<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


SYLWANDIRA.
ROMANS
ALEKSANDRA DUMAS.
przełożył z francuskiego
J. B.

WARSZAWA.

1852.



Wolno drukować z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu prawem przepisanéj liczby egzemplarzy.
w Warszawie dnia 23 Listopada (5 Grudnia) 1851 r.

Cenzor J. Tugendhold.






I.
Kto był kawaler Roger Tankred d’Anguilhem i jego rodzina w roku 1708.

Na początku ośmnastego wieku, to jest w epoce wypadków, które zamierzyliśmy skreślić, Paryż wiele stracił z dawnéj swojéj świetności i znaczenia. Ludwik XIV nie mógł darować stolicy, że gdy był jeszcze dzieckiem, podczas burzliwych dni Frondy, odrzuciła go od swego łona, a ponieważ z równą przyjemnością mścił się na rzeczach jak na ludziach, stworzył Wersal — tego ulubieńca bez zasługi, jak go wówczas nazywano, ażeby pozbawiając stary Luwr swojéj królewskiéj obecności, ukarać go za dawne przewinienie.
Z tego powodu Wersal od dnia, w którym Ludwik XIV przeniósł doń swoję rezydencyją, stał się świetnym punktem królestwa; pochodnią, przy któréj płomieniu opalały skrzydła wszystkie złocone motylki dworu Ludwika XIV. Ten wszakże potężny blask zjednoczony nad Wersalem, zostawiał w cieniu resztę królestwa; — i dla tegoto podczas siedemdziesięcio trzech letniego panowania Ludwika XIV, historyja Wersalu, jest prawie historyją całéj Francyi, a na jéj kartach napotykamy same wielkie imiona; — zaś co do téj dzielnéj i walecznéj szlachty prowincyjonalnéj, która niegdyś stanowiła siłę monarchii, która z Duguesclin’em wypędziła Czarnego księcia z Gujenny, a z Joanną d’Arc króla Henryka VI z Francyi, ta szlachta już nie istniała, a raczéj oddalona od środkowego punktu działań, nie dawała znaku życia.
Żałujemy, że nie możem wybrać naszego bohatéra z pośród tych świetnych dworaków, otaczających bez ustanku króla, uważnych na każde jego skinienie, niepokojących się każdém zmarszczeniem brwi, uszczęśliwionych uśmiechem; — lecz nadejdzie może chwila, że porzucimy wraz z nim jego rodzinny zakątek i wstąpimy w to promieniste koło, otaczające zawsze rezydencyją królewską.
Tymczasem zaś, prosimy czytelnika, aby opuścił Wersal, w którym zresztą obecność pani de Maintenon czyni od niejakiego czasu pobyt dosyć nudnym, i udał się z nami o 58 mil od Paryża, na lewy brzeg Loary, w okolice miasta Loches, na piękną dolinę, położoną między rzekami Indrą i Cher, którą przerzynają gaje, majestatycznie nazywane lasami, i stawy, którym dają okazałe miano jezior.
Ta okolica była prawdziwém gniazdem szlachty, gdzie wegetowali potomkowie wszystkich tych wielkich rodzin, które uciskane najprzód przez Ludwika XI, następnie pozbawione zostały przedniejszych głów swoich za rządów Ryszeliego; dzięki przeto zrujnowanym zamkom, skonfiskowanym majątkom, ograniczonym przywilejom, wszyscy ci dzielni wieśniacy, szlachetni jak Charlemagne, byli biédni jak Gauthier, bez-grosza. Niegdyś rozbijając po drogach pod Filipem Augustem i Ludwikiem IX, byli wodzami partyzantów, pod Filipem Pięknym i Karolem V; kapitanami pod Franciszkiem I i Henrykiem II; nakoniec chorążemi lub sierżantami w wojskach Henryka IV i Ludwika XIII; wreszcie, nie mając sposobności nawet w ostatnich szeregach wojska dobyć starych szpad swoich przodków, których złocenia rdza potrochu zatarła, zostali tém czém są w epoce niniejszéj powieści; — potomkami najszlachetniejszych, najdawniejszych i najbogatszych rodzin Francyi.
W istocie, jak rzekliśmy, znakomitsza szlachta zbliżyła się po trochu do Wersalu i stara Turenija z przepysznemi swojemi zamkami, emigrowała z ciałami i majątkami w okolice Chartres i Maintenon.
Loches, ulegając powszechnemu upadkowi, przestało być królewskiém miastem, a okoliczni ziemianie, zamieszkując kraj bogaty, spokojny lecz zapomniany, zaczynali czuć stopniowo nad swojemi głowami rozpościerający się całun smętności.
Dla tego téż szlachta, powodowana obrażoną miłością własną, w poruszeniu powszechnéj oppozycyi, nie przestawała nadawać rzeczom nieobecnym nazwisk, które je przypomniały; ich dom zawsze nazywał się zamkiem, mur zewnętrzny wałem, a błotnisty strumyk, w którym żerowały stada kaczek, fossami; był i dziedziniec honorowy, stanowiący jedyne podwórze domu; była sala broni, zwykle owocarnia lub mléczarnia; wreszcie kaplica, którą był zazwyczaj kościołek najbliższéj wsi, oddalonéj na godzinę drogi.
Jednakże wszystkie te osady szlacheckie byłyby gniazdami szczęścia, gdyby ich mieszkańcy nie czuli się poniżonemi, uznając się za nieszczęśliwych. Prawda, że ich próżność była pokryta nieukontentowaniem; że zbyt biédni, ażeby mogli udać się do Wersalu, mówili głośno, że co chwila czyniono im zapomogi, które odrzucali. Ponieważ zaś wszyscy jedno utrzymywali, zmuszeni byli udawać, że sobie wzajemnie wierzą. Rozumie się, że cała ta mała oppozycyja nie przekraczała granic prowincyi, i od pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu lat jak trwała, przechodząc od ojca do syna, nie doszła nigdy do uszu króla.
Zresztą, w tym małym zakątku ziemi, tworzącym część prowincyi, którą nazywają ogrodem Francyi, szlachcic uchodził za bogatego, mając dwa tysiące talarów dochodu; to téż nie wielu dosięgało téj upragnionéj liczby. Ogół szlachty posiadał średnio od dwóch tysięcy pięciuset do trzech tysięcy liwrów dochodu, a niektórzy zmuszeni przestawać na stu piędziesięciu lub dwustu pistolach na rok, znajdowali jeszcze sposób, pomimo tak szczupłéj fortunki, nie pokazywać się zbyt niekorzystnie z rodzinami, niekiedy licznemi, na zgromadzeniach okolicznéj szlachty.
Wprawdzie, wszyscy ci panowie, a raczéj ich przodkowie, posiadali niegdyś prawa i swobody nader rozciągłe, które potrosze zaczynały tracić swoję moc, co nie przeszkadzało im, gdy przypadkiem odczytywali swoje przywileje i okurzali pargaminy, uczuwać ztąd niejaką dumę. Dla tego pewien zagrodnik barona Agenora Palameda d’Anguilhem, przestraszył się nie pomału dnia jednego, gdy jego pan i senior tupając nogami podczas polowania na wilka, odezwał się w te słowa:
„Baronowie d’Anguilhem, mają przywilejem XIII wieku nadane prawo, raz w rok na polowaniu, rozgrzać swoje nogi w wnętrznościach jednego z swych wassali otworzonych przez ich krajczego.”
Rozumie się jednak, że ani godny szlachcic, ani żaden z jego przodków, nie czuł nigdy takiego zimna, aby potrzebował uciec się do tak osobliwego środka.
Ponieważ wymówiliśmy nazwisko barona d’Anguilhem, korzystajmy z sposobności i powiédzmy, kto on był i czém był.
Baron Agenor Palamed d’Anguilhem był jednym z tych możnowładnych właścicieli, których wyliczyliśmy majątki i przywileje: zamieszkiwał zamek w niższéj części doliny, posiadał sześćdziesiąt owiec i sześć krów, sprzedawał na rok za dwieście liwrów wełny, zbierał za trzysta liwrów konopi, razem pięćset liwrów, które wspaniale oddawał pani baronowéj d’Anguilhem na jéj wydatki toaletowe i wychowanie syna.
Pani baronowa Kornelija Atenais d’Anguilhem miała tylko sześć sukien, — lecz te były wszystkie, jeżeli nie najwytworniejszéj elegancyi, to przynajmniéj rzadkiéj piękności. Jedna sięgała epoki jéj zamężcia; druga urodzenia syna, którego nazywano baronetem przez grzeczność, chociaż miał tylko prawo do tytułu kawalera, którym my go będziemy mianowali, nie mając żadnego powodu pochlebiania mu. Co do cztérech innych sukien baronowéj, te pochodziły nie z tak odległéj epoki i były nieco w nowszym guście, chociaż także pamiętały z jaki dziesiątek lat.
Baronet, a raczéj kawaler Roger Tankred d’Anguilhem, domniemany sukcessor dóbr d’Anguilhem, de la Pintade i de la Guérite, to jest sześćdziesięciu morgów ziemi, dwudziestu morgów lasu, i ogrodu zasadzonego kapustą, rozpoczynał piętnasty rok życia. Był to wysoki, ładny chłopak, posiadający na dziesięć mil na około reputacyją zawołanego strzelca i nieustraszonego jeźdźca; — gdyż na dwudziestu bekasów, zabijał ich zwykle dziewiętnastu, a najnarowistszy koń musiał uledz sile jego dłoni i kolan. Od pięciu lat wieku, to jest epoki, w któréj baron Agenor dał mu małą szpadkę w rękę, nie było dnia, ażeby choć przez godzinę nie ćwiczył się w robieniu bronią z swoim ojcem, jednym z najtwardszych rębaczy z okolicy; — chociaż dzięki swojéj reputacyi, nie miał nigdy sposobności dobyć szpady na serio; tym sposobem, od lekcyi do lekcyi, mała szpadka zamieniła się w długi rapir, noga słaba w sprężynę stalową, ręka nabrała niepospolitéj siły, i owe dziecko mogło przez dzień cały stać w obronnéj postawie, nie doświadczając żadnego znużenia.
Oprócz tych nabytych korzyści, kawaler posiadał jako dary przyrodzone, piękne, jasne włosy, wzrost wynoszący pięć stóp, pięć cali, który obiecywał nie zatrzymać się na tak pięknéj drodze; dwoje oczu niebieskich, z spojrzeniem otwartém i jasném, dwa tłuste, rumiane policzki, na których zaczynał wyrastać lekki meszek, i nogę doskonale utoczoną. Dla tego wszystkie żony okolicznych właścicieli, korzystając z wolności jaką im nadawał młody wiek kawalera, nazywały go prawie zawsze albo pięknym Rogerem, albo pięknym Tankredem, stosownie do tego, jak ich romansowy umysł uczuwał sympatyją do zdobywcy Sycylii lub kochanka Kloryndy.
Opisawszy tedy powierzchowność i fizyczne zalety kawalera, poznajmy go z wewnętrznéj, to jest moralnéj strony.
Ta część tak ważna wychowania mężczyzny, przeznaczonego do utrzymania i uświetnienia nazwiska d’Anguilhem, była, od czasu jak Bóg dał im syna, główném zajęciem barona i baronowéj. Pani d’Anguilhem dawała dziecku piérwsze lekcyje czytania, pisania i rachunków. Proboszcz wsi sąsiedniéj nauczył go deklinacyi i konjugacyi, lecz na tém ograniczały się jego wiadomości, i przyznawał z szczerością, która więcéj przynosiła zaszczytu jego charakterowi niż nauce, że nie był w stanie więcéj udzielić swojemu uczniowi. Baron i baronowa byli tedy w wielkim kłopocie jak prowadzić daléj wychowanie syna, z którym oboje nie chcieli się rozłączać tak wcześnie, gdy dowiedzieli się, że niejaki ksiądz Dubuquoi ukończywszy edukacyją jednego z najbogatszych dziedziców z Loches, pragnął znaléść innego ucznia. Tego samego szukali baronostwo d’Anguilhem. Zasięgnięto jak najdokładniejszych wiadomości, które wypadły wszystkie na korzyść professora, i w skutek których ksiądz Dubuquoi zainstallowany został w zamku, z pensyją sto pięćdziesiąt liwrów rocznie, stołem, i szumnym tytułem nauczyciela pana kawalera d’Anguilhem.
Teraz powiédzmy kilka słów o zamku zamieszkiwanym przez osoby przez nas opisane, a z których jedna, nie będziemy taili dłużéj przed czytelnikami, przeznaczona jest na głównego bohatéra téj historyi. Domyśla się zapewne czytelnik, że chcemy mówić o tym, którego damy zwykły były nazywać pięknym Tankredem albo pięknym Rogerem.
Zamek ów nie był, ściśle mówiąc, zamkiem, chociaż téż nie był i domem. Byłto budynek trzymający środek pomiędzy temi dwoma rodzajami budowli, i obejmował ośm pokoi na dole. Te pokoje były: mleczarnia zaszczycona nazwiskiem sali jadalnéj, salon ozdobiony trzema staremi portretami, które trudno było rozeznać, i jednym nowszym wyobrażającym oficera marynarki królewskiéj, w mundurze kapitana okrętu. Będziemy jeszcze mówili o tym portrecie. Była sala broni, ozdobiona pięciu staremi zbrojami, a w któréj zwykle zgromadzała się rodzina; nakoniec cztéry pokoje sypialne. Kuchnia i przyległe jéj części położone w suterenach, oraz piwnice znajdujące się pod kuchnią, rozciągały się pod całym domem; wreszcie, w jednym z cztérech narożników budynku, stérczała wieża, dwanaście metrów wysoka, którą nazywano la Guérite. Pan baron Agenor d’Anguilhem sypiał w téj wieży, i na niéj to mianowicie opierał pretensyją nadawania swojemu mieszkaniu okazałego tytułu zamku.
Zamek ten nie należał do najbogatszych w okolicy. Baron d’Anguilhem pobierał od osadników należących do jego posiadłości summę tysiąc dwieście liwrów: ponieważ zaś na prowincyi dochody każdego są wszystkim wiadome, trzeba było albo uchodzić za niemajętnego obywatela, albo kłamać.
Baron kłamał tedy: utrzymywał, że posiada sto luidorów dochodu z kassy wojennéj, i drugie sto z prywatnéj szkatuły króla. Nie śmiemy zaręczyć, ażeby sam to rozgłaszał, jednak nie zaprzeczał nigdy, jeżeli kto odezwał się w tym przedmiocie. Nikt wszakże nie wierzył w owe dwieście luidorów dochodu, chociaż na pozór wszyscy byli innego przekonania, i kawaler Roger Tankred nie uchodził w okolicy za nader świetną partyją.
To zresztą, jak się łatwo domyśléć, nie obchodziło bynajmniéj młodzieńca; był zdrów, wysoki, silny; w braku swoich, wszystkie cudze konie do niego należały; polowanie miał przepyszne, gdyż w skutek wzajemnego układu pomiędzy całą tą poczciwą szlachtą, każdy z nich zbyt ścieśniony, ażeby mógł poprzestać na swoich gruntach, miał wolność polowania na wszystkich posiadłościach; tłómaczył biegle Korneljusza Neposa, a nie czując żadnych potrzeb, nie spostrzegł jeszcze, że był ubogi.
