrzasnęła drzwi za sobą.
Przeszedł kilkakrotnie wzdłuż i wszerz po swym gabinecie, wreszcie zgasił światło i w ubraniu rzucił się na łóżko.
Dopiero nad ranem usnął, ale sen miał niespokojny, rzucał się jak w gorączce, przed oczami jego przesuwała się smutna, zapłakana postać Marci, ale znikała zaraz jak cień, a natomiast ukazywały się czarne, płomienne oczy Kintzównej, jej drobne, sarkastycznie uśmiechnięte usteczka i gruby czerwonawo złoty warkocz, święcący jak ogon komety. W uszach brzmiała mu denerwująca muzyka; śnił, że unosi się wśród gwiazd, a każda z nich patrzy na niego i mruga płomiennemi oczami, jak ona...






VII.

Dwa tygodnie upłynęło od tego czasu. W Zielonce zrobiło się jakoś dziwnie posępno i smutno. Pan Stanisław, zamknięty w swoim gabinecie, pisał ciągle, a Marcia blada, mizerna, chodziła jak cień, ukradkiem ocierając łzy, które jej się do pięknych, łagodnych oczu cisnęły.
Przez ten czas sędzina była raz jeden w Zielonce, wstąpiła, niby to przejazdem, na krótko, zamknęła się z Marcią w osobnym pokoiku, rozmawiała z nią sam na sam z godzinkę i ucałowawszy, upieściwszy jak dziecko, odjechała do domu, nie chcąc nawet, pomimo zaproszeń serdecznych, na herbacie pozostać.
Panna Marta nie zmieniła zwykłego trybu życia, zajmowała się domem, gospodarstwem, odwiedzała chorych, uczyła dzieci, wieczorem przeglądała dzienniki lub książki, lub też do fortepianu siadłszy, jakieś smutne dumki grywała.
Tak schodziły dnie jedne za drugiemi, jednostajne, smutne, nieurozmaicone niczem, gdyż nawet nikt ze znajomych do Zielonki nie zaglądał, bo ksiądz Andrzej był chory, a pan Onufry pojechał do Galicyi, gdzie miał jakąś niespodziewaną sukcesyę odebrać.
Pewnego wieczoru, dość już późno, na dziedzińcu rozległ się dźwięk trąbki pocztowej.
Turkot bryczki rozległ się przed gankiem, Marcia sądząc, że ktoś obcy przyjechał, poszła do swego pokoju, pan Stanisław zaś wyszedł na spotkanie gościa.
Z bryczki zeskoczył młody człowiek i serdecznie dłoń gospodarza uścisnął.
— Ledwo się wyrwałem — rzekł — ledwo wyprosiłem urlop, aby skorzystać z twego zaproszenia i odetchnąć chwilowo po pracy i zgiełku warszawskim.
— To wybornie. Dziękuję ci za dotrzymanie słowa, chociaż mam w tem egoistyczne pobudki. Stęskniłem się już do towarzystwa ludzi równych mi pojęciami i wiekiem. Ale chodźże, rozgość się.
Gdy weszli do pokoju i usiedli przy stole, Zielski zapytał Stanisława:
— Wspomniałeś mi, żeś się stęsknił do towarzystwa... a gdzież pan Jan, twój przyjaciel, który miał właśnie przyjechać. Czy niema go jeszcze?
— Eh, jest, ale... nie wiem co się stało... stroni od nas, nie bywa.
Zielski zrobił wielkie oczy.
— Co mówisz? to niepodobieństwo... przecież, o ile słyszałem...
— Mój kochany — rzekł Stanisław — różnie bywa na świecie: jak pobędziesz u nas parę tygodni, to może sam co innego dosłyszysz lub dostrzeżesz. Zresztą będziemy mieli jeszcze czas o tem pomówić, a przedewszystkiem odpocznij. Przepraszam; że cię przez chwilę pozostawię samego. Pójdę uprzedzić siostrę, że przyjechałeś.
— Daj pokój, panie Stanisławie, tak późno.
— Nic nie szkodzi. Marcia jeszcze nie śpi, nigdy wcześnie nie udaje się na spoczynek.
Z temi słowami Stanisław wyszedł z pokoju.
Zielski doznawał dziwnych wrażeń. Oddawna kochał Marcię, kiedy jeszcze jako bardzo młoda panienka mieszkała w domu jego matki. Wówczas nie miał jeszcze odpowiedniego stanowiska, więc postanowił nie narzucać się z uczuciami swemi i czekać. Później Marcia wyjechała na wieś i stracił ją z oczu. Nie zmienił jednak swoich zamiarów. Zwyciężywszy wiele przeszkód, poniósłszy niemało trudów, doszedł nareszcie do stanowiska i mógł spełnić upragnione zamiary. Przez ten czas wszakże dzieweczka wyrosła i serduszko jej uderzyło przyśpieszonem tętnem, lecz dla kogo innego. Zielski dowiedział się o tem i zniósł cios, który go dotknął, jak na mężczyznę przystało, spokojnie, nie żaląc się, nie mówiąc nikomu o ranie, jaka się w jego sercu jątrzyła. Skorzystał z zaproszenia Stanisława i przyjechał tu jeszcze, aby przez jakiś czas przynajmniej pobyć w blizkości ukochanej i na zawsze już utraconej dla niego osoby, odetchnąć tem samem, co ona, powietrzem, popatrzeć na nią, może już raz ostatni — i powrócić później do twardego jarzma obowiązków. O szczęściu, o szukaniu innej towarzyszki nie marzył, pomimo rad i zachęcań ze strony matki staruszki, pomimo usiłowań ciotek i wujenek, które koniecznie go wyswatać pragnęły...
Przyjechał do Zielonki, aby może po raz ostatni ukochaną swoją zobaczyć... a tymczasem na samym wstępie dochodzą go wieści, z których mógłby wnioskować, że nadzieja jeszcze nie stracona...
Sam sobie jasno nie zdawał sprawy z uczuć, które nim miotały. Myśli jego plątały się jak nitki w ręku swawolnego dziecka; nadzieja i niepewność przejmowały go naprzemian...
Oparł głowę na ręku i pogrążył się w smutnej zadumie, z której wyrwało go dopiero skrzypnięcie drzwi.
Panna Marta przyszła go powitać.
Wyciągnęła do niego rękę, a na ustach jej pokazał się uśmiech wymuszony, zdradzający smutek i przygnębienie.
Przyszedł i pan Stanisław.
Marcia dopytywała gościa o zdrowie matki, o Warszawę i dawnych znajomych, ale na jej twarzy nie znać było ani ciekawości, ani ożywienia.
W godzinę później udała się do swego pokoju, panowie zaś pozostali sami.
— Słuchaj-no, Józiu — rzekł do Zielskiego Stanisław — przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem. Powiedz mi szczerze, co myślisz zrobić z sumą, którą masz na hypotece?
— Jeżeli sądzisz, żem przyjechał w charakterze wierzyciela, to bądź zdrów; o jedną łaskę tylko cię proszę, to jest, jeżeli pocztylion już odjechał, odeszlij mnie swemi końmi do kolei.
— Dzieciństwo! przecież to ma swoje znaczenie, to dla ciebie majątek.
— Mój kochany, pieniędzmi nie gardzę, ale ich też i nie potrzebuję. Mam posadę, która mi daje dostateczne utrzymanie, a czy suma, jaką mi stryj zapisał, będzie na Zielonce czy na innej hypotece, to mi zupełnie wszystko jedno.
— Są zaległe procenta.
— Jak będziesz miał z czego, to mi oddasz, a najlepszy procent, jaki mi możesz zapłacić, będzie, gdy przestaniesz mówić o tej kwestyi. Spodziewam się, że zaprosiłeś mnie jako dawnego przyjaciela waszej rodziny, jako znajomego, nie zaś...
— Co za przypuszczenie! Przebacz mi, jeżelim cię uraził.
— Więc dobrze; nie wszczynajmy już tej kwestyi... powiedz mi oto lepiej, co się tu u was stało? czemu siostra twoja taka przygnębiona, smutna? co to jest?
— Dużoby było o tem mówić...
— Zapewne wiąże się ta rzecz z tem, co mi po przyjeździe ogólnikowo powiedziałeś.
— Istotnie. Stało się to, czegośmy się najmniej spodziewali. Licho nadało, że w okolicy osiedlił się jegomość pewien z córeczką...
— Kintz?
— Czy znasz go?
— Znam doskonale i jego córeczkę; dwie zimy przepędzili w Warszawie, spotykałem ich w towarzystwie. Więc to tam usidłany został twój przyjaciel?
— Podobno...
— Jakto podobno?
— Wiem, że bywa często w Bogatem, prawie co drugi dzień tam jeździ, a nas omija. Miał tu zakładać fabrykę, miał projekta... ale jakoś widocznie o nich zapomniał, i jak obecnie, tylko Kintzówną jest zajęty. Moja siostra, jak widzisz, bardzo to wzięła do serca...
— Czemuż nie jestem jej bratem? — rzekł Zielski półgłosem.
— Cóżbyś zrobił?
— Nauczyłbym tego pana, że nie można bezkarnie igrać z sercem dziewczyny.
— Sądzisz, że jabym również tego nie potrafił?
— A dlaczegóż zrobić tego nie chcesz?
— Niestety, nie mam do wystąpienia najmniejszego powodu.
— Nie rozumiem.
— Że bywał w naszym domu, że rozmawiał z Marcią, to jeszcze nie racya, żeby go wyzywać do honorowej rozprawy za to, że teraz bywa w domu innym. Formalnie nie oświadczył się nigdy. Była to jakby milcząca umowa, sędzina okazywała względy Marci, on zdawał się być zajęty i oto wszystko... Przytem, jeżeli mam prawdę powiedzieć, ja, na drodze, o której wspomniałeś, nie widzę pomyślnego wyjścia z niemiłej sytuacyi.
— Istotnie sytuacya przykra, lecz jeżeli, jak powiadasz, ten pan nie czynił kroków formalnych...
— Nie czynił. Wprawdzie to nagłe zerwanie nie obejdzie się bez gawęd różnych i plotek, ale wszelkie moje wystąpienie przeciwko panu Janowi narobiłoby niepotrzebnego hałasu. Mojem zdaniem, należy całą tę sprawę pozostawić czasowi, tembardziej, że choćby pan Jan chciał złe naprawić, to już mu się nie uda.
— Dlaczego?
— Znam ja moją siostrę. Łagodna ona jest i szlachetna, cierpienie w sobie stłumić potrafi, ale urazy tej nie przebaczy, choćby sobie całe życie zatruć miała.
W oczach Zielskiego błysnął płomyk radości, którego wszakże pan Stanisław nie dostrzegł, i mówił dalej:
— Ostatecznie przykra to dla nas rzecz, ale znowuż powodu do rozprawy nie widzę. Wogóle biorąc, pan Jan, jako partya, był nie do odrzucenia; ale czyż on tylko jeden na świecie?
— Lecz twoja siostra kochała go, a może jeszcze kocha?
— Prawda. Przeboleje ona to zerwanie, przecierpi; mam jednak nadzieję, że czas zagoi te rany. Wróci równowaga umysłu, spokój wróci... i może będzie lepiej...
Długo jeszcze młodzi ludzie rozmawiali o tym przedmiocie, a gdy się rozeszli, już na wschodzie rumieniła się zorza i rozpędziła całkiem mroki nocne.
Pomimo znużenia, Zielski usnąć nie mógł. To, o czem się dowiedział, było dla niego całkiem niespodziewanem i nowem; do marzeń jego, dotychczas tak smutnych, wkradał się promyk nadziei.
Dnie pobytu w Zielonce schodziły mu przyjemnie, a nawet względnie wesoło. W rozmowie z panną Martą unikał wszelkich wspomnień, mogących zadrasnąć tak świeżą ranę jej serca; ze swoją sympatyą i przyjaźnią nie narzucał się, nie mówił o niej wcale, wzrokiem jej nawet nie zdradził; tym sposobem zjednywał sobie nieznacznie zaufanie. Chętnie przebywała w jego towarzystwie, słuchała opowiadań o Warszawie, sama nawet wywoływała wspomnienia z czasu swego pobytu w tem mieście. Dopytywała o dawnych znajomych, koleżanki — i wśród takich rozmów na jej twarzy znać było pewne ożywienie się i zajęcie.
Zielski był do prowadzenia takich rozmów jedynym. Znał doskonale Warszawę, a zwłaszcza te kółka towarzyskie, w których niegdyś panna Marta bywała; poglądy miał poważne, rozumne, a sposób wysłowienia się barwny, zaprawiony w miarę dowcipem w nader szlachetnym guście.
Dla Marci, smutnej i zgnębionej, zadumanej o rozczarowaniu i zawodzie, jaki ją dotknął, gość taki był bardzo w porę. Codzień też witała go bardzo przyjaźnie i wyciągała do niego szczupłą białą rączkę, jak do dawnego i zaufanego przyjaciela.
Jednego wieczoru, gdy już tylko kilku dni brakowało do skończenia się urlopu Zielskiego, brat z siostrą i z gościem swoim siedzieli w ogrodzie, w altance, z której ścian zwieszały się festony dzikiego wina.
Słońce się już zupełnie ku zachodowi zniżyło i pokryło obłoki purpurą i złotem.
Na uliczce, prowadzącej od altanki, ukazał się pan Onufry, odświeżony i wystrojony. U lakierowanych, jak szkło lśniących butów, błyszczały ostrogi, z pod aksamitnej kurtki wychylała się jasna kamizelka w kwiaty. Wygolony był bardzo starannie; grube, zazwyczaj rozstrzępione wąsiska uczernił węgierską pomadą, a końce ich, niby dwie dratwy wielkie, zaostrzył. Na rękach miał rękawiczki żółte, a idąc wymachiwał szpicrutą.
Śmiałym, posuwistym krokiem zbliżył się do altanki i ujrzawszy pana Stanisława, siedzącego przy samem wejściu, zawołał:
— Otóż i jestem sub tegmina fagi! czyli w naszym kącie... jestem i witam.
— Jak się masz, sąsiedzie dobrodzieju! — rzekł Stanisław — co się z panem stało? odmłodniałeś przynajmniej o lat dwadzieścia.
— Widzisz mój braciszku, honores mutant mores. Co znaczy: że jak są pieniądze, jest i mina. Rączki panny Marty całuję...
Ujrzawszy Zielskiego, przerwał, nie dokończywszy wyrazu.
— Nie znacie się, panowie? — spytał Stanisław. — Pan Zielski z Warszawy, pan Wrzeszcz, nas sąsiad.
Jucundum mihi est — rzekł pan Onufry, wstrząsając ręką Zielskiego — co znaczy: niespodziewana przyjemność. Zapewne pan dobrodziej żonaty i w wista grywa?
— W wista grywam i dobrze, a co do pierwszego punktu przypuszczenie pana dobrodzieja nie sprawdziło się.
Non bis in idem, co znaczy: zadużo w barszczu dwa grzyby. Tak, kto dobrze grywa w wista, ten nie jest żonaty, i dlatego jak się ożenię...
— Czy w podróży przyszła panu myśl żenienia się? — spytała panna Marta.
— Dojrzała tylko, pani dobrodziejko, dojrzała, gdyż nosiłem ją w sobie dość długo, o czem w swoim czasie powiedzianem będzie obszerniej i z komentarzami.
— Pan do Galicyi jeździł?
— Właśnie, wyobraźcie sobie państwo, że stało się to ex promptu, co znaczy: jak piorun trzasł. Nic a nic nie wiedziałem, że mam we Lwowie ciotkę, która nazywała się Biedulska... no i zapisała mi trochę grosza. Pojechałem tedy, zmówiłem za duszę nieboszczki Biedulskiej pacierz, dałem na wotywę żałobną, a zgarnąwszy pieniądze do kieszeni, powróciłem do rura paterna, czyli na swoje śmiecie. Przyjechałem wczoraj i ma się rozumieć, dziś stawiam się, aby państwa powitać. Wybrałem się konno, i uważacie państwo spotkała mnie przygoda...
— Pewnie zając drogę przebiegł — wtrąciła panna Marta.
— Gorzej, pani dobrodziejko.
— Więc cóż?
— Kto mi drogę przebiegł, to się w dalszym ciągu opowiadania wyjaśni.
— Słuchamy pana.
— Owóż tedy, nie zaczynam ab ovo, boby to długo trwało; dość, że jadąc koło Zajezierza, uważam, że na drodze do lasu posuwa się jakaś para, jeździec i amazonka. Myślę sobie: amazonka rara avis w naszej okolicy. Co znaczy dziwna ryba. Dogonić nie mogę, bo daleko, ale powiadam sobie tak: oni wjechali w las gościńcem, to jak ja, panie dobrodzieju, kopnę się na przełaj, smolarzową dróżką, to ich wyprzedzę. Jakoż tak się stało; wyprzedziłem ich. Zatrzymałem konia za krzakiem leszczyny i czekam. Moja para nadjeżdża. On mówi coś do niej, a ona przechyliła się trochę na siodle i patrzy mu w oczy, jak sroka w kość.
— Któż to był? — spytał Zielski.
— Powoli, moi państwo, powoli. Festina lente, powiada mędrzec, co się tłumaczy: pomaleńku koło ściany. Zjechałem trochę na bok i zatrzymałem konia za krzakami leszczyny. Gęsto one tam rosną, przeto siedziałem sobie jak za parawanem i sam niewidziany, widziałem ich doskonale. Widocznie nie było im bardzo pilno, gdyż jechali stępa, rozmawiając de omnibus rebus et quibusdam aliis, czyli o najrozmaitszych głupstwach.
— Jakto?
— No tak; bardzo prostym sposobem, on do niej, ona do niego, potem on znowuż do niej i tak dalej: nareszcie ona zatrzymała konia i powiada: „spocznijmy”. W niego jakby, panie dobrodzieju, piorun trzasł; w oka mgnieniu znalazł się na ziemi, wziął jedną ręką jej konia za cugle, a drugą zsadził ją z siodła, jak piórko. Co prawda, niewielkiej sztuki dokazał, gdyż cała ta panna, cum omnia, czyli ze wszelkiemi dodatkami, nie waży więcej jak sześćdziesiąt pięć funtów.
— Zkąd pan możesz wiedzieć?
— Ano tak miarkuję, na oko... Owóż tedy, jak ją zsadził, ona sobie usiadła przy samej drodze na mchu, a on stanął koło niej i trzymał konie za cugle. Nie lubię ja cudzych tajemnic, ani sekretów, nie podsłuchiwałbym nikogo, ale nulla regula sine exceptione. Co znaczy: różnie się czasem trafia. Zresztą nie obciąłem płoszyć tej pary gołąbków. Siedzę tedy na koniu i czekam, co będzie dalej... Widocznie prowadzili w dalszym ciągu swój dyskurs, ale taki mądry, żem niewiele co z niego zrozumiał. Mówili o jakichś zaczarowanych krainach, do których ona miała ochotę pójść, a on miał służyć jej za przewodnika; chwilami wtrącała do rozmowy wiersze w jakimś dyabelskim języku, bo aczkolwiek mam się za lingwistę, ani słóweczka z tej paplaniny wyrozumieć nie mogłem. Siedziałem tedy jak na niemieckiem kazaniu, przypatrywałem się trochę koniom, a trochę gołąbkom. Konie co prawda piękne, dawno nie widziałem takich; szczególniej jej biały jak śnieg, arabczyk, to powiadam państwu proszę siadać! bo wyobraźcie sobie tylko, łeb malutki, suchy, oko...
— Panie Onufry — rzekł Stanisław — wiemy, żeś znawca na konie, ale dla nas ludzie są ciekawsi.
— I to racya, prawdę mówi mędrzec: quot capita tot sensus, co znaczy: każdy ma we łbie ćwieka. Wracam tedy do gołąbków... I to była para piękna. Jako się rzekło, on stał, ona zaś siedziała, więc mówiąc do niego, musiała patrzeć w górę i wyrabiała oczami takie figle, żem się nadziwić nie mógł. Oj ma ona w oczach świderki, ma! Nie skłamię także, gdy powiem, że jest zgrabna jak kotka i że jej w czarnej amazonce i męzkim kapeluszu bardzo a bardzo do twarzy. Rozmawiali po jakiemuś, a później już po polsku, lecz nie słyszałem, o co im chodziło. Wtem on przykląkł przed nią, i zdjąwszy jej rękawiczkę, rzetelnie pocałował ją w rękę. Tom widział i mógłbym dać na to visum repertum. Ale co to? uważam, że pani pobladła, panno Marto?
— Przywiduje się panu... jestem jaknajzdrowsza i z całem zajęciem słucham pańskiego opowiadania...
Mówiąc to, rozśmiała się jakimś przymuszonym śmiechem.
