Sylwandira/Tom II/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sylwandira |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Drukarnia S. Orgelbranda |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński |
Tytuł orygin. | Sylvandire |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Baron znalazł Rogera spokojnym i mocno trwającym w swojém postanowieniu. Gdyby zamiar przez niego powzięty, był następstwem egzaltacyi, baron mógłby miéć nadzieję, że z uspokojeniem umysłu, zamiar ów spełzłby na niczém; lecz rzeczy miały się inaczéj, i okoliczność była tém ważniejszą, że w owéj epoce rządów Ludwika XIV, a raczéj pani de Maintenou, gdy wszystko zwracało się do religii, naczelnicy kongregacyi i przełożeni klasztorów, mając zapewnioną opiekę, wywierali wielki wpływ na umysły, tak, że wiele bardzo młodzieży płci obojéj z piérwszych rodzin Francyi, wstąpiło do klasztorów, pomimo oporu rodziców i krewnych.
Nie widząc przeto innego środka, baron postanowił sam swojemi przełożeniami wybić z głowy ten zamiar kawalerowi; lecz na wszystkie prośby jego, Roger odpowiadał, że posłuszny był wewnętrznemu głosowi, którym odzywało się do niego sumienie, i od chwili, jak utracił jedyne dobro jakie przywięzywało go do ziemi, czuł w sobie niecofnione powołanie.
Wówczas baron udał się do ojca rektora, prosząc go, aby mu pomógł zwalczyć postanowienie syna; lecz ten odpowiedział, że byłoby obrazą Najwyższego, chcieć odwrócić od nieba duszę, która pragnęła zbawienia, i przyrzekł tylko, że nie będzie sam naprowadzał Rogera na drogę, którą dobrowolnie obrał. Baron rzeczywiście nie mógł więcéj żądać.
Cztéry dni upłynęło w tym stanie rzeczy; nareszcie, piątego wieczorem, przybył list od baronowéj, która uwiadomiona o wszystkiém przez męża, prosiła kawalera, aby nim poweźmie ostateczne postanowienie, przybył przepędzić dwa tygodnie w Anguilhem, przyrzekając mu, że jeżeli po upływie tego czasu, będzie trwał jeszcze w swoim zamiarze, pozostawi mu wszelką wolność. Żądanie to było tak rozsądne, że Roger zgodził się na nie natychmiast.
Nazajutrz, otrzymawszy błogosławieństwo ojca rektora, przyszły Jezuita wyjechał do Anguilhem, w towarzystwie ojca i ks. Dubuquoi, którzy przeklinali w głębi serca dzień fatalny, w którym panna de Beuzerie pojawiła się w Anguilhem.
Baronowa użyła także wszelkich środków w celu przekonania syna; lecz pomimo największych usiłowań, nie mogła zwyciężyć jego uporu. Z drugiéj strony, ojciec napróżno wspomina mu o polowaniu, konnych przejażdżkach, fechtowaniu; na wszystkie te zaczepki, Roger odpowiadał, że światowe ćwiczenia, nie przystawały wcale człowiekowi, którego zamiarem było oddać się Panu Bogu.
Dwanaście dni upłynęło, w czasie których baronowa wznawiała kilka razy, lecz zawsze bezskutecznie swoje prośby. Nareszcie, zdawała się sama zrzekać wszelkiéj nadziei, i Roger uwolniony został od jéj przekonywających nalegań, na które wszakże zawsze odpowiadał z stałością połączoną z czcią i uszanowaniem. Cały dzień trzynasty upłynął więc smutnie i prawie w milczeniu; gdy bowiem przestano mówić o powołaniu Rogera, którém od czasu jego przybycia wyłącznie się zajmowano, zabrakło przedmiotu do rozmów.
Wieczór był jeszcze smutniejszy niż dzień cały, i wszyscy udali się wcześnie na spoczynek. Roger, jak wszyscy, odmówił modlitwy przed wielkim obrazem przedstawiającym Chrystusa na Kalwaryi, który podczas swojéj ostatniéj bytności, przejęty już uczuciami religijnemi, kazał przenieść z dawnéj kaplicy zamkowéj, obecnie obróconéj na lamus, do swojego sypialnego pokoju. Następnie odprawiwszy modły, położył się w łóżku, i wpadł wkrótce w ten rodzaj pół-senności, który nie jest ani czuwaniem, ani téż snem.