W istocie, czegóż mu brakowało? Miał guwernera, którego uważał jako niepotrzebny zbytek. Powracając z polowania, znajdował zawsze, dzięki macierzyńskiej troskliwości baronowéj, smaczny i obfity obiad, którego resztki psu oddawał. Po jedzeniu, czekało go wygodne łóżko, w którém mógł, gdyby mu się podobało, spać przez dwanaście godzin. To wszystko, każdy przyzna, nie mogło się nazywać niedostatkiem.
Gdy Roger Tankred oddalał się z zamku, czy to konno, czy pieszo, czy z fuzyją na ramieniu, czy pod rękę z księdzem Dubuquoi, wieśniacy pracujący w polu kłaniali mu się, a młodzież okoliczna witała się z nim uściśnieniem ręki. Czegóż więcéj pragnąć może serce proste i umysł filozofa.
Gdy przyjmowano gości w zamku, Roger Tankred brał się do roboty, ani mniéj ani więcéj jak dwoje służących stanowiący całą czeladź domową. On czyścił staroświeckie srebra z herbami familijnemi, on pomagał baronowéj przy pieczeniu ciast, które na wzór dawnych kasztelanek, nie wahała się gniéść własnemi rękami. Nadto, ponieważ był równie zręcznym jak mocnym, podejmował się czyszczenia kilku sztuk porcelany japońskiéj, zachowanych od trzech pokoleń jak relikwije. Gdy już goście przybyli, Roger Tankred kładł nową suknię, która zawsze miała najmniéj, dwa lub trzy lata, pogładził grzebieniem swoje piękne włosy, wijące się z natury, i podawał rękę damom.
Baron i baronowa dumali nieraz nad przyszłością tego ukochanego syna i roztrząsali wszystkie karyjery, jakie były przed nim otwarte. Ojciec radził zawód wojskowy; lecz baronowa robiła uwagę, że musiałby chyba zagrzebać imię d’Anguilhem’ów w ostatnich szeregach wojska, nie mając dostatecznego majątku na zakupienie pułku. Mógłby miéć miejsce wypadek wyjątkowy, że król usunie tę przeszkodę, nadając patent pułkownika i przydając doń sto tysięcy talarów gratyfikacyi; lecz król Ludwik XIV, tyle już podobnych uczynił podarunków, że oświadczył się w niemożności czynienia ich nadal tak często; a nie miał téż żadnego powodu dotrzymania na korzyść kawalera Rogera Tankreda tego mądrego postanowienia. Tak przekonywała baronowa swojego męża, gdy naprowadził rozmowę na ten przedmiot. Co zaś nią istotnie powodowało, to obawa, ażeby ostatni z Anguilhem’ów nie otrzymał, jak bardzo łatwo trafić się mogło, cięcia halabardą we Flandryi, lub postrzału z muszkietu nad brzegami Renu, co zniszczyłoby wszystkie jéj nadzieje, nie licząc rany zadanéj jéj macierzyńskiemu sercu.
Baron napomykał wówczas o dobrym jakim urzędzie skarbowym. Był to w owéj epoce zawód, w który szlachcic mógł wstąpić bez poniżenia się. Lecz zkąd wziąć ten urząd, którego kupno kosztowało dwa razy tyle co pułk, bo pułk przynosił tylko właścicielowi zaszczyty i niebezpieczeństwa, gdy tymczasem z urzędu płynęły piękne i dobre luidory? Trzeba było przeto wyrzec się i tego zawodu pozostawionego ulubieńcom pani de Maintenon, ojca Lachaise i p. du Maine; tém bardziéj, że zacny baron jako szlachcic prowincyjonalny, nienawidził szczerze starą i jezuitę. Nie było więc nadziei z téj strony, i sama baronowa, jakkolwiek radaby była widziéć swojego ukochanego syna zajmującego miejsce, któreby nie narażało dni jego na niebezpieczeństwo, zmuszoną była przyznać ze smutkiem, że szaleństwem byłoby tworzyć podobne zamiary.
Baron powracał przeto do ulubionéj swojéj myśli, którą kołysał się w chwilach rozmyślań, to jest ujrzenia swojego syna oficerem marynarki. Marynarka była pięknym i szlachetnym zawodem, i ze wszech miar godnym szlachcica. Ludwik XIV, uczynił Francyją mocarstwem morskiém, które zaczynało rywalizować z Angliją i Hollandyją, temi dwiema władczyniami morza, które nie raz udało mu się osłabić jednę za pomocą drugiéj, gdy tymczasem sam wzrastał w potęgę kosztem obudwu; lecz w tym zwłaszcza punkcie baron napotykał w swojéj żonie nader żywą oppozycyją. Jeżeli obawiała się dla swojego syna zawodu żołnierskiego, tém bardziéj obawiać się musiała widziéć go marynarzem, zmuszonym codziennie walczyć nie tylko przeciwko ludziom, ale i przeciw igraszkom żywiołów; jeden raz tylko, wkrótce po ich pobraniu się, baronostwo zwiedzili port morski.
Było to w Brescie; zapragnęli użyć przejażdżki morskiéj, lecz zaledwie wypłynęli na środek zatoki, powstał wicher tak gwałtowny, że barka, w któréj znajdowali się, ze sto razy o mało co nie zatonęła, i cudem prawie dostali się do portu. Od tego czasu, pani d’Anguilhem, która jakkolwiek wieśniaczka, miała nerwy równie drażliwe jakby była paryżanką, nie mogła słuchać o morzu; widziała bez ustanku przy świetle błyskawic i huku piorunów, swojego biédnego kawalera miotanego wiatrem, zagrożonego przez bałwany, które co chwila gotowe były pochłonąć go; tak, że skoro tylko baron, po tysiącznych przygotowaniach, dotykał tego przedmiotu, baronowa zaczynała wydawać głośne krzyki, i zapytywała męża, czy chciał, w nagrodę przykładnego jéj od tylu lat z nim pożycia, przyprawić ją o śmierć.
Wtedy baron, wyborny człowiek w głębi duszy, wzdychał głęboko, mówiąc:
— Baronowo, baronowo, nie jesteś godną imienia Kornelii, które nosisz!
Na co ona odpowiadała:
— Nie żyjemy wczasach Greków, mości panie, i ja nie jestem Rzymianką.
W istocie, poczciwa kobiéta była tylko dobrą, tkliwą, wyborną matką, co mniéj może waży w oczach filozofów, lecz co milszém jest zapewnie Bogu. Pozostawano przeto w wiecznéj niepewności względem przyszłego powołania kawalera Rogera Tankreda, któremu tymczasem udzielano jak można najlepszego wychowania, chociaż nie spodziewano się zrobić z niego na przyszłość nic innego, jak szlachcica prowincyjonalnego z cztérystu talarami dochodu, jak był jego ojciec. Była to smutna ostateczność.
Jednak, na tym pochmurnym horyzoncie, błyszczała nieznacznie mała gwiazda, która rzucała niekiedy na dom d’Anguilhem przelotnym promieniem swojego znikomego światła. Tą opiekuńczą konstellacyją było dziedzictwo, jeżeli nie prawdopobne, to przynajmniéj przypuszczalne po wice-hrabi de Bouzenois, krewnym barona, kapitanie fregaty, prawdziwym wilku morskim, który odbył wszystkie wyprawy pod Janem Bart.
Jego to wyobrażał ów portret, który błyszczał w salonie pomiędzy staremi portretami familijnemi.
Niekiedy mówiono w zamku o téj znakomitości współczesnéj, która przydała swój blask do znakomitości przeszłowiecznych, lecz mówiono o niéj z szczególną ostrożnością. Bo téż w istocie majątek ów był tak znaczny, nadzieja osiągnięcia onego, tak wątłą, że plany budowane na niéj, uważano jako zamki na lodzie, jako istne marzenia; nie śmiano więc myśléć na serio o tém dziedzictwie, i słusznie; lecz przy sposobności mówiono z niejaką dumą: mamy krewnego w Wersalu, pana de Bouzenois, kapitana okrętu królewskiego. Potém przydawano wskazując na obraz: Oto jego portret w wielkim uniformie.
Ów to portret i powinowactwo z wicehrabią, wzbudziło chęć w baronie d’Anguilhem uczynienia syna marynarzem.
— Koniec końcem, — mawiał do siebie, — wice-hrabia de Bouzenois, jest moim stryjecznym bratem; jestem nawet jedynym krewnym jakiego posiada, i objąłbym spadek po nim, gdyby umarł bez testamentu; gdybym go przeto prosił o protekcyją dla kawalera Rogera Tankreda, nie mógłby mi jéj odmówić: a protekcyja kapitana fregaty może otworzyć karyjerę w marynarce mojemu synowi, i kto wié do czego kawaler mógłby dojść.
Barona utwierdzało jeszcze w tych planach tajemnicze życie wice-hrabiego de Bouzenois. Najdziwaczniejsze wieści krążyły o źródle tego olbrzymiego majątku, który zaślepiał całą rodzinę. Jednak, śród tych opowiadań, było kilka szczegółów, które wydawały się prawdopodobnemi, i oto one:
Wice-hrabia de Bouzenois, udał się na piérwszą wyprawę mając lat szesnaście, na francuzkiéj fregacie Thétis. Nabył najprzód sławy w bitwach z Anglikami i Hollendrami; następnie, podczas drugiéj wojny z Flandryją, uzbroił swoim kosztem bryg Rekin, na którym dał się we znaki okrętom kompanii angielskiéj płynącym z Chandernagor i okrętom kompanii holenderskiéj płynącym z Batawii, za co, oprócz znakomitego udziału w zdobyczy, otrzymał stopień kapitana fregaty na téj saméj Thétis, na któréj rozpoczął swój zawód. Nakoniec po podpisaniu traktatu Nimègue, pan wice-hrabia de Bouzenois, w nagrodę swoich usług, został mianowany rządcą małéj osady, jaką Francuzi posiadali wówczas na brzegach Malabaru.
Znanym jest wszystkim zwyczaj kobiét owych okolic. Zwyczaj ów, który dzięki filantropizmowi Anglików, zaczyna wychodzić z używania, zwyczaj ów był wtenczas w całéj swojéj sile. Chcemy mówić o obrzędzie palenia wdów indyjskich. Było tedy zdarzenie, że umarł jeden z najbogatszych i najpotężniejszych wodzów malabarskich, i że stosownie do zwyczaju, żona jego, nie mająca jeszcze dwudziestu lat i nadzwyczajnie piękna, oświadczyła niezmienną chęć spalenia się na jego grobie.
Pan de Bouzenois, który wówczas miał zaledwie trzydzieści pięć lat, a tém samém był jeszcze młody; p. de Bouzenois, przystojny, odważny, a co większa rządca osady; p. de Bouzenois, mówimy, dowiedział się o tym zamiarze. Ponieważ za życia męża, były kapitan fregaty Thétis, spoglądał nieraz okiem amatora na tę, która dziś była wdową, postanowił, gdyby się dało, nie dopuścić ofiary, i w tym celu udał się do domu zmarłego, gdzie znalazł wdowę ubierającą się w najpiękniejsze suknie, oblewającą się najprzyjemniejszemi wonnościami, słowem przystrajającą się na śmierć, jak gdyby na jakie święto. Wyłożył wówczas pięknéj Malabarce przedmiot swojego przybycia, przedstawił jéj, że było zbrodnią rozstawać się dobrowolnie z życiem, przypomniał, że była wprzód matką niż wdową, i że jéj życie potrzebniejsze było żyjącemu synowi niż mężowi umarłemu, słowem był naprzemian zalotny, czuły, wymowny, patetyczny, lecz wszystko napróżno. Ofiara przyznawała, że żal jéj było żegnać się tak młodo z życiem, które zaledwie poznała; lecz nie mniéj przeto trwała w swojém postanowieniu, chociaż w jéj uporze przebijało się nie tyle miłości śmierci jak raczéj obawy żyjących; przysięgała wreszcie na Wisznu, Shiwę i Brahmę, że byłaby shańbioną na zawsze, gdyby miała słabość postąpić wbrew panującemu zwyczajowi; słowem widoczném było, że biédna wdowa nie z wewnętrznego pociągu pragnęła stać się pastwą płomieni, lecz dla tego, że to było rzeczą przyjętą, zwyczajem, modą wreszcie, a w każdym kraju kobiéta pragnie stosować się do mody.
Wice-hrabia przeto postanowił co ma czynić. Dozwolił czynić wszelkie przygotowania, tak jak gdyby ceremonija miała miéć miejsce; następnie, w chwili gdy piękna wdowa żegnała się z swoją rodziną, dobył szpady, dał znak dwudziestu żołnierzom, których ustawił naokoło stołu, pod pozorem dodania świetności widowisku; i, podczas gdy połowa szczupłego oddziału rozrzucała słomę, szczapy drzewa i inne materyjały palne, z drugą połową porwał młodą wdowę i uprowadził do swojéj rezydencyi.
Po tym postępku, nie wiémy jakiego rozumowania wice-hrabia de Bonzenois użył dla uspokojenia piękności malabarskiéj.
Lecz co pewna, to że nazajutrz nie tylko wyrzekła się stosu, lecz nawet zdawała się zadowoloną, że przeszkodzono spełnieniu ofiary.
W rok potém, p. de Bouzenois zaślubił wdowę, i oboje uczynili sobie, jak mówiono, wzajemny zapis dóbr na przeżycie. Ponieważ zaś Indyjanka wkrótce umarła, przeto p. wice-brabia de Bouzenois dzięki, rupiom pięknéj nieboszczki przyłączonym do własnych piastrów, stał się posiadaczem olbrzymiego majątku.
Teraz zaś, w razie gdyby wice-hrabia de Bouzenois umarł bez testamentu, cały ten majątek spadłby na d’Anguilhem’ów, jego najbliższych krewnych, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa, syn Indyjanki otrzymał swoję część po zamężciu swojéj matki.
Jednak te widoki były zbyt wątpliwe, aby wpływać mogły na obranie przyszłego zawodu dla kawalera Rogera Tankreda.
Jedynie tylko, podczas długich wieczorów zimowych, gdy zgromadzeni około szerokiego komina, sąsiedzi zamku d’Anguilhem, rozmawiali, już u jednego, już to u drugiego, o czynach swoich przodków lub krewnych, p. de Chémillé, którego stryjeczny dziadek był pułkownikiem, opowiadał o bitwach na otwartém polu; p. de Birgaron, kuzyn córki chrzestnéj Vauban’a, o oblężeniach; p. Gantry, którego szwagier był pisarzem przy magazynie soli, mówił o finansach, a ksiądz Dubuquoi o sprawach kościelnych.
Co do barona Agenora d’Anguilhem, ten dzięki swojemu pokrewieństwu z wicehrabią de Bouzenois, przedstawiał w swéj osobie marynarkę. Tym więc sposobem, czyny bohaterskie i miłosne kapitana fregaty, rzucały jakikolwiek blask na jego krewnych w Loches: prawda, że chwała nie jest udziałem zbyt wiele przynoszącym, ale w braku czego innego, i ona ma swoję wartość.




