Straszliwe zdarzenie/Część pierwsza/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Straszliwe zdarzenie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Odrodzenie“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Kaliszu |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Formidable Événement |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
O czwartej rano ulice były prawie puste. Kilka wózków
z jarzynami i owocami jeździło pomiędzy zawalonemi domami
i wykrzywionemi chodnikami. Z bocznej uliczki ukazała się
mała karawana, wśród której Szymon natychmiast rozpoznał na
czele jadącego na wysokiej szkapie ojca Calcaire, ubranego
w swój nieodstępny zatłuszczony cylinder i czarny surdut, którego poły spływały po obu stronach siodła o wypchanych jukach.
Dalej jechał Antonio, Rysiem Okiem zwany, na ładnym
koniu, potem trzeci jeździec, obładowany również workami
i jukami, a pochód zamykało trzech piechurów, z których jeden
trzymał za uzdę czwartego konia. Piechurzy ci — typy o twarzach koloru palonej cegły — byli poubierani na sposób Rysiego Oka, t. j. na nogach miękkie kamasze, spodnie aksamitne, pasy flanelowe i szerokie kapelusze filcowe, opasane wstążkami w barwach krzyczących... co tworzyło zbiorowisko dziwaczne, malownicze, w ubraniach różno kolorowych, coś pomiędzy ubraniem cow-boya, występującego w cyrku a strojem Czerwonoskórego z powieści Fenimora Coopera czy Gustawa Aymard. Przez plecy zwieszały się karabiny lub strzelby, za pasem tkwiły rewolwery i sztylety.
— Psia krew! zawołał Szymon, ależ to prawdziwa wyprawa wojenna! Czyż idziemy do dzikich?
— Udajemy się do kraju, poważnie objaśnił Antonio, gdzie niema ani mieszkańców, ani zajazdów, ale gdzie są już zato goście równie niebezpieczni jak dzikie, drapieżne zwierzęta.
Dlatego musimy zabrać prowiant na dwa dni i na dwa dni żywność dla koni: owies i karmę skondenzowaną. A oto nasza eskorta. Przedstawiam panu braci Mazzani, starszego i młodszego. Ten oto nazywa się Forsetta. A to znajomy panu ojciec Calcaire. Jeździec, ten na koniu, to mój przyjaciel osobisty. A oto dla pana wierzchowiec, Orlando III, półkrwi po Gracious i Chiquita.
Indjanin kazał podprowadzić szlachetne zwierzę o pięknej budowie, chude, suche, nerwowe, silnie rozparte na wysokich nogach.?
Szymon wskoczył na siodło. Bawiło go wszystko.
— A mistrz kochany też z nami? zwrócił się do ojca Calcaire.
— Niestety, spóźniłem się na pociąg i wracając do hotelu, spotkałem się z Rysiem Okiem, który mnie zwerbował! Reprezentuję naukę i mam obowiązek zbierać obserwacje geologiczne, geograficzne, orograficzne, strotigraficzne, paleontologiczne itd. Tak, mam dużo do roboty.
— Więc w drogę! zawołał Szymon.
I wysuwając się na czoło karawany razem z Antonim, spytał go:
— Ale niechże mi pan teraz wytłómaczy, skąd pan zebrał taką kompanję? A pan sam, Rysie Oko, skąd pan pochodzi? Jeżeli są jeszcze na świecie jacyś przedstawiciele pięknej rasy czerwonoskórej, to ci chyba nie włóczą się po drogach Europy! No, niech się pan przyzna, panie Antonio, że wszyscy jesteście doskonale umalowani i ucharakteryzowani!
— Ani oni ani ja nie mamy nic wspólnego z farbą i charakteryzacją. Pochodzimy zdaleka. Co się tyczy mojej osoby, to jestem wnukiem jednego z ostatnich wodzów indyjskich „Długiego karabinu”, który porwał wnuczkę trapeza kanadyjskiego. Matka moja była Meksykanką. Widzi więc pan, że jeżeli jestem mieszańcem, to jednakże rodowód mój nie podlega dyskusji.