Pan Onufry odsapnął, pomyślał chwilkę i rzekł:
— Skąpa to musi być kobieta, owa amazonka, bo mu ręki długo całować nie dała, i, dla oszczędności zapewne, ukryła ją napowrót w rękawiczkę, chociaż Bogiem a prawdą, nie było czego żałować. Gdybym ja był na jej miejscu, dałbym mu nawet obie ręce do całowania, niechby się nacieszył, jak pies w studni. Ona jednak widocznie inne miała poglądy, gdyż kazała mu wstać, co też zaraz uczynił. Zapewne jest w nim jakaś sukcesyjna skłonność do posłuszeństwa, czyli pantoflarstwo dziedziczne, bo jak spojrzała na niego, w tej chwili posmutniał i stanął pod drzewem, jak pokorny baranek... Ale oddając suum cuique, co znaczy: żydowi rewers, a sobie pieniądze, muszę przyznać, że mała zawzięta nie jest, bo znów zaczęła na niego patrzeć po swojemu, ze wszystkiemi świderkami i powiedziała, że nie trzeba tracić nadziei. Z kolei on zaczął robić się wymownym. Opowiadał, że ją kocha bez granic, co między nami powiedziawszy jest fałsz, bo jak kto kocha pannę, to ją kocha ze wszystkiem, a więc i z granicami; mówił, że bez niej żyć nie może, co także nie jest prawda, bo przed tem wcale jej nie znał i pomimo tego żył; nareszcie przysiągł, że jej będzie wierny aż do śmierci, za którą to obietnicę nie dałbym trzech niuchów tabaki.
— I to wszystko prawda, panie Onufry, to pan słyszałeś na własne uszy? — spytała panna Marta.
— Na moje najrodzeńsze, na co daję pani verbum nobile, co znaczy: żebym spuchł, jeśli kłamię.
— Istotnie przygoda pańska była bardzo zabawną.
— Przygoda może, ale sytuacya, czyli siedzenie za krzakiem wcale niewesołe. Te westchnienia i przysięgi zaczęły mnie nudzić, w dodatku muchy i bąki niecierpliwiły mego konia, kręcił się on i parę razy tupnął kopytem. Zakochani tego nie słyszeli, ale arabczyk zaczął strzydz uszami, rozdął chrapy i wietrzył... Śliczny koń! powiadam ci, panie Stanisławie, nóżki suche, szyja łabędzia, a krzyż! Sędzica kasztan też dobry koń, a jednak przy arabczyku wyglądał jak bronowłoka. Niepokój konia uszedł uwagi sędzica, który tak się zacietrzewił, mówiąc o swoich uczuciach, że naturalnie o cuglach wcale nie myślał. Wtenczas stało się nieszczęście...
— Jakie?
— Nie bójcie się państwo, nikt przy tym wypadku życia nie stracił. Fatalność chciała, że jakaś muszka, czy komar usiadł mi na wąsach... zresztą co to było i jak było nie pomnę. Wiem tylko, żem kichnął nagle i dość głośno, bo ja już mam taki zwyczaj, że głośno kicham, bo zresztą, czego mam sobie żałować? Arabczyk spłoszony szarpnął się, wyrwał cugle z rąk sędzica i pomknął gościńcem, jak wicher, kasztan za nim, niemeczka w krzyk! a ja bezmyślnie spiąłem konia ostrogami, wyskoczyłem z gęstwiny, osadziłem go przed wystraszoną panną, chciałem coś powiedzieć, ale gdzie tam... znowuż mnie załoskotało i kichnąłem tak głośno, że aż się mój koń w bok rzucił i o mały włos nie stratował niemeczki. „Co pan wyrabiasz! do kroć stotysięcy”! — krzyknął zaczerwieniony sędzic, rzucając się ku mnie. — Panie dobrodzieju, ja tylko sobie kicham, — powiadam, i uważacie państwo, znów kich! kich! i jeszcze raz kich! a konie tymczasem poszły!... — Panie! wrzasnął sędzic — ale ja uspokoiłem się już i rzekłem łagodnie: Nie rzucaj się, młodzieńcze, i przedewszystkiem, poczciwym obyczajem, powiedz mi przynajmniej „na zdrowie”.
Sędzic zrobił taką minę, jak gdyby chciał mnie żywcem połknąć, ale niemeczka rozśmiała się i powiada: Rzeczywiście, można powinszować zdrowia... kto tak kicha... Ano, rzeknę, moja pani dobrodziejko, tak człowiek orze jak może, a pani towarzysz, zamiast się na mnie gniewać, lepiejby podobno uczynił, gdyby spłoszone konie starał się schwytać. Moje konisko jest na usługi, siadaj pan na niego i goń tamte, bo przecież niepodobna, aby pani pieszo wracała, zwłaszcza z takim długim ogonem, chyba żebyśmy go we dwóch nieśli jak paziowie. Jedź pan tedy, a pani dobrodziejka będzie przez ten czas na mojej opiece.
— Zawsze umiesz pan wybrać lepszą cząstkę — zauważył Zielski.
— To nic, ale przedewszystkiem sprawiedliwość. On się w niemce kocha, on ją po rączkach całuje, niech więc dla jej miłości ugania się po polach. Dość zrobiłem, żem mu dał konia!
— Naturalnie, skorzystał z pańskiej grzeczności?
— Nie w smak było mu. Widziałem, że go trapi zazdrość. Zapewne lękał się, żebym mu serca niemeczki nie odebrał. Próżna obawa! w niemkach nigdym nie gustował. Sędzic o tem nie wiedział i musiała mu się przypomnieć opowieść o wilku, kozie i kapuście; lecz panna powiedziała, żeby się śpieszył, więc wskoczył na konia i puścił się pędem. Dobry mąż będzie, bo mores zna. Ja zaś, moi państwo, pozostałem przy szwabce. Trzeba przyznać, że dziewczyna nieszpetna, drobne to, małe jak figa, złe jak żmija, ale ładne bo ładne, a wygadana jak sześciu adwokatów. Wdałem się też z nią w dyskurs, przeprosiłem, żem stał się powodem wypadku i przestrachu, ale ona śmiała się z tego, jedno ją tylko przejmowało trwogą, a mianowicie, że jeżeli konie powrócą same do Bogatego, to się jej papa przestraszy, a jakaś tam ciocia dostanie palpitacyi. Uspokoiłem szwabkę, że to się stać nie może i że ciocia nie będzie palpitowała, dla tej prostej racyi, że jeżeli kto koni nie zatrzyma na drodze, to kasztan poleci nie do Bogatego, lecz do Bajkowszczyzny, dokąd gościniec wprost z lasu prowadzi, i jeżeli kto dostanie palpitacyi, to chyba sędzina, gdy ujrzy, że kasztan zgubił jej jedynaka; zaś sędzia będzie mógł sobie przeczytać rozdział de bello civile, czyli o posłuszeństwie małżeńskiem.
— Panie Onufry dobrodzieju — wtrąciła panna Marta, — daj pan sędzinie pokój, to taka zacna kobieta.
— Cóż ma zacność do palpitacyi? Wszak jedno drugiemu nie przeszkadza, ale wracam do niemeczki...
— Uważam, żebyś pan to chętnie uczynił — rzekł Stanisław.
— Otóż nie. Zapraszała mnie, alem się wymówił. Nigdy inklinacyi do niemek nie czułem.
— Ale przepędziłeś pan chwilkę czasu przyjemnie?
— I to nie, bom się do państwa śpieszył, a tu sędzic przepadł, jak kamień w wodę, musieliśmy na niego czekać, jak rozbitkowie na wyspie.
— Bezludnej?
— Niezupełnie... i w tem właśnie jest sęk. Wyobraźcie sobie państwo, że kiedyśmy siedzieli bardzo poetycznie nad rowem przy drodze, przejeżdżał Boruch i tak się na mnie dziwnie spojrzał, jak gdyby coś osobliwszego zobaczył. Przysięgnę, że jutro już kursować będzie w okolicy plotka, żem się w niemce zakochał.
— I cóżby złego w tem było? — rzekła panna Marta. — Serce nie sługa — dodała z westchnieniem.
— Tak, ale moje serce, pani dobrodziejko, to nie oberża, do którego lada kto może zajechać; to szlacheckie serce, wierne swojej pani...
— Więc ono ma panią?
— Spodziewam się, że ma.
— Któż jest ta szczęśliwa istota?
— To się w swoim czasie okaże. Siedzieliśmy sobie tedy z niemeczką, jak dwie turkawki, i gawędzili to o tem, to o owem. Musiałem jej wytłumaczyć, zkąd się tu wziąłem, powiedziałem, żem jechał dróżką i ma się rozumieć, spotkałem ich oboje wypadkiem. Udało mi się skomponować dość gładko i uwierzyła. Przepędziliśmy w miłem sam na sam z półtorej godziny, to jest dopóki nie nadjechał sędzic. Stało się akurat tak, jak powiedziałem, konie poszły do Bajkowszczyzny i tam je ludzie na dziedzińcu złapali; tym więc sposobem ciocia nie dostała palpitacyi, a stary szwab nie drżał o córkę. Pan sędzic umitygował się także, przeprosił mnie za swoją porywczość, dziękował za konia i za opiekę nad panną, i w pięknej komitywie pojechaliśmy wszyscy troje razem, aż do punktu, w którym rozchodzą się drogi... oni pojechali do Bogatego, a ja do państwa.
Do altanki wbiegł parobek z doniesieniem, że wół nagle zachorował.
Pan Stanisław poszedł do obory, pan Onufry, jako stary gospodarz i znawca, także za nim podążył, a Zielski, rozumiejąc dobrze, że po tem, co słyszała przed chwilą, panna Marta pragnie być samą, dyskretnie opuścił altankę.
Panna Marta przez chwilę siedziała w zamyśleniu, potem rozśmiała się gorzko — i wyszedłszy z altanki, udała się do głównej alei ogrodu.
Tam było cicho, spokojnie. Wieczór się już robił. Po twarzy zawiedzionego dziewczęcia spływały grube łzy.
Był to płacz cichy, bez łkań i bez jęków, płacz, który w cierpieniu ulgę i uspokojenie przynosi.
Przeszła kilkakrotnie przez aleję i usiadła na ławeczce pod lipą, pragnąc przez chwilę samą pozostać, lecz usłyszała odgłos ciężkich kroków i dostrzegła, pomimo panującego już zmroku, pękatą postać pana Onufrego.
— Już panowie wrócili — rzekła, wstając — proszę do pokoju. Nieuważna jestem, zapomniałam o obowiązkach gospodyni.
— Wróciłem tylko ja sam — rzekł pan Onufry głosem drżącym i nie tak pewnym, jak zwykle.
— A Staś z panem Zielskim?
— Przyrządzają lekarstwo, którem zaordynował, pomoże niezawodnie...
— Chodźmy i my do nich.
— Panno Marto, najłaskawsza pani dobrodziejko, błagam panią o jedną wielką a wielką ofiarę.
— O co? — zapytała zdumiona.
— O chwilkę cierpliwości... pięć, dziesięć minut czasu. Chciałem, to jest pragnąłem, a raczej pragnę coś pani powiedzieć... ale nie wiem jak zacząć? quo modo? co znaczy: żem języka całkiem zapomniał...
— Przerażasz mnie pan!
— Dalibóg, panno Marto, ja sam jestem przerażony śmiałością mego pomysłu, alem go rozważył dokładnie, w głowie i w sercu. Panno Marto dobrodziejko, błagam, żebrzę, wysłuchaj! Ja zawsze byłem dla pani z przyjaźnią, z rewerencyą, z uwielbieniem, ale póki nieboszczka Biedulska żyła, tom wszystkie afekta w sercu tłumił! gdyż... no gdyż, vana sine viribus ira, co się tłumaczy: nie było z czem wojować! Gdy jednak niespodzianym zbiegiem okoliczności spadło mi kilkadziesiąt tysięcy jak z nieba... przyszedłem do konkluzyi, że mógłbym sobie i komu szczęście zapewnić.
— Ach! więc?
— Panno Marto, nie jestem pierwszej młodości, ale jak się wyświeżę, tom do ludzi podobny, chleba mi nie brak, będę cię kochał, wielbił, proszek przed tobą zdmuchiwał...
— Panie! to niepodobieństwo!
— Posłuchaj-no pani, tamten szaławiła i lekkoduch niemce się w niewolę zaprzedał, a ja będę dla pani jak ojciec, jak najlepszy przyjaciel. Za życia otoczę cię opieką, a jak umrę, pozostawię wszystko dla ciebie. Panno Marto, mój los jest w twojej rączce!
To mówiąc, pan Onufry padł na kolana i z rękami, złożonemi jak do modlitwy, oczekiwał wyroku.
— Wstań-że pan, proszę — mówiła panna Marta — do czego ta komedya! Nie jestem wcale usposobioną do żartów.
— Niech się ziemia podemną rozstąpi! Niech mnie pochłonie...
— Przedewszystkiem niech pan wstanie.
— Więc tak — rzekł z westchnieniem, podnosząc się z trudnością — ofiara moja odrzucona... Ha, cóż robić? Boli to, bardzo boli, ale stokroć gorzej boli, że pani nie wierzysz, że bierzesz za żart moje najszczersze intencye. Tem mnie głęboko zraniłaś, panno Marto, rozdarłaś mi serce. Być może, że propozycya moja nie miała sensu, ale intencye były uczciwe. Nie jestem faryzeuszem; co myślę, to mówię...
— Jeżelim pana obraziła, to przepraszam. To, co między nami zaszło, niech też pomiędzy nami zostanie. Rozumiesz pan, że mogę mieć dla niego szacunek i przyjaźń, ale więcej nic nad to.
Uchwycił jej rękę i ucałował.
— Masz pani słuszność — rzekł. — Nie narzucam się, ale zapamiętaj to sobie pani, zapamiętaj, że zawsze cię kocham... kocham cię jak ojciec i jeżeli kiedy, broń Boże, będzie ci na świecie źle, ciężko, jeżeli będziesz potrzebowała pomocy, to pamiętaj pani, powtarzam, że w Wólce mieszka Onufry... i udaj się do niego, jak do ojca. Jak do ojca, panno Marto, pamiętaj!
Mówił to z drżeniem w głosie, a w oczach miał łzy.
Gdy weszli do pokoju, pan Onufry był już zupełnie spokojny; nie sypał jednak przysłowiami, nie dowcipkował, i wkrótce, pożegnawszy towarzystwo, odjechał.
Noc była piękna. Spasły wierzchowiec pana Onufrego szedł raźnym stępem, parskając, a jego pan półgłosem sam sobie taką wypowiedział naukę:
— Widzisz, panie Boże! że nie kłamię. Obciąłem się z nią ożenić, nietyle dla siebie, ile dla niej. Bo i cóż ją czeka? Substancya niewiele warta, wiosczyna odłużona na wszystkie cztery boki. Gdyby chcieli wszystko spłacić, nicby im nie zostało. Tamten szaławiła już tak jakby dyabłu duszę zapisał... bo go żadna siła ludzka od niemki nie oderwie. Biedna Marcia! Chciałem ją przygarnąć do siebie, zapewnić jej byt niezależny aż do śmierci, być jej wiernym służką... i dalibóg postąpiłem honeste, czyli przyzwoicie. Cóżby jej było złego, gdyby za mnie wyszła!? Tem, co świętej pamięci Biedulska zapisała, długi spłacam i jeszcze coś zostanie i... Wólka czysta, panie dobrodzieju, jak szkło!! Miałaby kobiecina punkt oparcia, miałaby mająteczek niezgorszy, miałaby los... Zapomniałem tylko o tej małej przeszkodzie... że mam lat... eh! co to liczyć, mam tyle, ile mam... Stary jestem i z przeproszeniem... osieł. Zapomniałem, że z siwizną do dziewczyny to tak, jak z jeżem do psa! Ej, dziadu, dziadu! co ci to chodzi po głowie?!
Pan Onufry pogrążył się w smutnych dumaniach, a kasztan, któremu pilno było do stajni, przyśpieszał kroku i niecierpliwie żuł wędzidło.



VIII.

Panna Izabella była w bardzo złym humorze od samego rana; pijąc herbatę, stłukła filiżankę naumyślnie; pokojówce dowiodła, że nie umie prasować, a nawet na czułe „dzień dobry” pana Kintza nie odpowiedziała wcale. Wzięła do czytania książkę, lecz po chwili rzuciła ją w kąt, usiadła do fortepianu, lecz po uderzeniu kilku akordów zamknęła go z trzaskiem, zerwała w ogrodzie masę kwiatów i poszarpała je na strzępki. Nic jej nie smakowało; wszystko było złe, i wyraźnie zapowiedziała cioci, że chce umrzeć, ponieważ jej się życie sprzykrzyło.
Ciocia dostała, jak zwykle, palpitacyi serca, a stary Kintz, jako człowiek silniejszej kompleksyi, widząc co się święci, wzruszył ramionami i udał się do swoich zatrudnień, w przekonaniu, że ta przelotna burza przeminie wkrótce.
Przewidywania Kintza nie ziściły się; panna wciąż była pochmurna i rozdrażniona, a na jej twarzy malowało się zniecierpliwienie i niepokój.
Po południu nadjechał sędzic.
Wszedłszy do salonu, zastał w nim tylko otyłą ciocię, trzymającą na kolanach wielkiego białego kota. Pan Kintz był przy gospodarstwie, panna zaś zamknęła się w swoim pokoju, zawiadomiwszy ciocię przez służącę, że ma migrenę.
Przez godzinę przynajmniej musiał sędzic zabawiać otyłą damę, słuchać opowiadań o jej wątłem zdrowiu, wyjątkowo rzadkich przymiotach białego kota i o wielu innych, nader zajmujących kwestyach.
Nie potrzeba dodawać, że sędzic siedział jak na szpilkach i nieustannie spoglądał ku drzwiom, sądząc, że ból głowy przeminie i panna Izabella raczy się nareszcie ukazać.
Tym razem jednak migrena była uporczywa.
— Izia zawsze tak — mówiła ciocia — zawsze ma migrenę, od dzieciństwa. Powiadam panu, że czasem rady sobie dać nie można, zwłaszcza gdy ja dostanę palpitacyi serca. Wtenczas dzieją się okropne rzeczy. Ona cierpi i ja cierpię. Tak się stało i dziś. Izia już od samego rana uskarżała się, ale to zapewne przejdzie, bo trzeba panu wiedzieć, że migrena niekiedy przechodzi.
Pomimo zapewnień cioci, migrena nie przechodziła i sędzic widząc, że nie doczeka się panny, zabierał się do odjazdu.
Gdy składał już pocałunek na pulchnej rączce cioci i zabierał się do wyjścia, panna Izabella wbiegła do pokoju.
— Ach! pan tu? — rzekła, udając zdziwienie.
— Blizko od dwóch godzin — rzekł sędzic. — Pani była cierpiącą...
— Migrena, Izia tak zawsze...
— Nie... nie miałam migreny, ale nie wiedziałam, żeś pan przyjechał.
— Izia tak zawsze... nie wiedziałam, a przecież służąca..
— Czy ja kiedy słucham, co mi służąca mówi? — myślałam o czem innem.
— Widzi pan, mówiłam, że Izia tak zawsze, ona ciągle myśli o czem innem...
— Mam nadzieję, że pan nie pojedziesz zaraz, nie widzieliśmy się już tak dawno! — rzekła, nie zważając na uwagi cioci.
— To prawda, od onegdaj — odpowiedział sędzic — miałem zamiar już wracać do domu, gdyż ojciec miał ze mną do pomówienia, lecz jeżeli pani rozkaże...
— Ja tylko proszę — rzekła, spojrzawszy znacząco.
— Może pani potrzebuje towarzysza do przejażdżki konnej?
— Żeby mnie znów pan Onufry przestraszył.
— Otóż to tak... Powiadam panu, że Izia tak zawsze... Od dzieciństwa lubiła jeździć konno; przyzna pan jednak, że ja nie mogę jej towarzyszyć, przy mojej kompleksyi tego rodzaju wstrząśnienia nie są dobre. Nie pojmuję, co za przyjemność siadać na grzbiet dzikiego zwierzęcia i narażać się dobrowolnie na kalectwo, jeżeli nie na śmierć.
— Mój Ali jest łagodny, jak baranek.
— Nie lubię baranków, które wierzgają i pędzą, jak wicher.
— Może ciocia wyjdzie z nami do ogrodu; pogoda ładna, przechadzka zrobi cioci dobrze...
— U ciebie wszystko dobrze, ty tak zawsze; sama wiesz najlepiej, że przy mojej delikatnej kompleksyi ruch mi szkodzi... na serce szczególniej.
— To możemy pozostać w salonie.
— O! bardzo proszę, wyjdźcie państwo, jeżeli wolicie, jaz Milusiem usiądę na werandzie; on bardzo lubi świeże powietrze, ten kochany koteczek.
