Straszliwe zdarzenie/Część pierwsza/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Straszliwe zdarzenie
Podtytuł Powieść
Wydawca Spółka Nakładowa „Odrodzenie“
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wydawnicza w Kaliszu
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Le Formidable Événement
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
RYSIE OKO.

— I co ty mówisz o tem, chłopcze kochany? A co, czy nie przepowiedziałem zjawiska? Przeczytaj w broszurze mojej o La Manche w roku 2000, a zobaczysz... A przytem przypominasz sobie rozmowę naszą na dworcu morskim w Newhaven?... Otóż oba kraje złączyły się, są ze sobą spojone mocno, jak ongiś, w epoce eoceńskiej.
Przebudzony gwałtownie przez ojca Calcaire, Szymon z oczami jeszcze opuchniętemi ze snu patrzył, nic nie rozumiejąc, na ściany swego pokoju hotelowego, gdzie spacerował jego stary profesor, a jakieś indywiduum siedzące w fotelu w ciemnym kącie, było zapewne przyjacielem księdza.
— Aaa! ziewnął Szymon, która to godzina?
— Siódma wieczorem, mój chłopcze.
— Co? co? Siódma wieczorem! Więc od wczorajszego zebrania w kasynie ja wciąż śpię?
— I jak jeszcze! Ja zaś włóczyłem się rano po okolicy, kiedy dowiedziałem się o twojej przygodzie. Szymon Dubosc? Alez znam go! Przybiegam. Pukam. Wchodzę. Nic nie jest w stanie zbudzić ciebie. Odchodzę. Wracam i tak dalej, aż do chwili, gdy postanowiłem usiąść przy twojem łóżku i czekać.
Szymon wyskoczył z łóżka. Nowe ubranie i czysta bielizna czekały w łazience, gdzie zobaczył wiszącą kurtkę skórzaną, tą samą, którą dnia poprzedniego okrył kobietę, uwolnioną przez niego z więzów.
— Kto mi to wszystko przyniósł? spytał.
— Jakto? co? zapytał ojciec Calcaire.
Szymon zwrócił się do niego.
— Proszę powiedzieć, mój kochany profesorze i mistrzu, czy podczas gdy ksiądz był u mnie, nikt nie wchodził do pokoju?
— Owszem, mnóstwo osób. Każdy, kto chciał, wchodził... Ciekawi... admiratorzy... dziennikarze...
— A czy była tu jaka kobieta?
— Hm, coprawda, nie zauważyłem... A dlaczego?
— Dlaczego? powtórzył Szymon, otóż dlatego, że kilkakrotnie w nocy miałem wrażenie, że zbliżała się do mnie kobieta, nachylając się nad łóżkiem...
Ojciec Calcaire wzruszył ramionami.
— Śniło ci się, chłopcze kochany. Jak się jest bardzo zmęczonym, miewa się często koszmary...
— Ależ nie była ona wcale podobna do koszmaru, zaśmiał się Szymon.
— Et, głupstwo to wszystko, zawołał ojciec Calcaire. Czyż to ma jakie znaczenie? Jedno jest ważne, a mianowicie to nagłe połączenie lądów, spojenie ich... Hm! Przecież to nadzwyczajne! Niesłychane! Co mówisz o tem? To nie jest most, rzucony z jednego brzegu na drugi. I to nie tunel żaden. To wiązanie z ciała i kości... łącznik ostateczny... Międzymorze, przesmyk... Przesmyk Normandzki, jak go już dzisiaj nazywają.
— O, międzymorze, przesmyk... tak zaraz... co najwyżej grobla... żartował Szymon.