II.
Jak kawaler d’Anguilhem, którego damy z miasta Loches i okolic nazywały, jedne pięknym Rogerem, a drugie pięknym Tankredem, spostrzegł że miał serce.

Czas upływał jednostajnie w ten sposób, a baronostwo nie mogli nic postanowić względem przyszłego powołania swojego jedynaka, który dosięgał już piętnastego roku życia, przepędzając dnie całe na polowaniu lub zwiedzaniu konno okolic, i niekiedy tylko oddając się pracy.
Zresztą, kawaler Roger Tankred, postrach zajęcy i sarn, ani pomyślał jeszcze o ułowieniu jakiéj pastereczki. Posiadał wprawdzie z matki, znakomitą skłonność do tkliwości, lecz w Anguilhem nic jeszcze nie przyczyniło się do jéj rozwinięcia. Życie jakie dotąd prowadził, nie dozwalało mu myśléć o tém.
Jednak sposobność się trafiła. Opowiedzmy, jak kawaler Roger Tankred z niéj korzystał.
Baronostwo dawali wielką kolacyją w święta wielkanocne, i cała szlachta na sześć mil w około, była zaproszoną do zamku d’Anguilhem. Kawaler Roger Tankred, dopełniwszy zwykłych swoich obowiązków, o jakich mówiliśmy wyżéj, ubrał się jak mógł najstrojniéj i udał się do salonu, w którym zgromadzeni już byli wszyscy goście.
Rozmowa toczyła się o spuszczaniu drzewa, o przeszłych siewach, o łowach; a że te trzy przedmioty zajmujące były dla szlachty wiejskiéj, nie uważano znacznego opóźnienia jednego z zaproszonych gości: tym gościem był wice-hrabia de Beuzerie, znany w całéj okolicy z takiéj akuratności, że ta weszła w przysłowie. Jednak, gdy ósma wybiła na zegarze, a podług inwitacyi miano zasiąść do stołu o pół do ósméj, żołądki zaczęły się dopominać, a ich właściciele dopytywać się wzajemnie, co mogło zatrzymać opóźniającego się.
To pytanie było tém naturalniejsze, że od chwili jak wybiła wskazana godzina, uważano, że baron śledził okiem z niespokojnością bieg skazówek, i że dwa lub trzy razy baronowa, zapytywana u drzwi salonu, czy można już dawać na stół, odpowiadała głośno:
— Jeszcze trochę, Katarzyno, pan de Beuzerie nie długo zapewnie przybędzie.
Zegar wskazywał już kwadrans na dziewiątą; widocznie wypadek tylko jaki mógł być przyczyną tego opóźnienia pana de Beuzerie. Baronowa d’Anguilhem zaczęła przeto niepokoić się o wice-hrabinę, z którą żyła w przyjaźni, i o pannę Konstancyją, jéj córkę, która będąc na wychowaniu w klasztorze, przybyła na święta do rodziców i miała przyjechać wraz z niemi do Anguilhem.
Wtedy kawaler Roger Tankred otrzymał od barona rozkaz osiodłania Krysztofa i udania się na zwiady drogą ku Beuzerie. Jeżeliby za godzinę powrócił nic nie odkrywszy, miano zasiąść do stołu, bez względu na następstwa.
Roger Tankred, przyjął zlecenie: był to chłopiec zawsze gotów do wszystkiego; wdział długie kamasze na jedwabne pończochy, osiodłał Krysztofa, cztéroletniego podjezdka, skoczył nań, i dzięki kolczastéj gałęzi w jaką się uzbroił w braku ostróg, zdołał przymusić go do galopu.
Czas był prześliczny dla poety: bladawy księżyc ukryty za piętrzącemu się obłokami, ostry wiatr świszczący pomiędzy gałęziami drzew ogołoconych z liści, złowieszcze głosy nocnych ptaków, wszystko to zachwyciłoby René’go, Werther’a lub Hamlet’a; lecz Roger nie czuły był na te nocne piękności: zresztą był głodny, a gdy był głodny, nie wiele rzeczy w naturze, wyjąwszy stół dobrze zastawiony, potrafiło zwrócić jego uwagę. Przeto galopował przeklinając i odsyłając do djabła ludzi nieakuratnych, a przewidując że dzięki temu opóźnieniu potrawki będą przegotowane i pieczyste przypalone, całą winę przypisywał pannie de Beuzerie, która zapewnie dla zrobienia kompletnéj toalety zatrzymała rodziców. Tak rozumując młodzieniec poganiał Krysztofa, który przywykły nawet z kawalerem do wolniejszego chodu, galopował w najlepsze, wydając parę nozdrzami jak fantastyczny koń kochanka Leonory.
Lecz pomimo, że znaczną już przestrzeń przebiegł, Roger nie widział nic jak cień chmur przesuwających się pod księżycem i przyćmiewających jego światło. Kiedy niekiedy zatrzymywał się podsłuchując, lecz nie słyszał nic oprócz szumu drzew poruszających wiatrem; wtedy odwracał z westchnieniem głowę ku Anguilhem, i spostrzegał w oddaleniu, pomiędzy gałęziami drzew, okna zamku. Na ten widok brała go chętka zawrócić konia ku domowi, lecz nie upłynęło dziesięć minut jak wyjechał; nabierał przeto odwagi i zacinał na nowo Krysztofa, z wielkiém zadziwieniem biédnego zwierzęcia, które służąc zazwyczaj za wierzchowca baronów, nie przywykłe było do podobnego obejścia.
Nagle zdawało się Rogerowi, że usłyszał na dwieście lub trzysta kroków przed sobą krzyk; na ten krzyk, jego koń sam się zatrzymał, parskając głośno nozdrzami. Kawaler rzucił oczyma na około siebie; znajdował się w miejscu samotném i bagnistém, na ciasnéj grobli wysypanéj wśród trzęsawisk; noc była posępna, krzyk wydał mu się okropnym: Roger zadrżał.
Jednak powiédzmy na pochwałę imienia Anguilhem’ów, uczucie przestrachu jakiego doświadczył kawaler, krótko trwało i ustąpiło natychmiast na wspomnienie, że mógł być użytecznym tym, którzy wydali ten krzyk rozpaczy. Puścił się przeto galopem, wołając jak mógł najgłośniéj:
— Hola! w któréj stronie jesteście, odezwijcie się!
— Tutaj, tu, — odpowiedział głos bliższy teraz jak piérwszą razą, i który zdawał się wychodzić z głębi ziemi.
— Gdzie? — zapytał Roger postępując zawsze naprzód.
— Z lewéj strony drogi, w bagnisku, tu, tu, pod miejscem gdzie teraz stoisz.
Roger zatrzymał Krysztofa i stajał się dojrzéć co w ciemnościach, które powiększyły się teraz z powodu zupełnego zakrycia księżyca przez chmury. Zdawało mu się, że spostrzegł coś ruszającego się o piętnaście stóp pod jego nogami.
— Czy to pan, p. de Beuzerie? — zapytał.
— Tak, tak, ja sam, kawalerze, — odpowiedział głos; — wydobądź nas ztąd na imię nieba; nasz powóz stoczył się z grobli i ugrzęźliśmy w bagnie.
— Pomocy! p. Rogerze, — odezwał się głos kobiécy.
— Pomocy! powtórzył głos młodéj dziewczyny.
— Ab! biédni państwo de Beuzerie, — zawołał Roger, — zaczekajcie chwilę.
I zeskoczył z Krysztofa. Wówczas usłyszał łoskot, jaki dotychczas zagłuszał odgłos stąpania jego wierzchowca, lecz który teraz wyraźnie dochodził do jego uszu. Koń uderzał nogami w błoto bagniska, tak że ugrzązł w niém po sam brzuch.
Staroświecka kareta, jak mówił p. de Beuzerie, stoczyła się z grobli na doli upadła na płask; lecz dzięki grubości pudła miękości bagna, upadek nie był dla nikogo niebezpiecznym.
Pani de Beuzerie uznała najprzód za stosowne zemdléć, lecz na głos Rogera, przyszła do siebie. Co do jéj córki Konstancyi, ta zniosła wypadek z największą odwagą; rozumie się, że p. de Beuzerie, który nie był nigdzie zraniony, doznawał tylko obawy o żonę i córkę.
Kawaler Roger Tankred, miarkując że nie było czasu do stracenia, zsunął się z grobli i stanął na pudle powozu. Zawołał następnie na woźnicę, aby przyszedł mu na pomoc; lecz ten odszedł po ratunek i nikt się nie odzywał. Wtedy młodzieniec postanowił sam wydobyć pana, panią i pannę de Beuzerie; tym sposobem przysługa jego będzie większa. Najprzód więc otworzył drzwiczki i wydobył z powozu pannę Konstancyją, którą wice-hrabina mu podawała, jak owa matka z potopu, która trzyma swoje dziécię wzniesione po nad wodą. Roger wziął pannę de Beuzerie, i złożył ją na suchém miejscu grobli z równą łatwością, jak gdyby miał do czynienia z ptaszkiem. Następnie, przyszła koléj na wice-hrabinę; to była rzecz trudniejsza. Wice-hrabina była, mówiąc stylem prowincyjonalnym, przystojną kobiétą; miała pięć stóp i cal jeden wzrostu, tłusta była w samą miarę, i mogła ważyć od stu do stu siedemdziesięciu funtów. Jednak zebrawszy wszystkie siły, Roger zdołał wyciągnąć ją na wierzch, gdy tymczasem wice-hrabia pomagał mu, popychając ją od dołu, i po kilku chwilach złożył ją w całości i nienaruszoną obok córki.
Pozostawał p. de Beuzerie, który daleki był od przedstawienia tych samych trudności, co jego żona. Byłto starzec wysoki i suchy, jeszcze silny i rzeźki, który? pomocą Rogera za chwilę dostał się na groble, już znajdowały się jego żona i córka.
Roger, który nie miał już nic do czynienia w powozie, wydostał się także na górę za p.de Beuzerie, od którego równie, jak od dam musiał przyjąć nieskończone podziękowania.
Jednak woźnica nie powracał. Napróżno wołano na niego, głosy gubiły się w samotności i tylko sowy i puszczyki odpowiadały, jakby żartując z biédnych podróżnych.
Roger, którego głód czynił co raz niecierpliwszym, zaproponował, aby nie czekać na woźnicę, który według wszelkiego prawdopodobieństwa, sam się znajdzie, i wziął się do odprzęgania ugrzęźniętego konia, który także za chwilę wydostał się na groblę nie daleko swoich panów.
Szło więc teraz tylko oto, aby się dostać do zamku. Rzecz ta, wydająca się nader łatwą na piérwszy rzut oka, stawała się jednak, jak zaraz zobaczymy, trudną do wykonania, przez okoliczności w jakich się znajdowano. Były tylko dwa konie do odbycia téj drogi, gdyż o powozie ani było myśléć. Trzeba było siedmiu lub ośmiu ludzi, aby go wydostać na groblę. Były więc dwa konie, lecz jeden z nich byt zabłocony: Roger przeto oświadczył, że poprowadzi za cugle Krysztofa, na którego wsiąść mogą wice-hrabina i jéj córka, zaś p. de Beuzerie wsiadłby na drugiego konia. Lecz Krysztof, zagrzany jeszcze biegiem, rżał i bił w ziemię kopytami, co wzniecało obawę w obu kobiétach, i wniosek został odrzucony.
Roger wtedy oświadczył się wsiąść z panią de Beuzerie na Krysztofa, za którego wówczas ręczył, gdy tymczasem wice hrabia i jego córka dosiądą drugiego konia. Lecz, jak mówiliśmy, ten drugi koń był powalany błotem, i wice-hrabina zrobiła po cichu uwagę swojemu mężowi, że gdyby przyjęto ten wniosek, Konstancyja powalałaby swoję piękną, nową suknię pekinową. I ten przeto projekt został odrzucony.
Nakoniec zdecydowano, że pani de Beuzerie, mniéj obawiająca się o swoję suknię jak panna Konstancyja, wsiądzie wraz z mężem na swojego konia, na którego przełożą siodło z Krysztofa, zaś kawaler Roger Tankred jako wyćwiczony jeździec, dosiądzie oklep Krysztofa i weźmie za siebie pannę Konstaneyją.
Przystąpiono przeto do wykonania tego projektu, który musiał jeszcze uledz niejakiéj zmianie. Pan de Beuzerie wsiadł piérwszy na konia, potém Roger podniósł panią de Beuzerie i posadził ją majestatycznie za jéj małżonkiem. Aż dotąd wszystko szło wybornie; lecz w tém miejscu przedstawiła się mała trudność.
Jeżeliby kawaler Roger Tankred wsiadł piérwszy, nie miałby kto pomódz pannie Konstancyi dostać się na konia; przeciwnie gdyby kawaler Roger Tankred posadził wprzód pannę Konstancyją, sam znowu nie mógłby go dosiąść, chyba za pomocą jakiego gimnastycznego skoku, który mógłby się wydawać śmiesznym. Napróżno wszędzie szukano ławki, kamienia lub pnia jakiego. Nakoniec kawaler Roger Tankred, któremu głód coraz bardziéj dawał się we znaki, wynalazł sposób: to jest, że sam siądzie z tyłu za panną Konstancyją, którą w takim razie sam obejmowałby rękami, zamiast coby ona jego się trzymała. Położenie to było wprawdzie trochę za nieprzyzwoite, i usłyszawszy propozycją wice-hrabia i wice-hrabina zmarszczył brwi; lecz wice-hrabina nachyliła się do ucha męża i rzekła:
— Cóż robić mój kochany, kiedy tak trzeba... zresztą to są dzieci.
— Siadajcie więc jak chcecie, — rzekł Pan de Beuzerie, — gdyż czas już raz skończyć.
Wtedy Roger podniósł jak piórko pannę Konstancyją i prawie w téj saméj chwili znalazł się za nią na koniu.
Panna Konstancyja wydała lekki okrzyk przestrachu, o którego przyczynę zapytał się zaraz troskliwy o bezpieczeństwo córki wice-hrabia.
— Nic, panie, nic, — odpowiedział Roger: — w chwili gdy siadałem, panna zachwiała się, lecz teraz nie ma niebezpieczeństwa, gdyż ją trzymam w moich objęciach.
— W objęciach, do pioruna! w objęciach! — mruczał wice-hrabia.
— Daj pokój mój kochany, — rzekła wice-hrabina, — naprowadzisz te dzieci na myśli o których nie mają wyobrażenia.
— Nie mówmy więc o tém, — rzekł wice-hrabia; i tak dobrze użył swoich napiętków, że koń puścił się truchtem. Krysztof udał się za niemi.
Jednakże przyznajmy, że obawy wice-hrabiego chociaż nieco przesadzone, nie były bezzasadnemi; skoro kawaler Roger Tankred poczuł, że panna Konstancyja opiera się na jego sercu, serce to zaczęto bić, jak nigdy jeszcze nie doświadczał. Z swojéj strony, młoda dziewczyna, która będąc wychowaną w klasztorze, piérwszy raz siedziała na koniu, drżała ze strachu i bądź to, że znajdowała w tém nieznaną roskosz, bądź że istotnie w swojéj piérwotnej niewinności, obawa odnosiła górę nad przyzwoitością, przyciskała do piersi rękę, którą obejmował ją młodzieniec, i odwracała się niekiedy ku niemu mówiąc:
— O! panie kawalerze, trzymaj mnie mocniéj, mocniéj jeszcze! O! p. kawalerze, boję się! upadnę.
I za każdą razą gdy się odwracała, jéj jeszcze włosy dotykały czoła młodzieńca, świeży oddech mięszał się z jego oddechem, tak że biédny Roger zapomniał o wzrastającym apetycie, i chciałby był aby ta podróż wiecznie trwała; doznawał nieznanego i błogiego uczucia: jego pierś wzdymała się i każdy powiew wiatru, każdy szura drzewa, każdy promień księżyca zdawał się szeptać mu do ucha:
— Nie prawdaż Rogerze, że jesteś szczęśliwy?
— Tak, — kawaler był szczęśliwy, i panna Konstancyja, nie wiedząc sama dlaczego, była także szczęśliwą. Uczucie trwogi jakiego doznawała, połączone było z roskoszą, z jakiéj nie mogła sobie zdać sprawy, tak, że mówiła sama do siebie, że nigdy nie obawiała się tak przyjemnie, i że strach był uczuciem pełném roskokosznych wzruszeń.
W takiém to usposobieniu serc i umysłu, dwoje młodych ludzi przybyło do zamku d’Anguilhem; odgłos stąpania koni słyszany był od wszystkich gości. Żołądek zgłodniały niema uszu, powiadają, lecz bardzo fałszywie. Przeciwnie zgłodniały żołądek cały zamienia się w słuch, i to słuch bardzo delikatny. Wszyscy wybiegli przeto na przedsionek, i wice-hrabia, wice-hrabina, panna Konstancyja i Roger przyjęci zostali przy świetle illuminacyi.
Baron podał rękę wice-hrabinie, która dzięki téj pomocy dosyć przyzwoicie dostała się na ziemię. Wice-hrabia zsiadł uroczyście na trzy tempa, jak zsiadać powinien każdy dobry jeździec; co do Rogera, ten zeskoczył tylko, wziął w obie ręce pannę Konstancyją, uniósł ją jak piórko i postawił na ziemi tak leciuchno, że nie słychać nawet było, jak dotknęły żwiru maleńkie nóżki młodéj dziewczyny. Wtedy dopiéro przy blasku świec Roger ujrzał dobrze Konstancyją, którą dotąd tylko odgadywał. Cóż powiedziéć o Konstancyi? Oczy prześliczne, niebieskie, włosy blond wydające się zwojami jedwabiu, usteczka jak wiśnie, szyja łabędzia i kibić Sylfidy, Taką była panna Konstancyja de Beuzerie.
Obłok palący jak płomień przesunął się przed oczyma Rogera, któremu zdawało się że umrze z radości.
Udał się, nie śmiejąc podać jéj ręki, za panną Konstancyją, która dostawszy się na ziemię, oddała rumieniąc się ładny ukłon swojemu kawalerowi i zbliżyła się do matki; lecz rzecz dziwna, jego serce tak swobodne i wesołe przed chwilą, ścisnęło się. Zdawało mu się, że młoda dziewczyna rozłączyła się z nim na zawsze. I Roger, biedny Roger, którego znany apetyt wszedł w przysłowie, usiadł do stołu nie mając najmniejszéj chęci do jadła.
Jednakże wielki tryumf oczekiwał Rogera. Niecierpliwość z jaką wyglądano kolacyi, popchnęła wszystkich gości do sali jadalnéj; lecz zaledwie piérwsze danie sprzątnięto, rozmowa przytłumiona głodem, zaczęła odradzać się w zapytaniach; chciano wiedziéć przyczynę opóźnienia państwa de Beuzerie i pytano się dla czego zacna rodzina, która miała odbyć drogę powozem, przybyła konno.
Wtedy p. de Beuzerie opowiedział cały wypadek z wszelkiemi szczegółami, przedstawił kawalera Rogera Tankreda jako swego wybawiciela, unosząc się nad siłą, zręcznością i gorliwością, jakich pomimo młodego swojego wieku dał dowody. Pani de Beuzerie niemniejszemi obsypywała go pochwałami. Sama tylko Konstancyja nic nie mówiła, lecz rumieniła się i spoglądała z boku na Rogera. Roger, który nie spuszczał z niéj wzroku na chwile, dojrzał tego rumieńca i napotkał się z jéj wejrzeniem; a ten rumieniec i to wejrzenie, sprawiły mu chociaż nie wiedział dla czego, nieopisaną roskosz. Nie było o niczém więcéj mowy podczas kolacyi, i przy wetach, kawaler Roger Tankred uznany został jednomyślnie przez wszystkich gości za wybawiciela całéj rodziny w ogólności, a panny Konstancyi w szczególności.
P. d’Anguilhem zachwycony był wgłębi duszy, widząc, jak korzystnym był dla jego syna wypadek w bagnach. Myśląc nad przyszłym losem kawalera, baron szukał zawsze dla niego postanowienia, a panna Konstancyja, która z śmiercią rodziców miałaby do sześciu tysięcy franków dochodu, była wyśmienitą dla niego partyją. Możnaby wówczas połączyć Beuzerie z Anguilhem, zakupując trzy lub cztéry mile bagien, przepysznych do polowania, lecz zkąd inąd całkiem bezużytecznych, które możnaby nabyć za małe pieniądze, a co razem uformowałoby jedną z najwspanialszych baronii w Turenii. Dzieci rodzone z tego małżeństwa posiadałyby wówczas wzgórza i dolinę, jak było za czasów największéj potęgi ich dziadów. Baron, któremu ten plan bardzo przypadał do smaku, był nadzwyczaj wesoły podczas wieczerzy, śpiewał nawet przy wetach.
Rzecz się przeciwnie miała z panem de Beuzerie. Jak gdyby przewidywał zamiary barona, wice-hrabia, który usiadł już do stołu z miną pełną godności, pochmurzał się co raz bardziéj i ku końcowi obiadu dał znak swojéj żonie, aby się także miała na ostrożności, który to znak wicehrabina zrozumiała z pojętnością małżeńską, godną największych pochwał. Co więcéj: ponieważ posadzono dwoje dzieci obok siebie i ponieważ, zamiast jeść, jak powinny robić dzieci od dwunastu do piętnastu lat, rozmawiali z sobą po cichu, jak kochankowie; państwo de Beuzerie, rzucali na córkę piorunujące spojrzenia których Konstancyja, zajęta wcale czém inném, zrazu nie uważała, lecz nareszcie dostrzegłszy ich, mięszała się tém bardziéj że nie domyślała się bynajmniéj przyczyny gniewu swoich rodziców.
Przeto, skoro tylko wstano od stołu, pani de Beuzerie wzięła swoję córkę za rękę i posadziła przy sobie, zaś p. de Beuzerie oświadczywszy że chciał dziś jeszcze odjechać, wyszedł dowiedzieć się o swojego furmana.
Wice-hrabia powrócił w rozpaczy; jego furman przyszedł pijany jak bela, a powóz pozostawał ciągle w bagnie: wówczas, jak grzeczność nakazywała, baronostwo ofiarowali swoim sąsiadom pokój w zamku. Lecz na tę propozycyją, która nie miała wszakże nic zdrożnego, pan de Beuzerie tak się widocznie skrzywił, że baron nie nalegał wcale, lecz zaproponował, aby założyć konia wice-hrabiego do karyjolki barona; tym sposobem państwo de Beuzerie będą mogli, jak zdawali się gorąco pragnąć, téj jeszcze nocy być w swoim zamku; nazajutrz zaś ludzie pana d’Anguilhem wydobyliby powóz z bagna i odprowadziliby go do Beuzerie.
Ten projekt został przyjęty z zapałem przez wice-hrabiego i wice-hrabinę, z wielkiém zmartwieniem panny Konstancyi i kawalera Rogera, którzy zamienili z sobą pełne łez spojrzenie, na szczęście niespostrzeżone przez nieugiętych rodziców młodéj dziewczyny. Nie długo oznajmiono, że koń wice-hrabiego założony do karyjolki barona.
Trzeba było się rozłączyć; biédne dzieci widziały się od dwóch godzin po raz piérwszy, a zdawało im się, że się znały od dzieciństwa. Baron i wice-hrabia uścisnęli sobie ręce; pani d’Anguilhem i pani de Beuzerie pocałowały się; Konstancyja ukłoniła się pięknie całemu towarzystwu, i rzuciła smutne spojrzenie na kawalera Rogera Tankreda; potém wiedli wszystko troje do karyjolki, koń ruszył, i słychać było tylko oddalający się turkot kół, który nareszcie całkiem ucichł.
Roger nie powrócił do salonu z resztą towarzystwa. Pozostał na progu, zkąd pobiegł potém po bramy podwórzowéj, tam stał smutny i nieporuszony, z oczyma zwróconemi w stronę, w którą oddalała się karyjolka, chociaż dawno już jéj nie widać było. Bez wątpienia pozostałby tak do świtu, gdyby nie poczuł, że go ktoś uderzył po ramieniu. Był to jego nauczyciel ksiądz Dubuquoi, który przyszedł do niego mówiąc, że dłuższa nieobecność w salonie, mogła być uważana przez tych którzy pozostali, za niegrzeczność. Roger otarł skrycie dwie wielkie łzy, które mu spadły na policzek, i udał się za swoim guwernerem.