Ciocia usiadła na werandzie i niebawem przymrużyła oczy; kot, mrucząc, ułożył się na jej kolanach.
— Chodźmy nad jezioro — rzekła panna Iza.
Sędzic podał jej rękę. Wsparła się na jego ramieniu i szli tak dość długo pod cieniem świerków i grabów.
— Dlaczego kazałaś mi pani tak długo czekać na siebie? — spytał z rodzajem wymówki.
— A dlaczego nie byłeś pan wczoraj?
— Nie mogłem wydalić się z domu na żaden sposób, matka mnie zatrzymała.
— Czy zawsze malutki Jaś będzie pod rozkazami swej mamuni?
— Nie żartuj pani... i tak narażam jej się bardzo, a jednak...
— Co mam przez to rozumieć?
— Obowiązki...
— Dość mi zabawnie brzmi ten wyraz, mój panie.
— Nie rozumiem...
— Pozwolisz pan zatem, że się wytłumaczę, a postaram się nie tracić słów napróżno. Czy przypominasz sobie, panie Janie, kiedy po raz pierwszy wyznałeś, żem ci nie jest obojętną, pamiętasz moją odpowiedź?
— Rozśmiałaś się pani.
— Tak jest... Rozśmiałam się, gdyż nie sądziłam, żebyś był zdolny do walki, która cię czeka, do zwyciężenia przeszkód, wznoszących się pomiędzy nami, jak mur. Przyrzekałeś mi, że je pokonasz.
— Gotów jestem to przyrzeczenie ponowić i dotrzymać go, choćby kosztem największych ofiar.
— Ja odpowiedziałam, żebyś się namyślił, że mnie nie znasz... że ja nie jestem sentymentalna wiejska dzieweczka, której wystarczą westchnienia... Nie! ja ci powiedziałam, że kto chce moją miłość zdobyć, ten powinien żyć, istnieć i oddychać tylko dla mnie, wyrzec się wszystkiego i wszystkich, oddać mi swe serce niepodzielnie, zupełnie, bezwzględnie. Tylko na taką miłość mogę odpowiedzieć miłością, ale miłością, jak ja rozumiem. Ja również gotowa jestem wyrzec się wszystkiego dla ciebie i gdybyś został rozbójnikiem, to mordowałabym ludzi wraz z tobą, broczyła we krwi, zginęła obok ciebie, ale nie odstąpiła cię nigdy! Ja ostrzegałam, cię, panie Janie, ja nie chciałam cię łudzić, ale teraz, gdym uwierzyła twym słowom, gdy oddałam ci serce moje, nie igraj ze mną... nie krwaw mi serca...
— Czem cię uraziłem, że mówisz do mnie w ten sposób?...
— Czem? Przez cały dzień wczorajszy chodziłam jak obłąkana, czekając na ciebie... wszakże miałeś przyjechać; tęskniłam, liczyłam godziny i minuty... chodziłam od okna do okna, sądząc, że oczy wypatrzę... ale pan zapomniałeś widocznie, że jest ktoś...
— Wierz mi, najdroższa, że to nie zależało ode mnie...
— Ja nie chcę od nikogo być zależną! nie potrzebuję znać żadnych względów, żadnych obowiązków. Ja mam jeden świat... w tobie, i w tym świecie chcę wyłącznie panować!... Nasze położenie niepewne musi się skończyć. Wyjedziemy ztąd daleko, będziemy zupełnie wolni i niezależni... będziemy sami dla siebie tylko... wyłącznie. Ja wiem, że twoi rodzice niechętnie patrzą na nasz związek. Woleliby widzieć cię mężem tej rozmarzonej szlachcianki... Szlachcianki! a ja nawet do tego tytułu nie mam prawa!... Śliczna przyszłość! Onaby hodowała indyczki i gąski, tybyś został jakimś panem radcą lub sędzią i bylibyście zupełnie szczęśliwi. Kto wie, co lepsze, może jeszcze cofniesz się?...
— Nigdy! — rzekł z zapałem, ujmując ją za rękę.
Zatrzymali się. Ona oparła głowę na jego ramieniu i szepnęła, jakby sama do siebie:
— Tak... nigdy... ja ci wierzę, mój Jasiu...
— Wierz mi, wierz mi zawsze! — mówił, okrywając pocałunkami drobne jej rączki.
— Ja wiem, że u twoich rodziców łask nie mam, ale mniejsza o to. Zejdziemy im z oczu i będziemy szczęśliwi. Ojciec spełni każde moje życzenie, a nawet każdy kaprys. Wyjedziemy ztąd, naprzód do Warszawy, a później zobaczymy... Ty przyjedziesz za nami. Wynajdziesz jakikolwiek pozór... Albo lepiej nie... Zróbmy inaczej. Ja z ojcem wyjadę za dwa tygodnie, ty zaś wcześniej... w Warszawie czekaj na nas, o dniu przybycia zawiadomię cię listownie...
— Napiszesz do mnie?!
— Dlaczegóż nie miałabym napisać?... Dziś nie będę zatrzymywała cię u nas, jedź i urządzaj się tak żebyś na nas w Warszawie oczekiwał.
— Więc nie zobaczymy się już przed wyjazdem?
— Nie... nie chcę tego.
— Ależ pozwolisz mi się przecież pożegnać...
— Żegnam cię teraz... jedź.
To mówiąc, podała mu rękę. Pochwycił ją, chciał przyciągnąć ku sobie, lecz ona zręcznym ruchem wysunęła się z rąk jego.
— W Warszawie — rzekła z uśmiechem — w Warszawie.
— Nie wrócimy teraz do cioci?
— Owszem, ale z warunkiem, że rozmawiać będziemy tylko o pogodzie, lub jeżeli pan wolisz, o sztuce.
— Jesteś nieubłagana...
— A pan nudny... Umówiliśmy się już raz, po cóż więc powtarzać rzeczy znane. Pomyśl pan lepiej o wyjeździe, postaraj się, żebyś przeszkód żadnych nie miał.
Ciocia zapraszała sędzica, aby został na wieczór, tem bardziej, że pan Kintz spodziewany był lada chwila. Młody człowiek jednak, posłuszny wejrzeniu czarnych oczu, pożegnał się i odjechał.
Przez całą drogę rozmyślał, w jaki sposób upozoruje przed rodzicami konieczność wyjazdu. Poszło mu to jednak łatwiej, aniżeli się spodziewał.
Sędzina wysłuchała w milczeniu długiej relacyi syna, nie przerywając ani jednem słowem, nareszcie gdy skończył już, rzekła:
— Niepotrzebnie zadawałeś sobie tyle trudu, aby bronić sprawy, która rzeczywiście obronić się nie da...
— Dlaczego?
— Nie pytaj, bo dyskusya zaprowadzi nas do kwestyi, do której postanowiłam więcej nie wracać. Powtarzam ci, że jesteś pełnoletni i możesz robić, co ci się podoba. Zanadto już jestem stara i doświadczona, żebym kusiła się nawet o wytłumaczenie ci niewłaściwości twego postępowania. Wiem, żebym cię nie przekonała. Kiedyś miał inne zamiary, kiedy chciałeś osiąść tu przy nas i pracować uczciwie, postanowiliśmy oddać ci cały majątek, owoc naszej oszczędności, zabiegów i pracy całego życia. Dla nas byłoby aż nadto mieć swój kącik, pracować dopóki sił starczy, i patrzeć na szczęście twoje i tej, którą ukochałam, jak rodzone dziecko. To były nasze marzenia. Nie ziściły się... wola Boża! Zaślepienie twoje...
— Nie, matko! — rzekł z mocą — nie nazywaj tego zaślepieniem, bo to jest...
— Ja wiem, co jest, nie potrzebujesz mi tłumaczyć; według twego zdania, to jakieś nadziemskie szczęście, według mnie... głupstwo. A ponieważ inaczej być nie może, pozostaniemy więc przy swojem.
— Ja mateczkę przekonam...
— Mogę cię zapewnić, że nie, lecz wracamy do kwestyi. Chcesz wyjechać... po to zapewne, ażeby poza oczami naszemi zamiarów swoich dopiąć... Jest to z twojej strony delikatność, za którą wdzięczną ci jestem.
— Moja mamo!...
— Nie krępuj się moją wolą, gdyż niewiele o nią dbasz... i pozwól mi dokończyć. Powiedziałam, że mieliśmy zamiar oddać ci cały majątek; obecnie musimy od tej myśli odstąpić...
— Ja o majątek nie dbam, uważam go za własność rodziców i w ich dyspozycye mieszać się nie chcę.
— To mi wszystko jedno; choćbyś nawet i dbał, nie moglibyśmy postąpić inaczej. Po naszej śmierci zabierzesz wszystko. Obecnie jednak, nie chcąc cię zostawić wyłącznie na łasce wybranki twego serca, postanowiliśmy płacić ci procent. Dziś otrzymasz od ojca pieniądze za cały rok z góry, przydadzą ci się zapewne...
— Czemu matka tak mnie upokarza? — rzekł z goryczą.
— Owszem, postępuję z tobą uczciwie.
— Ja nie przyjmę datku, mam jeszcze młodość i głowę, potrafię na siebie zarobić!
— Wierzę; przy posażnej jedynaczce nie będzie to nawet zbyt trudno...
— Więc mama przypuszcza, że działam z wyrachowaniem?
— Nic nie przypuszczam i o niczem słyszeć nie chcę.
To powiedziawszy, wyszła pośpiesznie.
Sędzic był wzburzony. Chodził po pokoju wielkiemi krokami, nareszcie rzucił się w fotel i westchnął ciężko.
— Cóż to, mój synku — rzekł sędzia, wchodząc — obraziłeś matkę, jak uważam... to źle, to bardzo źle, mój Jasiu...
— Nie, ojcze. Nie zapomniałbym się do tego stopnia, żebym miał matkę obrazić... ale słowo daję, że mama zawiele wymaga...
Sędzia westchnął.
— Mój kochany — rzekł — dzielna to kobieta, rozumna, a serce ma złote.
— Nie przeczę.
— I zapewniam cię, że w wielu kwestyach ma racyę.
— Lecz przyzna ojciec, że w kwestyi moich własnych uczuć...
— Nie znam ja się na tem, mój synu; daliśmy ci wykształcenie, więc może jesteś od nas mądrzejszy. Nie będę się tedy sprzeczał, ale po mojemu, na chłopski rozum biorąc, to takiej żony, jak Marcia, nie znalazłbyś na całym świecie, mój kochany. Podobała ci się niemka, szalejesz, chcesz za nią w świat lecieć...
— Więc i ojciec przeciwko mnie? — rzekł z goryczą.
— Ja? nie. Co do mnie, chociażbym wolał mieć Marcię za synowę, ale jeżeli tamta ci się tak podobała...
— O mój ojcze! przynajmniej ty jeden mnie nie potępiasz?!
— No, widzisz, bo ja nie jestem zawzięty. Wprawdzie nazywa się paskudnie; wprawdzie te jej czerwone włosy wcale mnie nie zachwycają, wprawdzie słyszałem, że ma być kapryśna, zła, fantastyczka... ale jeżeli uważasz, że ci będzie z nią dobrze... to cóż robić? Ale, mój Jasiu, zapomniałem, po co przyszedłem. Weronisia życzy sobie, żebym ci wypłacił...
— Proszę ojca, ja tych pieniędzy nie wezmę.
— Ależ matka życzy sobie tego, żebyś wziął; przeznaczyła je dla ciebie, pamięta o twoich potrzebach, choć ją postępowanie twoje boli.
— Nie wezmę!
— O, moje dziecko, teraz widzę, że Weronisia ma słuszność, jak zawsze. Z tobą źle jest, mój Jasiu. Dają ci... a ty brać nie chcesz?
— Nie mogę, dla przyczyn, które wyjaśniłem mamie.
— Ha! jeżeli wyjaśniłeś, to znowuż co innego. Przed chwilą wszakże Weronisia mi wyraźnie powiedziała, żebym ci tę sumę wypłacił. No, ale skoro porozumieliście się już i nie przyjmujesz, to ci się nie narzucam. Wola twoja, mój Jasiu, chociaż powiadam ci, że głupstwo robisz. Brać kiedy dają, to zasada... Podobno w drogę się wybierasz?
— Chciałbym istotnie na jakiś czas wyjechać...
— Cóż, skoro chcesz, jedź z Bogiem. Przykro mi będzie, bom się spodziewał, że już nas nigdy nie opuścisz; dorosły jesteś, nie mogę cię przecie trzymać za połę.
— Muszę, kochany ojcze...
— Wiem, wiem, że musisz i dlatego żałuję cię. Byłem i ja przecież młodym niegdyś, znam więc taki „mus”... oj znam lepiej może, niż ci się zdaje, i wiem, że cię nic nie powstrzyma.
Syn milczał, ojciec zafrasowany przechadzał się po pokoju.
Po chwili odezwał się:
— Słuchajże-no, mój Jasiu, cóż teraz będzie z naszemi projektami? Czy kazać zwozić materyał na budowę fabryki? Czy traktować z panem Onufrym o te torfowiska nad rzeczką, co do których Staś miał go wyrozumieć. Zostawiasz mnie tu samego, nie będę wiedział, jak się rządzić.
— Możeby ojciec mógł...
— O! nie, nie, mój Jasiu, twój ojciec do tego niezdolny. Zaorać, zasiać, zebrać, wreszcie sprzedać i oddać Weronisi pieniądze to potrafię, ale fabryki wznosić, zakładać je, prowadzić, nie moja to rzecz. Nie znam się na tem, i choćbym chciał cię tu zastąpić z duszy całej, nie potrafię. A powiedz, jak długo twoja podróż potrwa?
— Nie wiem, proszę ojca, trudno to naprzód przewidzieć.
— Tembardziej...
— W takim razie budowę fabryki odłożymy do czasu mego powrotu.
— Szkoda! rozniosło się już po okolicy, ludzie mówią o tem, pomiędzy chłopstwem nawet chodzą już wieści o spodziewanych z tego tytułu zarobkach, a tak rozsypie się to wszystko w proch, dlaczego?
— Mój ojcze, co się odwlecze to nie uciecze. Wrócimy jeszcze kiedyś do tej myśli.
— Et, niezawsze... ale powiedz-że mi, Jasiu, kiedyż ty chcesz wyjechać?
— Im prędzej tem lepiej. Spróbuję wszakże jeszcze z matką pomówić. Może da się przeprosić, może jej wytłumaczę. Od tego naturalnie zależeć będzie czas mego odjazdu.
— Wiesz co, to jest myśl. Pójdźże teraz do matki zaraz; jest u siebie.
— Pójdę, ojcze — rzekł sędzic.
— Tak, pójdź, pójdź... i powróć do mnie, ja będę czekał na ciebie.
Poczciwy sędziulek usiadł na fotelu, zapalił cygaro i czekał.
Po kwadransie wszedł pan Jan, blady, niespokojny.
— Spodziewałem się tego. Weronisia twardy ma charakter. Sądziłem przecież, że dla ciebie zrobi wyjątek.
— Niestety!
— Mój Jasiu kochany — rzekł sędzia z pewnem drżeniem w głosie — jabym ci chciał dopomódz całem sercem... ale co ja mogę? Powiedz mi, co ja mogę?
Sędzic ucałował ręce ojca i rzekł:
— Ojcze, dajesz mi wiele, bo dobre słowo, całe życie będę ci za to wdzięcznym.
— Jasiu! Jasiu! — zawołał sędzia, chwytając syna w objęcia — a pamiętaj o nas, a jakby, broń Boże, było ci źle na świecie... to wracaj, wracaj do ojca, do matki, do domu. My cię zawsze szczerem sercem przyjmiemy.
Tegoż samego dnia pan Jan opuścił dom rodzicielski, a nazajutrz zajął mieszkanie w jednym z pierwszorzędnych hoteli warszawskich.
Panna Kintz potrafiła tak pokierować swoją sprawę, że ojciec sam ją do wyjazdu skłaniał, a ciocia nie zważając na palpitacye i delikatny stan zdrowia, przy pomocy kilku służących, dyrygowała pakowaniem kufrów i waliz.



IX.

Ksiądz Andrzej niedomagał. Od tygodnia już prawie nie wychodził z domu, a nawet kazał Szymonowi do drynduli zaprządz i po doktora pojechać.
Dziad oponował.
— Proszę jegomości — mówił — po co? Albo doktorzy co pomogą? Oni aby jeno prędzej duszę z człeka wypędzić. Może lepiej skoczę do Walentowej, ma ona takie ziele, że czy od łamania, czy od kolek, czy od najgorszej słabości... jedyne! Tylko żeby przyłożyć, albo okadzić, albo nagotować i dać na ten przykład w szklance, to jakby ręką odjął.
— Co ty się tam znasz, mój Szymonie!
— Ha, jak kazano tak się zrobi, ale zawdy ja wpierw do Walentowej skiknę.
— Nie skakaj, boś stary, ledwie łazisz — rzekł z uśmiechem ksiądz.
Ale Szymon na przymówkę nie zważał; „skiknął” i przyniósł pęk ziela różnego, związany łykiem lipowem.
Ksiądz ziele na stole położył, lecz swoją drogą po doktora kazał jechać, co też dziad, wbrew przekonaniu swemu, mrucząc, niechętnie uczynił.
Oczekując przybycia eskulapa, siedział ksiądz Andrzej w dużym fotelu i czytał; wtem ciężkie kroki dały się słyszeć w sionce i niebawem wtoczył się pan Onufry.
— A wstydźże się, proboszczu dobrodzieju — rzekł donośnym swym głosem — wstydź się! Bo, że jesteś słaby, to rzecz ludzka, ale że przyjaciół o tem nie zawiadomisz, to pfe! jak powiada mędrzec...
— Ciekawym, mój panie Onufry, który to mędrzec powiedział taką sentencyę.
— Zaraz chciałbyś ksiądz wiedzieć który! Po co taka ścisłość, czy Konfucyusz, czy Sokrates, wszystko to jedno, dość, że mędrzec powiedział, pfe! bom to na własne oczy czytał. Ale robię returnellę, czyli zawracam na pięcie. Miałżeś, księże Andrzeju, sumienie nie dać nam znać, żeś cierpiący! Przecież odwiedzalibyśmy cię, dali jakąś radę, rozweselili, powiedzieli quid novis...
— A cóż tu w naszym cichym kącie za nowości być mogą?
— Worek nowości, studnia nieprzebrana! Ksiądz tu siedzisz na plebanii, jak pustelnik i ani wiesz, jakie u nas zmiany! I dziwić i śmiać się i płakać! Ha, cóż chcesz, mój księżulku, mundus vult decipi, ergo decipiatur, co się tłumaczy na polskie: świat chce się do góry nogami przewracać, niechże się przewraca!!
— Cóż jest, powiedz, mój dobrodzieju, nie skrywaj.
— A no... jest i dużo. In primis, pani sędzina skrzywiona, jak środa na piątek; zdarza się to u niej wprawdzie siedm razy tygodniowo, ale obecnie skrzywienie jest in summo grado, co znaczy po naszemu; dwunastej próby. Sędzia nos spuścił na kwintę, ani się z nim dogadać; chodzi tylko nieborak i wzdycha. Spotkawszy go onegdaj, zapytałem, co będzie z torfowiskiem, które odemnie chciał nabyć i o co mnie przez trzecie osoby nagabywał. Nie odrzekł nic, machnął tylko rękami, westchnął i spojrzał w niebo, jak gdyby wszystkich świętych o zmiłowanie chciał prosić. Ipso facto musiała mu sędzina jakowąś inwolucyę małżeńską uczynić i zmyć głowę lege artis, co znaczy po naszemu: na urząd.
— Cóż za powód?
— Phi! powód jest, ale sędzia winien temu tyle, co nowonarodzone dziecko. Widzisz, kochany księże Andrzeju, stała się u sędziostwa rebelia, co znaczy: że synek wziął na kieł.
— O co? Z jakiego powodu?
— Najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem. Zobaczył świderkowate oczy, poczuł w sercu strzałę Amora i zrobił fugas chrustas, czyli drapnął gdzie pieprz rośnie.
— Niepodobna! chybaś się, mój panie Onufry, przesłyszał?
— Powiadam prawdę, bo jak ksiądz wiesz, nigdy nie kłamię, chyba jeżeli się omylę i zamiast prawdy powiem bajkę. Tym razem nie jestem w podobnym wypadku. Owóż, nasz pan sędzic zabrał manatki i pojechał.
— Dokąd?
— Czy ja wiem? Dokąd go oczy poniosły, a raczej zaprowadziły. Widocznie konieczność go do tego zmusiła, a wiesz ksiądz przecie, iż necessitas frangit legem, jak powiada mędrzec, co znaczy: iż zakochany z łańcucha się urywa.
— Wcale nie to znaczy!