— Co ty pleciesz? zawołał z oburzeniem ojciec Calcaire. Nie wiesz chyba, co się stało tej nocy? Ee, naturalnie, nie wiesz! przecie spałeś jak zabity! Więc nie zauważyłeś, że ziemia trzęsła się jeszcze... lekko, ale się trzęsła... Nie! I ty nie zbudziłeś się nawet wówczas? W takim razie dowiedz się, chłopcze kochany, że stało się coś nieprawdopodobnego, co przewyższa wszystkie przewidywania... Nie chodzi tu o to pasmo ziemi, które przeszedłeś pomiędzy Dieppe a Hastings... Było to tylko próbą maleńką, zwiastunem fenomenu... Ale potem... potem... czy słuchasz mnie, chłopcze? Otóż Francja od Fécamp do Gris-Nez, Anglja od Brighton do Folkestone... wszystko to tworzy dziś jeden blok... jeden ląd... Hm, jako połączenie, to chyba coś warte, nie?... dwadzieścia pięć do trzydziestu mil szerokości wystarczy ci? Kawał ziemi pod słońcem o powierzchni dwóch dobrych departamentów Francji i dwóch dobrych hrabstw Anglji. Przyroda dobrze pracowała podczas tych kilku godzin, nie znajdujesz?
Szymon słuchał osłupiały:
— Czyż to możliwe? Czy ksiądz jest tego pewny? Ależ to wszystko stanie się przyczyną klęsk tak potwornych, ze trudno sobie wyobrazić. Proszę tylko pomyśleć... wszystkie miasta portowe stracone... i handel... i żegluga...
A myśląc o swoim ojcu i o statkach, zamkniętych w porcie w Dieppe, powtórzył:
— Czy profesor jest tego pewny?
— Ma się rozumieć, zapewnił ojciec Calcaire, dla którego wszystkie te względy były zupełnie bez znaczenia, jest to najzupełniej pewne! Sto telegram ów zwiastuje nowinę. A zresztą przeczytaj sobie dzienniki wieczorne... klnę się Bogiem, że to największy przewrót! Trzęsienie ziemi? Ofiary? Zaledwie się o nich wspomina... Twój raid francusko-angielski? To stara historja! Nie, jedyna ważna rzecz na świecie, a przynajmniej od strony La Manche: Anglja nie jest wyspą, lecz stanowi część lądu europejskiego i przykuta jest do Francji!
— Jest to chyba jedno z największych wydarzeń w historji świata, zauważył Szymon.
— Największe, chłopcze drogi! Od czasu jak świat światem i jak ludzie zgrupowali się w narody, żadne zjawisko przyrody nie miało takiego znaczenia jak to właśnie. I pomyśleć, że ja wszystko to przepowiedziałem, skutki i przyczyny, przyczyny, które ja jedynie znam.
— Jakież są te przyczyny? zapytał Szymon. Jak się to stało, że przede mną wyrosło przejście? Jak się...
Ojciec Calcaire wstrzymał go ruchem, przypominającym Szymonowi sposób, w jaki stary jego profesor zaczynał ongiś swe wykłady. Wziąwszy do ręki pióro i kawałek papieru, zaczął objaśniać:
— A czy wiesz, co to jest fałda? Nie, nieprawdaż? A „horst”? Tem mniej. Ach, moje godziny lekcji w kolegjum w Dieppe to są naprawdę stracone godziny! Ale teraz nastaw dobrze uszy, uczniu Dubosc. Będę się skracał. Łupina ziemska, t. j. kora otaczająca kulę wewnętrzną pierwiastkami stwardniałemi, skałami wybuchowemi lub skałami osadowemi — składa się z pokładów, ułożonych jedne na drugie, tak, jak kartki książki. Wyobraź sobie, że siła jakakolwiek, działająca pobocznie, ściska te pokłady, z czego muszą powstać fałdy i zmarszczki, a nawet pęknięcia, których obie ścianki podnoszą się lub opadają. Fałdą nazywamy pęknięcia, przecinające korę ziemską. Jest to jakby warga dolna, utworzona przez jego wywyższenie. Otóż może się zdarzyć, że po wielu tysiącach lat, ta warga górna, pod wpływem nieprzepartych sił stycznych, podnosi się, wybucha i tworzy wyrzuty często bardzo znaczne, zwane „horstami” czyli zrębami. I to właśnie miało miejsce obecnie.
Istnieje we Francji fałda około Rouen, będącą poważną dyzlokacją basenu paryskiego. Równolegle do zmarszczek terenu przybiera ona kierunek na długości stu dwudziestu kilometrów od Wersalu do Rouen, gubiąc się około Maromme. Ale, Szymonie Dubosc, ja odnalazłem fałdę dalej, powyżej Longueville, niedaleko Dieppe. I zgadnij, gdzie jeszcze odnalazłem jej ślady?... W Anglji, w Eastburne pomiędzy Hastings a Newhawen! Ten sam skład i ten sam układ. Nie może tu być pomyłki. Więc przechodzi moja fałda z Anglji do Francji — przechodzi pod kanałem La Manche!