III.
Jak kawaler d’Anguilhem spostrzegłszy że miał serce, chciał się przekonać czy panna de Boazerie miała je także.

Szczęściem dla kawalera, w owéj epoce, zabawy nie przedłużały się do późna: o północy wszyscy goście oddalili się; jedni bliżéj mieszkający rozjechali się do domów, drudzy zaś dalsi, udali się do pokojów, które ofiarowali im baronostwo, odznaczający się staroświecką gościnnością.
Roger udał się także do swojego pokoju, lecz na to ażeby myślał o pannie Konstancyi; ochota do snu uleciała razem z apetytem.
Piérwszy to raz kawaler myślał oczém inném, jak o łowach, konnéj przejażdżce, lub jakby się dowcipnie wykręcić od Sallustyjusza lub Wirgilego.
Roger był smutny; zrozumiał, że ten nagły odjazd nie miał innego celu, jak uprowadzenie Konstancyi; lecz wyczytał w oczach młodéj dziewczyny, że nie rada była temu i pragnęła zostać, i to go pocieszało. Zresztą w piérwszych cierpieniach piérwszéj miłości, jest coś uciskającego tak słodko serce, że przekładamy nawet to uczucie nad obojętność, jakiéj doświadczaliśmy przedtem.
Roger usnął późno i to snem gorączkowym; pomimo to jednak obudził się o świcie, zdrów, rzeźwy i z błyszczącemi oczyma. Miał bowiem zamiar odprowadzić powóz z Krysztofem, pod pozorem dowiedzenia się w imieniu swoich rodziców, o zdrowiu państwa de Beuzerie i czy szczęśliwie zajechali do domu. W tym celu postanowił dać talar stangretowi, aby udał chorego i oświadczył niemożność powrócenia do Beuzerie.
Kawaler, który wiedział, gdzie się znajdował powóz, zaprowadził w to miejsce polowego i stajennego, którzy, przy pomocy ogrodnika i trzech lub cztérech parobków, zdołali wydobyć powóz na groblę. Na szczęście trwałość staroświeckiéj karety, ochroniła ją od uszkodzenia; założono przeto do niéj Krysztofa, który podbudzony przez częste uderzenia biczem swojego młodego pana, ruszył dobrym kłusem, wierzgając i rżąc, na znak że nie pojmował, dla czego się z nim od wczoraj tak źle obchodzono.
Lecz w miarę jak zbliżali się do Beuzerie, Roger przestawał naglić Krysztofa, z czego ten korzystając, z kłusa przeszedł do truchta, a z truchta do stępa. W istocie, ów zamiar odprowadzenia powozu wicehrabiego i odebrania swojego, wydawający się zrazu naturalnym młodzieńcowi, zdawał mu się teraz niesłychaném zuchwalstwem; przypomniał sobie surowe czoło pana de Beuzerie, jego brwi zmarszczone, głos ucinany, a nadewszystko jego nagły odjazd i zapytywał sam siebie czy ten kto z takim pośpiechem starał się oddalić z zamku d’Anguilhem, dobrze przyjmie dziedzica tegoż zamku. Wszystkie te uwagi nie bardzo zaspokajały kawalera Rogera, który obok innych swoich zalet, nie posiadał téj szczęśliwéj śmiałości, która prawie zawsze jest poręką powodzenia; nie tylko więc przestał popędzać Krysztofa, ale nawet gdyby ten stanął lub chciał wrócić do domu, może nie miałby odwagi zawrócić go; lecz na szczęście nie przyszło do tego. Krysztof idąc stępa doprowadził swojego pana do Beuzerie i niebawem Roger ujrzał dwie wieżyczki zamkowe pokryte łupkiem, ukazujące swoje skrzypiące chorągiewki po nad drzewami parku.
Roger zbliżał się więc do zamku, niespokojny nadzwyczaj o przyjęcie, jakie go tam spotka, gdy nagle, w oknie jednéj z wieżyczek, pokazała się mała główka z jasnemi włosami, któréj piękne niebieskie oczy spoglądały w strong, z któréj młodzieniec przybywał, gdy tymczasem ręka należąca do téjże saméj główki powiewała chustką na znak, że nowo przybyły został poznany. Na ten widok, Roger zatrzymał Krysztofa i oboje zaczęli zamieniać pomiędzy sobą znaki naiwnéj miłości, jakie ich serca im dyktowały.
Trwało to dziesięć minut i trwałoby bez wątpienia aż do wieczora, gdyby nagle za Konstancyją, Roger nie spostrzegł drugiéj osoby. Tą osobą nie był kto inny, jak pani de Beuzerie, która przechodząc przez kurytarz i spostrzegłszy córkę, która zapomniała zamknąć drzwi od swojego pokoju, dającą przez okno jakieś znaki, ciekawa była dowiedziéć się, do kogo one się odnosiły. Pani de Beuzerie, która wczoraj ganiła mężowi, że się oddawał bezpotrzebnéj obawie, przez co zmuszeni byli opuścić wcześniéj zamek, poznała Rogera i zaczęła pojmować, że przypuszczenia wice-hrabiego nie były tak płonne jak zrazu mniemała.
Roger widząc że go odkryto, pojął że nie można już było się cofać, zaciął przeto Krysztofa i wjechał w podwórze zamku de Beuzerie.
Piérwszą osobą jaką spostrzegł Roger, był wice-hrabia, powracający z rannéj swojej przechadzki po parku Kawaler poznał, że nadszedł czas nadrobić śmiałością; skoczył przeto na ziemię, postąpił ku panu de Beuzerie, oświadczył mu tonem dosyć pewnym, że ponieważ jego stangret był słaby, podjął się sam odprowadzić powóz do Beuzerie, tak w przekonaniu że może być potrzebny wice-hrabiemu, jak téż dla dowiedzenia się w imieniu rodziców o zdrowiu sąsiadów.
Ponieważ oba te powody były bardzo naturalne, musiał wice-hrabia poprzestać na nich, jakkolwiek doskonale przenikał istotny cel odwiedzin młodzieńca: udał przeto że wierzy zupełnie jego słowom, zapytał również o zdrowie barona i baronowéj, a że godzina obiadowa zbliżała się, zaprosił nawet swojego usłużnego sąsiada do stołu: można się domyśléć, że Roger przyjął to zaproszenie z wdzięcznością.
Drugą to próbę chciał uczynić wicehrabia; być może że się wczoraj omylił, pragnął zaś miéć przekonanie w tym względzie: postanowił przeto uważać ich znowu oboje. Niestety! biédne młode serca nie umiały jeszcze udawać. Wchodząc do salonu Konstancyja zarumieniła się jak gdyby miała piętnaście lat, Roger zaś zbladł jak gdyby miał ośmnaście: p. de Beuzerie spostrzegł u obojga przeciwny skutek, który jednak pochodził z jednéj przyczyny, jego podejrzenia zamieniły się w pewność.
Podczas obiadu Konstancyja i Roger zdradzili się niejednokrotnie; lecz tą razą pan de Beuzerie, zamiast marszczyć czoło jak wczoraj, zostawił im wszelką wolność i tylko dawał swojéj żonie znaki, mające znaczyć: A cóż, czynie miałem słuszności? czy to było przywidzeniem, jak mówiłaś? nie jestże to teraz jasném?
W istocie, to było tak jasném, że ku końcowi obiadu, p. de Beuzerie, bez wątpienia ażeby odjąć Rogerowi wszelką nadzieję, odezwał się z niechcenia, że Konstancyja powróci dziś jeszcze do klasztoru. Na tę wiadomość, Konstancyja z lekka krzyknęła, Roger zaś widząc że zbladła i sądząc że zemdleje, poskoczył ku niéj; lecz wice-hrabia zatrzymał go mówiąc, że gdyby jego córka potrzebowała pomocy, to ma przy sobie matkę.
Lecz Konstancyja nie umiała jeszcze zemdléć. Biédna mała zbyt naiwną była na to; zalała się tylko łzami, co widząc Roger wszelkich sił potrzebował aby się wstrzymać od płaczu. Zresztą te łzy, sprowadziły bardzo smutne następstwo dla obojga dzieci: Konstancyja otrzymała rozkaz udania się do swojego pokoju. Nie przestając więc płakać, pożegnała skinieniem głowy Rogera, który oddał jéj ukłon z miną płaczliwą: poczém, widząc że nie miał już nic do czynienia w zamku, oświadczył wice-hrabiemu, że będzie miał honor pożegnać się z nim. Możnaby powiedziéć że wice-hrabia przewidział ten nagły odjazd, gdyż zeszedłszy na dziedziniec, Roger ujrzał Krysztofa już zaprzężonego do karyjolki. Ukłonił się więc wice-hrabiemu, który uścisnął mu po przyjacielsku rękę, polecił oświadczyć swoje ukłony baronostwu i nakoniec życzył mu szczęśliwéj podróży.
Roger, jak łatwo się domyśléć, nie ominął małego okna w wieżyczce. Szczęście chciało że w téj chwili, przypadkiem, wice-hrabina, sądząc że Roger jest jeszcze w salonie, wychodziła z pokoju swojéj córki. Konstancyja, wolna na chwilę, pobiegła do okna i spostrzegła Rogera. Z wielkiém podziwieniem kawalera, oblicze młodéj dziewczyny błyszczało radością. Młodzieniec chciał jéj zapytać, zkąd pochodziła ta niespodziewana radość, gdy pokazała mu ołówek i kawałek papieru. Roger zrozumiał że Konstancyja napisze do niego i zatrzymał się. W istocie, za chwilę, papier i ołówek upadł u nóg jego.
Na papierze wyczytał te kilka słów:
„Mama, która mnie bardzo kocha, powiedziała mi, że tylko dla tego abyś tu nie powrócił, oświadczono przy tobie, że odjadę dziś jeszcze do klasztoru. Istotnie, odjadę dopiero w przyszłą niedzielę.

Konstancyja.”

Roger zrozumiał że skoro mu rzucono ołówek, to dla tego aby odpowiedział; odderwał więc kawałek papieru i napisał
„Jutro rano przechadzaj się po parku, od strony lodowni, przeszkoczę przez mur i naradzimy się wspólnie, jak się nadal widywać. Nie wiém czy ty równego doznasz żalu, lecz ja czuje że umrę jeżeli mnie rozłączą z tobą.

Roger.”

Następnie zawinąwszy w ten list kamyk, cisnął go z zręcznością studenta do pokoju Konstancyi. Konstancyja poskoczyła natychmiast podjąć ten list, którego styl nie wydawał że był pisany przez piętnastoletniego kochanka, i ukazała się za chwilę w oknie skacząc z radości i dają znak głową, że stawi się na schadzce. Pozostać dłużéj byłoby nierozsądkiem; przeto Roger, z sercem przejętém radością, przerwał myśli Krysztofa nowém uderzeniem bata: w trzy godziny potém, młodzieniec znajdował się już w Anguilhem.
Baron i baronowa spojrzeli na siebie z uśmiechem, dostrzegłszy radość jaka malowała się tak w oczach jak w całém obejściu ich syna. Nigdy Roger nie był tak pilnym; pookurzał porcelany, wyczyścił srebra, wychędożył fuzyją barona i przetłómaczył księdzu Dubuquoi cały epizod miłostek Eneasza i Dydony.
Dzień wydawał się zbyt długim Rogerowi; sądził że krzątając się przyśpieszy bieg godzin; przechodził tu i owdzie, kręcił się po wszystkich kątach; wołał o kolacyją jak gdyby mu się jeść chciało. Siadłszy zaś do stołu, nie tknął żadnéj potrawy i oddalił się do swego pokoju, mówiąc że upada ze snu.
Tak, łatwo się domyśléć, Roger ani myślał o spaniu: miał wcale co innego do roboty, miał opowiadać o swojéj miłości księżycowi, wiatrowi, drzewom, gwiazdom, chmurom. Otworzył wiec okno, i monolog rozpoczął się. Roger przepędził przyjemną noc.
O świcie zeszedł; wszyscy jeszcze spali w zamku. Powiedział służącéj że jedzie na przejażdżkę do Saint-Hippolyte, to jest w stronę przeciwną Beuzerie. Biédny Roger sądził się obowiązanym kłamać, nawet przed służącą. Dopełniwszy téj ostrożności, młodzieniec osiodłał Krysztofa i popędził galopem.
Tą razą, biédne zwierzę nie czyniło żadnego oporu; zresztą, dla bezpieczeństwa, Roger uzbroił się w ostrogi i szpicrutę. Krysztof, poczuwszy ostrogi i zobaczywszy szpicrutę, pojął natychmiast, że nie był silniejszym, i postanowił nie opierać się wcale.
Baron wstawszy, dowiedział się od służącéj, że jego syn udał się na przejażdżkę do Saint-Hippolyte; rozumie się że nie uwierzył temu bynajmniéj, równie jak baronowa.
O jedenastéj, ksiądz Dubuquoi, który od samego rana dopytywał się o swojego ucznia, przyszedł dowiedziéć się o nim od rodziców. Baron i baronowa zaczęli uśmiechać się złośliwie, a p. d’Anguilhem rzekł potrząsając głową żartobliwie i kładąc rękę na ramieniu nauczyciela.
— Oj, księże, księże! zrobiłeś z swojego ucznia hultaja.
Baron nie spuszczał z oka swojego ulubionego projektu połączenia d’Anguilhem’u z Beuzerie. Co do baronowéj, ta mówiła:
— W istocie, Konstancyja jest prześliczne dziecko, i bardzobym rada była nazwać ją moją córką.
— W każdym razie, — odpowiedział ksiądz Dubuquoi — spodziewam się, że małżeństwo nie będzie miało miejsca, dopóki Roger nie ukończy swoich nauk.
Baronostwo śmieli się z nauczyciela, a nieco nawet i z siebie. W istocie, podobne projekta względem chłopca piętnastoletniego i panienki dwunastoletniéj, były nawet w oczach tych, którzy je tworzyli, dzieciństwem. Baron zmienił więc piérwszy rozmowę, mówiąc:
— Czas jest najlepszym działaczem; jemu pozostawmy to wszystko, i mówmy o czém inném.
I mówiono o panu de Bouzenois. Całe rano o przedobiedzie nie widziano Rogera. Lecz o drugiéj po południu, gdy już miano siadać do stołu, wszedł do salonu z miną smutną i zaczerwienionemi oczyma. Baronostwo zamienili z sobą spojrzenie zdające się mówić: Do licha, widać że interes nie idzie tak jak po maśle.
Kawaler siadł do stołu, lecz nie jadł wcale, co u niego było znakiem głębokiego frasunku. Po obiedzie, usiadł obok matki, uporządkował swoję biblijotekę, która składała się z trzydziestu tomów wybranych z księgozbioru zamkowego, potém udał się za swoim ojcem, gdy ten obchodził gospodarstwo, nareszcie zaczął uskarżać się na gwałtowny ból głowy i prosił o pozwolenie udania się wcześnie na spoczynek, które jak się można domyśléć, z łatwością udzielone mu zostało.
Lecz przybywszy do siebie, Roger zapomniał, że jego pokój położony jest nad sypialnią jego matki, i że trzeszczenie posadzki wydawało każde jego poruszenie. Przez noc całą przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokoju, baronostwo zaś liczyli wszystkie jego kroki.
— Cała nadzieja poszła, widzę, do wszystkich djabłów — rzekł baron — i nie ma co liczyć już na Beuzerie.
Nazajutrz rano baron zeszedłszy do stajni, zobaczył Krysztofa na swojém miejscu. Poszedł następnie do kuchni i ujrzał wszystkie trzy fuzyje wiszące nad kominem. Roger więc nie wyszedł. Roger śpi. W wieku Rogera, natura ma swoje wymagania, i pomimo kłopotów trzeba spać i jeść.
Istotnie Roger spał do saméj dziewiątéj; o dziewiątéj zeszedł na śniadanie z oczyma nabrzmiałemi i blademi policzkami. Biédny chłopiec spał jednak dwie godziny dłużéj jak wczoraj; lecz wielka jest różnica pomiędzy bezsennością, pochodzącą z radości, a tą, która ma za powód troskę.
Roger jednakże siadł do śniadania, lecz podczas gdy jadł, drzwi sali jadalnéj otworzyły się i wszedł służący p. de Beuzerie z listem w ręku. Kawaler poznawszy Comtois, zarumienił się i zbladł kolejno; potém widząc, że ten zbliża się do jego ojca, wstał od stołu i uciekł do swego pokoju.
Baron d’Anguilhem, pomimo swojéj pretensyi do filozofii, drżał otwierając to pismo, którego treści się domyślał. Zresztą, Comtois przybrał poważną minę i majestatyczną postawę. Ani jedno tedy, ani drugie, nie oznajmiało nic dobrego; domyślamy się zawsze treści listu z fizyjonomii posłańca. Nareszcie baron zwraca swój wzrok z twarzy Comtois na list, i czyta co następuje:

„Panie i kochany sąsiedzie,

„Przedewszystkiém pozdrawiam cię i zasyłam najniższe ukłony od pani de Beuzerie i od siebie, tak tobie jak pani baronowéj. Przykro nam jest bardzo, że zmuszeni jesteśmy doniéść ci w niekorzystny sposób o twoim synu p. kawalerze Rogerze, którego zastałem wczoraj, w najodleglejszém ustroniu parku u nóg córki naszéj, panny de Beuzerie, któréj całował ręce z zapałem nieco za wielkim, jak na piętnastoletniego studenta. Pojmujesz pan, kochany sąsiedzie, jak boleśnie nam jest, czynić tak zasłużony zarzut młodzieńcowi, którego rodziców kochamy, a przytém obawiać się dla naszej córki zabiegów, które bezwątpienia są zaszczytne dla nas, lecz które uważamy nie tylko jako zawcześne, z powodu iż nie ma jeszcze trzynastu lat, ale i jako nierozważne, gdyż czynione są bez naszego zezwolenia. Przykro nam bardzo, że zmuszeni jesteśmy powiedziéć panu kawalerowi Rogerowi, iż sprawiłby nam nieprzyjemność powracając do Beuzerie; lecz rachujemy na waszę przyjaźń, i spodziewamy się, że wasze dobre rady przywiodą go do rozsądku; gdyż nasza córka zachorowała z tego powodu, zapewnie wskutek mocnego wzruszenia. Co nie przeszkodzi jednak jéj odjazdowi do klasztoru, który nastąpi dziś jeszcze wieczór.
„Żegnam pana, kochany sąsiedzie; proszę wierzyć w naszę szczerą przyjaźń i głęboki żal, że widzieliśmy się zmuszonymi odezwać się z podobnemi skargami.

De Beuzerie.”
List wypadł prawie z rąk barona, co jednak nie przeszkodziło mu zadzwonić na służącą, któréj polecił zaprowadzić Comtois do izby czeladniéj i utraktować jak najlepiéj; poczém odpisał wice-hrabiemu oświadczając, że przybędzie sam w imieniu kawalera przeprosić jego i panią de Beuzerie.

Comtois, udobruchany przez przyjęcie, jakiego doznał, i którego bynajmniéj się nie spodziewał, wyznał przed kucharką, przy butelce wina orleańskiego, że panna Konstancyja była bardzo smutna i płakała głośno. Z tego zwierzenia się wynikło, że prawie tyle było smutku w Anguilhem ile słabości w Beuzerie. Roger Tankred, jako jedynak, był nie tylko uwielbiany przez barona i baronowe, lecz przez wszystkich służących w zamku; i bezwątpienia gdyby to były czasy, w których roztrzygano podobne sprawy siłą oręża, baron Z łatwością uzbroiłby swoich wassali dla zdobycia przemocą młodéj dziedziczki, któréj odmawiano jego synowi.
Skoro Comtois oddalił się, zawołano kawalera. Baron uczynił mu kilka ojcowskich i nader umiarkowanych napomnień względem przedwczesności jego miłosnych zamiarów i konieczności ukończenia najprzód nauk, zanim pomyśli o małżeństwie; baronowa zaś dodała, że skoro nadejdzie czas myślenia o tém, nie powinien zwracać oczu na bogatsze od siebie dziedziczki, gdyż ta zarozumiałość może ściągnąć nieprzyjemne następstwo dla jego rodziców.
Roger, dotknięty do żywego, odpowiedział że omylono się, że nie kochał wcale panny Konstancyi i ani myślał o małżeństwie; że wreszcie obawa jego matki jest zupełnie bezzasadną, gdyż ma mocne postanowienie pozostania kawalerem.
Tyle było bolesnéj dumy w zaparciu się Rogera, że rodzice jego udali że uwierzyli temu kłamstwu. Baron przeto uścisnął go i stosownie do jego własnego życzenia, posłano po księdza Dubuquoi, przyczém polecono mu aby w miejsce miłostek Eneasza i Dydony, dał do wytłómaczenia swojemu uczniowi rozdział o pogardzie bogactw. Biédny Roger, był tedy istotnie nieszczęśliwym i jako kochanek i jako uczeń. Jako kochanek, po Konstancyi trafił na p. de Beuzerie, jako uczeń spadł z Wirgilijusza na Senekę.
Skoro tylko kawaler oddalił się, Baron wystroił się jak mógł najparadniéj i udał się do Beuzerie, jak zapowiedział w liście. Wice-hrabstwo przyjęli go z niejakim przymusem, przypisując swoje zakłopotanie zatrudnieniu jakie mieli z powodu odjazdu ich córki do klasztoru. Baron pragnął widzieć pannę de Beuzerie, czego nie mogli mu odmówić. Konstancyja weszła z oczyma tak nabrzmiałemi i czerwonemi, że pan d’Anguilhem zrozumiał, iż tą razą odjazd nie był zmyślony. Baron zaczął mówić wówczas bardzo grzecznie o nierozsądnym postępku kawalera, przypisując go jego nieświadomości i płochości młodego wieku, dodając wreszcie, że biédny chłopiec szczérze żałował za swoję winę i prosił swoich sąsiadów, a zwłaszcza młodą sąsiadkę, aby zapomniała o wszystkiém co miało miejsce w przeciągu tych trzech dni; co usłyszawszy Konstancyja zbladła jak śmierć, i czując że nie wstrzyma się od płaczu, wyszła z salonu.
Baron poznał dostatecznie uczucia młodéj dziewczyny. Kochała prawdziwie kawalera, i jego spojrzenie przenikło do najgłębszych tajników serca dziedziczki Beuzerie; pozostawało teraz zbadać rodziców. Rzecz nie była trudną: wice-hrabia naprowadził rozmowę na niejakiego markiza de Croisey, który mieszkał w Loches z swojemi rodzicami, i posiadał około trzechset luidorów dochodu. Oddawna już obiedwie rodziny tworzyły zamiary połączenia się; dodano nawet że dla tego jedynie przywiązywano taką wagę do wypadku jaki miał miejsce, że ten mógłby stać na przeszkodzie owym zamiarom.
Baron zrozumiał dobrze znaczenie tych słów, odpowiedział prosto, że jedynie tylko dla wytłómaczenia swojego syna przybył do Beuzerie; lecz że postanowił sobie iż ta wizyta będzie ostatnią. Napróżno proszono go aby nie był tak obraźliwym, trwał w swojém: chciano go przepraszać, lecz wstał mówiąc, że d’Anguilhem wart był Croisey’a, i że wyjąwszy lekką różnicę w majątkach, d’Anguilhem wart był tyle co wszyscy Beuzerie na świecie.
Ta opiniją nieco przesadzona o wartości rodziny d’Anguilhem, sprowadziłaby bezwątpienia ważny spór pomiędzy dwoma szanownymi starcami, drażliwymi nader w przedmiocie honoru, gdyby pani de Beuzerie, jak nowa Sabina, nie wmięszała się pomiędzy nich. Baron i wice-hrabia poprzestali przeto na zimnym i pełnym godności ukłonie, i rozłączyli się zupełnie z sobą poróżnieni. Tegoż samego wieczoru, jak było powiedziane, panna Konstancyja odjechała do swojego klasztoru w Chinon.
Kawaler Roger Tankred oczekiwał z wielką niecierpliwością powrotu barona, gdyż liczył wiele na niego, spodziewając się że potrafi odnowić grożący zerwaniem się związek przyjaźni pomiędzy jego rodziną a domem Beuzerie. Lecz wbrew swoim nadziejom kawaler spostrzegł, że za powrotem, twarz jego ojca surowszą była niż gdy odjeżdżał; pomiarkował więc że interes jego stoi na złéj stopie, i pod pozorem że nabierał coraz większego smaku do łaciny, zamknął się w swoim pokoju z zamiarem niby pracowania, lecz istotnie aby mógł swobodnie wzdychać i rozwodzić się z żalami.
Noc całą przepędził na przechadzaniu się po pokoju; skoro zaś dzień nastał, pragnąc przytłumić cierpienie moralne zajęciem fizyczném, wziął fuzyj na ramię, zawołał na Kastora, i wyszedł na polowanie.
Lecz, jak łatwo się domyśléć, polowanie było tylko pozorem do wyjścia. Przeto, nie wiedziéć jakim sposobem, chociaż żaden zając, ani żadne stado kuropatw nie pociągało go w tę stronę, nasz myśliwiec zrobił pieszo przeszło cztéry mile i znalazł się w zwierzyńcu odległym na pięć set kroków od Beuzerie i rozciągającym się po obu stronach drogi wiodącéj z zamku do Loches. Zdarzenie miéć chciało, że wice-hrabia de Beuzerie, bezwątpienia także dla rozerwania się, gdyż miał swoje kłopoty rodzicielskie, tak jak Roger miał zmartwienie miłosne, wyszedł podobnież w celu zabicia kilku królików, i że na zakręcie małéj drożyny obaj myśliwcy spotkali się z sobą.
Nastąpiła chwila piérwszego zadziwienia, podczas któréj pan de Beuzerie zmarszczył brwi, Roger zaś oparł kolbę swojéj fuzyi na ziemi i zdjął czapkę. Wice-hrabia przerwał piérwszy milczenie.
— Znowu ty, kawalerze? — rzekł z nieukontentowaniem.
— Panie wice-hrabio, — odpowiedział Roger, — przypadkiem tylko tu się znajduję; mój pies popędził za zranionym zającem: szedłem za nim i nie chcący doszedłem do tego zwierzyńca.
— A dla czegóż twój pies udał się na Beuzerie? — zapytał wice-hrabia.
— Dla czego? jeżeli się nie mylę, widziałem ze dwadzieścia razy pańskich psów na naszych gruntach; zresztą, zdaje mi się, że istnieje między nami umowa, mocą któréj każdemu z nas wolno polować we wszystkich posiadłościach.
Te słowa wymówione były z mocą, której wice-hrabia nie spodziewał się po dziecku piętnastoletniém; lecz Rogerowi ciążyła na sercu jego przygoda i chciał się zemścić na kimkolwiek. Bez względu, że pan de Beuzerie był ojcem Konstancyi, gotów był kłócić się z nim. Gdyby był napotkał prostego gajowego, wybiłby go.
— Bezwątpienia, — odrzekł wice-hrabia, zdziwiony nieco tą logiką, która dowodziła że młodzieniec nie łatwo dał się pokonać, — bezwątpienia, umówiliśmy się że polowanie dla wszystkich będzie wspólne; lecz po tém co zaszło, młodzieńcze, wiele rzeczy zmieniło się, pojmujesz mnie?
— Z pańskiej strony, może, ale nie z naszéj, — odrzekł kawaler; — jesteś panem swojéj własności, p. wice-hrabio, i możesz, jeżeli ci się podoba, zabronić mi polowania na swoich gruntach; lecz zdaje mi się że mogę w imieniu mojego ojca zapewnić pana, że będziesz zawsze dobrze przyjęty na naszych. Na tu, Kastor!
I Roger odwrócił się od wice-hrabiego, który nie mógł wyjść z podziwienia, usłyszawszy te słowa wymówione z godnością; lecz zaledwie zrobił kilka kroków, młodzieniec wspomniał na różnicę wieku jaka zachodziła między nim i wice-hrabią, i wyrzucał sobie że śmiał chciéć mu dać nauczkę; odwrócił się przeto i zbliżywszy się do niego:
— Panie, — rzekł doń tonem grzecznym lecz oziębłym, — pozwól, abym miał honor oświadczyć ci moje uszanowanie i pożegnać zarazem.
I ukłonił się nisko wice-hrabiemu, który odpowiedział machinalnie na jego ukłon.
— Do djabła! — rzekł do siebie, spoglądając za oddalającym się Rogerem; — albo się bardzo mylę, albo ten chłopak da nam twardy orzech do zgryzienia. Szczęście, że Konstancyja znajduje się już na drodze do Chinon.

Wice-hrabia zapomniał że przełożona klasztoru Augustyjanek w Chinon, była rodzoną ciotką kawalera d’Anguilhem.