— Jeżeli o literę chodzi... zgoda, ale duch, duch! Księże Andrzeju, ja w mędrcach ducha szukam, a gramatykę kazałbym wysmarować sadłem, żeby ją prędzej psy zjadły... Toż samo zrobiłbym z każdym słownikiem, tembardziej, że do Knapiusza mam po dzień dzisiejszy pretensyę, o czem księdzu w czasie stosownym opowiem. Lecz wracam do rzeczy. Pan Jan pojechał sobie tedy w świat, pozostawiwszy nieutuloną w złości sędzinę... i zapewne nie powróci tak prędko.
— Zkąd pan to wiedzieć możesz?
— Wiem, albowiem spenetrowałem i dotarłem do samego źródła, to jest do rezydencyi czerwonowłosej niemeczki. Nie lubię ja tego koloru przypominającego wiewiórkę, ale że byłem przez pannę i starego Kintza bardzo zapraszany, tedy wystroiwszy się od wielkiego dzwonu, pojechałem. Słyszałem, że rezydencya piękna, jakoż istotnie tak jest. Wszystko czyściutkie, odświeżone, ale dziwiło mnie to, że nikt na moje spotkanie nie wychodzi. Biorę za klamkę... zamknięte, ale że tam niemiecką modą wisi przy drzwiach dzwonek, jak w jakiej aptece, więc zaczynam sygnować porządnie, jak na pożar. Po chwili wyłazi jakiś zaspany major domus, czyli po naszemu fagas i powiada mi, że nec locus ubi Troja, co znaczy: z niemca popiołu nawet nie zostało. Wyjechali może do Warszawy, a może za granicę, ale zostawili u pana rządcy swój adres. Nie byłem ciekawy dowiadywać się więcej i powróciłem do domu. Sądzę, że teraz zrozumiesz ksiądz dobrodziej, dlaczego sędzina krzywi się, jak środa na piątek...
Ksiądz Andrzej westchnął ciężko.
— Biedna panna Marta — rzekł jakby do siebie — wszystkie nasze zamiary w niwecz... wszystkie projekta, których urzeczywistnienie zdawało się tak blizkiem... Komu dziś wierzyć, mój panie Onufry... Komu wierzyć? Na kogo liczyć?
— Paskudny świat! ciężkie czasy; oj ciężkie, księże dobrodzieju, aż w sercu gorzko i w gardle sucho...
— Poczekaj-że jegomość, miodu każę dać.
Zadzwonił ksiądz, chłopcu parę słów szepnął, i po chwili dwie duże flaszki miodu stały już na stole.
— Przepraszam cię, panie Onufry, że pić z tobą nie będę... wiesz, żem chory, wybacz.
— Cóż robić... Ej, ej, są perypetye na tym święcie... ale — dodał, zwracając się do chłopca — przynieś-no tu szklankę większą, bo ja dziś podwójną pracę mam podjąć.
— Podejmij na zdrowie...
Chłopiec, przez figle zapewne, przyniósł największą szklankę, jaką w kredensie mógł znaleźć.
Była to wielka rżnięta szklanica, półkwartowa przynajmniej, przywieziona ongi z Karlsbadu, o czem napis świadczył. Pół butelki miodu wlał w nią pan Onufry i duszkiem do dna wychylił.
— Ostrożnie — rzekł, śmiejąc się, ksiądz — ostrożnie z ogniem, bo miód stary...
Pan Onufry nic nie odrzekł, głowę oparł na rękach i dumał. Potem drugą szklanicę napełnił, i ciągnął miód powoli, z rozmysłem. Policzki poczerwieniały mu silnie, oczy zamigotały, kilkakrotnie odchrząknął, jakby powiedzieć coś pragnął, bębnił po stole palcami i sapał.
Ksiądz patrzył na niego ciekawie.
— Ano, mój panie Onufry — rzekł po chwili — pociągnij-no jeszcze... miód niezgorszy.
— Ach, księże, piscem natare doces, co znaczy dosłownie: złodzieja kraść uczysz!...
— Ależ nie! cóż za barbarzyński przekład!
— Ducha trzeba szukać, ducha... i ja oto dziś, gdy rozmyślałem nad tem, co się dzieje, to chciałbym się upić z goryczy!!
— Cóż ci takiego, co ci doskwiera?
— Sam ksiądz powiedziałeś przed chwilą: biedna panna Marta! Otóż i ja wyznam ci, księże Andrzeju, między nami, privatim, że ja już powiedziałem to sobie ze sto razy... i złość mnie porywa na tę niemkę, która przywędrowała tu, aby biednej dziewczynie życie zatruć...
— Przesadzasz mój jegomość, przesadzasz; cóż to, czyż jej się nie trafi kto inny? może ją jeszcze najlepszy los czeka...
— Trafi się... hm... bywa różnie na świecie i znam nawet takiego, co się trafiał... ale źle się wybrał. Poszedł za popędem serca, primo impetu, prosto z mostu, nie po kunktatorsku, bez żadnych ceregieli... i w tem widać błąd popełnił...
— Odkosza dostał?
— Niby tak i niby nie... rozmaicie to można uważać.
— Ostatecznie jednak nie chciała go?
— Nie chciała, a szkoda! doprawdy szkoda; byłby duszę swoją oddał dla niej...
— A któż jest ten niefortunny adonis?
— Przepraszam bardzo, naprzód nie adonis, tylko człowiek uczciwy i stateczny; powtóre nomina sunt odiosa, czyli tytuły należy opuszczać, a po trzecie propria laus sordet, jak powiada mędrzec, co znaczy: nie chwal się synku z dobrego uczynku.
— Bój się Boga człowieku! więc to ty! ty panie Onufry! Powtórz-że mi głośniej, gdyż własnym uszom nie wierzę...
— A cóż to jegomości dziwi? Powtarzam i jeszcze raz powtarzam, że chciałem dobrze. Bóg mi świadkiem; teraz zwłaszcza, gdy nieboszczka Biedulska umarła, wioskę będę miał czystą, pieniędzy jak śmieci... chciałem tedy, żeby to dla niej było...
— Zapomniałeś, mój przyjacielu, żeś dziad, bo ci pewnie dobrze już szósty krzyżyk cięży na karku, zębów niewielubyś doliczył...
— Przepraszam, doliczyć łatwo, mam siedm całych i zdrowych, a zresztą, alboż to ja wilk, żebym się zębami miał pysznić? Chciałem żeby na serce patrzyła, ale zatrzymaj to, mój księże Andrzeju przy sobie... panna Marta odrzuciła moją ofiarę. I co powiesz, dobrodzieju, boli mnie ta rekuza i dlatego, powtarzam, chciałbym się upić, zapomniećbym chciał!
Ksiądz nic na to nie odrzekł, a pan Onufry znowuż haust miodu pociągnął.
— Źle, źle, smutno, mój księże; młodzikowie nie umieją szanować tych skarbów, a my, którzybyśmy poznali się na nich, jesteśmy traktowani jak stare, bezużyteczne graty.
— Czas ma swoje prawa, panie Onufry... ale proszę cię, spojrzyj-no w okno, zdaje mi się, że gości mamy.
Pan Onufry z ciężkością z krzesła się podniósł.
— Istotnie — rzekł — są goście, nawet jakaś dama... Masz tobie! panna Marta z bratem. Dobrzem się wybrał! Cóż ja teraz nieszczęsny uczynię? Ucieknę chyba tyłem... albo co?
— Cóż znowu, przecież cię nie zje...
— Zapewne, ale widzisz, księże Andrzeju kochany, nie chciałbym się z nią spotkać. Zawsze jest to trochę przykro...
— Nie marudź, nie marudź, wyjdź przed dom, przyjmij, poproś w mojem imieniu... przecież widzisz, że się ruszyć nie mogę. Wielka rzecz! co tam było pomiędzy wami to było, to już zapomniane; spotkaliście się przypadkiem przy chorym.
— Masz ksiądz słuszność... idę, tembardziej, że jak ją zobaczyłem, to mi odrazu wszystek miód z głowy wyszumiał. Idę; aut aut, co znaczy: cetno albo licho.
Z temi słowy pan Onufry wybiegł na ganek, aby w imieniu chorego gospodarza gości przywitać.
Panna Marta z bratem weszła do pokoju, za niemi wsunął się pan Onufry i usiadł na krzesełku pod oknem.
— Dziś dopiero dowiedzieliśmy się, że ksiądz kanonik jest cierpiący, i pośpieszamy ze Stasiem natychmiast dowiedzieć się, co jest; może możemy być w czem użyteczni?
— Moja ty śliczna szarytko! Wiem, że jesteś opiekunką wszystkich chorych i cierpiących, ale mnie nic wielkiego nie jest. Zwyczajnie starość, nic więcej. Zwykła rzecz, moje dziecko. Uważam, jednak, że i ty Marciu jakoś nieosobliwie wyglądasz. Czy może czujesz się także cierpiącą?
— O nie! jestem jaknajzdrowsza.
— Coś mi się widzi inaczej...
— Doprawdy nie wiem, zkąd się to wzięło, ale od niejakiego czasu wszyscy wmawiają we mnie, żem chora. Staś powtarza mi to prawie codzień, pani sędzina także...
— Widziałaś ją?
— Wczoraj była u nas. Powiadam księdzu kanonikowi, że to nieoceniona kobieta. Nie wiem czem zasłużyłam na tyle łaski, ale zdaje mi się, że gdybym miała dotąd matkę, to jeszcze nie doznałabym od niej tyle życzliwości, ile od tej kobiety.
— Ma ona podobno jakieś zmartwienie — rzekł ksiądz.
— Być może, lecz nie pokazuje po sobie. Umie skryć w głębi serca to, co jej dolegać może... i nierada dzielić się swoją boleścią z obcemi.
— Może dlatego tak sympatyzujecie ze sobą, moje panie.
— Nie sądzę, żeby tylko dlatego. Ja zresztą nie mam nic do ukrywania, żadne wielkie smutki mnie nie trapią.
— Naprawdę? — rzekł ksiądz, patrząc jej przenikliwie w oczy.
Panna Marta zarumieniła się trochę. Pan Stanisław z Onufrym przeszli do drugiej stancyjki, aby obejrzeć jakąś nową książkę.
— Słuchaj-no, moja Marciu — rzekł ksiądz Andrzej — mówiłaś mi, że ci żadne smutki nie dolegają, prawdaż to? — dodał przyciszonym głosem.
— Nie wiem sama, co na to pytanie odpowiedzieć.
— Szczerze, moje dziecko, jak zawsze. Dotychczas nie miałaś przedemną tajemnic.
— Nie mam też i dzisiaj, księże Andrzeju. Są zmartwienia, to prawda, ale któż ich niema? Kiedy ksiądz życzy sobie szczerego z mojej strony wyznania, to przyznam, żem w ostatnich czasach przebolała dużo... Rzeczywiście żal mi było złudzeń i marzeń, które pod zimnem tchnieniem rzeczywistości rozwiały się i zniknęły, jak mgła. Wstyd mi to powiedzieć, ale w pierwszych chwilach czułam się bardzo zgnębioną... płakałam.
— Biedne dziecko!
— Później, po głębszem zastanowieniu się, pomyślałam, że może to lepiej, że mnie ten zawód spotkał wcześniej... a jeszcze później... jeszcze później, ale nie wiem, jak to księdzu kanonikowi powiedzieć... nie mogę znaleźć odpowiedniego wyrażenia...
— Mów jak myślisz, moje dziecię.
— Później w sercu mojem obudziły się jakieś nieznane mi uczucia; coś jakby duma, jakby obrażona miłość własna... zresztą nie wiem, jak to nazwać.
— Rozumiem ja cię, moje dziecko, rozumiem.
— W zmartwieniu mojem wielkie mi dobrodziejstwo wyświadczyła sędzina. Odwiedzała mnie często, a jej postępowanie, pełne szlachetności, serdeczne, ujmowało mnie na zawsze.
— Poczciwa kobieta. Widocznie pragnie wszystko naprawić.
— O wcale! Ona ma takie poczucie sprawiedliwości, że nawet dla jedynego syna ustępstw nie zrobi. O odrobieniu tego, co się stało, mowy nawet nie było... i być już nie mogło — dodała z pewnem drżeniem w głosie. — Sędzina przyjeżdżała do mnie, jak matka do cierpiącego dziecka; poczciwe, zacne jej słowa były mi jedynym balsamem pociechy. Oparta na jej ramieniu, mogłam się wypłakać przynajmniej...
— A o synu nie wszczynała rozmowy?
— Nigdy...
— To niepodobna...
— Tak jest, tak, księże kanoniku. Raz jeden tylko powiedziała mi, że pomiędzy nią a nim wszystko już skończone. Oto są własne jej słowa: „Matką mu zawsze będę, w nieszczęściu dopomogę, majątek zostawię, ale to wszystko będzie tylko wypełnieniem obowiązku... nie uczucia, nie serca”! Próbowałam bronić sprawy jedynaka, usiłowałam wytłumaczyć sędzinie, że to uniesienie chwilowe, wybryk młodości, ale nie zbrodnia. Zamknęła mi usta. „Nie mów już o tem, rzekła; jeśli nie chcesz sprawić mi przykrości, nie wracajmy już nigdy do tej kwestyi”. Zastosowałam się do jej woli... tembardziej, że widziałam, ile ją kosztuje ten pozorny spokój i krew zimna. Do mnie lgnie ona całem sercem, daje mi przy tem różne rady i więcej myśli o mojej przyszłości, aniżeli ja sama.
— Cóż ona ci radzi, moja Marciu?
— Ach... ona radzi mi zapewne dobrze i życzliwie, ale nie bardzo mi te rady do przekonania trafiają...
— Dlaczego?
Panna Marta przysunęła się bliżej z krzesłem i przyciszonym głosem mówiła:
— Sędzina radzi, żebym wyjechała z Zielonki; powiada, że najlepiej będzie, gdy puścimy folwarczek w dzierżawę i wyjedziemy do Warszawy. Tłumaczy mi, że Staś nie gospodarz, wsi nie lubi i jedynie tylko przez przywiązanie do mnie marnuje tu swoje młode lata. Co do tego punktu, prawda. Rzeczywiście bowiem mój brat jest tu w zupełnie obcym sobie żywiole, ustąpił wobec konieczności i na wsi osiadł, ale nie znajduje tu właściwego pola do zużytkowania swych sił i radby też uciec jaknajprędzej. Mówi również sędzina, że i dla mnie żadnej tu przyszłości nie widzi. Radzi mi więc wyjechać i zamieszkać w Warszawie.
— A ty, moja Marciu, zapewne zgadzasz się na ten projekt?
— Nie mogę mu odmówić pewnej wartości praktycznej. Brat mieszka tu tylko dla mnie, czyż więc mam prawo krępować go dłużej? Ja gospodarstwa prowadzić nie potrafię, a zresztą nie chciałabym tu pozostawać sama. Z tych powodów gotowabym pójść za radą sędziny, ale...
— O cóż więc idzie, moje dziecko, jedź skoro to może być dobrem dla ciebie...
Panna Marta zamyśliła się.
— Księże kanoniku — rzekła po chwili — mnie żal ogarnia na myśl, że opuszczę Zielonkę: przywiązałam się do tych pól i lasów, a bardziej jeszcze do ludzi. Mnie było dobrze w tem ustroniu, miałam pole do pracy, nierozgłośnej, ale bądź-co-bądź, pożytecznej... Wywierałam tu pewien wpływ dodatni; o ile było w mojej możności, tępiłam przesądy i zabobony, zachęcałam do światła... Ksiądz kanonik najlepiej wie o tem, gdyż nie skąpił mi nigdy dobrej rady i udzielał chętnie wskazówek, jak mam postępować. Otóż żal mi tego.
— Projektowaliśmy inaczej, moja Marciu — rzekł z westchnieniem ksiądz — ale Pan Bóg inaczej rozrządził.
— Sama nie wiem, co robić.
— A cóż? Jedź, moje dziecko; jeszcze jesteś młoda, cały świat przed tobą otwarty. Któż wie, może po niejakim czasie powrócisz tu jeszcze, oparta na ramieniu godnego ciebie człowieka, z którym wspólnie pracować będziecie na tej niwie wdzięcznej...
— O! ja o tem nie marzę!
— Dziecko, dziecko jeszcze jesteś; powtarzam ci, iż nie wiesz, że czas leczy największe smutki i cierpienia. Przebolejesz, moja Marciu, zapomnisz; na drodze życia swego znajdziesz nowych ludzi, nowe wrażenia, i przyszłość twa może będzie lepszą, niż sądzisz. Ja stary, może nie doczekam już tego.
— O, nie mów tak, księże kanoniku.
— Zwykła to kolej rzeczy, moje dziecko. Młode oczy w niebo patrzą z ufnością, lub też z hardością szaloną; głowa starca zaś ku ziemi się pochyla, jak gdyby w grób patrzyła... Ale wracając do kwestyi, jeżeli chcesz wiedzieć moje zdanie, to powiadam ci, Marciu, słuchaj sędziny, jedź. Radzę ci to szczerze, chociaż smutno bez ciebie mi będzie; twa piękna, szlachetna dusza była mi niemałą pociechą. Rozumiałaś moje dążenia i pojmowałaś je, miałem w tobie cichego pomocnika, pełnego doskonałych zalet...
Panna Marta pochwyciła ręką staruszka i przycisnęła ją do ust; on zaś złożył na jej czole ojcowski pocałunek.
— Szkoda mi cię, moja Marciu, szkoda, ale jedź, dla twego dobra ci radzę. Usłuchaj głosu życzliwego.
— Pojadę — szepnęła cicho.
— Tylko to mi w głowie, co się z Zielonką stanie, czy znajdziecie tak zaraz uczciwego dzierżawcę, któremuby zaufać można? W tem sęk...
— Nie wiem jeszcze — szepnęła — trzebaby postarać się... poszukać...
Pan Onufry zamaszyście wbiegł do pokoju.
— Księże Andrzeju! — zawołał — sądź... judica causam meam, co znaczy: bądź sędzią polubownym.
— Z kim? jak?
— Z obecnym tu panem Stanisławem. Rzecz jest, mości dobrodzieju, żeby długo nie gadać... taka: Dowiaduję się, że ten pan wraz z siostrzyczką chcą nasze strony opuścić, a majątek albo sprzedać, albo w dzierżawę oddać. Podobno na kupno amatorzy są, ale z tego nic nie będzie...
— Dlaczego?
— Ponieważ panna Marta wcale nie ma chęci pozbyć się tej wioski.
— Zkąd pan wie o tem? — zapytała Marcia.
— Moja pani dobrodziejko, wiem ja dobrze, co pani myślisz, a jeżeli się mylę, to proszę mi zaprzeczyć. Errare humanum est, moja pani, co znaczy: strzelić bąka jest ludzka rzecz.
— Istotnie, wolałabym nie sprzedawać...
— Otóż jest dowód; a kiedy panna Marta woli nie sprzedawać, to braciszek nie sprzeda; ja go znam, on tego nie zrobi.
— Najgorzej, że nie mamy dzierżawcy.
— Co też pan mówisz? Uczciwszy uszy panny Marty dobrodziejki, dzierżawców jest jak psów; kamieniem rzuć, a w dzierżawcę trafisz; notandum, jeżeli zręcznie rzucasz i we mnie będziesz celował.
— Więc pan byś wziął? — spytał ksiądz Andrzej.
— Aby tylko pannie Marcie usłużyć, to wziąłbym nawet piekło w dzierżawę. Jestem majątkowo odpowiedzialny; folwarku nie zniszczę, gotówkę dzięki Bogu i łasce nieboszczki ciotki Biedulskiej mam, na gospodarstwie znam się jako tako... więc czegóż chcecie jeszcze? Będę strzegł i pilnował jak swojej własności, jeden kołek w płocie nie zginie, ratę zapłacę z góry, jeszcze wam do Warszawy przyślę kartofli i kapusty, żebyście tam na bruku z głodu nie pomarli. A jak zajęczynę zastrzelę, to również miło mi będzie wyobrazić sobie, że go chrupią śliczne ząbki panny Marty.
— Wiesz co, panie Onufry — rzekł ksiądz — że mówisz jak z księgi.
— Taka jest moja inklinacya, czyli klin, który mi w głowę wszedł. Decydujcież się tedy, bo bis dat qui cito dat, co znaczy: dobry bigos ale póki gorący.
— Wiesz co, panie Stanisławie — rzekł ksiądz — propozycya jest warta bliższej rozwagi.
— Co to rozwagi?! — krzyknął zaperzony pan Onufry — jedziemy w tych dniach do regenta i po wszystkiem! Myślicie może, że zbogacić się na was pragnę? Boże uchowaj! Oto, poprostu, chcę tylko, aby majątek nie dostał się w ręce jakiego spekulanta, któryby go obniszczył i zmarnował.
— Dziękuję panu — szepnęła Marcia.