O, jakżeż ja studjowałem tę rozpadlinę, rozpadlinę ojca Calcaire, jak ją nazwałem. Opukiwałem ją, badałem, odcyfrowywałem, analizowałem! I otóż nagle, w roku 1912, wstrząśnienia niezmierne poruszają wzgórza departamentu Sekwany Dolnej i Sommy, oraz — miałem tego dowody — fale morza! Wstrząsy w Normandji! Nad Sommą! Na pełnem morzu! Czy rozumiesz dziwaczność tego zjawiska, a z drugiej strony, związek tych drgań wzdłuż rozpadliny? Czy nie można było przypuszczać, że wzdłuż rozpadliny powstają wybuchy, że siły uwięzione starają się wydostać poprzez korę ziemną i atakują punkty najmniejszego oporu, a więc właśnie położone wzdłuż rozpadliny?
Hipoteza nieprawdopodobna! Możliwe, lecz w każdym razie zasługująca na zbadanie. I to właśnie uczyniłem. Jako nurek opuszczałem się w głębiny morskie około wybrzeży francuskich. Za czwartym razem między Ridin a Dieppe, gdzie głębokość nie przewyższa dwudziestu metrów, odnalazłem ślady wybuchu na dnie o charakterze najzupełniej przypominającym rozpadlinę anglo-normandzką.
Hipoteza moja stała się pewnikiem. Teraz należało tylko czekać...sto lub dwieście lat... czy może parę godzin zaledwie... Lecz dla mnie jasnem się stało, że dziś, jutro, czy pojutrze, ta mała przeszkoda stojąca na zawadzie podziemnym siłom zostanie pokonaną i że spełni się wielki przewrót. Przewrót ten spełnił się teraz.
Szymon słuchał z wielkiem zainteresowaniem. Ojciec Calcaire ilustrował opowiadanie swoje rysunkami, wykonywanemi wielkiemi pociągnięciam i pióra, oraz kleksami, gdyż rozmazywał atrament palcam i i rękawem. Upiększały ilustracje te jeszcze krople potu, padające z czoła, ojciec Calcaire zawsze bowiem pocił się obficie.
Ojciec Calcaire powtórzył:
— Przewrót spełnił się z towarzyszeniem całego szeregu zjawisk poprzedzających jak: wybuchy podwodne, wiry, statki i czółna wyrzucane w powietrze i wciągane jakby jakąś potworną ssawką, potem wstrząśnienia kosmiczne więcej lub mniej zaakcentowane, cyklony, trąby, całe piekło jednem słowem. natychmiast potem wyrzucenie jednej wargi tej rozpadliny, wynui zającej się z wód na szerokości od dwudziestu pięciu do trzydziestu mil. A wtem wszystkiem, uczeń mój, Szymon Dubosc, przechodzący pierwszy suchą nogą nowe międzymorze. w całej tej historji to nie jest może szczegół najmniej podziwienia godny!
Szymon milczał długo, poczem zapytał:
— Dobrze, więc mistrz tłómaczy ukazanie się wąskiego pasma lądu, którym przeszedłem, a którego szerokość oczy moje wciąż mogły mierzyć. Ale jak należy objaśnić sobie ukazanie się tej ogromnej przestrzeni, która obecnie wyrównuje Pas de Calais i część La Manche!
— Możliwe, iż fałda anglo-normandzka miała rozgałęzienie.
— Kiedy ja powtarzam, Ojcze, że widziałem tylko wąskie pasma.
— Bo widziałeś jedynie najwyższe szczyty obszaru wyrzucanego z głębin, szczyty tworzące pasmo gór. Lecz obszar był wyrzucony już cały, gdyż zauważyłeś zapewne, że fale rozpływały się na brzegach.
— Istotnie, jednakże morze to było wówczas, a dzisiaj go już niema.