— Ale potem, Rysie Oko! Co potem się działo? Nic mi bowiem nie wiadomo, by rząd angielski utrzymywał potomków Siuksów i Mohikanów.
— Są jeszcze inne firmy niż rząd, odrzekł flegmatycznie Indjanin.
— Co pan przez to rozumie?
— Rozumiem, iż są firmy, mające swój interes w tem, byśmy nie zniknęli.
— Doprawdy! A jakież to firmy?
— Przedsiębiorstwa kinematograficzne.
Szymon uderzył się w czoło.
— Ależ to bałwan ze mnie! Jakżeż mogłem nie pomyśleć o tem! Więc pan jest...
— Artystą filmowym z „Far-West”, „Prerji” i „Granic Meksyku”.
— Otóż to! Otóż to właśnie! zawołał Szymon. Przecie widziałem panów na ekranie, nieprawdaż? I widziałem także, no tak, widziałem piękną Dolores! I ją także, nieprawdaż? Ale co panowie robicie teraz w Europie?
— Jedna z firm angielskich zaangażowała mnie do filmu, przyczem miałem wybrać sobie kilku towarzyszy, jak ja pochodzenia indyjskiego, lecz mieszańców z Hiszpanami i Meksykanami. Otóż, panie Dubosc, jeden z tych towarzyszy moich, najlepszy — bo ci inni, muszę się panu przyznać, nie są wcale polecenia godni i radzę panu mieć się przed nimi na baczności — najlepszy, panie Dubosc, został zamordowany przedwczoraj przez Rollestona. Kochałem Badiarinosa, jak ojciec kocha syna. Przysiągłem, że go pomszczę. To wszystko.
— Rysie Oko, wnuku Długiego karabinu, rzekł uroczyście Szymon, pomścimy śmierć pańskiego przyjaciela, ale Rolleston nie jest winowajcą.
∗
∗ ∗ |
Dla Szymona, mistrza w lotnictwie i pływaniu, gdzie długa praktyka wyrabia doskonały zmysł orjentacyjny, było rzeczą łatwą znaleść kierunek szczególniej, że był zaopatrzony w kompas. Szybko oznaczył długość i szerokość i skierował się na południe, wyrachowawszy, że o ile nie będą musieli z powodu nieprzewidzianych przeszkód zbaczać z drogi, mają pięćdziesiąt kilometrów do zrobienia.
Pozostawiając więc na lewo linię grzbietów skalistych, oddziałek zapuścił się na ląd, pokryty wzgórzami i wydmami piasczystemi, wznoszącemi się ponad niezmierzonemi polami błota żółtawego, gdzie miejscami wiła się srebrzysta wstęga wody. Był to muł, naniesiony przez wezbrane rzeki.
— Doskonałe tereny, rzekł ojciec Calcaire. Woda da się skanalizować, a części piasczyste zreasorbują się.
— Za lat pięć, rozmyślał głośno Szymon, ujrzymy tu stada krów, pasące się na łożysku morskiem, a w pięć lat potem ziemie te zostaną poprzecinane szynami kolejowemi i wznosić się tu będą pałace.
— Możliwe, lecz tymczasem sytuacja nie jest pomyślna, zauważył stary profesor. Masz, przejrzyj sobie ten dziennik, wydany wczoraj wieczorem. We Francji i w Anglji zapanował chaos najzupełniejszy. Nastąpiło bowiem nagłe zatrzymanie życia społecznego i ekonomicznego. Przerwana komunikacja i poczta.
Listy i telegramy dochodzą albo nie dochodzą. Nie wie się nic dokładnie, a opowiada się o rzeczach najnieprawdopodobniejszych. Niezliczona ilość samobójstw. Mnóstwo warjatów. A zbrodnie! Zbrodnie odosobnione i popełniane grupami, bunty, rabunki w sklepach i kościołach. To chaos, ciemność!