— A, panno Marto dobrodziejko, niema za co! Dalibóg niema za co! To, co robię, wypływa z egoistycznych pobudek... chcę się pani przysłużyć, a to mi właśnie sprawia najwyższą przyjemność. Z waszej Zielonki tylko tyle mieć chcę, aby koszta powrócić, co mi się może przy Bożej pomocy uda... Zostawcie mi ją więc, a sami jedźcie sobie nietylko do Warszawy, lecz nawet do Antypodów, jeżeli wam to do szczęścia potrzebne... Wszak prawda, księże Andrzeju, że dla nas starych widoki osobistego szczęścia przestały już istnieć, możemy tylko szczęściem drugich radować się i cieszyć.
— Tak, tak, świętą racyę masz, panie Onufry.
Stanisław rękę staremu szlachcicowi podał.
— Chwała Bogu, więc zgoda! — rzekł pan Onufry z radością. — Zgoda śliczna rzecz! Na dukacie o niej pisano, concordia res parvae... jak tam dalej idzie, już zapomniałem, bom też i dukata od lat może trzydziestu nie widział... Tedy, kochany panie Stanisławie, wracając do kwestyi, jutro u was się stawię i spiszemy główne punkta, a wolnym czasem pojedziemy do regenta. Może i to niepotrzebne między nami, ale verba volant, scripta manent, co znaczy: zamiast robić na gębę, lepiej na atrament; albowiem jesteśmy śmiertelni i z tego powodu Fenicyanie, czy też inni bałwochwalcy wynaleźli pismo...
— Więc taki był powód wynalazku? — zapytał z uśmiechem ksiądz.
— Spodziewam się. Pisanie wymyślono głównie dla interesów handlowych, nauka i literatura przyczepiły się tylko do tego. Takie jest moje zdanie, w które wolno każdemu wierzyć albo też nie wierzyć... ja przy niem pozostanę.
— Jak jegomość uważasz. Nikt z nas nie będzie ci kontrował, gdyż kwestya sięga zbyt odległych czasów. Ale oto, panie Stanisławie, panie Onufry, macie tu miodek na oblanie świeżo dokonanej tranzakcyi; Marciu i ty powinnabyś wypić za pomyślność nowego dzierżawcy..
— Ha, jak kto dziedzicem być nie może... — rzekł pan Onufry z westchnieniem, lecz nie kończył już zdania.
Jeszcze z godzinę trwała ożywiona gawędka; przyjechał też i doktór, przepisał lekarstwo i obiecał, że po kilku dniach ksiądz Andrzej będzie mógł powrócić do normalnego trybu życia.
Wieczorem rozjechali się wszyscy. Pan Onufry do Wólki, doktór do miasteczka, a panna Marta z bratem do dworku w Zielonce, który niezadługo miała opuścić.



X.

Przeszedł rok czasu...
Wszystko szło po dawnemu, ludzie orali, siali, zbierali — ale wśród kółka naszych znajomych było posępnie i smutno. Sędzina, zamknięta w sobie, poważna i milcząca; sędzia zmartwiony, wzdychając ciężko za swoim jedynakiem; ksiądz, sprawami swego powołania zajęty, rzadko kiedy Komorno opuszczał, a pan Onufry osowiał jakoś dziwnie i sposępniał, i nawet przysłowiami już nie tak hojnie szafował.
Czasem zbierano się na probostwie lub u sędziego na wista — i to była cała rozrywka i zabawa.
Brakowało w tem kole młodych; nie rozbrzmiewały też śmiechy wesołe, nie słychać było dźwięcznych świeżych głosów, ani muzyki. Któż miał się śmiać i bawić?
Sędzic od roku nie pokazał się w domu; panna Marta z bratem zamieszkała w Warszawie, a o wesołej niemeczce nawet nie wspominano wcale. Bogate sprzedali. Czynności tej dopełnił plenipotent, a nowonabywcami stali się w części koloniści niemcy. W ślicznym owym parku, pod drzewami, które słyszały westchnienia delikatnej cioci i wyznania miłości zakochanej pary, teraz pusto i brzydko. Na świetnych niegdyś gazonach krowy się pasą, a trzoda chodzi swobodnie i rozgrzebuje ślady pracowicie i kosztownie założonych kwietników.
Sędzia od kilku dni dziwnie jest pomieszany i smutny. Stracił apetyt, po nocach sypiać nie może, wzdycha ciężko, a gdy go nikt nie widzi, wydobywa z kieszeni list pomięty i odczytuje go z uwagą.
W niedzielę, gdy na nabożeństwo czas było już jechać, wymówił się niedyspozycyą, bólem głowy — i w domu pozostał.
Sędzina pojechała sama.
Zaledwie powóz oddalił się z przed domu, potulny człowieczyna zaczął wielki objawiać niepokój, na twarz jego wystąpiły rumieńce, chodził niecierpliwie od okna do okna, jak gdyby oczekiwał na kogoś...
Po chwili ukazała się na dziedzińcu dwukołowa bieda i Boruch wygramolił się z jej wnętrza.
Sam sędzia pośpieszył, żeby mu otworzyć.
— Chodź-że, chodź! — zawołał — myślałem, że już nie doczekam się ciebie!
— Aj waj, proszę wielmożnego pana jak ja tylko dostałem karteczkę od pana, to już nie mogłem spać. Przez cały szabas myślałem sobie: zkąd ten honor, że wielmożny pan sędzia każe mi przyjechać? Żebym ja tak szczęście miał, jak nie mogłem tego zrozumieć...
Sędzia wepchnął żyda do pokoju, zamknął drzwi, a obejrzawszy się, czy kto nie podsłuchuje, rzekł przytłumionym głosem:
— Słuchaj-no Boruch — ja... ja... uważasz, potrzebuję pieniędzy.
Żyd aż podskoczył.
— No, no — rzekł — to jest na moje sumienie wielka ciekawość! Jak pan sędzia potrzebuje pieniędzy, to kto będzie nie potrzebował pieniędzy?
— Potrzebuję i to prędko, możesz coś zyskać, umyślnie posłałem po ciebie.
Żyd zastanowił się; chciał odgadnąć, zkąd ta nagła potrzeba i pośpiech...
— Oj! oj — mówił powoli, przebiegle zerkając oczami — jak potrzeba, to potrzeba, nie wielki interes... nasze żydki dadzą.
— A więc nie marudź, masz dać to daj, a nie, to wracaj sobie zkąd przyszedłeś i nie pokazuj mi się na oczy.
— Och! jaki wielmożny pan prędki! Jabym dał, ale czy ja mam? Taka suma! to trzeba dopiero chodzić, szukać, starać się...
— Więc koniec końcem, kiedyż to może nastąpić?
— Kiedy? jakto kiedy? Zaraz! choćby jutro, czy za dwa dni. Jak się wezmę do interesu, to wszystko leci z gwałtem, jak parowa maszyna, jak kolej żelazna, jak telegraf!
— Dobrze to, ale im śpieszniej tem lepiej... możesz na mnie liczyć, że jak prędko się sprawisz, to cię nagroda nie minie.
— No, kiedy pan sędzia takie godne słowo wymówił, to ja wielmożnemu panu coś powiem: Niech wielmożny pan jutro przed wieczorkiem przyjedzie na godzinkę do miasteczka, to wszystko się zrobi.
— Jutro?
— Jutro, jutro, napewno, żebym ja tak szczęście miał...
— Pamiętaj więc...
— No, no, to ja nawet zaraz jadę; tylko prosiłbym, żeby wielmożny pan kazał mi dać z korczyk owsa dla mojej szkapy. Jej matka nie pamięta, kiedy jadła owies.
— Idź do ekonoma, niech ci wyda...
— Dziękuję wielmożnemu panu dobrodziejowi, bardzo dziękuję i czekam jutro. Oj, oj, żebym ja tak zdrów był, jak ja znajdę zawsze pieniędzy dla pana sędziego!
— Ale, ale, słuchaj-no Boruch, jeszcze słowo...
— Słucham wielmożnego pana.
— Powiedz mi, proszę, czy ty umiesz trzymać język za zębami?
— Za zębami? Żebym ja tak majątek w kieszeni przytrzymał, jak mogę język w gębie trzymać!! Co wielmożny pan o takie rzeczy się pyta?
— Pamiętaj, żebyś sekret utrzymał.
— Niepotrzebnie wielmożny pan takie słowo powiada, na co ja mam gadać? po co gadać? czy kto za gadanie zapłaci? Najwięksi uczeni dlatego byli mądrzy, że nic nie mówili... po co ja będę mówił?
— Wierzę ci. Jedź-że teraz i żebym jutro zawodu nie miał.
— Nie będzie żaden zawód, na moje sumienie nie będzie. Co to jest zawód? Czy z zawodu człowiek może żyć? A sekret? Wielmożny pan chce sekret, to moja gęba już zapieczętowana, zamknięta na cztery kłódki. Ja wiem dlaczego wielmożny pan chce sekretu... bo u nas to się też często zdarza...
— Co? co? Pleciesz głupstwa, co ci się tam znowu zdarza?
— No, czy ja broń Boże jakie złe słowo powiedziałem? ja mówiłem tylko, że się zdarza... Czasem gdzie powinien być czepek, to się zdybuje jarmułka a gdzie jarmułka, to...
— Co mi tam dyabli do waszych jarmułek żydowskich! — krzyknął urażony sędzia.
— No, no... już nic nie gadam, kłaniam się wielmożnemu panu, jadę...
Skłoniwszy się nizko, Boruch wyszedł i pobiegł co prędzej do ekonoma, żeby obiecany owies odebrać.
Sędzia zły i wzburzony, chodził po pokoju, monologując półgłosem:
— Jarmułka! jarmułka! Zwaryował żyd! Widocznie daje mi przytyk, że ja Weronisi lękam się.. Tfu! czyż ja naprawdę jestem taki pantofel? Nie! stokroć nie! i na przekonanie, pożyczę od żydów pieniędzy i Jasiowi poślę. Niech mnie kosztuje co chce, ale jedynego dziecka w kłopocie nie opuszczę. Mógłby mi kto zarzucić, że biorę od żydów, gdy Weronisia ma w schowaniu sporo grosza... ale ja ją kocham bardzo i nie chcę jej przyczyniać zmartwienia. Aj, Weronisiu, żeby nie twoja zawziętość...
Rzekłszy to, sędzia usiadł przy stole, oparł głowę na rękach i zadumał się.
Rozmyślał długo i wzdychał ciężko, aż go dopiero przybycie sędziny z tych medytacyj wyrwało.
Przy obiedzie sędzina odezwała się:
— Mój drogi, zdaje mi się, że widziałam na grobli powracającego ztąd Borucha. Czy wstępował tu?
Sędzia poczerwieniał, jak burak.
— E, nie! — rzekł — a raczej był... Tak, w samej rzeczy, zdaje mi się, że był... Był... był...
— Co chciał od ciebie?
— Cóż żyd może chcieć? Pytał o zboże, tego owego...
— Miał zamiar co kupić? — pytała, patrząc bystro w oczy mężowi.
— Niby... coś tam przebąkiwał o jęczmieniu...
— Przecież nie mamy na sprzedaż.
— To jest... omyliłem się... on mówił o owsie... ale dlaczego tak się dopytujesz o Borucha, moja Weronisiu? Był to był... niech tam; od tego on żyd, żeby po dworach jeździł.
— O! bez żadnej specyalnej myśli... tak sobie... i dziwię się nawet twoim wymijającym odpowiedziom.
— Ja też bez żadnej myśli... także tylko tak sobie.
Na twarzy sędziny ukazał się uśmiech przelotny.
— Nie mówmy już o tem — rzekła — cóż mnie zresztą Boruch obchodzi?
— I mnie niewiele, jak cię kocham, Weronisiu, bardzo mało... nawet, jeżeli mam prawdę powiedzieć, wcale nic... Żyd, jak wszyscy żydzi...
— Ale owies?
— Owies?.. zapewne, na cóż go siejemy? ale ze sprzedażą niema się co śpieszyć, ceny później będą lepsze... Zresztą, Bogiem a prawdą, moja duszko, przecież pieniędzy nie potrzebujemy.
Sędzina znowu spojrzała mu w oczy.
— Naprawdę? — zapytała.
— To jest, uważasz duszko... niby tak i niby nie... gwałtu niema... ale gdyby tego... to proszę cię, zawsze niby coś sprzedaćby można; ale, ale zapomniałem ci też powiedzieć... Jasiek z poczty przyjechał.
— Są listy?
— To jest niby są... a właściwie jest jeden do ciebie; zdaje mi się z Warszawy...
— Dajże mi go, mój mężu.
— Zaraz... schowałem do biurka... w tej chwili ci go przyniosę.
— Oh, nic pilnego, dokończmy obiadu... sądziłam, że przy sobie masz ten list.
Sędzia zaczerwienił się znowuż.
— Masz dziś silne kolory... — zauważyła.
— To nic, moja duszko, nic... to tak zwykle gorąco mi trochę... ale zaraz ci dam ten list.
To mówiąc, kontent, że się może na chwilkę przynajmniej z pod śledztwa uwolnić, poszedł i przyniósł list.
Sędzina rzuciła okiem na adres i rzekła z westchnieniem:
— Istotnie z Warszawy... od Marci.
— Od Marci? — rzekł sędzia, udając zdziwienie — no proszę! poczciwa dziewczyna... jak to ona o tobie pamięta... Co też pisze kochana Marcia?
Sędzina rozerwała kopertę i zaczęła list czytać.
— Nic nadzwyczajnego — rzekła po chwili — donosi, że jej nieźle w Warszawie, pozdrawia nas wszystkich i pisze, że tęskni do wsi.
— Poczciwe dziecko.
— Zapewne, że poczciwe — rzekła z westchnieniem — szkoda, że nie wszystkie dzieci takie przekonania mają, jak ona...
— Pozwól, kochana Weronisiu — rzekł sędzia, całując żonę w rękę — pozwól, że wstanę i pójdę do swego pokoju na fajeczkę.
— A owszem, przecież co dzień czynisz to samo; idź, zaraz ci tam kawę przyślę, albo przyniosę sama.
— O nie fatyguj się, moja duszko!
— Niewielka fatyga — odrzekła z uśmiechem — przecież żona zawsze powinna mężowi usłużyć.
Sędzia powtórnie cmoknął żonę w rękę i wyszedł.
Znalazłszy się w swoim gabinecie, padł na fotel i z głębi piersi odetchnął. Pytania, które mu żona zadawała przy obiedzie, męczyły go. Poczciwiec nie umiał kłamać, a pod badawczem spojrzeniem domyślnej Weronisi czerwienił się, jak szesnastoletnia dziewczyna, gdy imię ukochanego usłyszy.
Sędzia chciał być sam i rozmyślać swobodnie o swojem heroicznem postanowieniu. Nałożył fajkę, zapalił ją i otoczył się gęstemi kłębami dymu, rozmyślając nad tem, jak się syn ucieszy, gdy pomoc w kłopocie otrzyma... Ojciec mu dopomoże, sam ojciec! dopomoże mu i przekona, że nie jest takim pantoflem, za jaki go fama parafialna ogłasza, przekona, że jest mężczyzną pełnym energii, który jak sobie co postanowi, to wykona święcie, żeby nie wiem co się stać miało. Pod wpływem tych myśli sędzia podniósł głowę i uczuł się dumnym ze swej siły.
Sędzina wniosła filiżankę wonnej, doskonale przyrządzonej kawy, której aromatem wnet się cały pokój napełnił.
— Ach! Weronisiu, zbytek łaski... sama się fatygowałaś... sama... doprawdy, zbytek grzeczności z twojej strony...
— Nic nie szkodzi... smutno mi samej, przyszłam porozmawiać z tobą, jeżeli pozwolisz?
— Co za pytanie dziwne?
— Nie chciałabym ci przeszkadzać...
— Przecież święto, roboty nie mam żadnej.
Sędzina usiadła przy stoliczku naprzeciw męża i spojrzała mu prosto w oczy.
— Czy jutro gdzie wyjeżdżasz? — spytała.
— To jest... uważasz, miałem zamiar... a nawet chciałbym do miasteczka... tego...
— Masz sprawunki?
— Niby trochę... tego owego, smarowidła, postronków, żelaza... więc tedy... Chcesz może, żebym nie jechał?
— Dlaczego? jeżeli masz pilne interesa...
— Ano, mówiłem ci przecież... smarowidła... postronków... żelaza by się przydało... jest parę nowych wozów do okucia.
— Więcej nic?
Sędzia siedział, jak na rozżarzonych węglach.
— Hm... nic.
— Źle robisz, mój mężu, że przedemną ukrywasz.
— Co ja ukrywam?! Cóż znowu... taka jesteś podejrzliwa aż wstyd.
— Nie mam żadnych podejrzeń, lecz pewność.
— Zkąd pewność? jaka pewność? Dalibóg, moja Weronisiu, musiało ci się coś przyśnić.
— Wstydź się, mężu, jesteś nieszczery. Chcesz pożyczać pieniędzy od żydów, chociaż gotówka jest w domu, to nie po gospodarsku... na co procenta opłacać? Nie mamy tak dużo, żeby w błoto wyrzucać...
Sędzia zerwał się z krzesła.
— Szelma żyd, papla! pleciuch! — zawołał z gniewem — niechno ja go zobaczę, to mu sprawię takie mydło, że dopóki żyć będzie nie zapomni!
— Nie unoś się, gdyż nie masz czego! dobrze się stało, żem się dowiedziała o tem...
— Ależ, moja Weronisiu! bo żebym ja to na karty, na hulanki, na jakieś panie... tego romanse, albo na coś podobnego... ale ja chciałem dla dziecka. Bóg świadkiem, że dla dziecka!
— Właśnie, gdyby ci było potrzeba na karty i hulanki, to miałbyś racyę w sekrecie przed żoną pożyczać... ale gdy chodzi o dziecko, nie widzę najmniejszego powodu do sekretu. Tyś ojciec, ja matka, powinniśmy radzić wspólnie.
— No... uważasz, pisał... w kłopotach jest... chciałem mu dopomódz, przecież człowiek ma serce nie z kamienia...
— To jeszcze nie racya, żeby płacić żydowi taki duży procent, tem więcej, że dziecko ma swoje fundusze. Przeznaczyliśmy mu dochód... zgrymasił, nie chciał brać. Pieniądze leżą... teraz znowuż chce, niech bierze. Wyślij mu jutro pocztą, proszę cię, mój mężu.
— Widzisz, Weronisiu, jaka ty jesteś... na mnie się gniewasz, żem chciał pożyczyć, a sama każesz mu posyłać...
— Z tego, co przeznaczyliśmy dla niego.
— Cóż tam z tego, czy z owego, na jedno wyjdzie... ale Bóg ci zapłać, Weronisiu, on jest biedny i nieszczęśliwy; żebyś wiedziała, jak on pisze...
— Nie ciekawam... jak sobie kto pościele, tak się wyśpi...
— I nie chcesz przeczytać jego listu?
— Ani myślę.
Sędzia smutnie kiwnął głową.
— Weronisiu, Weronisiu — rzekł — gdybym cię nie znał, to powiedziałbym...
— Ciekawam, cobyś mógł powiedzieć?
— Powiedziałbym, że nie masz serca... — rzekł półgłosem.
Sędzina nie odpowiedziała zaraz... Wstała, przeszła kilka razy przez pokój, potarła rękami czoło i drżącym ze wzruszenia głosem rzekła:
— Ja nie mam serca?! ja! która poświęciłam całe życie dla szczęścia tego dziecka; zabiegałam, oszczędzałam, wyrzekłam się wszystkich przyjemności... byle tylko on miał los zapewniony... Mylisz się, mylisz mój mężu, ja mam serce, ale zranione, przepełnione żalem i goryczą zawodu! Ja go przecież wychowałam, wyniańczyłam, utorowałam mu drogę życia, chciałam go widzieć szczęśliwym... a tymczasem zjawiła się niemka jakaś, przybłęda z końca świata i jednem spojrzeniem, kokieteryą przebiegłą, wydarła mi jedyne dziecko. Przecież ja z nim rozmawiałam, przedstawiałam mu... prosiłam, żeby zrobił wybór pomiędzy nią a mną. On też zrobił wybór!! Ty mi wymawiasz brak serca... a czy zastanowiłeś się nad tem, jaka to jest boleść dla matki, gdy jedyne, ukochane dziecko odwróci się od niej i odda swe uczucia osobie obcej, którą poznało zaledwie. Cóż za porównanie pomiędzy nią a mną? Ja jestem dla niego matką, wykarmiłam go własną piersią, spędzałam bezsenne noce przy jego kołysce, drżałam z trwogi gdy chorował, nie znałam spokoju gdy się z domu oddalił, zbierałam dla niego grosz do grosza z pracowitością mrówki... byłam dla niego matką, sługą i pracownicą... a ona? Ona ma podobno ładne oczy, zaleta, którą może się poszczycić jakakolwiek młoda dziewczyna... a jednak na szali jego uczuć ta zaleta przeważyła... Czy ty rozumiesz mój mężu, jak to boleśnie, jak bardzo, bardzo boleśnie...