— Niema morza, ponieważ cofnęło się. Zjawiska o takich rozmiarach odbijają się daleko od swego pola działania i wywołują nowe zjawiska, które z koleji działają na pierwsze. Jeżeli taka dyslokacja „podłogi”, na której leżał kanał La Manche wyrzuciła w górę tyle lądu, mogła ona również dobrze w innej części podmorskiej wywołać zawalenie się zrębu, kędy woda ucieka poprzez łupinę ziemską. Zauważ, proszę cię, że wystarczy, by poziom dna obniżył się o dwa lub trzy metry, a cała przestrzeń nowego lądu będzie zupełnie sucha.
— Przypuszczenia, kochany mistrzu!
— O, nie! zawołał ojciec Calcaire, waląc pięścią w stół. Nie, nie, to nie są przypuszczenia! Mam tu już dane, niezbite dowody i ogłoszę je w swoim czasie, co nastąpi niebawem.
To mówiąc, wyciągnął z kieszeni znany już Szymonowi portfel w okładce zatłuszczonej i wyblakłej i zawołał:
— Prawda wyjdzie stąd, mój chłopcze! Z tego notatnika, gdzie mam zapiski w liczbie czterechset piętnastu! Obecnie bowiem, gdy fakt już się dokonał, a tajemnicze przyczyny zjawiska są zniszczone, nikt nie będzie nic wiedział, nikt oprócz mnie, bo ja to obserwowałem jeszcze na „żywo”. Będą przypuszczenia rozmaite i rozmaite wnioski. Ale nikt nic nie zobaczy. Ja zaś widziałem.
Szymon słuchał już tylko jednem uchem i przerwał wywody mistrza.
— A tymczasem, kochany profesorze, jestem szalenie głodny! Czy mistrz zje obiad ze mną?
— Dziękuję. Chcę zdążyć na pociąg do Douvres, by jeszcze nocą odbyć podróż. Podobno statki pocztowe Douvres — Calais podjęły żeglugę. Spieszę się, by ogłosić artykuł i zająć stanowisko.
Popatrzył na zegarek.
— Hm, zaledwie zdążę... Do widzenia, niebawem, kochany chłopcze!
Druga osoba siedząca w ciemnym kącie pokoju, nie poruszyła się w czasie trwania całej rozmowy i ku wielkiemu zdziwieniu Szymona nie poruszyła się też i po wyjściu ojca Calcaire. Szymon zapalił światło elektryczne. Jakież było jego zdziwienie, gdy znalazł się wobec człowieka podobnego jak dwie krople wody do znalezionego wczoraj trupa! Ta sama twarz koloru cegły, te same wystające kości policzkowe, te same dość długie włosy, to samo ubranie z bronzowej skóry. Jednak dzisiejszy Indjanin — bo tak go w myśli nazwał natychmiast Szymon był o wiele młodszy, szlachetny w postaci i o pięknych rysach twarzy.
— Doprawdy, jakby jakiś wódz indyjski, pomyślał Szymon. Zdaje się, że go już gdzieś widziałem. Ale gdzie? Kiedy?
Nieznajomy milczał. Szymon zagadnął:
— Czy wolno wiedzieć, czemu mam przypisać zaszczyt.
Nieznajomy wstał. Zbliżył się do stolika, na którym leżały przedmioty, wyjęte przez Szymona z kieszeni, wziął monetę z wizerunkiem Napoleona I, znalezioną dnia poprzedniego na piasku i mówiąc po francusku bardzo poprawnie i ładnie, lecz nieco gardłowo, zapytał:
— Pan znalazł wczoraj tę monetę niedaleko od trupa na piasku, nieprawdaż?
Przypuszczenie było tak trafne i tak nieoczekiwane, iż Szymon mógł je jedynie potwierdzić.
— Istotnie... niedaleko od człowieka, zabitego uderzeniem noża.
— Czy może znalazł pan ślady mordercy?
— Tak.
— Były to ślady trzewików letnich, używanych nad morzem lub do tenisu, o podeszwie gumowej w kratę?
— Tak, tak, potwierdził Szymon coraz bardzie zdumiony. Ale skąd pan wie o tem?