Pokład mułu nie był zbyt gruby, tak że oddział mógł przejść bez żadnego niebezpieczeństwa. Zresztą ślady kroków znaczyły się wszędzie na wilgotnej ziemi. Minęli szkielet statku, dookoła którego ludzie rozłożyli się na obozowisko.
Jedni starali się przebić deski, inni przedostawali się przez nadwyrężony komin. Rozbijano drzewo młotkami. Dobierano się do skrzyń z prowiantami, mniej lub więcej nienaruszonemi. Siedząc na deskach kobiety w łachmanach wyczekiwały, podczas gdy dzieci brudne i obdarte, bawiły się, biegały i skakały, a — pierwsza oznaka organizacji socjalnej — wędrowny kramarz z beczułką piwa na plecach proponował swój towar, podczas gdy dwie dziewczyny ustawiły sobie z desek rodzaj stołu i sprzedawały herbatę i whisky.
Dalej napotkali drugie obozowisko, a ze wszystkich stron widać było włóczęgów spieszących odkryć coś nieznanego.
Cudownie! zawołał Szymon. Przed nami rozciąga się nieprzejrzana Prerja z wszystkiemi swemi tajemnicami i zasadzkami. Jesteśmy na drodze wojny i wódz Czerwonoskórych prowadzi nas! Po dwóch godzinach marszu w dobrem tempie Prerja przedstawiała się jak olbrzymie pole faliste, gdzie muł i piasek zmieniały się kolejno, a rzeki jakby wahające się, bez głębokości, szukały sobie odpowiedniego łożyska. Nad tem wszystkiem zwisała mgła niska, nieprzejrzysta i nieruchoma, jakby potężny a mocny pułap.
— Mistrzu drogi! proszę popatrzeć, coza cud! zawołał Szymon, podczas gdy z oddziałem posuwali się wąską wstęgą żwiru, wijącą się przed nimi jak droga w parku między falowaniem gazonów, coza cud ta cała historja! Wypadek straszny, nie przeczę, kataklizm okropny, cierpienia nadludzkie, śmierci i żałoby, ale przygoda najbardziej niezwykła i najpiękniejsza, jaką można wymarzyć w moim wieku. Wszystko to jest nadzwyczajne, bajkowe, cudowne!
— Cudowne, istotnie, mówił ojciec Calcaire, który wierny swej misji, prowadził wciąż swe naukowe badania. Cudowne! I tak sama obecność tego tutaj żwiru, tych kamyczków, jest już zjawiskiem nadzwyczajnem, wymagającem wielu wyjaśnień. A dalej — uważasz, tam, widzisz tę ławicę dużych ryb złotych, leżących brzuszkami do góry...
— Tak, tak, mój stary mistrzu, przerwał mu Szymon. Jest rzeczą niemożliwą, by taka straszliwa katastrofa nie była początkiem nowej ery! Gdy popatrzę w przyszłość, tak jak się patrzy czasem na obraz przez przymknięte powieki, widzę...
Ach, co ja widzę! Co ja sobie wyobrażam! Jaki dramat szaleństwa, namiętności, nienawiści, miłości, gwałtu i wysiłków szlachetnych! Wchodzimy w okres wyładowującej się energji, kiedy napięcie woli uderza do głowy, jak wino szlachetne!
Entuzjazm młodzieńca wydawał się dziwnym staremu uczonemu, który oddalił się od swego towarzysza zbyt rozlewnego mrucząc:
— Szymonie, wspomnienie Fenimora Coopera sprawia, że tracisz głowę. Jesteś zbyt gadatliwy, mój chłopcze.
Jednakże Szymon nie stracił głowy, lecz pożerała go dziwna gorączka, by po nadzwyczajnych przeżyciach dnia przedwczorajszego rzucić się znów w świat czynów niezwykłych.