Mówiąc to, nie mogła łez powstrzymać i głośnym wybuchnęła płaczem...
Sędzia, który uważał się zawsze za bardzo energicznego człowieka, pełnego sił i woli żelaznej, miał jednak pewną słabostkę, a mianowicie, nie mógł obojętnie patrzeć na łzy swojej najdroższej Weronisi.
Sam mówił częstokroć, że wolałby nadstawić piersi na grad kul i kartaczy, aniżeli widzieć płaczącą kobietę. Działało mu to na nerwy i przez sympatyę szczególną, na widok łez sam się także rozrzewniał i gotów był płakać, jak bóbr.
Tak się też stało i teraz.
Pochwycił szczupłą rękę swej małżonki, pocałunkami okrywać ją zaczął i mówił głosem drżącym i niepewnym:
— Moja Weronisiu, nie unoś się... tego owego, proszę cię, do czego taka alteracya? Zaszkodzi ci na zdrowiu, jak cię kocham duszko... do czego to podobne!? Nie płacz, jeżeli mnie kochasz... Oto ja panie dobrodzieju pojadę sam do Warszawy... za uszy go tutaj przyprowadzę... A cóż to, nie mój syn? nie moje dziecko? nie powinien znać słuchu? Ojciec każe i koniec! Do nóg ci upadnie, przeprosi... na klęczkach przeprosi... tylko nie płacz, Weronisiu, nie alteruj się, moja najdroższa!
Niełatwo było jednak uspokoić sędzinę. Zbyt długo tłumiła ona w sobie ból, gorycz i żal... zbyt długo już dławiła w sobie łkania i wstrzymywała łzy, które jej się gwałtem do oczu cisnęły. Przez cały rok z górą nie zdradziła ani jednem słowem ciężkiego zmartwienia, które nurtowało w jej sercu; to też teraz, gdy długo tłumiony żal wybuchnął, nie mogła się powstrzymać. Oparła głowę na rękach i płakała, nie słuchając perswazyi męża.
— Oj Weronisiu, Weronisiu, serce moje! — mówił sędzia, sam już płaczu blizki, — wierz mi, że nie masz czego rozpaczać. On wróci do nas; jak cię kocham, wróci... mam na to dowody... jestem pewny... tego owego... ale ty jesteś zawzięta, nawet słuchać nie chcesz moich najserdeczniejszych przedstawień. Weronisiu! moja Weronisiu kochana!...
— Zostaw mię samą na chwilę — rzekła, — daj mi popłakać swobodnie, proszę cię.
— Samą? ha, jeżeli tak sobie życzysz, to wyjdę, ale niedługo wrócę, nie dam ci płakać zanadto, bo do czegóż to podobne? Dalibóg, moje dziecko, jak cię kocham, to do niczego nie podobne!
Zostawiwszy żonę w gabinecie, wyszedł pan sędzia do salonu i usiadł na fotelu, patrząc bezmyślnie w okno, zastawione starannie utrzymanemi kwiatami.
Niepokój nim miotał. Co chwila wstawał i na palcach, bez szmeru, zbliżał się do drzwi gabinetu, i patrzył przez dziurkę od klucza... Widząc, że sędzina obciera oczy, wszedł.
— No, już, już — mówił, całując ją w rękę, — dość już tych łez, bądź mężna... wszystko się naprawi, wszystko na lepsze obróci.
— Już jestem spokojna — odrzekła, — nie płaczę; była to tylko chwilowa słabostka, za którą przepraszam cię stokrotnie...
— Za co?
— Sprawiłam ci przykrość...
— Ach, Weronisiu kochana! a ja ci zawsze powiadam, że wszystko do dawnego trybu powróci. Jaś do nas przyjedzie i nie opuści rodzinnej zagrody...
— Kto ci mówił?
— Wiem, napewno wiem... — rzekł sędzia z miną tajemniczą.
— Zkąd wiesz?
— Wyrozumiałem to... z wielu okoliczności...
— Wątpię...
— Mówiłem ci, że Jaś pisał; chciałem list pokazać, aleś była taka zawzięta...
— Rozżalona raczej...
— Tak czy owak, dość, że nie chciałaś słuchać. Powiedziałaś, żeś nie ciekawa... A jednak gdybyś była pozwoliła mi mówić, dowiedziałabyś się...
— Czego?
— Hm, czego? Pomyślnej dla nas wiadomości.
— Ciekawam, co dla nas pomyślnego teraz być może?
— Ale! Weronisiu... ale! co też mówisz, nowina jest! ważna... a mianowicie, że o ile mi się zdaje, to z tego małżeństwa z niemeczką nic nie będzie...
— Zkąd wiesz o tem? — zawołała sędzina, zrywając się z krzesła.
— Wiem z listu... żebyś była pozwoliła...
— Pokaż mi ten list.
Sędzia spełnił żądanie. Pochwyciła list syna, przebiegła go szybko oczami i załamała ręce...
— O ja nieszczęśliwa! — krzyknęła.
— Co? co mówisz, Weronisiu?! Żal ci tego... znów chcesz płakać? No, jak mi Bóg miły, teraz ja sam już nie wiem, czego się trzymać? Chciał się żenić z niemką — nie byłaś szczęśliwa; teraz nie chce niemki — jesteś nieszczęśliwa?! Nie pojmuję, doprawdy nie pojmuję, o co ci idzie, moja duszko?
— O co mi idzie!? o jego szczęście tylko...
— Ależ, Weronisiu, duszko moja, jeżeli do tego szczęścia niemka potrzebna, to tylko powiedz... Czy ty myślisz, że ja już do niczego? że nie potrafię zdobyć się na energię? Powiedz jedno słowo, a pojadę sam, niemkę wykradnę i przywiozę ci ją w pudełeczku, opakowaną w watę, żeby się nie stłukła przypadkiem... Tylko niech raz dowiem się, czego właściwie chcesz, gdyż twoich intencyi w żaden sposób wyrozumieć nie mogę...
— Miałam intencye... sam wiesz jakie, dziś są one już bezpowrotnie stracone.
— Ależ Jaś do nas powróci. Weronisiu, słowo honoru ci daję, że powróci.
— Tak... lecz Marcia?..
— No cóż Marcia? Marcia! przecież i Marcia nie za górami...
— Nie, nie! Ta już dla nas stracona na zawsze.
Sędzia wielkie oczy zrobił... chciał o wyjaśnienie prosić, lecz w tej chwili turkot zajeżdżającej bryczki rozległ się przed domem.
— Wyjdź-no, mężu... ktoś przyjechał — rzekła sędzina — może ksiądz Andrzej.
Sędzia wybiegł na ganek i ujrzał pucołowatą twarz pana Onufrego.
Laudetur, kochany sędziulku! — rzekł gość — co znaczy: jak się masz przyjacielu...
— Witaj pan, panie Onufry! stęskniliśmy się do ciebie.
— Chcę temu wierzyć, mój sędziulku, a że volenti nihil difficile, tedy wierzę. Jakże zdrowie szanownej małżonki?
— Weronisia, jak zwykle, niedomaga... zresztą zobaczysz ją pan zaraz... Proszę cię, panie Onufry, bądź łaskaw... Otóż i moja żona — rzekł, wprowadzając gościa do salonu.
— Rączki pani dobrodziejki całuję — rzekł pan Onufry z przesadnym ukłonem — do nóżek się ścielę.....
— Rzadki gość — odpowiedziała sędzina — dlaczego tak zapominasz pan o nas?
— Hm, widzi pani dobrodziejka, póki człowiek był na swojem... to żył sobie jak liber baron, czyli jak bimbasza turecki... a teraz, gdy się jest i dzierżawcą, i rządcą i generalnym egzekutorem kaprysów mojej najpiękniejszej dziedziczki... to niema czasu... pani dobrodziejko.
— Mówisz pan o kaprysach swej dziedziczki... czy to się do panny Marty stosuje?
— Jej kaprysy stosują się do mnie... ot i wczoraj odebrałem z poczty liścik, słodziutki jak cukierek, w którym moja piękna dziedziczka zapowiada mi swój przyjazd... prosi mnie, żebym kazał domek trochę odświeżyć... Naturalnie spełniłem rozkaz natychmiast, zakrzątnąłem się energicznie, i za parę dni będzie gotów. Nie wiem, czy jej się wszystko podoba, bom się rządził swoim własnym gustem, ale feci quod potui, faciant meliora potentes, co znaczy: zfuszerowałem jak mogłem, a ona niech sobie naprawia...
— Kiedyż spodziewa się pan przyjazdu panny Marty? — zapytała sędzina.
— Nie oznaczyła terminu, ale, o ile mi się zdaje, to chyba niezadługo, może za tydzień... dwa...
— A widzisz, Weronisiu! — rzekł z uśmiechem sędzia — mówiłem ci, że ona się znajdzie, jak mi Bóg miły, tak się znajdzie, Weronisiu!
Sędzina ciężko westchnęła...






XI.

W Alejach Ujazdowskich, w Warszawie, było, jak zwykle wieczorem podczas lata, ludno i gwarno. Mnóstwo powozów, dorożek i karykli rozmaitego kształtu, toczyło się środkiem, na chodnikach było pełno ludzi; kto tylko miał czas wolny, śpieszył odetchnąć świeżem powietrzem, orzeźwić się, ochłodzić po całodziennym znoju.
W parku Łazienkowskim, w Botanicznym ogrodzie, snuły się gromadki osób, dzieci goniły się po alejach, owdzie na ustronnej ławce stary emeryt o lepszych czasach rozmyślał, a zachodzące słońce, przedzierając się przez konary drzew, oblewało złotawem światłem zwierciadlane powierzchnie stawów, po których pływały łabędzie.
Wśród tego tłumu, sam jeden, z głową schyloną ku ziemi, szedł młody człowiek, w którym z trudnością poznalibyśmy naszego sędzica z Bajkowszczyzny. Szedł za innymi bezmyślnie, a na twarzy jego znać było zniechęcenie, czy znużenie może. Twarz miał pobladłą, oczy zapadnięte, nie patrzył się na nikogo i posuwał się jak automat.
Niedaleko mostu, gdy przez główną aleję przechodził, głośny okrzyk „na bok!” i tentent kopyt końskich przebudził go z zadumy. Odskoczył i obejrzał się. W powozie siedziała panna Izabella z nieodstępną ciocią, a vis a vis jakiś młody człowiek z dużą, czarną jak krucze pióra, brodą.
Sędzic uchylił kapelusza, panna Izabella skłoniła lekko główką i powóz szybko pomknął dalej... Młody człowiek zwrócił w boczną aleję, a ujrzawszy wolną ławeczkę, pod rozłożystym kasztanem, usiadł na niej i dumał...
Kto wie, dokąd biegły jego myśli? czy goniły za tym eleganckim powozem, w którym niejednokrotnie przejeżdżał przez cieniste aleje parku, zapatrzony w czarne oczy panny Izabelli, czy też pobiegły może daleko, do rodzinnej wioski, do swoich...
Samotnym i opuszczonym czuł się tu, wśród gwarnego rojowiska ludzi; dnie wydawały mu się niesłychanie długiemi, godziny upływały powoli... nieznośnie powoli... Chciałby wyrwać się ztąd, uciec jak najdalej... Zbierał rozproszone myśli, kombinował, postanowienie jakieś chciał powziąć.
Wtem, gdy rzucił spojrzenie przed siebie, ujrzał, że zbliża się ku ławce ktoś z dawnych jego znajomych... Nie mylił się; był to pan Stanisław z Zielonki, brat panny Marty.
Zobaczywszy go, sędzic zerwał się z ławki.
— Stasiu!.. — zawołał — panie Stanisławie! nie poznajesz już dawnych znajomych?
— W istocie — odrzekł Stanisław chłodno jakoś — zmieniłeś się pan bardzo od czasu, jak przestaliśmy się widywać.
Przez chwilę trwało kłopotliwe dla obudwóch milczenie.
— Stasiu — rzekł sędzic nieśmiało — powiedz szczerze, czy masz do mnie urazę jaką? Powiedz... gotów ci jestem dać wszelkie zadosyćuczynienie...
— Właściwie nie mam żadnego powodu do urazy... ale odsunąłeś się pan od nas w sposób dość... dziwny, co najmniej.
— Tak... to prawda.... masz słuszność... Bądź więc zdrów, panie Stanisławie; odchodzę.
To mówiąc uchylił kapelusza.
— A nie! — zawołał Stanisław — tak być nie może... Według mego zdania, niema powodu, żebyśmy się znać przestali. Ja cię do pewnego stopnia usprawiedliwiam... działałeś pod wrażeniem... rozumiem. Zresztą postąpienie twoje nikomu krzywdy nie przyniosło. Jesteśmy dawni koledzy, więc zapomnijmy co było... ja podaję ci rękę do zgody...
Sędzic pochwycił dłoń przyjaciela i serdecznie ją uścisnął.
— Poczciwy jesteś, jak zawsze... ale, przepraszam cię, siądę... jeżeli możesz mi poświęcić chwilkę czasu...
— Owszem. Powiedz-że mi, co się z tobą dzieje? co ci jest? Nie wyglądasz mi wcale na szczęśliwego człowieka...
— Szczęśliwego!? — zapytał ze zdumieniem — cóż za ironia!
— Wyglądasz, jakbyś był chory...
— Bo i jestem takim... podwójnie: moralnie i fizycznie... nerwami żyłem przez rok prawie, to nie dziw, że nadszarpnęły się i cierpią...
— Nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć...
— Co tam! opowiadać nie warto... Zwykła historya szaleństwa...
— Mówisz spokojnie... więc chyba wyleczyłeś się z niego?..
— Zapewne, czuję w sobie reakcyę, jeżeli tak nazwać można niesmak i zniechęcenie do życia... ale to później, później... teraz chciałbym przedewszystkiem wiedzieć, co u was słychać, na wsi? Czy dawno przyjechałeś ztamtąd?
— Blizko od roku stale już tutaj przemieszkuję.
— A Zielonka?
— Puściliśmy ją w dzierżawę. Siostra moja zamieszkała u pani Sielskiej, a ja dostałem posadę i pracuję. Blizko ośm godzin na dzień mam do czynienia z cyframi, a z resztą czasu robię, co mi się tylko podoba.
— Zawsze o życiu miejskiem marzyłeś...
— Tak; tu jestem w swoim żywiole. Pracuję, zarabiam na utrzymanie; mam te rozrywki, które lubię, i prawdę powiedziawszy, więcej nie żądam. W Zielonce byłem jak piąte koło u wozu... Ale ja dobry sobie jestem... mówię tylko o sobie, zamiast o tych, którzy cię najbardziej obchodzą. Rodzice twoi zdrowi są; mamy ztamtąd relacye, gdyż Marcia koresponduje z twoją matką, i dzierżawca nasz, znany ci zapewne, pan Onufry, także często listy do nas pisze, przysłowiami je przeplatając do niemożliwości.
— A twoja siostra? — spytał nieśmiało sędzic.
— Marcia? Tęskni trochę do wsi, ale zaaklimatyzowała się tutaj. Prawdopodobnie jest tu w ogrodzie, w towarzystwie pani Sielskiej... jeżeli chcesz, odszukamy je z łatwością.
— O nie! nie! innym razem; mój Stasiu... nie śmiem cię prosić... gdybyś jednak mógł mi wyświadczyć jedną łaskę, byłbym ci bardzo wdzięczny...
— Owszem, służę ci...
— Odwieź mnie do mieszkania, bom chory... ledwie na nogach się trzymam, dreszcze mnie przejmują...
Stanisław podał sędzicowi ramię, na którem ten oparł się i postępował z trudnością.
— Aby tylko do dorożki — rzekł.
— Trzeba o jakim ratunku pomyśleć, gdyż cierpisz, jak widzę, bardzo.
— To nic, od kilku dni, właściwie zaś od kilku tygodni, nieswoim się czuję... Nie wiem, co to jest, nerwy chyba... ale myślę, że po jakimś czasie, odpocząwszy trochę, do równowagi powrócę...
Doszedłszy do alei, znaleźli dorożkę i w kwadrans później pan Stanisław wprowadził sędzica do mieszkania w hotelu.
Młody człowiek rzucił się na łóżko i przez czas jakiś z trudnością oddychał... Pan Stanisław patrzył na niego ze współczuciem.
— Mój kochany — rzekł — tak cię nie mogę zostawić! Postaram się o kogoś, żeby cię dozorował; może pomieszczenie wygodniejsze ci znajdę.
— Nie, nie! Właściwie powiedziawszy, nic mi nie potrzeba, oprócz spokoju i wytchnienia... To nie ciało choruje, lecz dusza; nie fizyczna dolegliwość siły odbiera, lecz zawody i przejścia moralnej natury. O gdybyś mógł wiedzieć, com przez ten czas przecierpiał, przeżył, przebolał!..
— Nie mów o tem; tego rodzaju wspomnienia mogą ci przykrość sprawić.
— Sam sobie winien jestem... Uśmiechało mi się szczęście ciche, spokojne; nie korzystałem z niego... Olśnił mnie meteor, goniłem za nim, jak za marą złudną... i w tej gonitwie połowę życia straciłem. Ty jej zapewne nie znasz, Stasiu...
— Ja? tej niemki? Owszem, znam ją, ale bardzo niewiele co prawda; była u nas w domu raz, czy dwa razy, nie pamiętam już dobrze. Przecież, o ile sobie przypominam, i ty ją u nas poznałeś?
— Niestety!
— Nie rozumiem, co się stało... U nas w okolicy mówiono, że jesteście po słowie, że się z nią żenisz, że ojciec jej uszczęśliwiony z tego związku, że dostajesz ogromny posag...
— Nie krzywdź mnie. Zgrzeszyłem lekkomyślnością, dałem się unieść szałowi, który mię ogarnął, leciałem jak ćma w płomień, ale zimnej rachuby w tem nie było. Wierz mi, jako dawnemu koledze, jako przyjacielowi, otwieram ci serce i wyznaję szczerą, najszczerszą prawdę... Gdyby była zupełnie biedna, tak samo szalałbym za nią, jak szalałem.
— Więc naprawdę tak przywiązałeś się do niej?
— Czy wątpiliście o tem? Ale czemuż się dziwię? Pozory przeciwko mnie świadczyły. Panna uchodziła za bardzo bogatą i nie bez racyi, gdyż ojciec jej jest milionerem... Poznałem ją w waszym domu w Zielonce; z początku zajęła mnie jej oryginalność, bawiłem się dobrze w jej towarzystwie... Potem zacząłem do niej tęsknić; wreszcie stałem się codziennym gościem...
— Miałeś przynajmniej wzajemność z jej strony?
— Przynajmniej zapewniała mnie o tem.
— Więc dlaczegóż?..
— Dlaczego stosunek nasz został zerwany? Czy ja wiem? Sam sobie dokładnie sprawy z tego zdać nie mogę. Z początku byłem bardzo, a bardzo kochany. Tak przynajmniej zapewniała mnie ona sama — i w imię przywiązania, w imię uczucia, jakie nas łączyło, żądała ode mnie, abym opuścił dom rodzicielski i pojechał za nią. Wiedziała ona o tem, że matka moja nie jest dla niej przychylną, że się na nasz związek nie zgodzi; wiedziała o tem i zażądała, żebym wyrzekł się dla niej stosunków z najbliższą rodziną. Była to ciężka ofiara... Próbowałem wyjednać zezwolenie matki, lecz odmówiła stanowczo i postawiła kwestyę na ostrzu noża... „Wybieraj, rzekła do mnie, ja albo ona?” Wybrałem ją... opuściłem dom rodziców, porzuciłem zamiary i projekta, o których marzyłem od lat wielu, i zaślepiony, szalony, pobiegłem za nią... sądząc, że w jej miłości znajdę nieograniczone szczęście. Ja wyjechałem z domu pierwej, ona z ojcem przybyła do Warszawy w tydzień później. Zaraz złożyłem im wizytę i oświadczyłem Kintzowi moje zamiary. Przyjął mię z otwartemi rękami, nazwał ukochanym synem: jednem słowem, wszystko zdawało się układać jak najlepiej. Jako narzeczony, bywałem u Kintzów codziennym gościem... Ale może cię nudzi ta spowiedź chorego, zdenerwowanego człowieka?
— Co za przypuszczenie!! Owszem, słucham cię z natężoną uwagą i doprawdy nie mogę się jeszcze domyśleć właściwego powodu twego nieszczęścia. Kochałeś ją, byłeś nawzajem kochany... ojciec, jak sam mówisz, z otwartemi rękami cię przyjął... dlaczegóż więc ten związek do skutku nie przyszedł?