— Panie Dubosc, rzekł Indjanin nie odpowiadając na pytanie — wczoraj jeden z mych przyjaciół, nazwiskiem Badiarinos i siostrzenica jego Dolores, chcąc zwiedzić nową ziemię po wstrząsach podziemnych, odkryli w porcie pomiędzy zwaliskami wąski kanał, mający połączenie z morzem, wolnem jeszcze w tej chwili. Jakiś człowiek wsiadał właśnie do łódki i zaproponował przyjacielowi mojemu i jego siostrzenicy, że ich weźmie ze sobą. Wiosłowali dość długo, poczem ujrzeli na lądzie kilka rozbitych okrętów i przybyli do brzegu. Badiarinos zostawił siostrzenicę swoją w łodzi i poszedł w jedną stronę, podczas gdy towarzysz jego udał się w przeciwną. Za godzinę nieznajomy wrócił sam niosąc starą nadłamaną szkatułkę, skąd sypały się złote monety. Ponieważ na rękawie jego była krew, Dolores przestraszyła się i chciała wysiąść. Wówczas on rzucił się na nią, związał i położył na dno łodzi. Po drodze jednakże rozmyślił się i chcąc pozbyć się niewygodnego świadka, rzucił dziewczynę do wody. Na szczęście upadła ona na ławicę piasku, skąd za parę minut woda uciekła, pozostawiając suchy ląd. Jednakże byłaby tam umarła, gdyby pan jej nie uwolnił z więzów.
— Tak, tak, rzekł Szymon. Hiszpanka, bardzo piękna, nieprawdaż?... Widziałem ją później w kasynie.
— Przez cały wieczór, mówił dalej Indjanin, jakby, nie słysząc wcale słów Szymona, poszukiwaliśmy wszędzie mordercy, w barach, w jaskiniach gry, w kasynie, na dancingu. Dziś zrana rozpoczęliśmy szukać nanowo... i przyszedłem tutaj, chcąc przytem odnieść panu kurtkę, którą pan pożyczył siostrzenicy mego przyjaciela...
— A, więc to pan?...
— Otóż, wchodząc na kurytarz, na który wychodzą drzwi pańskiego pokoju, usłyszałem jęki i zobaczyłem nieco dalej — kurytarz jest bardzo ciemny — zobaczyłem człowieka wijącego się w bólach na podłodze, rannego, konającego prawie. Z pomocą służby przeniosłem go do pokoju, zamienionego chwilowo na izbę chorych i wówczas przekonałem się, że otrzymał on cios nożem pomiędzy łopatki — tak jak mój przyjaciel! Czy odnalazłem trop zbrodniarza? Dochodzenia są trudne w tym olbrzymim hotelu, zapełnionym po brzegi biedakami, powyrzucanymi z domów. Wreszcie mogłem ustalić fakt, że nieco przed dziewiątą rano, jakaś kobieta przybyła z okolicy z listem zapytywała portjera o pana, wymieniając imię i nazwisko: „Pan Szymon Dubosc”. Portjer odpowiedział: Na drugiem piętrze, pokój 44.
— Ależ ja nie otrzymałem żadnego listu, zaprzeczył Szymon.
— Portjer, szczęściem dla pana, omylił się o jeden numer. Pan mieszka pod numerem 43.
— A co się stało z listem? Od kogo był?
— Przyniosłem panu kawałek koperty znalezionej w hotelu. Widać tu pieczęć z herbem lorda Bakefielda. Pobiegłem więc do zamku Battle.
— I widział się pan z...
— Lord Bakefield, jego żona i córka, wszyscy wyjechali samochodem dziś rano do Londynu. Zobaczyłem się jednakże ze służącą. To ona właśnie przyniosła ten list od swej pani do pana. Ale kiedy szła tutaj po schodach, dogonił ją jeden pan, mówiąc: Pan Szymon Dubosc śpi i kazał mi nie wpuszczać nikogo do pokoju. Proszę więc oddać mi list, a ja sam mu doręczę. Służąca oddała list i przyjęła napiwek dość wysoki, bo wynoszący całego ludwika. Oto ta moneta. Nosi ona wyrytą podobiznę Napoleona I i datę 1807, jest więc najzupełniej podobna do tej, którą pan znalazł wczoraj przy zwłokach mego przyjaciela.