W rzeczywistości obraz Izabelli był ośrodkiem wszystkich jego marzeń i zamierzeń. Nie troszczył się bynajmniej o cel dokładny i oznaczony swej wyprawy ani o walkę przedsięwziętą, by odzyskać drobny przedmiot. Ukryta w pledzie drogocenna minjatura będzie napewno odnaleziona przez niego. Nie ulegało to wątpliwości! Rolleston? Jego banda opryszków? Ciosy sztyletu w plecy?
Wymysły i twory wyobraźni! Jedyną rzeczywistością była Izabella. Jedyny cel — to wsławienie się jak rycerz zdobywający swą damę!
Teraz już dookoła rozbitych szczątków nie było obozów ani większych grup ludzi, pracujących nad wydobywaniem ukrytych we wnętrzu statków rzeczy, lecz pojawiały się tylko nieliczne postacie włóczęgów, jakby tłum bał się oddalać się od wybrzeża. Ziemia stawała się coraz bardziej nierówna. Ojciec Calcaire wyjaśniał, że dawne pokłady piasku uległy wstrząśnieniom i były przemieszane z twardemi pokładami. Oddział musiał obchodzić rozmaite wzniesienia, które jeszcze nie przybrały kształtów skończonych skał czy pasma gór, bo to czyni jedynie czas, czas, który wydziela, klasyfikuje i organizuje chaos i nadaje formy doskonałe i trwałe.
Oddział przeszedł wbród przez wodę, rozlaną ślicznie między wywyższeniami gruntu i wysypaną jakby białemi kamyczkami na dnie. Dalej grunt się obniżał, tworząc coś w rodzaju wąwozu między dwoma dużemi wzgórzami naniesionego mułu, kędy woda przeciekała wąskim strumyczkiem. Przy wyjściu z tej okolicy koń Indjanina skoczył w bok. Leżał tam człowiek, a raczej klęczał, wijąc się z bólu, z twarzą całą zakrwawioną. Obok niego leżały zwłoki drugiego.
Antonio i Szymon natychmiast zeskoczyli z koni. Kiedy podniesiono głowę rannego, Szymon zawołał:
— Ależ ja go znam! To William, sekretarz lorda Bakefielda. I tego drugiego poznaję też... Biedny Charlie, służący... Widocznie napadnięto na nich... Co się stało, Williamie? To ja, Szymon Dubosc.
Ranny ledwie mógł mówić; z trudem wyjąkał:
— Lord Bakefield... Lord Bakefield...
— Ale co się stało?
— Wczoraj... wczoraj... napadnięto...
— Wczoraj napadnięto na was... Ale kto?
— Rolleston...
Szymon drgnął:
— Rolleston! To on zabił Charliego?
— Tak... ja... mnie raniono... Całą noc męczyłem się...
wołałem ratunku. A przed chwilą napadł znowu inny...
Antonio zabrał głos:
— Napadli na pana znowu, nieprawdaż? Jakiś włóczęga, rabuś, żądny zdobyczy? A słysząc zbliżające się nasze kroki, uderzył pana i uciekł? Więc będzie ten zbój gdzieś jeszcze niedaleko?
— Tam... tam... szepnął William, próbując wyciągnąć rękę.
Indjanin wskazał na ziemi ślady kroków, oddalających się na lewo, za wzgórza.
— Oto ślad, rzekł.
Szymon wskoczył na konia.
— Poco? W jakim celu? zaprotestował Antonio.
— Jakto! Trzeba ukarać winowajcę! zawołał Szymon oddalając się galopem. Jeden z towarzyszy popędził za nim, ten właśnie, który jechał na czwartym koniu, a którego Indjanin przedstawił jako swojego przyjaciela, bez wymienienia nazwiska.
W odległości jakich pięciuset kroków z za olbrzymich złomów kamiennych wysunął się człowiek i zaczął uciekać.
Za parę chwil Szymon zbliżył się do złomów i zawołał:
— Widzę go! Właśnie okrąża staw, przez który przeszliśmy! Jedźmy wprost naprzód!