— Alboż ja wiem dlaczego? Bywałem prawie codzień, znosiłem jej wszelkie kaprysy... wymówki, jeżeli spóźniłem się o parę minut; wybuchy łez, gdym na jaką umówioną zabawę nie przyszedł. Kwiatek, książka, przejażdżka czy spacer, wszystko dawało jej powód do niezadowolenia... W najmniejszej bagatelce, w każdem prawie odezwaniu się mojem znajdowała myśli ukryte, wymawiała mi, że moje uczucie dla niej stygnie, że nie kocham jej jak dawniej. Nie wolno mi było na inną kobietę spojrzeć, nie wolno powiedzieć, że ta lub owa panna jest przystojna, inteligentna, lub utalentowana... W takim razie wybuchała zaraz burza. Zamykała się w swoim pokoju, nie chciała mnie widzieć, groziła zerwaniem... Terminów ślubu było kilka, żaden jednak do skutku nie przyszedł, a zawsze z jej przyczyny... i zawsze z przyczyny drobnej, bagatelnej. To brakowało jeszcze jakiego fatałaszka do wyprawy, to znów nie mogła się zgodzić na wybór miejsca, w którem mieliśmy zamieszkać... Jednem słowem, ciągle coś nowego. Ojciec jej, człowiek bardzo bogaty, kochający ją szalenie, dogadzał wszystkim jej grymasom i zachciankom. Przez rok blizko patrzyłem na to własnemi oczami, przez rok włóczyłem się za nią po całej prawie Europie, gdyż namiętnie lubi podróżować. Rozumiesz zapewne, że takie wycieczki nie obyły się bez znacznego kosztu. Do rodziców udać się nie chciałem, musiałem więc zaciągnąć długi, a że usłużnych dobroczyńców ludzkości nie brak, więc w bardzo szybkim czasie zobowiązania moje zaczęły się powiększać. Dręczyło mnie to, gdyż nie byłem przyzwyczajony do życia na kredyt, a tembardziej na lichwę... te jednak nowe kłopoty, w jakie brnąłem coraz bardziej, aczkolwiek przykre, były drobnostką w porównaniu z owym ciągłym niepokojem, wymówkami i scenami zazdrości, które znosiłem co dzień prawie. Żyłem, powiadam ci, w nieustannem rozdrażnieniu... Nieraz, gdym znalazł się samotny w mojem mieszkaniu, zastanawiałem się nad tem: dokąd ja idę? jaka przyszłość mnie czeka... jakie będzie pożycie z kobietą takiego temperamentu? miałem ochotę powiedzieć sobie: dość już szaleństwa! i odesłać jej pierścionek...
— Dlaczegożeś tego nie uczynił?
— Dlaczego? bom ją kochał, mój Stasiu... bo i dziś jeszcze, pomimo rozczarowania i goryczy, pomimo, że już wszystko między nami stanowczo i na zawsze zerwane, nie mogę o niej mówić obojętnie i spokojnie...
— A jednak w rezultacie przyszło do tego, żeś z nią zerwał?
— Nie; to nie ja... ona sama zerwała. Gdyśmy byli w Wiedniu, zkąd ja przed miesiącem wróciłem, a oni przed tygodniem zaledwie... zauważyłem znaczną zmianę w usposobieniu mej narzeczonej. Była o wiele spokojniejsza, nie robiła mi zwykłych scen... Uszczęśliwiony byłem z tej zmiany, ale powodu jej nie umiałem odgadnąć...
Zamyślił się przez chwilę, jak gdyby wspomnienia chciał zebrać i rzekł:
— Przekonałem się, że byłem bardzo niedomyślny... W pewnem towarzystwie poznała jakiegoś muzyka, ex-artystę, ex-nauczyciela śpiewu, czy coś w tym rodzaju... Akompaniowała mu do śpiewu i zachwyconą była jego znajomością muzyki. Jegomość ów, widocznie południowego pochodzenia, włoch czy hiszpan, a według innych wersyi podobno żyd... odznaczał się oryginalną bardzo powierzchownością. Prócz tego, miał zawsze wiele do powiedzenia, dowcip na zawołanie, niewyczerpany był w pomysłach co do urządzania rozmaitych zabaw i rozrywek. Złożył Kintzom wizytę i przychodził coraz częściej. Z każdym dniem moja panna była dla mnie bardziej uprzedzającą i grzeczną, ale i chłodniejszą zarazem. Od czasu, gdy poznała owego jegomości, nie robiła mi już żadnych wymówek i starannie unikała rozmowy o naszych zamiarach na przyszłość. Zapewne teraz domyślasz się reszty...
— Rzecz jasna: artysta zajął twoje miejsce.
— Tak... Pewnego dnia, gdym zapytał o termin ślubu, odpowiedziała mi, że lepiej będzie zapomnieć dziecinnych uniesień, że charaktery nasze nie są dobrane... Mówiła to z pewną nieśmiałością, z drżeniem w głosie...
— A ty?
— Ukłoniłem się etykietalnie, życzyłem szczęścia i wyszedłem. W kilka godzin później odesłałem jej pierścionek i oto, jak widzisz, jest ostatnia kartka mojego romansu.
— Cóż teraz zamierzasz robić?
— Jeszcze nie wiem. Waham się, tymczasem zaś obliczam skutki szału. Niewesoły bilans... Matka rozżalona na mnie śmiertelnie; rok czasu stracony... długi, których przedtem nie znałem, a w duszy zwątpienie, zniechęcenie... Ach, to ostatnie podobno najgorsze!.. Ciężko żyć, ciężko, mój Stasiu!..
— Nie poddawaj się smutkom. Faktu spełnionego cofnąć nie sposób... a zresztą, zastanowiwszy się bliżej nad tem, co się stało, to kto wie, czy nie lepiej dla ciebie, że owo małżeństwo nie przyszło do skutku. Teraz przedewszystkiem powinieneś obmyślić sobie jakieś zajęcie, pracę, któraby wszystkie siły twej inteligencyi pochłaniała. Miałeś zamiar zakładać fabrykę w swym majątku, dać ludziom zatrudnienie, ożywić okolicę...
— Prawda, lecz po tem, co zaszło między mną a matką... wolałbym pracować u kogo obcego; może też jaki obowiązek znajdę...
— Co za dzieciństwo! Czy sądzisz, że rodzice nie przyjmą cię z otwartemi rękami, że nie będą uszczęśliwieni, gdy powrócisz? Oni cię kochają, jesteś przecież jedynem ich dzieckiem.
Sędzic zamyślił się.
— Może ty masz słuszność — rzekł po chwili. — Prawdopodobnie pójdę za twoją radą... ale nie zaraz, nie dziś... Daj mi trochę odetchnąć po tych wszystkich wrażeniach... abym je mógł jak najprędzej z pamięci wymazać...
— Wymażesz, wierz mi że wymażesz i śladu po nich nie zostanie, gdy rozpoczniesz budowę fabryki, gdy sam się wszystkiem zajmiesz, w każdy szczegół wejrzeć zechcesz. Przypomnij sobie, że było to niegdyś twojem marzeniem, że projektowałeś założyć dla robotników szkołę, ochronkę, szpital, kasę oszczędności i tym podobne instytucye.
— Gdybym miał ten spokój, co dawniej, to pragnienie życia...
— Odzyskasz je... tylko mężczyzną bądź. Otrząśnij się, patrz w przyszłość śmiało. Już ja cię nie opuszczę. Postaramy się wyleczyć i ciało i duszę. Od jutra zajmiemy się pierwszem. Bądź tylko dobrej myśli i nie poddawaj się smutkom. Teraz odejść już muszę... Co robisz wieczorami? masz co czytać?
— Kupuję codzień gazety.
— Przyniosę ci jutro parę książek, mam ich sporo; teraz bądź zdrów.
— Dokąd ci tak pilno?
— Śpieszę napowrót do Łazienek: siostra tam pewnie jest jeszcze ze swoją opiekunką... a nie wiem, czy Zielski przyjdzie, aby je odprowadzić.
— Któż to jest ten Zielski? — spytał sędzic.
— Zdaje mi się, żeś go spotkał u nas... Jest to nasz dawny znajomy, a od miesiąca narzeczony mojej siostry. Mam nadzieję; że poznacie się bliżej. Teraz bądź zdrów; jutro przyjdę do ciebie.
Powiedziawszy to, pan Stanisław wyszedł. Sędzic zostawszy sam w mieszkaniu, zamyślił się... Chodził długo po pokoju i po długim namyśle — do pisania usiadł.
W kilka dni później sędzina otrzymała bardzo obszerny list od swego jedynaka.



XII.

Pan Onufry od kilku dni był w nieustannym ruchu. To jeździł do miasteczka, to miał jakieś czynności w Zielonce, tak, że w domu u siebie gościem był prawie.
— Nie miała baba kłopotu — monologował półgłosem — kupiła sobie... miłość. Osobliwszą miłość doprawdy! Bo, że ja tę dziewczynę kocham, to fakt... i że przysposabiam gniazdko, w którem ona kogo innego kochać będzie, to także fakt... Tarde venientibus ossa, z łysiną do panny nie przystępuj! I zazdrość mnie bierze, i cieszę się... cieszę się, że ona będzie szczęśliwą. Dziwne serce ludzkie!.. Musi ono zawsze coś ukochać... choćby szczęście cudze... Alea jacta est, czyli, mówiąc po prostu, psy zająca zjadły... Ród Wrzeszczów, a raczej ta linia, z której ja się wywodzę, na mnie się skończy. Szkoda, ale cóż począć? Ja chciałem się żenić, panna wszakże nie miała tej intencyi — i o takie głupstwo cały interes się rozbił. Na moim grobie strzaskają tarczę... a niech tam!! Może to i lepiej, że zginie niesplamiona i czysta... Niech strzaskają! Mógłbym się wprawdzie ożenić, gdyż ex re legatu ś. p. Biedulskiej, szczerzą do mnie ząbki różne panny i wdówki, lecz ani myślę... Panna Marta nie chciała mnie, ja nie chcę tamtych... niech mają piękne za nadobne, niech sieją rutkę, niech sieją!!
Perorując tak do siebie, zajechał pan Onufry do Komorna przed kościół.
Spasły kasztan dyszał ciężko pod ciężarem swego właściciela i gryzł niecierpliwie wędzidło.
Od dzwonnicy, utykając na jedną nogę, nadbiegł Szymon.
— Jak się masz, dziadzie? — rzekł pan Onufry, zsiadając z konia.
— Bóg zapłać wielmożnemu panu! kuśtykam jak mogący, pana Boga chwaląc... Ksiądz kanonik już mało oczu nie wypatrzy, tak wielmożnego pana wygląda; chciał mnie dziś nawet do Wólki z listem posyłać.
— Oho! a cóż tak nagłego się stało?
— Nie wiem nic, wielmożny panie; nie moja głowa na to, żeby pańskie interesa przeniknąć.
Pan Onufry spojrzał na dziada z ukosa i rzekł:
— Filut jesteś, mój Szymonie! ktoby cię nie znał, to by cię kupił. Weźże mego człapaka i schowaj go dobrze przed muchami, na tabaczkę dostaniesz...
Szymon konia wziął, a pan Onufry wszedł do plebanii.
— A dobrze, że cię widzę, mój panie Onufry! — zawołał ksiądz Andrzej. — Bóg cię tu chyba zesłał.
— Cóż się stało? co za gwałt?
— Ano nic tak wielkiego, ale kłopot... do Warszawy musimy jechać!
— My!? cui bono? czyli: co nam po tym ambarasie?
— Widzę, żeś jeszcze listu od swej dziedziczki nie otrzymał...
— Miałem ich w przeciągu dwóch tygodni chyba z pięć, bo moja pani dziedziczka, jak się przekonałem, bardzo lubi listy pisywać...
— Tedy spodziewaj się jegomość dzisiaj lub jutro szóstego, gdyż z listu, który ja otrzymałem, widzę, że i ciebie, panie Onufry, gorąco zaprasza. Wybierzemy się tedy razem... będzie nam weselej.
— Ale jeszcze raz pytam: na co my tam potrzebni?
— Jakto na co? Ja mam dać pannie Marcie ślub, a jegomość będziesz na weselu gościem. Tak serdecznie prosi, że się niepodobna wymówić...
Pan Onufry zrobił kwaśną minę.
— Uważam, że cię to nie zachwyca... — rzekł ksiądz.
— To jest właściwie... cóż mi tam! Owszem... życzę jej szczęścia, więcej niż samemu sobie. Zielskiego szanuję, bo jest porządny człowiek i wart Marci... błogosławię im z całego serca... ale asystować przy weselu, to... to jakoś dziwnie, dalibóg, bardzo dziwnie... jakby to powiedzieć... Sic vos non vobis, jak mówi poeta, co znaczy...
— Wiem, co to znaczy, wiem. Oj dziadzie, dziadzie! przepraszam, że cię tak nazywam poprostu, ale pleciesz od rzeczy. Prądu strumienia nie zawrócisz, czasu nie cofniesz... a że lubisz przysłowiami mówić, więc przypomnij sobie że: nie rychło, Marychno, po śmierci wędrować... i, że: co z woza spadło, to przepadło.
— Mała mi z tego pociecha, księże Andrzeju kochany. Że masz racyę, to wiem; ale, że mi na sercu głupio, to także wiem i bardzo dobrze wiem... Zważywszy jednak, że „gdy dwóch mówi, żeś pijany, to idź spać,” a waszą głowę, księże Andrzeju, liczę za dwie głowy, zgadzam się..... niech co chce będzie — jadę!
— Bardzo ślicznie! Postąpisz jegomość właśnie, jako na męża roztropnego przystało.
— Ma się rozumieć, że postąpię, choć mi to nie przyjdzie łatwo...
— Et, co tam! będziesz jeszcze na weselu tańczył, jak młodzieniaszek jaki...
— Hm, jak wypadnie, to będę nawet i tańczył... bo kto włazi między wrony, niechże kracze... jak powiada przysłowie; będę więc bił hołubce, choć w sercu gorzko, jak w pieprzniczce.
— Śmiej się z tego, panie Onufry! taka gorycz przemija, a szczęście tych, których kochamy, jest największem szczęściem dla nas starych... nie prawdaż?
— No tak, niby to... mój księże.
— Zresztą wesoło nam będzie w Warszawie, gdyż wszystkich znajomych tam znajdziemy. Sędziostwo pojechali wczoraj.
— Oboje?
— Tak, tak; pojechali zabrać swego jedynaka, który, słyszę, rozchorował się na piękne i leży.
— No patrzajże, dobrodzieju, tak mu więc owe niemieckie amory na złe wyszły?
— O amorach niema mowy; nic już z nich nie będzie.
— Zawsze mówiłem, że się to psu na budę nie zdało. Zauważyłem odrazu, że ma oczy świderkowate, a w ruchach coś przypominającego wiewiórkę, a trochę łasiczkę... Trzy grosze nie dałbym za to, że w niej siedzi dyabeł... incarnatus, co znaczy: dyabeł wędrowny, niemiecki... Było rzeczą do przewidzenia, że taki, panie dobrodzieju, Bismark w spódnicy będzie trzymał chłopaka przez jakiś czas w szachu, a potem powie mu zu wiederkuken, co znaczy: idź waść gdzie pieprz rośnie! Źle jej z oczu patrzyło, źle... i nie mogę się sędzicowi wydziwić, że się dał w te sidełka złapać. Prawdziwie to jednak mówił jakiś uczony, bodaj czy nie rabin z Kocka, że trudno jest zrobić rzecz mądrą, ale głupstwo łatwiej, niż orzech zgryźć... quod erat demonstrandum, co znaczy: że sędzic tego sam na sobie doświadczył.
— Mów co chcesz, panie Onufry, ale mi go żal, miał szczęście w ręku i ominęło go...
— No, jeżeli ta szwabka miała być szczęściem, to niech będę obwieszony na wierzbie, za lewe ucho! Także mi osobliwsza rozkosz być mężem i służką takiej dyabliczki.
— Nie o niej mówię; mówię o pannie Marcie, mój jegomość; z tą byłby szczęśliwy.
— Ha, któż mu winien? Nie chcieli żydzi manny, niechże jedzą... śledzie. Dawałem mu to swego czasu do zrozumienia, ale nie chciał słuchać. Udawał głuchego, podczas gdy faktycznie był ślepym... Ja na jego miejscu wiedziałbym lepiej co robić... Bądź-co-bądź, szkoda chłopca. Więc mówisz ksiądz dobrodziej, że sędzia z sędziną, czyli, jaśniej mówiąc, sędzina z sędzią, pojechali do niego?
— Tak, pojechali wczoraj.
— To zapewne będą na weselu?
— Właśnie że nie. Sędzina ciężko jest zmartwiona chorobą syna i tem, że panna Marta stracona już dla niej bezpowrotnie.
— Zapewne, tak ją kochała.
W kilka dni później, wielka, wygodna bryka pana Onufrego toczyła się do najbliższej stacyi drogi żelaznej. Pan Onufry, ubrany w biały kitel płócienny, który go od kurzu miał chronić, w kapeluszu z ogromnemi skrzydłami, palił fajeczkę i rozglądał się po polach...
— Wiesz co, księże Andrzeju — rzekł do swego towarzysza podróży — powiadają niemcy, że ubi bene ibi patria, co znaczy: gdzie grosz, tam dobrze... ale i to fałsz wierutny.
— W jakim to sensie jegomość rozumiesz?
— Ano... spojrzyj-że dokoła... czy może być gdzie lepiej i piękniej na świecie, niż tu, gdzieśmy się urodzili, gdzie przepędzamy życie i gdzie wreszcie, po najdłuższych latach, Szymon nas w ziemię zakopie..... Gdzie piękniejsze siano, gdzie lepsza pszenica, gdzie taki wąsaty jęczmień... gdzie? Pytam, czy może być gdzie? Powiesz ksiądz zapewne, boś dużo świata zwiedził, że są różne kraje, wspaniałe, podziw budzące... prawda... ale czy się do nich tak można przywiązać? Ja oto, gdy się puściłem w dalszą podróż, żeby ową sumkę po nieboszczce Biedulskiej odebrać, tom tak tęsknił za moją Wólką, że opowiedzieć nie umiem...
— Poeta jesteś, jak widzę, mój panie Onufry.
— Eh, nie... tak sobie... zwyczajny tylko szlachcic.
— No, no, nie zapieraj się, bo nie masz czego, mój panie Onufry. Czyż to śmieszne, że ktoś ukochał tak bardzo swoje zagony ojczyste?
Rura paterna! tak rura paterna — mówił z rozrzewnieniem pan Onufry — paterna, księże proboszczu, co się tłumaczy na polskie: szachownica z serwitutem! Są, są kłopoty, prawda, ale czy z szachownicą, czy bez niej, z serwitutem, czy bez serwitutu, człowiek się tu czuje swoim... jest w domu. A! co to mówić, mój księże! czy i dobrodziej nie przywiązałeś się do swej nizkiej plebanii, do kościołka, do tych ludzi, którzy tłumnie się garną, skoro stary Szymon w dzwony uderzy. Kochasz ty to wszystko, choć zimnego udajesz! Kochasz, boś krwią z krwi, kością z kości naszej... więc i ty jesteś, jako rzekłeś na mnie, poeta. Takimi już pono będziemy usque ad finem, co znaczy: dopóki nam oczu nie zasypią...



XIII.

Spokojnie płyną wody rzeki, wietrzyk szumi w dąbrowach i gajach, młyn turkoce, a na polach uwijają się gromadki ludzi. Ciężkie woły ciągną pługi, odwalają czarne skiby, chłop rzuca pełną garścią zboże w łono ziemi, spodziewając się obfitego plonu.
Skowronek, jak szary punkcik zawieszony w przestrzeni, wyśpiewuje swą piosnkę, pszczoły z brzękiem unoszą się w powietrzu, poważny bocian po bagniskach brodzi; a nad tem wszystkiem unosi się słońce wiosenne i całą ziemię ciepłem swoich promieni ogrzewa.
Ludzie, krzątają się, jak dawniej, pracują, ale i zmiana jest pewna.
W Bajkowszczyźnie, za folwarkiem, za wioską, wznosi się budynek z czerwonej cegły, a nad nim wysoki, niby wieża, komin nad całą okolicą panuje. O pewnych porach dnia przeraźliwy świst maszyny parowej zwołuje robotników do pracy, lub im też godzinę spoczynku obwieszcza.
Obok fabryki wznoszą się domki niewielkie, czyściutkie, z ogródkami... jeden od drugiego w dość znacznem stosunkowo oddaleniu. Nie ciasno tu jeszcze, miejsca dla wszystkich wystarcza, więc każdemu przestronno, każdy pełną piersią oddychać może czystem, balsamicznem powietrzem, które wiatr z pól i lasów sąsiednich przynosi.