Gasząc światło, Roger zauważał okoliczność będącą zapewnie skutkiem przypadku, lecz którą w swojém pobożném zachwyceniu przypisał szczególnéj łasce, jaką niebo zlewało na niego: promień światła księżycowego dobywając się przez okienko wykrojone w wierzchniéj części okiennicy, oświecił święty obraz zawieszony naprzeciwko jego łóżka; gdy z oczyma wlepionemi w ten obraz, pełen pobożnych marzeń, zaczynał powoli ulegać wpływowi snu, zdawało mu się, że obraz usuwał się i na jego miejscu ukazywała się postać dziewicy w długiéj bialéj sukni z twarzą pokrytą zasłoną; następnie, gdy obraz zniknął zupełnie i promień księżyca oblał widziadło bladém światłem, postać podniosła zwolna zasłonę, i Roger, drżąc zarazem z radości i przestrachu, poznał Konstancyją.
Piérwszém poruszeniem młodzieńca, było podniéść się na łóżku i wyciągnąć ręce do czarującego widziadła, które zstąpiło do niego z pomiędzy aniołów; lecz cień uczynił poruszenie ręką, nakazując Rogerowi aby pozostał na miejscu, i głosem, którego każde brzmienie dochodziło aż do głębi serca młodzieńca:
— Rogerze, — rzekł, — Bóg pozwolił mi wyjść z grobu, aby ci powiedziéć, że ofiara, jaką chcesz uczynić mojéj pamięci jest za wielką; twojém przeznaczeniem nie jest zagrzebać się w klasztorze, lecz uświetnić imię ojców, które zgasłoby wraz z tobą; wyrzecz się więc swojego zamiaru. Proszę cię o to, a jeżeli trzeba, rozkazuję. Bądź zdrów Rogerze, pamiętaj o tém co ci mówię, gdyż to jest wola Boga.
Po tych słowach widziadło znikło, i obraz zajął znowu miejsce, na którém się przedtem znajdował.
Przez cały czas trwania zjawiska, Roger, z czołem potem oblanym, pozostał bez tchu i poruszenia; lecz skoro tylko znikło, wątpiąc o swoich zmysłach poskoczył przekonać się, czy obraz był na swojém miejscu; dotknął rękoma ram, płótna, i przekonał się, że nikt nie mógł wejść, ani wyjść z jego pokoju, którego drzwi zresztą sam zamknął. Istotnie więc, cień Konstancyi ukazał mu się.
Łatwo zgadnąć, jak Roger przepędził resztę nocy: dopóki dzień nie zajaśniał, nie zachował ani cienia wątpliwości o istocie zjawiska; lecz, gdy brzask poranku zastąpił tajemniczą i uroczystą zasłonę nocy, kamienie fantastycznéj budowy jego marzeń, odrywały się i spadały jeden po drugim, i z najgłębszego przekonania przeszedł do zupełnego niedowiarstwa.
Jednak przez cały dzień był niespokojny i zamyślony; kilka razy matka zapytywała go, co spowodowało w nim od wczoraj tak widoczną zmianę; lecz na każde zapytanie otrzymywała tylko w odpowiedzi uśmiech smutny i pełen melancholii.
W ciągu dnia jednakże, Roger wyszedł z zamku i udał się na przechadzkę do otaczającego lasku. Kiedy niekiedy czerwieniał nagle, jak gdyby wszystka krew z serca biła mu do głowy; niekiedy wzdrygał się, i zdawał śledziéć wśród drzew oczyma jaki obłędny cień widzialny tylko dla niego; poczém głębokie westchnienie wydobywało się z jego piersi i dwie wielkie łzy spływały po licach. Było to wiele dla Rogera, który przeszło od sześciu miesięcy nie płakał.
Roger oczekiwał nocy z niespokojnością połączoną z obawą, Kilka razy w czasie wieczerzy, matka, która niespuszczała go z oczu, uważała, że bladł i czerwieniał na przemiany, oraz, że ocierał pokryjomu krople potu spływające mu po twarzy. O téj saméj godzinie co dnia poprzedzającego, wyszedł z sali jadalnéj i udał się do swojego pokoju.