I zawrócił konia swego wprost w wodę, w tem miejscu płytką na pozór, ale o dnie tak pokrytem mułem, iż konie zapadały i z trudnością mogły brnąć. Kiedy przybyli na drugi brzeg, uciekający odwrócił się, a widząc, iż ściga go tylko dwóch ludzi, zatrzymał się, chwycił strzelbę, i złożył się do strzału.
— Stać! Bo strzelam! zawołał groźnie.
Było jednakże już zapóźno i Szymon nie mógł powstrzymać rozpędzonego wierzchowca. W chwili gdy rozległ się odgłos strzału, znajdował się zaledwie o jakie dwadzieścia metrów od zabójcy. Lecz w tejże sekundzie drugi jeździec rzucił się pomiędzy nich, trzymając swego konia, stającego dęba, jak wał ochronny przed Szymonem. Biedne zwierzę otrzymało strzał w brzuch i upadło.
— Dzięki, przyjacielu, uratowałeś mi życie! zawołał Szymon, poniechając dalszego ścigania. Zeskoczył z konia, by przyjść z pomocą towarzyszowi swemu.
Towarzysz ten jednakże znajdował się w bardzo niemiłej i złej pozycji, koń bowiem, padając, przygniótł go swym ciężarem. Nie współdziałał on wcale ze staraniami Szymona, który z trudem wyciągnął go z pod konia i wówczas dopiero zauważył, że jeździec zemdlał.
— Dziwne to, pomyślał Szymon. Przecież te zuchy nie mają zwyczaju mdleć z powodu upadku z konia...
Ukląkł przy zemdlonym, a widząc, że oddycha bardzo słabo, rozluźnił kołnierz i odpiął parę guzików u koszuli. Zdumiał się... i poraź pierwszy spojrzał na swego towarzysza, który dotychczas pod wielkim kapeluszem filcowym wydawał mu się zupełnie podobny do innych Indjan z eskorty. Kapelusz spadł.
Szymon prędko zdjął chustkę z żółtego jedwabiu opasującą czoło i kark.
Wówczas rozsypało się bogactwo kruczych loków.
— Młoda kobieta, szepnął... Dolores...
Znowu przed oczami miał wizję niezwykłej urody, do której pamięć jego kilkakrotnie powracała od dnia przed wczorajszego, bez najmniejszej, zresztą, przymieszki jakiegoś pomieszania. Podziwiał ją jedynie. A podziw ten trudny był do ukrycia, bo młoda kobieta, otwierając oczy, spostrzegła go we wzroku jego. Uśmiechnęła się...
— Już mi lepiej, rzekła. Chwilowe odurzenie.
— Nie cierpi pani?
— Nie. jestem zresztą przyzwyczajona do wypadków. W kinie często muszę padać z konia... Ten nie żyje? Biedne zwierzę!...
Szymon powiedział:
— Pani uratowała mi życie.
— Skwitowaliśmy się więc, odpowiedziała poprostu. Wyraz jej był pełen powagi, co zgadzało się zresztą z jej twarzą nieco surową, jedną z tych pięknych twarzy, tak dziwnie mylących człowieka przez zestawienie skrajności: namiętne a czyste, szlachetne a zmysłowe, myślące a prorokujące...
Szymon wykorzystał spotkanie, by zapytać znienacka:
— Czy to pani wchodziła do mego pokoju, najpierw w dzień, a potem w nocy? ostatniej nocy?
Dolores zarumieniła się, odpowiedziała jednak:
— To ja.
A na poruszenie Szymona dodała:
— Była niespokojna. Mordowano w mieście i w hotelu.
Obowiązkiem moim było czuwać nad panem... pan uratował mi życie...
Powtórzył:
— Dziękuję pani.