Z tych małych, dokoła fabryki rozrzuconych domków, utworzyła się niewielka osada; szkoła w niej jest, ochronka dla dzieci i sklep, do którego się ludzie z sąsiednich wiosek zjeżdżają.
Sędzic, właściciel tej fabryki i jej kierownik zarazem, całe dnie tu przepędza. Ojciec jego gospodarstwo prowadził; on zaś wyłącznie przemysłowi się oddał i widocznie w pracy zapomnienia smutków i przejść bolesnych szukał. Nie bywał nigdzie, nie zawsze się pokazywał, gdy do rodziców goście przyjechali, a ciągle fabryką, rachunkami, korespondencyą zajęty, nie spostrzegał nawet, jak czas szybko uchodzi.
Z jednym tylko księdzem Andrzejem konferencye dość częste odbywał i od niego wskazówki zasięgał, jak byt robotników zabezpieczyć, a dzieciom ich dać możność kształcenia się i moralnego wychowania. Ksiądz biegłym był w tych rzeczach. Za czasów tułaczki swej po obczyźnie dużo świata zwiedził, urządzeniom tamtejszym bacznie się przyglądał, a odrzuciwszy z nich wszystko co złe, pragnął co najlepsze na tutejszy grunt przeszczepić. Teraz właśnie sposobność po temu znalazł, a tak się gorąco wziął do rzeczy, tak się wszystkiem zajmował, że odmłodniał prawie, energii młodzieńczej nabrał.
Sędzina patrzyła na pracę swego jedynaka i pocieszała się myślą, że przecież kiedyś o przejściach swoich zapomni, o własnem ognisku pomyśli — i stworzy sobie szczęście, które i jej szczęściem też będzie.
Myślała tak, chociaż nie mogła zapomnieć, że Marcia jest już dla niej na zawsze straconą, że nigdy jej matką swoją nie nazwie.
Ilekroć sędzina spojrzała w stronę Zielonki, zawsze łzy stawały w jej oczach, zawsze tęskniła do tej dzieweczki zacnej, szlachetnej, w której pięknej duszy widziała skarby prawdziwe.
Była to wszakże bezpowrotna już strata.
Panna Marta wyszła za mąż i w małżeństwie była, jak się zdawało, szczęśliwa. Być może, że zwycięztwo w walce z pierwszem uczuciem nie przyszło jej z łatwością; być może, że opłakała gorzko zawód pierwszej swej miłości, lecz dziś śladów tej walki już nie znać.
Jest spokojna, oddana swemu zatrudnieniu, przywiązana do męża i szanująca go.
On porzucił poprzednie swe zajęcie i teraz do gospodarstwa się bierze. Miał do tego zamiłowanie od dzieciństwa, lecz los rzucił go wcześnie na twardy bruk miejski, oderwał od pól i łąk szerokich. Dziś z zapałem i energią do nowego zawodu się bierze. Inteligentny, wykształcony, teoretyczne wiadomości czerpie z książek; mentorem zaś jego i kierownikiem na drodze praktycznej jest pan Onufry, zawołany gospodarz, roznamiętniony do swego zawodu.
Jego rady są doskonałą szkołą.
I teraz, raniutko, obadwaj, mistrz i uczeń, konno wyjechali w pole.
Pan Onufry na swoim spasłym człapaku siedzi jak na fotelu, fajeczkę ulubioną paląc; Zielski, jeszcze z siodłem nie dość obyty, nie może się jakoś uporać ze strzemionami, które mu uciekają ciągle.
Stary szlachcic brwi marszczy i mówi:
— Mój panie młody, jesteś eques latinus, czyli z przeproszeniem twego honoru: siedzisz na koniu, jak pies na płocie; a przecież nie święci garnki lepią. Weźże-no nogi w tył nieco, nie zginaj ich tak szkaradnie w kolanach, boć nie na kozackiej kulbace siedzisz. No tak! ramiona do siebie, łokcie do boków. Nie będzie ci przez jakiś czas dogodnie, ale za to później przyzwyczaisz się i będziesz siedział mocno, jak mur! Nie trzymaj szpicruty w ten sposób, jak gdybyś chciał muchy oganiać. Ostro, uszy do góry!
— Staram się przecież, jak mogę — odpowiedział Zielski — i dla miłości wujaszka (bo wujaszkiem w Zielonce pana Onufrego nazywano) gotów jestem ścigać się, skakać przez rowy i płoty...
— I rozbić sobie nos! Piękniebym wyglądał, gdybym cię dostawił do młodej żonki w takim stanie! Zaniechaj tedy wyścigów i pomnij na słowa mędrca, który powiada: festina lente, co znaczy: umiej, gdy potrzeba, być żółwiem! a Ezopus powiada: że żółw wściekłego zająca prześcignął. I we wszystkiem tak jest, mój kochany, że co nagle, to po dyable, a co się odwlecze, to nie uciecze... chociaż nulla regula sine exceptione, co znaczy: że mi Zozula upiekła, o czem tobie, mój panie, wiedzieć jednak nie można, bobyś sobie dziwaczne suppozycye mógł robić i jakiejś, czego Boże broń, żółciowej słabości się nabawić...
Zielski rozśmiał się.
— No, no, cóż znowu! nie przerażaj mnie, wujaszku; czy mi jakie niebezpieczeństwo grozi?
— Kto wie? kto wie? mój panie! ale mówmy lepiej de quibusdam aliis, co znaczy: o owsie. Przewróciła ci w głowie jakaś tam książka i wygadywałeś wczoraj herezye o płodozmianie. Wielkie to szczęście, że twój karbowy, Maciej, przy tem nie był, bo od tej daty miałby cię za ba i bardzo... a to źle... Przy tej sposobności upraszam cię również, abyś się przed chłopami ze swoją znajomością gospodarstwa nie wygadał. Radzę ci to we własnym twoim interesie, miewasz albowiem takie pomysły, że mógłby cię kto z nich okraść...
— Żartuj sobie wujaszek zdrów...
— Nie są to żadne jocosa, mój młody przyjacielu; z czasem nauczysz się gospodarować i będziesz discipulus supra magistrem, co znaczy: organistę śpiewać nauczysz.
— Jakbyś wiedział, mój wujaszku, że tak będzie, gdyż według mego zdania, jeżeli ktoś z silną wiarą i gorliwością do pracy bierze się do obranego zawodu, ten, prędzej czy później, cel zamierzony osiągnie.
— Masz słuszność, nie święci albowiem garnki lepią. Idzie jedynie o to, czy, biorąc się do gospodarstwa, ustąpiłeś tylko chęci żony, czyli też miałeś jakowąś specyalną do tego fachu inklinacyę?
— Ależ daję ci słowo, wujaszku, że zawsze od najmłodszych lat coś mnie do wsi ciągnęło; musiałem jednak stłumić w sobie zachcianki, bo, jak wiadomo, życie to tyran, który oppozycyi nie znosi. Człowiek radby tak lub owak, tymczasem konieczność stawia swoje veto i trzeba wszelkie marzenia i złudzenia wyrzucić za drzwi, daleko...
— Tak, tak, słusznie powiadasz: homo proponit, Deus disponit, co znaczy: chciałbym jagódki, a świat daje ci z przeproszeniem... rzepę.
— Ale teraz, skoro okoliczności złożyły się inaczej, gdy nastręczyła się ku temu sposobność, z całym zapałem biorę się do pracy. Jestem bardzo szczęśliwy, że się tak stało, że Staś objął moją posadę. On dążył zawsze do miasta i znalazł to, czego pragnął; mojem marzeniem była wieś i marzenie to zostało spełnionem.
— Wiesz co, mój młody przyjacielu i uczniu, gdyby nie to, że wiem, zkąd ród swój wywodzisz i czem się pieczętujesz, to gotówbym przysiądz, że pochodzisz z wybranego ludu.
— Jakto wujaszek rozumie?
— Ha no, bardzo prosto: rozumiałbym, że pochodzisz z żydów.
— Dlaczego?
— Bo nawet marzenia spełniają ci się z lichwiarskim procentem. Myślałeś zawsze o wsi, no — i dostałeś wieś z Marcią. Jeżeli ci mam prawdę powiedzieć, to sto wsi oddałbym za nią jedną... Ale próżne to rzeczy! Słusznie powiada mędrzec: tarde venientibus ossa, co się tłumaczy na polskie: że opieszałemu wszystko sprzątają z przed nosa...
— Mój wujaszku dobrodzieju, dajże już temu pokój! i tak dobrocią swoją zobowiązałeś moją żonę, że się prawie obejść bez ciebie nie może. Jak jeden dzień ciebie niema, zasypuje mnie wciąż pytaniami: — a gdzie pan Onufry? a gdzie wujaszek? czemu nie przyjechał? Czy broń Boże nie chory? Przygnębiony takiem brzemieniem pytań, zastanawiam się nieraz, gdzie ich źródło, gdzie przyczyna?
— Żebym był młodszy, to inaczej byś ty śpiewał, mój panie. Widziałbyś ty Marcię, jak swoje ucho!
Pan Onufry był prawie codziennym gościem, w domu Zielskich: jemu w gospodarstwie pomagał i pierwszemi krokami jego na tem polu kierował, z Marcią długie dysputy o obowiązkach ziemianki prowadził, słowem: niezbędnym prawie stał się w tym domu. A oprócz tego, wcale nie dwuznacznie dawał do zrozumienia, że i Wólkę swoją, i owe trochę grosza, które po ciotce Biedulskiej tak niespodziewanie odziedziczył, Marci lub też jej dzieciom zapisze.
— A cóż? — odzywał się nieraz — jestem sam, sam jeden, jak soliter w pierścieniu; krewnych blizkich nie mam, dalekich nie znam; zostawię więc fortunę takiej, która przynajmniej czasem za moją duszę westchnie i poczciwą o mnie pamięć zachowa...
Tłumaczono mu, żeby o takich smutnych rzeczach nie myślał, bo ani jego wiek nie jest tak późny, ani stan zdrowia obaw nie budzi — lecz on machał na to ręką i mówił:
— Całe życie moje byłem audax et intrepidus, co znaczy: żem się ani komornika, ani całego kahału żydów nie lękał; przeto możecie być pewni, że mnie i Szymon łopatą nie zastraszy. Umrzeć, to umrzeć; a że żyło się nie po psiemu, to trzeba też i skończyć po ludzku, skończyć tak, żeby przynajmniej dobre wspomnienie po sobie zostawić.
W taki sposób częstokroć odzywał się pan Onufry, a nawet podobno do regenta jeździł i formalny testament sporządził.
Sędziostwo bywali czasami w Zielonce, i rozbite chwilowo gronko sąsiedzkie znowu skupiać się bardziej zaczęło. Jeden tylko sędzic na uboczu się trzymał i poza obrębem fabryki rzadko się pokazywał.
Stary Szymon, jak dawniej, tak i teraz, dzwonił na Anioł Pański, groby ludziom kopał i w kościele porządki czynił, a całem jego zmartwieniem była myśl o śmierci. Nie straszyła go wprawdzie śmierć sama, jako śmierć, lecz jej następstwo, a mianowicie pytanie: „jak będzie wyglądał dom Boży bez swego sługi Szymona?”
Nasz znajomy Boruch dorabia się fortuny. Nie lubi tylko wspominać o przygodzie swojej na grobli i o tym paskudniku, co w starej wierzbie mieszkał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W Zielonce całe towarzystwo z okolicy zebrało się na herbatę i gawędkę. Brakowało tylko pana Onufrego, który od kilku tygodni za interesami w Warszawie bawił. W tych dniach miał właśnie powrócić, i Zielski, zaniepokojony, że jeszcze go nie widać, posłał chłopca do Wólki z zapytaniem.
Zanim chłopak zdążył powrócić, już pan Onufry stawił się we własnej osobie, a powitawszy towarzystwo, zaraz zasypany został gradem pytań: co się dzieje w wielkim świecie? co słychać?
— Pozwólcież państwo — zawołał — niech cokolwiek odpocznę i pokrzepię czemkolwiek nadwątlone siły. Potem muszę zebrać myśli i wspomnienia, żeby módz opowiadać porządnie, jak na człowieka statecznego przystoi...
Przeciwko takiemu argumentowi naturalnie nikt nie oponował i pan Onufry zabrał się z całą powagą do pokrzepienia sił nadwątlonych, a raczej do zaspokojenia olbrzymiego apetytu...
Gdy ważną tę czynność już skończył, rzekł:
— No, moi państwo, jestem na wasze usługi i relacyę zdam węzłowatą a krótką. In primis zaznaczam, że de publicis z jednej strony pustki — z drugiej bieda aż piszczy, o czem zresztą niema się co rozwodzić, bo to samo nawet już wróble na dachu śpiewają... Zostawimy więc tę materyę na boku, a natomiast przejdziemy do czego innego. Spotkałem, wyobraźcie sobie, dawnego znajomego i sąsiada...
— Kogo? kogo? — zapytano.
— Szedłem przez Saski ogród, powracając z banku; gorąco było szkaradne, więc chciałem sobie upatrzyć ławeczkę, żeby usiąść i trochę odetchnąć. Rzuciłem okiem tu i tam, ale wszędzie pełno wystrojonych dam i dzieci. Po długiem rozglądaniu się — dostrzegam, że na ławeczce oddalonej siedzi jakiś człowieczek stary, przygnębiony — ot dziadowina. Sądziłem, że to jakiś emeryt, myślę sobie więc siąść koło niego, i wszcząć gawędkę. Jakoż zbliżam się — i spostrzegam, że ten dziadowina, to znajomy, ex-sąsiad!
— Któż taki?
— Ano — ów pan Kintz, niemiec, który mieszkał w Bogatem.
— Kintz?!
— Tak jest... tak. On sam we własnej osobie; ale taki jakiś pobladły, taki zmizerowany, żeby go jak przypuszczam, nawet rodzona matka nie poznała...
— Cóż mu się stało?
— Ano... czekajcież, opowiem. Zbliżyłem się do niego, przywitałem... o mało się nie rozpłakał. Mówił, że mu tak było w naszej okolicy dobrze, spokojnie... że nie może odżałować tego, iż nasze strony porzucił. Był to, co prawda, żal post festum, co znaczy: musztarda po obiedzie, ale zawsze żal. Nie wyjawiał wprawdzie, co mu dolega, odzywał się półsłówkami i półgębkiem; ale ze słów jego przebijała gorycz. W gruncie rzeczy, co mnie tam ostatecznie mógł obchodzić ten niemiec i jego zmartwienia?! ale natura szlachecka taka już jest, że z płaczącymi musi płakać, choćby to nawet był krokodyl, bo każdy smutek budzi współczucie. Przysiadłem się tedy do szwaba, zacząłem go badać, zachodzić okolicznie ztąd i zowąd — aż nareszcie zaprosiłem na lampeczkę...
— To twoja metoda, panie Onufry — odezwał się sędzia.
— Jakbyś sąsiad wiedział, że metoda, której sam przecież próbowałeś nieraz... metoda wcale dobra, poczciwa... notandum, jeżeli wino nie kwaśne. Kintz zna Warszawę na wylot, więc zaprowadził w zacne miejsce, na Stare Miasto, do kamienicy, w której sieni wisi u sklepienia okręt, bardzo foremny, a w izbie są pod ścianami ławy staroświeckie, starsze od nas wszystkich...
— Znam ja te ławy, znam! — rzekł sędzia.
— Nie wątpię o tem... któż ich nie zna? Otóż tam, do owego asylum, czyli, jaśniej mówiąc, handelku, poszliśmy z Kintzem. Miałem trochę czasu... więc gadu gadu, a buteleczka na stół. Otóż, że wino, dobre zwłaszcza, ma moc rozwiązywania języków, więc się niemczyk wygadał: że duże straty poniósł, że go zmartwienia trapią, że mu życie obrzydło. Wzdychałem wraz z nim, i nie kłamię, że nie jedna łza wpadła w moją lampkę.
— Ale cóż za powód zmartwień pana Kintza? — zapytała sędzina — chyba zbankrutował, albo mu się jaki interes nie powiódł? O ile wiem, zajmował się różnemi finansowemi sprawami.
— Pani dobrodziejko — odrzekł pan Onufry — on nie zbankrutował; lecz okradziono go szpetnie. Wszystką gotówkę zabrano mu z domu.
— Kto?
— Był taki przyjaciel; ale nad straty pieniężne większe miał zmartwienie z powodu córki...
— Przecież podobno za maż wyszła? — odezwała się Marcia.
— Właśnie w tem sęk. Pani dobrodziejce zdaje się, że każda panna, za mąż wyszedłszy, osiada w Zielonce, bawi się w gospodarstwo i siedzi jak u Pana Boga za piecem... Nie. Mogę nawet zapewnić panią, że w większej liczbie wypadków dzieje się grubo inaczej, o czem dużoby mógł powiedzieć ksiądz Andrzej, jako w sprawach rozwodowych biegły.
— Ależ mój panie Onufry, odchodzisz od przedmiotu.
— Jeżeli mąż panny Kintzówny jest przedmiotem... to do niego powracam. Był to, jak mi stary Kintz opowiadał, człowiek osobliwie gładki, wszystkiemi językami mówił i trudnił się śpiewaniem w teatrze, co ma być bardzo zyskownym procederem, chociaż jestem pewny, że tutejsi żydzi na taką śpiewającą hypotekę nie daliby grosza... Otóż jegomość ów rozamorował pannę i ożenił się z nią. Papa podobno protestował, ale córeczka rzekła: Sic volo, sic jubeo, co znaczy: Święty Boże nie pomoże, i stary musiał się zgodzić. Właściwego pochodzenia swego zięcia Kintz dojść nie mógł; ale pogodził się z losem, tem bardziej, że zdawało się, iż córunia jest bardzo szczęśliwa. I istotnie ona grała, a on śpiewał, więc też żyli sobie jak para słowików... Po niejakim czasie, szczęśliwemu panu młodemu sprzykrzyło się śpiewanie, więc też pewnego pięknego poranka zniknął gdzieś, nie powiedziawszy nawet „bądźcie zdrowi...”
— Uciekł od żony?!
— A tak, tak. Niewiadomo było zkąd przyszedł, niewiadomo też gdzie się podział.
— Dopieroż musiała rozpaczać, biedna!
— Przy tem, jak rozpaczała, nie byłem, od niej samej też relacyi nie miałem; ale to wiem dokumentnie, że stary Kintz bardzo rozpaczał. Miły zięciaszek nie odszedł z domu z próżnemi rękami i, na pamiątkę, zabrał tam coś z kasy...
— Okropność!
— Ile to tam na pieniądze wynosiło, nie wiem; ale miarkuję, że musiało być sporo, gdyż niemiec do tej pory uspokoić się nie może. No — ale stało się już. Pocieszałem szwaba, jak mogłem...
— Córka zapewne teraz jest przy nim?
— Ale gdzież tam!
— Pojechała zguby szukać?
— I to nie. Owszem, powiedziała, że nawet nie chce znać swego najczulszego małżonka.
— Więc?
— Ano więc, ponieważ jej świat obrzydł, życie się sprzykrzyło, a na ludzi patrzeć nie mogła — wstąpiła do teatru i grywa w jakiemś mieście niemieckiem, którego nazwy nie pomnę. Ojciec podobno nie zgadzał się, ale panna Izabela ma silną wolę, więc ojcowskie nauki nie pomogły. Doprawdy żal mi się zrobiło biednego szwaba.... Stary okradziony, osamotniony, sierota. Chciałem go pocieszyć w granicach mojej możności — to też, oprócz wszelkich kondolencyj ustnych, dałem jeszcze jedną butelczynę za dukata... Miało to skutek taki, że się biedny niemczysko na dobre rozbeczał, jak małe dziecko, i ledwie go mogłem utulić. Ha! quod potui feci, co znaczy: chciałem mu zalać robaka...
Podczas opowiadania pana Onufrego, sędzina była mocno wzruszona. Stanęła jej w pamięci chwila, gdy tu, w tym samym dworku, syn jej poznał ową pannę i dla niej porzucił prawdziwe, ciche szczęście, które się uśmiechało do niego.
Zrozumiał pan Onufry myśl biednej matki i rzekł półgłosem:
— Pani sędzino dobrodziejko... nie masz złego, któreby w części chociaż na dobre nie wyszło... a znowuż prawdą jest...
— Nie mówmy już o tem — rzekła z westchnieniem.
Gdy się już goście rozjechali do domów, Marcia usiadła przy otwartem oknie i, zamyślona, patrzyła w niebo, gwiazdami usiane. Z pół mroku nocy pogodnej wychylały się drzewa, szepczące drobnemi listkami. Wietrzyk roznosił aromatyczny zapach kwiatów, woda rzeki, przeciskając się przez szluzę, szumiała... a niedaleko ztamtąd, o milę, przed gmachem fabrycznym stał pan Jan, zapatrzył się w gwiazdy i dumał...
Może utraconego szczęścia żałował.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.