— Więc? zapytał Szymon trwożnie... Więc człowiek ten?...
— Człowiek ten, przeczytawszy list, zastukał do numeru 44, sąsiadującego z pokojem pana. Gość otworzył mu drzwi i w tejże sekundzie został złapany za gardło, przyczem zbrodniarz drugą wolną ręką wymierzył mu sztyletem cios w kark.
— Ach! Czyż to możliwe? Więc to na mojem miejscu?...
— Tak, na miejscu pana... Ale nie umarł... Moją nadzieją uratować go...
Szymon był poruszony.
— Czy nie wie pan nic o tem, co było w liście.
— Ze słów, jakie zamienili między sobą lord Bakefield i jego córka, służąca zrozumiała, że chodzi tu o szczątki „Reine Mary”, statku, którym jechała miss Bakefield, a który onegdaj zatonął. Podobno morze wyrzuciło go na nowy ląd. Miss Bakefield podobno zgubiła tam minjaturę.
— Tak jest istotnie, rzekł Szymon rozmyślając — o to jej chodzi. Ale dlaczego służąca nie doręczyła mi listu! Nie powinna była oddawać go nikomu.
— Dlaczegóż miałaby nie wierzyć jego słowom?
— Jakto! Oddawać pierwszemu lepszemu!
— Ależ ona go znała.
— Znała tego człowieka?
— Owszem, widywała go w domu u lorda Bakefield... To stały bywalec.
— Więc może wymienić jego nazwisko?
— Może... i powiedziała mi.
— Jak się nazywa?
— Nazywa się Rolleston.
Szymon skoczył na równe nogi, wołając:
— Rolleston! Ależ to niemożliwe! Rolleston! To szaleństwo chyba! Jakże on wygląda, ten człowiek?
— Człowiek, którego widziałem ja i służąca, jest wysokiego wzrostu, co mu pozwala opanowywać swe ofiary, rzucać się na nie z góry i uderzać je poprzez głowę w kark lub plecy. Jest on chudy, nieco pochylony... bardzo blady...
— Dość! dość! krzyknął Szymon, do głębi poruszony opisem, zgadzającym się z wyglądem osoby Edwarda.
Dość! Proszę milczeć! Człowiek ten est moim przyjacielem i ręczę za niego jak za siebie samego!... Rolleston miałby być mordercą! Śmieszne gadanie!
I Szymon zaczął śmiać się nerwowo, podczas gdy Indjanin wciąż spokojny i niewzruszony, ciągnął dalej:
— Służąca opowiadała mi jeszcze dużo rzeczy, a między niemi szczegół, że Rolleston, wielki amator whisky, uczęszcza do jednego szynku. Wskazówka była dobra. Garson w barze grubo zapłacony przezemnie, opowiedział, iż niedługo przed molem przyjściem był tam Rolleston i zwerbował około pół tuzina łobuzów, gotowych na wszystko i że celem wyprawy ma być statek Reine-Mary. Zrozumiałem wszystko. Cała ta napozór bardzo skomplikowana sprawa wyjaśniła się łatwo i ja też po czyniłem natychmiast przygotowania, wciąż jednakże przychodząc do hotelu i zaglądając do pokoju, by być obecnym przy przebudzeniu się pana. Zresztą oddałem pana pod opiekę przyjaciela pańskiego, ojca Calcaire, oraz schowałem do szuflady portfel pana, walający się na stole i zdany na łaskę wszystkich tu przychodzących. Wziąłem stamtąd dziesięć tysięcy franków by móc doprowadzić do skutku naszą wspólną sprawę.
Szymona nie dziwiły już żadne czyny tego dziwnego człowieka. Mogąc zabrać wszystko, wziął on tylko dziesięć tysięcy. Był to więc człowiek uczciwy.
— Naszą wspólną sprawę? zapytał. Co pan przez to rozumie?