— Nie, proszę nie dziękować. Robię to wbrew mej woli...
od dwóch dni... Pan wydaje mi się taki inny, niż wszyscy mężczyźni!... Ale nie powinnam tak mówić do pana... Proszę się nie gniewać...
Wyciągnęła rękę do Szymona, gdy nagle zaczęła nasłuchiwać. Po chwili zapięła koszulę, zawiązała włosy chustką i, nasunęła kapelusz na oczy.
— To Antonio, rzekł, a głos jej drżał nieco. Posłyszał zapewne strzał. Niechże nie domyśla się, że pan mnie poznał, dobrze?
— Dlaczego? zapytał Szymon ze zdziwieniem.
Odpowiedziała z pewnem zakłopotaniem:
— Tak będzie lepiej... Antonio jest bardzo surowy...
Zabronił mi brać udział w wyprawie... I dopiero w chwili, gdy przedstawił panu trzech Indjan z eskorty, poznał mnie... wzięłam bowiem sobie konia czwartego Indjanina... Więc nieprawdaż?...
Nie skończyła. Pomiędzy wzgórzami wynurzyła się sylwetka jeźdźca. Kiedy podjechał, Dolores właśnie skończyła rozjuczać padłego konia i przymocowywała torbę obok siodła Szymona. Antonio nie zapytał o nic. Nie padło żadne wyjaśnienie: Jednym rzutem oka zrekonstruował przebieg zajścia, obejrzał nieżywe zwierzę i nazywając kobietę jej imieniem — być może, by pokazać, że trudno go oszukać — rzekł:
— Weźmiesz mego konia, Dolores.
Czy była to zwykła zażyłość koleżeńska, czy też rozmyślne zwracanie się per ty mężczyzny, który pragnie wobec drugiego mężczyzny, zaznaczyć swoje prawa, czy też pretensje? Głos nie był rozkazujący, lecz Szymon złowił spojrzenie, pełne wyzwania i gniewu. Zresztą nie zwrócił na to baczniejszej uwagi, mniej go bowiem obchodziły nieznane przyczyny, będące podstawą postępowania Dolores i Antonia, niż kwestja wyjaśnienia zagadki, skąd znalazł się na ich drodze sekretarz lorda Bakefielda.
— Czy mówił on co jeszcze, zapytał Antonia, kroczącego obok jego konia.
— Nie. Umarł, nie złożywszy żadnych zeznań.
— Ach... umarł biedak... A pan nic nie znalazł?
— Nie.
— Co należy przypuszczać? Czy William i Charlie byli wysłani do statku Reine-Mary przez lorda Bakefielda i jego córkę — czy mieli mnie odnaleść i dopomóc w poszukiwaniach? Czy też udali się na tę wyprawę na swój rachunek?
Niebawem złączyli się z trzema piechurami eskorty.
Właśnie ojciec Calcaire, trzymając w ręce garść muszelek, miał dla nich wykład o geologji. Piechury spali.
— Ja pójdę naprzód, zadecydował Antonio. Konie nasze są i tak zmęczone i muszą odpocząć. Za godzinę idźcie dalej drogą, którą wam będę wskazywał, sypiąc białe kamyczki. Pan Dubosc może jechać stępa. A towarzysze moi są w stanie iść pieszo i to pospiesznie!
Po tych słowach wziął Szymona na bok i utkwiwszy wzrok w jego oczach, rzekł tajemniczo:
— Proszę strzedz się Dolores. Jest to kobieta, której nie należy ufać. Widziałem już mężczyzn, tracących dla niej głowę.
Szymon uśmiechnął się i nie mógł powstrzymać się od powiedzenia:
— Rysie Oko należy może do ich liczby?
Indjanin powtórzył ostrzegawczo:
— Proszę jej nie ufać, panie Dubosc!
∗
∗ ∗ |
Szymon zjadł śniadanie, wyciągnął się na piasku i wypalił kilka papierosów. Dolores zajęła się swem ubraniem, rozpruwając umiejętnie pewne fałdy i zeszycia szerokich spodni, tak, że wyglądały jak spódniczka.