Powiedzieliśmy, jak wraz ze dniem najprzód wątpliwość, późniéj pewność że to mniemane zjawisko było tylko snem, następowały w myślę Rogera; teraz zaś przeciwnie, w miarę zbliżania się nocy, zwłaszcza gdy położywszy się w łóżko, zgasił światło, i ujrzał ten sam promień księżyca oświecający obraz, cała jego wiara wróciła i był przekonany, że ów mniemany sen był rzeczywistością.
Godzina prawie upłynęła: Roger z oczyma wlepionemi w nieruchomy obraz, słyszał tylko bicia swojego serca: nareszcie zdawało mu się, że rama zaczęła się poruszać, i że jak wczoraj, obraz usuwał się. Za chwilę, nie miał wątpliwości, gdyż zaczynał dostrzegać białą suknię Konstancyi, potém młoda dziewica ukazała się w zupełności: cud wczorajszy powtórzył się.
— Rogerze, — rzekła, — nie uwierzyłeś moim słowom, i Bóg pozwolił, abym ci je powtórzyła. Rogerze, wyrzecz się tego nieszczęsnego postanowienia, które przywodzi do rozpaczy twoję rodzinę; Rogerze, nie przyjmuję ofiary, którą chcesz dla mnie uczynić; stworzony jesteś dla świata, a nie dla klasztoru; żyj dla świata i bądź szczęśliwy.
Następnie, jak gdyby tą razą cień młodéj dziewczyny obawiał się jeszcze, aby wątpliwość nie zniszczyła wrażenia sprawionego przez jego obecność, odpięła od gorsu bukiet fijołków podobny do tego, jaki za życia upuściła na kurytarzu klasztoru w Chinon, i wyciągając rękę dla pożegnania Rogera, upuściła go na podłogę.
Roger wyskoczył z łóżka, lecz już obraz zajął dawne miejsce. Żaden ślad zjawiska nie pozostał; oprócz bukietu fijołków, który z poruszeniem zarazem pełnem radości i obawy, kawaler przycisnął do ust.
Tą razą nie można było wątpić: dowód materyjalny, widoczny, dotykalny, ukazania się zachwycającego widma, pozostał w rękach Rogera. Młodzieniec położył się przyciskając bukiet do serca i spodziewając się ciągle jakiego zjawiska. Lecz nadaremnie.
Obudził się wraz ze dniem. Tą razą, jak dnia poprzedzającego, chciał z razu wierzyć, że to wszystko mu się tylko śniło; lecz w ręku miał bukiet, który otrzymał od Konstancyi. O! tą rażą, istotnie jéj cień, wywołany z grobu cudem miłości, ukazał się jego oczom.
Była to wilija dnia w którym Roger miał powrócić do Amboise; lecz czy w Amboise, czarujące widziadło będzie śmiało ukazywać mu się, pośród tych ludzi czarno ubranych? Zresztą, powrócić, niebyłoż to okazać się nieposłusznym rozkazom istoty, którą tak kochał?
Lecz jak cofnąć postanowienie tak publicznie powzięte? Jak, opierając się dotąd wszystkim naleganiom rodziców, samemu przedłużyć teraz pobyt w Anguilhem? Było to niepodobieństwem, co większa, byłoby śmiesznością.
Dzień upłynął przeto śród wzajemnego przymusu. Baron, jak zawsze, zdawał się zgadzać z stanem rzeczy; lecz biédna matka nie traciła z oczu syna; widocznie obawa odmównéj odpowiedzi, wstrzymywała jéj prośbę; z swojéj strony, Roger pragnął tylko aby go zatrzymano; tym sposobem trzeba było okazać, aby się oboje porozumieli; tę okazyję sprowadził ks. Dubuquoi zapytując swojego ucznia, o któréj godzinie nazajutrz chciał odjechać. Roger zmięszał się i nie dał żadnéj odpowiedzi. Wtedy baronowa rzuciła mu się na szyję zapytując, czy istotnie nieodmienném jego postanowieniem było opuścić dom rodzicielski. Wówczas Roger nie mógł powściągnąć łez, i głosem uległym, pełnym hypokryzyi dla nas, którzy wiémy jaka przyczyna nim powodowała:
— Wszak jesteś pani moją matką, — rzekł, — i winienem ci uległość. Rozkazuj przeto, a będę ci posłusznym.