— Powiem krótko, panie Dubosc, odpowiedział Indjanin tonem osoby, która wie zgóry, że wygra swą sprawę. Miss Bakefield zgubiła przy zatonięciu Reine-Mary minjaturę wielkiej wartości i w liście swym żądała, by pan udał się na poszuki wanie cennego przedmiotu. List został przejęty przez Rolle — stona, który tym sposobem dowiedział się o istnieniu tej pa miątki tak drogocennej, a jednocześnie dowiedział się też o uczuciu miss Bakefield względem pana, co nam wyjaśnia jego usiłowane morderstwo na osobie sąsiada pana. W każdym razie faktem jest, iż zwerbował on pół tuzina łotrów z pod ciemnej gwiazdy i że udał się z nimi do statku Reine-Mary. Czy zostawi mu pan wolną drogę, panie Dubosc?
Szymon nie odpowiedział odrazu. Musiał namyślić się. Jakże dziwnie jasno układa się logika przytoczonych faktów! I jak zapomnieć o zwyczajach Edwarda, o jego sposobie życia, o nadmiernem używaniu whisky, a również o jego wydatkach nadzwyczajnych i trwonieniu pieniędzy. A jednak raz jeszcze zaprzeczył:
— Rolleston nie jest zdolny...
— Dobrze, zgodził się Indjanin. Ale ludzie poszli zdobywać Reine-Mary. Czy pozostawia im pan wolną drogę, panie Dubosc? Bo ja nie. Ja mam do pomszczenia śmierć przyjaciela mego. A pan chyba przywiązuje wagę do listu miss Bakefield. Więc pojedziemy. W szystko gotowe. Uprzedziłem czterech moich towarzyszy. Kupiłem broń, naboje, konie i żywność. Powtarzam raz jeszcze: wszystko gotowe. Co zamierza pan czynić?
Szymon zrzucił pyjamę i chwycił ubranie.
— Idę z panem.
— Oho ho! zaśmiał się cicho Indjanin, więc sądzi pan, że można tak iść na nowy ląd wśród ciemnej nocy? A potoki? A piaski ruchome? A wszystko inne? Nie mówiąc już, że mgła taka, że o dwa kroki nic nie widać. Nie, nie! odjazd jutro rano o godzinie czwartej. A tymczasem proszę się dobrze posilić i przespać.
Szymon zaprotestował.
— Przespać! Ależ ja śpię od dwudziestu czterech godzin!
— To niewystarczające. Przeszedł pan wielkie trudy i był pan szalenie przemęczony. A wyprawa nasza będzie ciężka i bardzo niebezpieczna, może pan wierzyć Rysiemu Oku.
— Rysiemu Oku? — Antonio lub Rysie Oko — to moje imiona, objaśnił Indjanin. Do widzenia, do jutra rana.


∗   ∗

Szymon usłuchał dobrej rady. W tym świecie wywróconym, w jakim się żyło od kilku dni, cóż mógł zrobić lepszego, niż pójść za wskazówkami człowieka, którego nigdy przedtem nie widział, który był czerwonoskórym Indjaninem i nosił pięknie brzmiące imię: „Rysie Oko”?
Po obiedzie przejrzał popołudniowe wydania dzienników. Podawały one dużo nowin, ważnych i często sprzecznych między sobą. Była mowa o tem, że Southampton i Hawre zostały zblokowane, że flota angielska jest unieruchomiona w Portsmouth. Pozbawione ujścia rzeki wezbrały i zalały olbrzymie przestrzenie. A wszędzie zapanowała trwoga, przerażenie, panika. Wszędzie zniszczona komunikacja, p orty zasypane, statki powyrzucane na brzeg, handel przerwany, dowóz uniemożliwiony, głód, rozpacz, niemoc władz, rozprzężenie sfer rządzących. Szymon zasnął późno, snem przerywanym i niespokojnym.
Po upływie godziny czy paru godzin — nie wiedział — zdawało mu się, że ktoś otwiera drzwi od jego pokoju. Przy­ pomniał sobie, że istotnie nie przekręcił klucza. Lekkie kroki sunęły po dywanie. Potem miał wrażenie, że ktoś nachyla się nad nim i że to jest kobieta. Oddech wiosenny, świeży owionął twarz jego i w ciemnościach odgadł cień, oddalający się szybko.
Chciał zapalić światło, lecz elektryczność nie funkcjonowała.
Cień wyszedł. Czy była to kobieta, uwolniona przez nie­ go z więzów? Ale dlaczego ona tu przyszła?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.