Za godzinę, gdy się przygotowano do dalszego pochodu, uwagę Szymona zwróciły podniesione głosy.
W pewnem oddaleniu przy koniu stała Dolores, a naprzeciw niej jeden Indjanin i rozmawiali z sobą w języku nieznanym dla Szymona tak żywo i gwałtownie, że wyglądało to na kłótnię. Zaś bracia Mazzani spoglądali na nich z drwiącym uśmiechem.
Dolores zamilkła, skrzyżowała ręce na piersiach i pogardliwie patrzyła na swego przeciwnika. Forsetta gestykulował, twarz jego wyrażała żywą grę namiętności, oczy ciskały płomienie.
Nagle schwycił ją za obie ręce i przyciągając do siebie, szukał jej ust.
Szymon zerwał się. Nie zdążył jednak interwenjować: Indjanin bowiem odskoczył, ukłuty w gardło sztyletem, który Dolores trzymała przed sobą, oparłszy rękojeść o pierś, a ostrzem grożąc śmiałkowi.
Zajście to nie wywołało żadnych usprawiedliwień. Indjanin oddalił się, mrucząc złowrogo. Ojciec Calcaire naturalnie nic nie zauważył i zbliżył się do Szymona, mówiąc mu o swoich poszukiwaniach. A podczas gdy dziewczyna z zimną Krwią przyciągała popręgi u konia, Szymon pomyślał:
— Cóż u djabła dzieje się między tymi ludźmi?
Nie tracił jednak czasu na wyjaśnienie kwestji.
Kierując się białemi kamyczkami, sypanemi przez Rysie Oko za jakieś trzy godziny spotkali Antonia, gdy nachylony, badał na ziemi odbitki kroków ludzkich.
— Tak, rzekł do Szymona. Znalazłem trzynaście śladów poszczególnych, pozostawionych przez ludzi, którzy napewno nie podróżują razem. Prócz tych trzynastu zbójów — bo trzeba być awanturnikiem, aby zapuścić się na ten ląd — dwie grupy posuwają się przed nami. Grupa, złożona z czterech jeźdźców, idzie najpierw, potem — me mogę określić o ile godzin później — siedmiu pieszych tworzy bandę Rollestona. Oto widzi pan tutaj odcisk podeszwy gumowej w kratę?
— Tak jest, istotnie, potwierdził Szymon, poznając ślad widziany już przedwczoraj. I jakież należy wyciągnąć wnioski?
— Sądzę, ze jakeśmy to już przypuszczali, Rolleston udał się na połów i że wszyscy, których ślady widzimy, pojedynczy zbóje, czy tez bandy, kierują się ku Reine-Mary, ostatniego wielkiego statku, który zatonął, a który powinien być najbliżej ego brzegu. Spieszą się więc, by obłowić się i rabować, co się da.
—Idźmy, idźmy już! naglił Szymon, niespokojny na myśl, że mogłoby mu się nie udać spełnienie zadania, jakie włożyła na niego Izabella.
Coraz to nowe ślady dołączały się do dawnych. Wreszcie było ich tyle i tak poplątanych, że Antonio zrezygnował z obliczania ich, a śledził jedynie odciski podeszew gumowych.
Również ślady kopyt końskich wybijały się dość jasno.
Szli tak dość długo. Krajobraz nie zmieniał się wcale: równiny, wydmy piasczyste, pola mułu, sadzawki wody, pozo stawionej przez uciekające morze, pełne rozmaitych ryb. Było to nadzwyczaj monotonne, nużące, bez piękna i wielkości, lecz dziwne jak wszystko, czego się nigdy nie widziało i jak wszystko, co jest bezkształtne jeszcze.
— Zbliżamy się, rzekł Szymon.
— Tak, istotnie, potwierdził Indjanin, ślady zbiegają się z wszystkich stron, a nawet można rozpoznać tu kroki powracających już na północ, widocznie z łupem.