IV.
Jako rodzice, którzy mają swoje córki w klasztorach, mogą być o nie zupełnie spokojni.

Lecz Roger przypomniał sobie tę okoliczność, i z tego to powodu nie oddawał się zbytecznéj rozpaczy. Pamiętał nawet, o ile mógł zasięgnąć myślą w lata dziecinne, że był bardzo lubiony od téj dobréj ciotki, u któréj był bardzo dawno, raz czy dwa razy z swoją matką, i która także była parę razy w Anguilhem; wymawiał sobie tylko że nie obchodził się z nią wówczas tak, jak na to zasługiwała.
W istocie przypominał sobie, jak obsypywała go pieszczotami, które zamiast wzbudzać w nim wdzięczność, wydawały mu się wtedy uprzykrzonemu Pomiędzy innemi rozrywkami klasztornemi, Roger nie zapomniał, z jaką przykrością przychodziło mu, podczas pobytu w Chinon, uczęszczać na msze i nieszpory, bez względu na anielski śpiew zakonnic, nowicyjuszek i pensyjonarek. Teraz zaś, czego najwięcéj pragnął, to obecnym być na tych religijnych obrzędach, ażeby mógł pomiędzy owemi anielskiemi głosami, odróżnić głos Konstancyi, wznoszący się melodyjnie ku niebu, lub ujrzéć choć na chwilę pomiędzy pobożnemi dziewicami, leciuchną i zgrabniutką postać swojéj kochanki.
Roger przypominał sobie także okienko w apartamencie jego ciotki, wychodzące na ogród, w którym przechadzały się zakonnice i pensyjonarki w godzinach wolnych od zatrudnień; okienko to, na które wówczas bynajmniéj nie zważał, wydawało mu się skarbem od chwili gdy się dowiedział, że w klasztorze zarządzanym przez jego ciotkę wychowaną była panna de Beuzerie. Przywiązanie téj dobréj ciotki przyszło mu na myśl i osądził, że należało wynagrodzić jéj tę dobroć, któréj dotąd nie umiał ocenić. W tym celu postanowił udać się do niéj w odwiedziny, i poświęcić cały czas bytności swojéj w klasztorze, na wypełnianie obowiązków chrześcijanina i przywiązanego siostrzeńca, a to przez uczęszczanie regularne na nabożeństwa i towarzyszenie jéj ciągłe, zwłaszcza jeżeli zamieszkuje jeszcze ten mały pokoik, którego okno wychodzi na ogród.
Powziąwszy to postanowienie, Roger jak najprędzéj pragnął przywiéść je do skutku; przeto jednego rana, przed wschodem słońca, zeszedł do stajni, osiodłał Krysztofa, i aby rodzice nie byli o niego niespokojni, zapowiedział chłopcu stajennemu że oddala się na cztéry lub pięć dni.
Z Anguilhem do Chinon było blisko dwadzieścia cztéry mile. Można było odbyć tę drogę bez zmordowania Krysztofa, w dwóch dniach. W istocie, tego samego wieczoru, Roger stanął na nocleg w Sainte-Maure, małém miasteczku leżącém prawie na pół drogi do Chinon, gdzie stanął nazajutrz o czwartéj po południu.
Chociaż upłynęło już przeszło sześć lat, jak kawaler był ostatnią razą u swojéj ciotki, nie zapomniał jednak drogi do klasztoru: udał się przeto do Augustyjanek i zapukał do drzwi tego świętego zgromadzenia. Ponieważ klasztor Augustyjanek ma bardzo surową regułę, przeto siostra furtyjanka, która otworzyła drzwi, zaczęła zaraz marszczyć brwi w sposób straszliwy, obaczywszy pięknego młodzieńca, który żądał być wpuszczonym do tego świętego schronienia; lecz skoro powiedział kto jest i wymienił stopień pokrewieństwa jaki go łączył z przełożoną, oblicze szanownéj odźwiernéj rozjaśniło się nagle i drzwi otworzyły się jakby same przez się. W pięć minut potém, kawaler Roger Tankred całował z uszanowaniem pulchną rękę swojéj dobréj ciotki.
Była to jedna z tych ksieni, jakich obraz pozostawiły nam arystokratyczne podania owego wieku: ani zbyt wysoka, ani zbyt mała, dosyć tłusta, okrągluchna, pełna słodkich słówek, z pobożném spojrzeniem, potrafiła nadać swojemu ubraniu, przy zachowaniu reguły klasztornéj, pewien wdzięk i zalotność nieco świecką, któréj jednak nie wiedziano w czém upatrywać. Była młodszą siostrą pani d’Anguilhem, i pochodziła jak ona z rodziny de la Roche-Berthand, to jest z najdawniejszych i najszlachetniejszych w Turerni.
Dobra ksieni, któréj wszystkie myśli były zawsze święte, daleką była od domyślania się istotnego powodu odwiedzin swojego siostrzeńca. Rozkazała aby zaprowadzono Krysztofa do stajni, i aby pamiętano o tém poczciwém zwierzęciu, którego życie od niejakiego czasu było tak burzliwe. Rogera zaś zaprowadzono natychmiast do mieszkania dla niego przeznaczonego, które zostawało pod kluczem przełożonéj i składało się z dwóch pokoi, większego i mniejszego. Ten to właśnie mały pokoik posiadał owe okno, które wychodziło na ogród i którego Roger tak pragnął.
Spotkanie się Rogera z ciotką było bardzo rozczulające; trzy lata już poczciwa kobiéta nie widziała ani barona, ani baronowéj; a przez te trzy lata, Roger tak urósł i tak się zmienił, że szanowna ksieni z początku nie poznała go i prawie cofnęła rękę, którą w zbytku radości widząc się już w tym klasztorze, który zamykał przedmiot jego miłości, kawaler uścisnął zbyt czule. Lecz po piérwszych wyrazach jakie wymówił, oświadczając że przybywa w imieniu baronostwa, którzy pragnęli się dowiedziéć o jéj zdrowiu, poczciwa ksieni nie mogła się już powściągnąć; wzięła w objęcia swojego siostrzeńca, i chociaż był to już spory wyrostek, pocałowała go z czułością macierzyńską w czoło.
Roger dostał się więc do klasztoru: więcéj nie mógł wymagać na początek.
Nie mógł się także niczego spodziewać piérwszego dnia: zresztą ze względu na tak daleką podróż jaką odbył na koniu, zabroniono mu wszelkiego ruchu aż do jutra rana. Zastawiono mu w apartamencie jego ciotki smaczną kolacyją, złożoną z piersi od pulard, ciast i konfitur, potém zamknięto go w przeznaczonym dlań pokoju, z poleceniem, aby się natychmiast udał na spoczynek i nic wstawał aż jutro na mszę.
Roger pozwolił wszystko robić z sobą, aby nie wzbudzić podejrzenia; udał się do swojego pokoju, w którym zamknięto go na klucz. Nie gniewał się bardzo o to, gdyż to była godzina rekreacyi; lecz na nieszczęście, ogromna chmura, która nie wiedziała bez wątpienia co robiła w téj chwili, spuściła ulewny deszcz na Chinon; ponieważ zaś w ogrodzie nie było żadnego schronienia, wszystkie zakonnice, nowicyjuszki i pensyjonarki znajdowały się w téj chwili w klasztorze.
Roger pojął że dopóki trwać będzie ulewa, nikogo nie zobaczy w ogrodzie. Bez wątpienia, gdyby Konstancyja wiedziała że piękny młodzieniec stał w tém oknie, zbijącém sercem i oczyma zwróconemi na ogród, w którym tyle razy przechadzała się, nie zatrzymałby jéj ów deszcz ulewny i bez względu co się stanie z jéj trzewiczkami atłasowemi i piękną białą sukienką, pragnęłaby użyć świeżego powietrza w téj chwili. Lecz biédna dziewczyna była w przekonaniu, że nie zobaczy młodzieńca aż w wakacyje, a może nawet już nigdy, i przechadzała się smutnie po refektarzu, oparta na ramieniu jednéj z swoich przyjaciółek i z główką pochyloną na piersi.
Przed wieczorem niebo wypogodziło się i wszystko obiecywało piękny dzień nazajutrz. Zaspokojony pod tym względem Roger, zasnął snem jakiego nie kosztował od tygodnia i przepędził noc bardzo dobrze.
Nazajutrz obudził się równo ze świtem; zaledwie usłyszano jego piérwsze poruszenia, stara zakonnica zapukała do drzwi. Roger pobiegł otworzyć: przyniesiono mu piérwsze śniadanie, składające się z filiżanki gorącéj śmietanki, świeżych ciast jeszcze ciepłych i obsmażanych owoców.
Roger znalazł ten posiłek daleko wykwintniejszym aniżeli posilnym; lecz ponieważ domyślił się że to było tylko a konto, zapytał o któréj godzinie będzie istotne śniadanie. Odpowiedziano mu że po mszy. Wówczas zapytał o któréj bywa zwykle msza, i dowiedział się że trwała od godziny dziewiątéj do jedenastéj. Usłyszawszy to Roger, wypił wszystką śmietankę i zjadł wszystkie ciasta do najmniejszéj okruszyny. Kończył właśnie to śniadanie, gdy usłyszał szelest sukni wlokącéj się po podłodze i ujrzał otwierające się drzwi. Była to jego ciotka, która przybywała dowiedziéć się osobiście, jak jéj siostrzeniec przepędził noc, czy wygodnie miał posłane, czy dobrze spał, czy mu się nie śniło co złego, i t. d.
Roger odpowiedział wesoło na wszystkie te zapytania; zresztą samo oblicze jego tchnące dobrym humorem, byłoby najlepszą odpowiedzią w oczach osoby mniéj troskliwéj, jak jego poczciwa krewna. Co większa, był ufryzowany i wystrojony z taką zalotnością, że dobra ciotka miała niesłychaną ochotę zjeść swojego siostrzeńca.
Jednak nie zapomniała, że przed pięcią lub sześcią laty, kochany ten chłopiec krzywił się zawsze, ilekroć wołano go do słuchania mszy świętéj. Przeto sądziła się obowiązaną przygotować z ostrożnością kawalera do propozycyi, jaką z obowiązku sumienia zamierzała mu uczynić; lecz z wielkiém jéj podziwieniem kawaler odpowiedział, że od czasu w którym się ostatni raz widzieli, jego wyobrażenia religijne znacznie się zmieniły; że wiele nad tém rozmyślał i teraz uważa nie tylko za obowiązek, ale nawet jako przyjemność słuchać codziennie mszy i nieszporów.
Takie oświadczenie przejęło poczciwą ksienię radością; spoglądała na swojego siostrzeńca z pobożném rozczuleniem, mówiąc że powzięła w téj chwili nadzieję, że będzie kiedyś w rodzinie d’Anguilhem wielki święty, tak jak byli już wielcy prawoznawcy i znakomici wodzowie.
Tymczasem téż zadzwoniono na mszę. Roger chcąc przywiéść w wykonanie zasady do jakich się przyznał, podał zalotnie ramię swojéj ciotce aby ją zaprowadzić do kościoła, lecz w tym względzie Roger się omylił. Przełożona wytłómaczyła mu, że przez czas jak się nie widzieli, urósł tyle i tak się odmienił, że nie mógł już jak dawniéj znajdować się razem z nią w chórze i siadać na stopniach jéj ławki; powinien był po prostu udać się do kościoła, razem zresztą pobożnych, gdyż chór przeznaczony był tylko dla zakonnic, nowicyjuszek i pensyjonarek.
Trzeba było poddać się téj konieczności; zresztą nalegając Roger mógłby zdradzić powody jakie uczyniły go nagle tak nabożnym; ukłonił się więc na znak posłuszeństwa, i prosił aby wskazano mu drogę, którą miał się-udać na przeznaczone mu miejsce.
Kościół klasztoru otwarty już był dla pobożnych. Ponieważ panny Augustyjanki w Chinon słynęły słusznie w okolicy z pięknych głosów, nabożeństwo było zawsze licznie uczęszczane. Roger znalazł sobie dobre miejsce na przodzie, o ile mógł najbliżéj kraty oddzielającéj chór od reszty kościoła.
Jego oczekiwanie nie było zawiedzione; wśród wszystkich tych dziewiczych głosów, które wznosiły się do nieba, odróżnił jeden tak słodki, tak dźwięczny, tak natchniony, że nie wątpił na chwilę, że to był głos Konstancyi. Od téj chwili starał się śledzić ten głos we wszystkich jego przejściach, nie tracąc go na chwilę z uwagi, wśród głosów jéj towarzyszek.
Cały czas trwania nabożeństwa, Roger przepędził w ciągłém zachwyceniu. Nie słyszał, a raczéj nie słuchał nigdy świętéj muzyki kościelnéj, najpiękniejszéj ze wszystkich. Znalazł w sobie struny religijne, o których sam nie wiedział, a które drgały w głębi jego serca, poruszone zarazem przez podwójne dotkniecie miłości i pobożności.
Msza oddawna się skończyła, a Roger klęczał jeszcze przed kratą chóru. Przez cały czas trwania nabożeństwa, poczciwa ksieni miała oczy zwrócone na niego, i zbudowana była głębokiém zachwyceniem, jakie za każdą razą, gdy wznawiały się śpiewy, malowało się na twarzy jéj siostrzeńca. Przeto czekała nań przy wyjściu, aby mu powinszować zmiany jaka w nim zaszła, i któréjby nie uwierzyła, gdyby nie przekonała się sama na własne oczy. Nie zdziwiła się tedy bynajmniéj, gdy Roger prosił o dozwolenie udania się do jéj pokoju, aby mógł przyjść do siebie po wzruszeniu jakiego doświadczył. Nie tylko zacna przełożona pozwoliła mu swojego apartamentu, ale nawet nie wiele brakowało, aby, uniesiona uczuciem uwielbienia jakie wzbudziła w niéj jego gorąca pobożność, prosiła młodego neofitę o błogosławieństwo. Roger pozostawił ją pod wpływem tego uczucia i oddalił się zwolna do swojego pokoju; lecz zaledwie go w nim zamknięto, poskoczył do okna i otworzył je.
Ogród byt pełen młodych dziewcząt, które nakształt pszczółek, biegały od kwiatka do kwiatka, wybierając najpiękniejsze na splatanie wianków i układanie bukietów.
Zdaleka od tych młodych dziewcząt, przechadzały się dwie pensyjonarki, rozmawiając z sobą po cichu i oglądając się niekiedy niespokojnie jakby w obawie, aby ich nie podsłuchano. Jedną z tych pensyjonarek była Konstancyja. Obiedwie odwrócone były tyłem do okna, w którém był Roger, i szły aleą kończącą się murem, tak że oczywiście doszedłszy do końca téj alei, zmuszone będą wrócić się. Tak téź było w istocie. Dwie młode pensyjonarki odwróciły się; oczy Konstancyi podniosły się machinalnie ku oknu. Młoda dziewczyna poznała Rogera, i nie mogąc się powściągnąć, wydała okrzyk zadziwienia i radości.
Kawaler został spostrzeżony; tego téż tylko pragnął; cofnął się przeto w głąb.
Krzyk wydany przez Konstancyją był tak przenikliwy, że wszystkie jéj młode towarzyszki przybiegły, dowiadując się o jego przyczynę. Konstancyja zmięszana odpowiedziała, że nastąpiła przypadkiem nogą na kamień i sądziła zrazu że ją wywichnęła.
Biédne dziewczę o mało co nie przypłaciło swojego kłamstwa, gdyż ze dwadzieścia usłużnych jéj towarzyszek, ofiarowało się natychmiast przyprowadzić klasztornego doktora. Lecz Konstancyja zapewniła z takim wyrazem prawdy, że nie czuła już żadnej boleści, że młode dziewczęta, które przybiegły do niéj, rozproszyły się znowu po trochu i Konstancyja pozostała sama z swoją towarzyszką.
Natychmiast oczy dwóch młodych dziewcząt podniosły się zwolna ku oknu i Roger poznał jasno, że między temi czystemi sercami nie było tajemnicy. W tedy zbliżył się, starając się jednak pozostawać w cieniu i w taki sposób aby być tylko widzianym od dwóch dziewcząt. Konstancyja wsparła się na ramieniu swojéj przyjaciółki, i zarumieniła się rozkosznie. Następnie schyliła się i zaczęła układać bukiet z fijołków, który umieściła na sercu i którego ciemna barwa odbijała się od jéj białéj sukienki. Nareszcie po kilku chwilach przechadzki, oba dziewczęta oddaliły się. Wkrótce Roger usłyszał kroki na kurytarzu; pobiegł do drzwi, lecz gdy je otworzył, było już za późno: ujrzał tylko dwie sylfidy, dwa cienie, które znikały na końcu galeryi. Tylko przy jego drzwiach, jako jedyny ślad przejścia dwóch pensyjonarek, leżał bukiet fijołków, który przed chwilą widział u piersi Konstancyi.
Roger podniósł bukiet natychmiast i okrył go tysiącznemi pocałunkami; ponieważ zaś w téj chwili dały się słyszeć kroki jego ciotki, która w przekonaniu, że przyszedł już do siebie po wzruszeniach religijnych, przyszła wziąć go na śniadanie, ukrył śpiesznie bukiet w zanadrze i pobiegł na przeciwko saméj przełożonéj.
Nic nie dodaje tak odwagi jak powodzenie. Roger widział zdaleka Konstancyją i był od niéj widziany. Roger miał na sercu bukiet, który ona miała u swoich piersi; było to więcéj niż się mógł na początek spodziewać, a jednak było to dlań jeszcze za mało. Roger chciał zbliżyć się do niéj, mówić z nią: czekał więc pierwszéj sposobności, gotów natychmiast z niéj korzystać, gdy dobra ksieni sama mu jéj dostarczyła.
Łatwo się dorozumiéć, że rozmowa Rogera z ciotką, była ciągłą zamianą zapytań z jednéj, a odpowiedzi z drugiéj strony. Z początku zapytania miały za przedmiot barona i baronową, potém ich dzierżawców; daléj była mowa o najbliższych sąsiadach, to jest o Senectère’ach; od Senectère’ów przeszli do Chemille’ów, nareszcie i do wice-hrabiów de Beuzerie.
— Ah! mój Boże! — zawołał Roger usłyszawszy to nazwisko; — szczęście żeś mi przypomniała, kochana ciotko, jedno polecenie, o którém zupełnie zapomniałem. Na trzy lub cztéry dni przed moim wyjazdem do Chinon, spotkałem na polowaniu pani de Beuzerie, który wiedząc o mojéj podróży, prosił mnie, abym zabrał list do jego córki. Lecz teraz, na honor, nie wiém sam com zrobił z tym listem, który przysłano mi w wiliją mojego odjazdu.
— Ah! mój Boże! — rzekła dobra ksieni, — czyś tylko go nie zgubił. Biédna mała jest smutną od czasu jak tu powróciła, i ten list byłby dla niéj wielką pociechą.
— Będę szukał, moja ciotko, — rzekł Roger, — musi być w moim mantelzaczku; lecz zresztą, jeżeli panna de Beuzerie jest smutną, trzeba jéj dać lalkę, gdyż zdaje mi się że to jest jeszcze dziecko.
— Patrzcie, jaki człowiek dojrzały! — odrzekła przełożona. — Właśnie téż mylisz się: panna de Beuzerie zmieniła się zupełnie od miesiąca. Nie wiém co jéj się przytrafiło podczas bytności u rodziców, lecz istotnie trudno ją poznać teraz.
— Widziałem ją, — rzekł Roger, — w Anguilhem, nie ma temu jak ośm lub dziewięć dni, i przyznam się, moja ciotko, że nie dostrzegłem bynajmniéj tego o czém mówisz.
— A więc, idź poszukaj listu, — rzekła dobra ksieni, — tymczasem zawołam tu Konstancyją, — wtedy sam najlepiéj będziesz mógł sądzić.
— Chętnie, — rzekł Roger nachylając się dla podniesienia serwety, gdyż obawiał się, aby rumieniec, który mu na twarz wystąpił, nie zdradził go w oczach jego ciotki: — chętnie, moja ciotko; lecz — dodał z wysileniem, — po śniadaniu, jeżeli pozwolisz.
— Dobrze, dobrze, jédz moje dziecko, jédz spokojnie. W twoim wieku jestto ważne zatrudnienie, znam ja to; lecz proszę cię, staraj się wynaléść ten list, gdyż jeżeliby zginął, biédne dziecko byłoby w rozpaczy, jestem pewna.
— O! znajdę, moja ciotko. Bądź spokojną, przypominam sobie teraz gdziem go położył.
— Uspokajasz mię, — rzekła ksieni. — Ja bo tak kocham moje lube wychowanki!
— A więc, moja ciotko, — odrzekł Roger, — nie chcę odwlekać dłużéj przyjemności, jaką ten list sprawi jak mówisz, pannie de Beuzerie. Przywołaj ją, ja zaś tymczasem poszukam owego listu.
I Roger wyszedł z pokoju z miną tak swobodną, że choćby przełożona miała była jakowe podejrzenia, te rozproszyłyby się w obec takiéj pewności.
Roger nie pośpieszał z powrotem dla dwóch przyczyn: najprzód potrzebował czasu do napisania mniemanego listu wicehrabiego; powtóre, pragnął, aby Konstancyja miała czas, przygotować się do tego spotkania. Co do osnowy listu, czytelnik domyśla się jéj zapewnie zawczasu: była to odmiana słowa kochać w czasie przeszłym, teraźniejszym i przyszłym. Nadto Roger doniósł Konstancyi o swojém spotkaniu się z wice-hrabią w zwierzyńcu, i przytoczył dosłownie rozmowę jaką miał z jéj ojcem. Ważném było aby Konstancyja wiedziała jak rzeczy stoją i aby nie dała się przypadkiem oszukać przez jaki wybieg jéj rodziców.
Powróciwszy, Roger zastał pannę de Beuzerie ze swoją ciotką. Konstancyja ujrzawszy go, zarumieniła się i zbladła kolejno, lecz szczęściem odwróconą była tyłem do okna, i dobra przełożona nie spostrzegła tego. Roger zbliżył się do młodéj dziewczyny i tonem dosyć swobodnym, podając jéj list, rzekł:
— Zechciéj mi panna przebaczyć, że jakkolwiek jestem tu od wczoraj, dziś dopiéro dopełniam polecenia jéj ojca. Lecz pan de Beuzerie polecił mi, abym oddał ten list do własnych rąk panny, dla tego abym mógł przywieźć mu pewną wiadomość o jéj zdrowiu, o które zdawał się być bardzo niespokojny. Wszak przebaczysz mi panna?
Konstancyja wymówiła niezrozumiale kilka słów dziękując Rogerowi; ponieważ zaś rzuciwszy oczyma na list, poznała że adres nie był ręki ojca, zrozumiała natychmiast wszystko, i zamiast otworzyć, schowała go do kieszeni swojego fartuszka.
— Spodziewam się, — rzekła przełożona biorąc obie ręce młodéj dziewczyny i przyciągając ją do siebie, — spodziewam się, że ten list pocieszy cię nieco; gdyż powiadano mi, że od swojego powrotu, ciągle wzdychasz i płaczesz.
— Nic dziwnego moja ciotko, — przerwał Roger, widząc że biédne dziewczę było jak na męczarni, — przykro jest rozłączyć się z rodzicami; przytém nie musi być bardzo wesoło w klasztorze, nieprawdaż panno Konstancyjo? rozrywki muszą tu być bardzo rzadkie.
— A więc, — rzekła ksieni, — chcę ci sprawić dziś rozrywkę, moja luba. Zamiast obiadować w refektarzu ze wszystkiemi, przyjdziesz tu i będziesz jadła ze mną i z moim siostrzeńcem.
— O! co za szczęście! — zawołała Konstancyja, która nie potrafiła ukryć piérwszego poruszenia radości.
— Panno Konstancyjo, — rzekł Roger śpiesznie, aby nie dać czasu swojéj ciotce do zastanowienia się nad przyczyną tego wykrzykniku, — czy raczysz panna przyjąć moje usługi, przesyłając na moje ręce odpowiédź panu de Beuzerie?
— Czy pan odjeżdżasz tak prędko? — zapytała Konstancyja rumieniąc się.
— Obawiam się, — rzekł Roger, — czy nie będę zmuszonym opuścić Chinon lada chwila. Niestety! jestem pod władzą nauczyciela i wyznaję, że na każdy hałas jaki do mnie dochodzi, za każdém otwarciem drzwi, lękam się ujrzéć poważnego oblicza kochanego księdza Dubuquois. Radzę więc nie ociągać się z przygotowaniem odpowiedzi, która, jestem pewny, wyglądaną jest z wielką niecierpliwością.
— Skoro tak, — rzekła Konstancyja, — jeżeli nasza dobra matka pozwoli, oddalę się dla przygotowania listu i odpisania nań.
— Idź moja droga, idź — rzekła przełożona całując dziewczynę w czoło, — a nie zapomnij, że o drugiéj oczekujemy cię z obiadem; zresztą poszlę po ciebie.
— O! nie ma potrzeby, pani, — odrzekła Konstancyja, — tyle doznaję przyjemności znajdując się w towarzystwie twojém i pana kawalera, naszego sąsiada, że nie zapomnę o zaproszeniu i będę się starała być punktualną.
I panna Konstancyja, która ochłonęła już zupełnie z piérwszego wzruszenia, ukłoniła się zalotnie i wyszła trzymając rękę na liście, który włożyła do kieszeni fartuszka, gdy tymczasem Roger spoglądał za odchodzącą z ręką na bukiecie, który przyciskał do serca.
Konstancyja dotrzymała słowa; była więcéj niż punktualną: o trzy kwadranse na drugą była już u przełożonéj; Roger czekał już tam na nią, i zaledwie młoda dziewczyna weszła, zapytał ją czy pamiętała o liście. Wtedy Konstancyja rumieniąc się, wyjęła z za gorsa prześliczny liścik pod adresem wice-hrabiego de Beuzerie i oddała go, nie będąc w stanie wymówić ani słówka, Rogerowi. Co do Rogera, ten pod pozorem że obawiał się zgubić go, wyszedł natychmiast w celu, jak mówił, schowania listu do pugilaresu; lecz w istocie, dla przeczytania go.
Byłto jeden z tych prześlicznych dziecinnych listów, naiwnych, czułych, szczerych, pełnych przyrzeczeń wiecznéj miłości, zapełniających cztéry stronnice, a mogących wyrazić się w tych dwóch wyrazach: kocham cię. Roger ucałował najprzód kopertę, potém cztéry stronnice listu; potém każdy wiersz cztérech stronnic, nareszcie każdy wyraz każdego wiersza. Jego szczęście podobne było do szaleństwa.
Gdy powrócił, Konstancyja zarumieniła się jak wiśnia. Dwoje dzieci zamieniło z sobą spojrzenie pełne nieopisanego szczęścia. W téj chwili drzwi otworzyły się i przełożona wydała okrzyk radości; na ten krzyk dwoje kochanków odwróciło się, i ich spojrzenie, przed chwilą jaśniejące radością, łzą się przyćmiło.
Osobą, któréj niespodziewane ukazanie się sprawiło takie ukontentowanie przełożonéj, była baronowa d’Anguilhem.
Dwie siostry uściskały się, gdy tymczasem biédne dzieci spoglądały na siebie potrząsając głową z miną, która zdawała się mówić: wszystko stracone. Potém Roger zbliżył się do matki, która zamiast uściskać go, podała mu tylko rękę do pocałowania. Co do panny de Beuzerie, ta oddała niski ukłon baronowéj, która odpowiedziała nań tylko zimném poruszeniem głowy.
Wbrew oczekiwaniu dwójga kochanków, baronowa nie wyrzekła ani słówka, i po piérwszych przywitaniach z siostrą, na zaproszenie téjże zasiadła do stołu.
Konstancyja rada byłaby prosić o pozwolenie oddalenia się, lecz nie śmiała. Jéj nakrycie znajdowało się pomiędzy baronową i przełożoną, tak, że przez cały czas trwania obiadu nie śmiała wznieść oczu; kilka razy nawet Roger dojrzał, że ocierała skrycie łzę spływającą po policzkach. On sam rumienił się i bladł po dziesięć razy na minutę. Chciał jeść, lecz nie mógł w żaden sposób.
Przez ten czas, baronowa opowiadała, jak jéj także przyszła myśl sprawienia niespodzianki siostrze i jak baron nie mógł jéj towarzyszyć, będąc zajętym przygotowaniami do podróży, jaką zamierzał odbyć z kawalerem, zaraz po powrocie tegoż do Anguilhem. Na wiadomość o téj podróży, łzy puściły się obficie biédnéj Konstancyi, Roger zaś poczuł że serce mu się ścisnęło. Nareszcie Konstancyja nie mogła się dłużéj powściągnąć, i przechyliła się w tył, wybuchając głośnym płaczem. Na ten wybuch niespodziewany, dobra ksieni spostrzega tylko boleść młodéj dziewczyny, o któréj przyczynę zaczęła wypytywać się z macierzyńską troskliwością. Lecz Konstancyja odpowiedziała, że nie wié sama co jéj się stało, i prosiła o pozwolenie oddalenia się do swojego pokoju.
To pozwolenie tém łatwiéj udzieloném jéj zostało, że pani baronowa d’Anguilhem nie nalegała bynajmniéj aby młoda dziewczyna została. Konstancyja oddaliła się przeto bez żadnego słowa pociechy, gdyż Roger, jakby oczarowany obecnością matki, nie śmiał nawet pożegnać jéj.
Gdy panna de Beuzerie odeszła, baronowa kazała synowi udać się do swojego pokoju i upakować niezwłocznie rzeczy, gdyż według rozkazu barona miał powrócić dziś jeszcze do Anguilhem. Roger był posłuszny nie mówiąc ani słówka. Uszanowanie synowskie, było w téj epoce jeszcze jedną z szacownych cnót familijnych, które przechowały się, zwłaszcza wśród arystokracyi prowincyjonalnéj. Ukłonił się więc pokornie matce i odszedł do swojego pokoju.
Obie siostry pozostały razem.