Baronowa wydała krzyk radości, i pobiegła opowiadać po całym domu, że jéj syn zostaje jeszcze na dłużéj, a może nawet wcale nie odjedzie.
Roger oddalił się wieczorem o téj saméj godzinie co dnia poprzedzającego: pragnął jak najprędzéj być w swoim pokoju, obawiał się tylko, aby śliczny duch, który mu się ukazywał, i który wiedział zapewnie o jego postanowieniu, nie uznał, że posłannictwo jego już skończone, i nie przestał go odwiedzać; ta myśl niepokoiła Rogera, który zaczynał przyzwyczajać się do pięknego widma.
Przeto zamknąwszy się w swoim pokoju, Roger nie tracąc czasu położył się i zgasił światło; lecz że księżyc właśnie zaczynał ubywać, promień oświecający, który już wczoraj spóźnił trochę, dziś jeszcze dłużéj zwlekał swoje ukazanie się. Nareszcie, oświeciwszy kolejno ścianę, od narożnika pokoju aż do ram, zabłysnął na obrazie: była to chwila, któréj z taką niecierpliwością wyglądał Roger. Nigdy téż żadne zaklęcie, nie wymówione było z większym zapałem przez czarownika, jak prośba, która wydobyła się z ust biédnego kawalera, o ukazanie się Konstancyi. Dla tego téż prośba ta została wysłuchaną.
Tą razą znowu, obraz, jak dwóch dni poprzedzających, usunął się, białe widziadło ukazało się. Roger wydał okrzyk radości.
— Tak, to ja, — rzekł cień, — ja, przybywam cię pożegnać. Bądź zdrów przeto, usłuchałeś rozkazów Najwyższego. On ci to nagrodzi, spodziewam się. Żegnam cię, żegnam.
I gdy wymówiwszy te słowa, cień znikał, zdawało się Rogerowi, że usłyszał dwa lub trzy łkania źle przytłumione, które dowodziły, że to nowe rozłączenie równie przykrém było zmarłéj, jak i żyjącemu.
— O! nie, nie, — zawołał Roger, wyskakując z łóżka; — o! nie, żadnego pożegnania! O! gdybym wiedział, że cię już nigdy ujrzéć nie mam, Konstancyjo, Konstancyjo! ja bym oszalał.
I Roger padł na kolana z rękoma wyciągniętemi przed obrazem, błagając Tego, który tyle ucierpiał, aby się ulitował nad nim, który także wiele cierpiał.
Lecz Roger wzywał już tylko nieczuły obraz, nieme płótno, Roger był sam, ostatnie brzmienie głosu Konstancyi ucichło: cień zniknął.
Wówczas przygnębiony boleścią, powrócił do łóżka; słyszał pożegnanie Konstancyi, jego obawa ziściła się, to ukazanie się było ostatnie; kamień, który spadł nad grobem, nie uchyli się już więcéj.
Zdawało się Rogerowi, że utracił Konstancyją po raz drugi. Przeto godzinę przepędził w gorączkowém poruszeniu, które nazwaćby można rozpaczą. To pożegnanie powtórzone trzy razy, a dwa ostatnie ze łkaniem, to pożegnanie brzmiało mu ustawicznie w uszach, i sam, nie wiedząc co mówił, powtarzał mimo woli: Żegnam cię! żegnam!
Nagle, zdawało się Rogerowi, że odgłos lekkich kroków, odgłos zaledwie słyszany, odgłos jakiby czyniła Sylfida stąpając po kwiatach, dawał się słyszéć po za ścianą. Roger uniósł się na łóżku, nie śmiejąc oddychać, a drżąc zarazem z nadziei i obawy, z oczyma wlepionemi w obraz pogrążony teraz w ciemności; lecz pomimo ciemności, zdawało mu się że ramy, które same tylko można było dostrzedz, poruszały się znowu; wkrótce nie miał już wątpliwości: obraz usuwał się.
Konstancyja ukazała się po raz drugi, lecz tą rażą cień odłączył się od ściany, i skoczywszy lekko na ziemię, pobiegł ku młodzieńcowi wołając:
— Rogerze! Rogerze! ja nie umarłam!
ja nie jestem cieniem Konstancyi! Jestem prawdziwą Konstancyją!
I w téjże saméj chwili, kawaler, prawie szalony z radości, poczuł że istotnie nie cień, lecz ciało ściskał w swojém objęciu.