Było około czwartej popołudniu. Najmniejsze pęknięcie nie przerywało niskiego pułapu chmur nieruchomych. Deszcz padał dużemi, rzadkiemi kroplami. Poraź pierwszy usłyszeli w nowym kraju warkot samolotu, unoszącego się nad nieprzebytą przeszkodą. Przeszli jeszcze parę łagodnych wzgórz. I nagle ukazał się olbrzymi kadłub. Był to statek „Reine-Mary” zgięty we dwoje, prawie złamany, jak dziecinna zabawka.
I nic nie mogło być bardziej żałosnego, nic nie dawało bardziej ponurego wyobrażenia o potędze zniszczenia, jak te dwie znieruchomiałe połowy olbrzymiego tworu rąk ludzkich. Dokoła nie było nikogo.
Wzruszenie Szymona było wielkie na widok tego, co pozostało ze statku, którego zatonięcia był przecież świadkiem.
Jechał teraz z uczuciem, jakiego doznajemy, wchodząc do grobowca, gdzie znajdują się cienie blizkich nam zmarłych. Wspominał trzech duchownych i rodzinę francuską i kapitana.
Zadrżał na wspomnienie chwili, kiedy wysiłkiem swej woli i miłości pociągnął Izabellę z sobą w przepaść, w odmęt wodny...
Zatrzymano się. Szymon pozostawił konia swego Indjanom i udał się na poszukiwanie w towarzystwie Antonia. Rafa okrętu, zagłębiając się w ziemię, wyryła rów szeroki. Szymon uchwycił się sznura, zwisającego ze steru i pomagając sobie nogami i kolanami, dostał się na parapet. Chociaż pokład był bardzo pochylony i pokryty grubą warstwą lepkiego błota, pobiegł na miejsce, gdzie siedzieli pamiętnej chwili z miss Bakefield. Z ławek pozostały tylko ślady, natomiast balustrada żelazna przetrwała kataklizm, a pled Izabelli, przymocowany do barjery, znajdował się w całości, coprawda skurczony bardzo i ociężały od wody, kapiącej zeń kroplami, ale jak przed zatonięciem, ściśnięty dobrze rzemykami.
Szymon zasunął ręce pomiędzy wilgotne fałdy, tak jak to wówczas zrobiła miss Bakefield. Nie napotykając szukanego przedmiotu, chciał zdjąć paski, jednakże rzemienie namokły i nabrzmiały od wilgoci, nie dając się wyciągnąć z klamry. W ówczas wyjął nóż, poprzecinał skórę i rozwinął pled. Minjatury wysadzanej perłami nie było. Znalazł tam jednak coś innego. Kartkę papieru, przypiętą szpilką. Zdjął ją i rozwinął.
Zawierała kilka słów, napisanych pospiesznie ręką Izabelli, widocznie przeznaczonych dla niego:
— „Miałem nadzieję zobaczyć pana. Czy pan nie otrzymał mego listu? Spędziliśmy noc tutaj — w jakiem straszliwem piekle! — i udajemy się w dalszą podróż. Jestem niespokojna. Czuję, że krążą w około nas. Czemuż tu pana niema!”
— Och, wyjąkał Szymon, czyż to możliwe!
Pokazał list Indjaninowi, dodając:
— Miss Bakefield!...Tutaj spędziła noc!... ze swoim ojcem... I są już daleko!... Ale gdzie? Jak ocalić ją z tylu niebezpieczeństw i zasadzek?
Rysie Oko przeczytał list i po namyśle rzekł:
— Nie wrócili na północ... Bo widziałbym ich ślady.
— Więc?
— Więc... ja nie wiem.
— Ależ to straszne! Proszę pana, Antonio, niechże pan pomyśli o wszystkiem, co jej grozi... O Rollstonie, który za nią goni... O tej ziemi dzikiej, gdzie krążą tylko bandyci i awanturnicy!... To potworne!