V.
Jak kawaler d’Anguilhem uciekł z Kollegijum Jezuitów w Amboise, w zamiarze porwania panny de Beuzerie, i jaką wiadomość usłyszał przybywszy do klasztoru w Chinon.

Nie mamy potrzeby powiadać czytelnikowi, jaki był przedmiot rozmowy tych dwóch dam; powiemy tylko, że po upływie godziny przywołano kawalera, który stawił się na wezwanie, z tłómoczkiem pod pachą i nosem spuszczonym nakwintę.
Przełożona wiedziała już o wszystkiém; zażądała od Konstancyi mniemanego listu barona, który oddał jéj kawaler; lecz Konstancyja spotkała swoje przyjaciółkę na kurytarzu, i wsunęła jéj prędko w rękę ten list, jéj jedyny skarb. Ponieważ nikt nie wiedział o téj okoliczności, panna de Beuzerie odpowiedziała śmiało, że spaliła list, którego od niéj żądano i pozwoliła aby szukano koło niéj, — czego téż dopełniono, lecz bez skutku.
Baronowa przybyła karyjolką, do któréj założono konia jednego z dzierżawców. Teraz więc przyprzężono doń Krysztofa, i pani d’Anguilhem odjechała wraz z synem, po krótkich pożegnaniach, podczas których dobra ksieni zachowywała względem swojego siostrzeńca całą surową godność, jaka przystawała jéj obrażonéj dumie.
Zaledwie baronowa i jéj syn wsiedli do karyjolki, poczciwa matka widząc smutek kawalera nie była w stanie gniewać się dłużéj na biédnego chłopca. Kobiéty czują instynktową sympatyją ku wszelkim zmartwieniom miłości, i najsurowsza matka staje się pobłażającą, skoro tylko błąd przez serce popełniony został. Przeto, zamiast przykrych wymówek, których spodziewał się kawaler, rozpoczęła całą seryją rozumowań pełnych loiki, napomykając najprzód o wieku kawalera, który nie miał jeszcze skończonych szesnastu lat; następnie o różnicy majątkowéj jaka istniała pomiędzy niemi i państwem de Beuzerie; nareszcie o układach zawartych oddawna przez ojca Konstancyi i ojca hrabiego de Croisey. Lecz na wszystkie te rozumowania, Roger odpowiadał, że kochał Konstancyją, był od niéj nawzajem kochany, i że oboje postanowili umrzéć jeżeliby chciano ich rozłączyć.
Przez cały ciąg podróży, która trwała dwa dni, baronowa czyniła rozmaite przełożenia synowi; lecz wyczerpała całą swoję loikę, nie otrzymawszy innéj na nie odpowiedzi.
Gdy spostrzeżono w Anguilhem zniknięcie kawalera, złożono natychmiast walną naradę; do rady téj należeli: baron, baronowa i ksiądz Dubuquoi; ponieważ zaś zgadywano gdzie się udał, naradzono się głównie nad środkami przytłumienia téj miłości, która pokazywała tak zatrważające symptomata.
Tryumwirat ów tedy postanowił, że skoro kawaler powróci do Anguilhem, uda się natychmiast do kollegijum Jezuitów w Amboise, gdzie słuchać będzie kursów filozofii; co uchwaliwszy, baronowa umyśliła sama jechać po syna, baron zaś miał osobiście odprowadzić go do stolicy prowincyi z obawy aby w drodze nie zrobił jakiego figla swojemu professorowi.
Przybywszy przeto do Anguilhem, kawaler zastał wszystko gotowém do wyjazdu w dwadzieścia cztéry godzin. Zbyteczném jest wspominać, że wszelka myśl oporu woli rodzicielskiéj, daleką była od niego. W obec swojéj miłości kawaler uczuł, że jest młodzieńcem, lecz przy rodzicach pojmował dobrze, że był jeszcze dzieckiem.
Droga była smutną: nienajprzyjemniéj mu było pomiędzy księdzem Dubuquoi, do którego nie czuł wielkiego przywiązania, i ojcem którego twarz surowa nie dopuszczała przystępu tkliwości. Zresztą, myśl, że on, dziécię lasów, pól i swobody, miał przepędzić rok cały jakby w wiezieniu, wśród ludzi czarno ubranych, których sposób życia będzie musiał przejąć, ta myśl, mówię, ciążyła na nim jak kara, zbyt sroga w stosunku popełnionego błędu. A przytém rok cały, zdaleka od Konstancyi, to był wiek.
Prawda, że kiedy niekiedy projekt, który zrazu przestraszył kawalera, lecz z którym powoli się oswoił, przedstawił się jego umysłowi jak błyskawica. Chodziło po prostu oto, aby przyłączyć do małéj sumki którą mu dała już baronowa w chwili odjazdu, i do tego, co mu da zapewnie ojciec, wszystko co tylko będzie mógł oszczędzić; następnie, gdy już miéć będzie dwieście albo trzysta liwrów, co w oczach kawalera było majątkiem, uciec z kollegijum, udać się do Chinon, porwać Konstancyją z klasztoru i wziąć z nią ślub przed piérwszym lepszym proboszczem, jakiego napotkają.
Pomiędzy trochą książek, jakie posiadała biblijoteka Anguilhem’u, znajdował się romans pod tytułem Astrea, sięgający jeszcze pięknych dni młodości baronowéj, w którym figurowało mnóstwo królów porywających pasterki i królowych zaślubiających pasterzy. Roger tedy myślał sobie, że jakkolwiek znaczna różnica majątkowa dzieliła go od Konstancyi, nie wyrównywała przecież różnicy socyjalnéj, jaka istniała pomiędzy potężnym królem i biédną pasterką, albo między wielką królewną a skromnym pasterzem.
Zadziwiająca rzecz, że w położeniu trudném a nawet rozpaczliwém, postanowienie, choćby nawet niezgodne z zdrowym rozsądkiem, choćby niepodobne do wykonania, wlewa pokój i rezygnacyją do duszy. Roger czuł dobrze, że nawet przypuszczając, iż wszystkie okoliczności sprzyjać będą jego zamiarowi, zamiar ów nie mógł być rychło dokonanym. Lecz chociaż daleką była owa chwila, musiała przecież kiedyś nadejść. Pokażcie podróżnemu, przygniecionemu trudami, błąkającemu się nocą wśród boru, światełko na horyzoncie, — światełko to choćby odległém było na dwie lub trzy mile, biédny zbłąkany odzyska odwagę, i iść będzie krokiem tak żwawym, jak szedł rano w chwili rozpoczęcia podróży.
Kawaler nabrał tedy niejakiéj otuchy przybywszy do Amboise; wszedł przeto do kollegijum na pozór daleko spokojniejszy niż się ojciec jego spodziewał. Ta rezygnacyja rozczuliła poczciwego szlachcica, który, trzeba wyznać, kochał tkliwie swojego syna. Wypływem tego zmiękczenia rodzicielskiego serca była summa siedemdziesięciu dwóch liwrów, wyobrażona w postaci trzech luidorów, którą odjeżdżając baron wsunął w rękę syna; które to trzy luidory, przyłączone do dwóch które dostał: od baronowéj, utworzyły summę pięć luidorów czyli sto dwadzieścia liwrów, co było już piękném rozpoczęciem oszczędności.
Roger pojął, że dla oddalenia podejrzeń, powinien był z wielką pilnością wziąć się do pracy. Jak wiadomo Jezuici uczyli młodzież bardzo dobrze; i chociaż ksiądz Dubuquoi był nauczycielem o wiele wyższym od zwyczajnych bakałarzy, ojcowie jednak po wyegzaminowaniu Rogera, uznali, że nie rok ale dwa powinien pozostać w kollegijum. Roger przyjął tę wiadomość z spokojnością, jakiej się jego professor nie spodziewał. Ponieważ jednak ksiądz Dubuquoi nie tak łatwo dał się zwieść jak baron i domyślał się, że pod tą pozorną obojętnością, jego uczeń ukrywa jakieś zamiary, postanowił nie tracić go z oczu.
Lecz pomimo całéj czujności i przenikliwości, oszukany został. Roger, który nie miał innéj rozrywki w swojéj miłości jak pracę, i który zresztą, pod pozorem pracowania, zamykał się aby myśléć o Konstancyi, Roger czynił szybkie postępy; dusze żywe łatwo się zapalają. Nasz uczeń zapalał się do poezyj greckich i łacińskich; zresztą w bukolikach Wirgilijusza, w idyllach Teokryta, znajdował zawsze jaką rozmowę pasterza z pasterką, która przypominała uczniowi jego położenie. Była to bez wątpienia nie wielka pociecha; lecz jakkolwiek bądź, skracała czas naszemu kochankowi.
Piérwszém staraniem Rogera było dowiedziéć się, czy pomiędzy uczniami znajdującemi się razem z nim w kollegijum, nie było którego z Chinon. Traf posłużył Rogerowi nad spodziewanie: trzech z jego kollegów było rodem z tego miasta i ich rodzice w niém mieszkali. Nowo przybyły zaznajomił się z nimi i dowiedział się z radością jaką łatwo pojąć, że jeden z tych trzech młodzieńców, nazwiskiem Henryk de Narcey, miał siostrę w klasztorze Augustyjanek. Ponieważ zaś ta siostra od trzech lat chowała się w klasztorze, musiała przyjaźnić się, a przynajmniéj znać pannę de Beuzerie. Znalazł więc sposób korrespondowania.
Czas wakacyi nadszedł. Ponieważ Roger wszedł do kollegijum w miesiącu czerwcu, a wakacyje miały miejsce przy końcu sierpnia, obawa, która już nie raz przedstawiła się jego umysłowi, pokazała się uzasadnioną. W dzień Matki Boskiéj, odebrał od barona d’Anguilhem list, w którym zacny szlachcic wyczerpywał całą swoję loikę na przekonanie Rogera, że daleko użyteczniéj będzie skoro sześć tygodni przeznaczone na wakacyje obróci na pracę i wynagrodzenie straconego czasu, aniżeli gdyby miał przepędzić je w Anguilhem. Prawda, że baronostwo zrzekali się przyjemności oglądania swojego syna, z obawy, ażeby sąsiedztwo z Beuzerie, nie roznieciło w sercu kawalera miłości, którą miano za gasnącą, dla tego, że Roger przestał o niéj wspominać. Zresztą, dla osłodzenia ile możności chwil biédnego studenta, pozwolono aby ks. Dubuquoi odbywał z nim niekiedy przechadzki w okolicach Tours, a ponieważ nie wiedziano jak kawaler oszczędzał swojego majątku, polecono nauczycielowi, aby wydał mu z funduszów powierzonych jego zarządowi, dwa luidory od barona i jeden od baronowéj. Ponieważ zaś w ciągu trzech miesięcy jakie upłynęły, Roger wydał tylko dwadzieścia cztéry liwry, posiadał przeto obecnie siedm luidorów.
Roger, jak mówiliśmy, zaprzyjaźnił się z trzema młodzieńcami z Chinon, a osobliwie z Henrykiem de Narcey. Gdy ten przeto miał wyjeżdżać do Chinon, kawaler nie wahał się wyznać mu wszystko; opowiedział mu jak kochał pannę de Beuzerie i jak był od niéj kochany, jak dla tego tylko oddany został do kollegijum w Amboise, że jego rodzice przeciwni byli téj miłości, która nie otrzymałaby przyzwolenia rodziców Konstancyi, jak wreszcie zatrzymywano go w kollegijum z obawy, aby znajdując się blisko Beuzerie nie przedsięwziął znowu jakiego gorszącego kroku.
Henryk de Narcey zrozumiał doskonale wszystko, i oddał się wraz z siostrą na usługi swojego kollegi. Kommunikacyja była tém łatwiejszą, że słyszał często swoję siostrę wspominającą o pannie de Beuzerie, i zawsze jako o szczeréj przyjaciółce. W istocie, Konstancyja de Beuzerie i panna Herminia de Narcey nie rozłączały się z sobą; i wedle opisu jaki uczynił Henryk Rogerowi o swojéj siostrze, ten poznał młodą panienkę, która przechadzała się z Konstancyją w dniu, w którym spostrzegł ją w ogrodzie klasztornym.
Roger dał list Henrykowi; ten list miał być oddany Konstancyi przez Herminiją za jéj powrotem do klasztoru; następnie w liście Herminii do brata, Konstancyja miała przysłać odpowiédź. Roger przedstawiał Konstancyi swój zamiar ucieczki z kollegijum, porwania jéj z klasztoru i zaślubienia przed proboszczem piérwszego kościoła jaki napotkają na drodze; skoro zaś będą połączeni, rodzice radzi nie radzi, przymuszeni będą udzielić im błogosławieństwo. Zresztą, list pełen był przysiąg niezachwianéj wierności i miłości mającéj trwać wiecznie.
Dzień wakacyi nadszedł; dwaj przyjaciele rozstali się, Roger polecając Henrykowi swój list, Henryk przysięgając Rogerowi, że nie mógł być w lepszych rękach. Miesiąc wrzesień upływał, a Roger nie okazywał najmniejszéj niecierpliwości. Sam ze wszystkich uczniów pozostał w kollegijum i oddawał się bez ustanku pracy; ksiądz Dubuquoi nie posiadał się z zadziwienia.
Na początku października, uczniowie zaczęli się zbierać; lecz chociaż Henryka Roger oczekiwał z największą niecierpliwością, Henryk przybył ostatni. Prawda, że podając Rogerowi rękę na przywitanie, Henryk wsunął mu bilecik.
Bilecik bardzo krótki, który zawierał tylko trzy wiersze, lecz te trzy wiersze mówiły więcéj aniżeli całe tomy; oto ich treść:
„Kocham cię nie mniéj, jak ty mnie. Oddajesz mi swoje życie, ja ci poświęcam moje. Rozrządzaj niém przeto jak ci się podoba.

Konstancyja.”

Widać, że w biblijotece Beuzerie, znajdował się jaki piękny i czuły romans, przeznaczony, jak Astrea, na kształcenie serc i umysłów młodych dziewcząt.
Cała intryga udała się wybornie, dzięki pomysłowi Henryka. Ponieważ wszystkie listy wychodzące z klasztoru były naturalnie rewidowane, przeto mając wyjeżdżać do Tours, udał słabego; tymczasem téż pensyjonarki Augustyjanek popowracały do klasztoru. Tym sposobem, Herminija i Konstancyja mogły się zobaczyć z sobą, a gdy odjeżdżając Henryk poszedł pożegnać się z siostrą, ta, ściskając go wsunęła mu w rękę bilecik Konstancyi.
Roger był więc już spokojny; wszelki krok z jego strony będzie wspierany przez Konstancyją, jego miłość odpłacona była wzajemnością; co większa, tą czułością i poświęceniem, które zawsze stanowić będą wyższość miłości kobiét nad miłość mężczyzn!
Dnie upływały, podczas których Roger, wierny swojemu systematowi oszczędności, powiększył swój mały skarb dzięki hojności rodzicielskiéj. Dwa razy, dla pocieszenia syna w jego wygnaniu, które zresztą znosił z bohaterską rezygnacyją, baronostwo przyjechali do Tours. W czasie tych odwiedzin, imię Konstancyi zaledwie było wymówione; tak, że za drugim powrotem do Anguilhem, baronostwo byli przekonani, że ich syn przyszedł pod tym względem zupełnie do rozsądku.
W kilka przeto miesięcy, Roger uśpił wszelkie podejrzenia, a ponieważ skończył szesnaście lat i wysłuchał całego kursu retoryki, dawano mu do zrozumienia, że jeżeliby przyrzekł nie czynić więcéj głupstw, nie powróci już do kollegijum. Roger przyobiecał wszystko czego żądano od niego.
Roger tworzył w swojéj głowie tysiące projektów ucieczki, z których jednak ani jeden nie podobny był do wykonania. Nie łatwą rzeczą było dla pensyjonarza uciec z kollegijum, zwłaszcza dla Rogera, któremu oprócz czujności ojców Jezuitów, przeszkadzał jeszcze ks. Dubuquoi, pilnujący go z szczególną troskliwością. Nareszcie Roger wynalazł sposób nader prosty, a który przyszedł mu do głowy na ostatku, właśnie dla swojéj prostoty.
Roger, jak wszyscy uczniowie, którym minęło lat szesnaście, miał oddzielną stancyją, lecz w któréj sypiał ksiądz Dubuquoi dla większego bezpieczeństwa; prawda, że szanowny professor miał sen bardzo mocny, i że łatwo było poznać czy śpi na dobre, gdyż chrapał.
Otóż tedy plan jaki Roger przedsięwziął wykonać.
W wieczór przeznaczony na ucieczkę, Roger miał się udać na spoczynek jak zazwyczaj; lecz postanowił dobrze uważać, gdzie ksiądz Dubuquoi, rozebrawszy się położy swoje suknie; ponieważ zaś jednakowego był z nim wzrostu, postanowił, przekonawszy się, że jego mentor śpi, wstać po cichu, przywdziać jego suknie i wyjść z pokoju jak najostrożniéj. Ksiądz Dubuquoi według wielkiego prawdopodobieństwa, nie obudzi się jak nazajutrz o szóstéj rano, w ten więc sposób zbieg będzie miał ośm lub dziesięć godzin w zysku, nim przedsięwezmą szukać go.
Ten wielki plan miał być wykonany w nocy z środy na czwartek. Roger wyrachował, że powinien przybyć do Chinon w niedzielę. Nie postanowił jeszcze jak miał sobie postąpić po przybyciu na miejsce i zdawał się na okoliczności; tylko miał przybyć do klasztoru jako ksiądz, oddać furtyjance list Henryka do jego siostry, i po pewnym znaku znajdującym się w tym liście, znaku niezrozumiałym dla nikogo wyjąwszy dla niéj, Konstancyja miała być uwiadomioną, że Roger znajduje się w Chinon.
Owa oczekiwana środa upłynęła wśród wielkich udręczeń; lecz Roger zbyt długo rozważał ten zamiar, aby miał go zaniechać w chwili wykonania. Ułożył więc twarz i głos; miał odwagę zrobić wypracowanie; wreszcie, jadł przy kolacyi jak zazwyczaj i był wesoły jak zawsze. O dziewiątéj kawaler i jego nauczyciel położyli się. Ksiądz położył wszystkie swoje suknie na krześle przy łóżku; potém zgasił świecę. W kwadrans spał już głęboko.
Roger poczekał jeszcze kwadrans, potém po cichu zsunął się na ziemię, zatrzymując się za każdém skrzypnięciem łóżka. Nareszcie jego nogi dosięgły podłogi; wsparł się o mur, i zaczekał jeszcze chwilę. Chrapanie dawało się słyszéć w całéj swojéj okazałości. Wszystko szło dobrze. Wtedy zbliżył się z wyciągniętemi rękami po ciemku aż do krzesła, na którém leżały suknie, przeniósł je na swoje łóżko i tam rozpoczął toaletę, którą ukończył bez przeszkody. Na koniec, przekształciwszy się już zupełnie, otworzył drzwi jak tylko mógł najciszéj, zamknął je za sobą tak samo, nadstawił ucha dla przekonania się, czy te wszystkie poruszenia nie obudziły ze snu jego nauczyciela, zszedł na dziedziniec i śmiało zapukał do izdebki odźwiernego.
— Jestem ksiądz Dubuquoi, nauczyciel pana kawalera d’Anguilhem. Pan kawaler zasłabł bardzo, i idę po doktora.
Odźwierny napół śpiący, poznał przez okienko, ubiór księdza i otworzył drzwi Rogerowi mrucząc jakieś słowa, których ten nie zrozumiał. Dostawszy się na wolność, piérwszém poruszeniem Rogera było biedz prosto przed siebie. Lecz w dziesięć minut zatrzymał się nagle: o mało nie wpadł w Loarę.
Zaczął przeto rozważać; wiedział, że Chinon odległe jest prawie na dwadzieścia pięć mil (lieues) od Amboise, i że chcąc się zbliżyć do tego miasta, powinien był trzymać się kierunku rzeki. Lecz miał przed sobą dwie drogi po lewym i po prawym brzegu. Roger postanowił udać się prawym brzegiem; ta droga wprawdzie dalszą była o trzy lub cztéry mile, lecz idąc nią bezpieczniejszym był od pogoni. Ruszył przeto naprzód i idąc przez całą noc znajdował się o szóstéj rano w Rouvray. Ten, widział się zmuszonym odpocząć; zrobił pieszo ośm mil bez wytchnienia. Wszedł przeto do oberży, rzucił się na łóżko i kazał się obudzić o dziesiątéj, zamierzając wyjść w dalszą drogę natychmiast po śniadaniu.
Rozbierając się, Roger spostrzegł, że oprócz swojego worka, który włożył do kieszeni kamizelki, miał jeszcze worek księdza, który znajdował się w drugiéj kieszeni. Ponieważ te pieniądze były jego ojca, Roger zamiast skrupułów, doświadczył żywéj radości: tym sposobem jego skarb powiększał się o cztéry luidory i jeden talar, to jest o dziewięćdziesiąt dziewięć liwrów. Kawaler miał teraz o czém zajść na koniec świata.
Podczas śniadania gospodarz oberży oznajmił Rogerowi, że właściciel statku, przewożącego podróżnych Loarą, zapytuje go, czy nie zechce odbywać z nim dalszéj podróży. Projekt ten podobał się dosyć Rogerowi, zwłaszcza gdy się dowiedział, że podróż ta odbywać się ma dzień i noc; przeto pomimo że statek odpływał dopiéro za dwie godziny, kazał gospodarzowi zamówić dla siebie miejsce.
Około południa statek odpłynął, ciągniony przez cztéry silne konie, które szły nad brzegiem krokiem o ile być może najśpieszniejszym, tak, że Roger przez cały dzień winszował sobie, że obrał ten sposób podróżowania. O trzeciéj, zatrzymano się w Tours na obiad, lecz bawiono tylko dwie godziny i do saméj nocy statek płynął z równą szybkością. Na zapytanie Rogera, jak płynąć będą podczas ciemności, właściciel odpowiedział, że nazajutrz rano będą w Langeais na śniadanie: zaspokojony tą obietnicą Roger otulił się w płaszcz, położył na ławie i zasnął.
Lecz, że pomimo wszelkich ostrożności, Roger nie był bez obawy, przeto sen jego nie był spokojny. Zdawało mu się, że widzi nad brzegiem dwóch jeźdźców, w których poznał swojego ojca i księdza Dubuquoi; jeźdźcy ci ujrzawszy statek podwoili biegu, gdy tymczasem statek pomimo prośb Rogera, zwalnia! swoje poruszenia; nareszcie obadwaj tak byli już blisko, że Roger nie widział innéj ostateczności jak ukryć się pomiędzy pakunkami. Po kilku chwilach, zdawało się Rogerowi, że poruszenia statku nie tylko zwalniały, ale ustawały zupełnie. Potém słyszał kroki zbliżającego się do niego, potém poczuł jak jakaś ręka chwytała go za kołnierz; był więc znowu więźniem; krzyknął i obudził się.
Otworzywszy oczy doznał żywéj radości ujrzawszy, że jest jeszcze wolnym; pomimo to jego sen nie był zupełném kłamstwem, statek zatrzymał się i stał nieporuszony na środku rzeki. Roger poszedł zapytać się o przyczynę téj nieruchomości, sternika, którego zastał śpiącym, tak jak reszta podróżnych. Przez chwilę wahał się czy go obudzić, lecz położenie jego było zbyt ważném, aby to wahanie długo trwało. Wstrząsnął więc za ramię zacnego żeglarza, który mrucząc że mu przerwano sen, odpowiedział, że statek osiadł na piasku, co mu się trafiało zazwyczaj trzy albo cztéry razy w ciągu każdéj podróży, i co, tém samém, jako rzecz bardzo naturalna, nie powinno było obudzać ani zadziwienia, ani nieukontentowania. To powiedziawszy, sternik pochylił głowę nad rudlem i zasnął.
Łatwo sobie wyobrazić, jakie wrażenie podobna wiadomość sprawiła na kawalerze. Już dwadzieścia cztéry godzin upłynęło jak wyszedł z Amboise, a zrobił zaledwie piętnaście do siedemnastu mil, to jest połowę dopiéro drogi; pomimo jednak tak krytycznego położenia, należało być cierpliwym: nazajutrz rano jeżeliby wody nie przybyło, albo jeżeliby konie nie były wstanie poruszyć z miejsca statku, kawaler postanowił dostać się na brzeg i udać się w dalszą drogę pieszo.
Dzień nastał bez przyniesienia żadnéj zmiany w położeniu statku; wody Loary nie wzniosły się ani na cal jeden, Wprawdzie właściciel sprowadził z pobliskiéj wioski ośm koni, które z dawnemi czterema stanowiły ogół dwunastu koni; lecz pomimo wspólnych usiłowań biédnych zwierząt i razów bicza, których im nie szczędził przewoźnik, statek nie ruszał się z miejsca. Dwie lub trzy godziny przeszły na tych bezowocnych usiłowaniach.
Roger gryzł palce z niecierpliwości, i nie pojmował obojętności podróżnych, którzy z flegmą rozprawiali o wypadku, który jego do wściekłości przyprowadzał, podając środki jedne od drugich nierozsądniejsze, i którzy zresztą zdawali się zdecydowani pozostać na statku, aż póki jaki cud nie poruszy ich z miejsca. Widocznie miał do czynienia z ludźmi nawykłemi do podróżowania Loarą i tém samém oswojonemi z podobnemi wypadkami.
Roger udał się do właściciela statku, i oznajmił mu, że jeżeli za pół godziny nie wyruszą, wskoczy w rzekę i wpław dostanie się do brzegu. Właściciel, który jadł właśnie śniadanie, wysłuchał z zimną krwią skargi Rogera i zapytał go, czy zapłacił za przewóz; Roger pokazał mu kwit; wówczas właściciel oświadczył mu, że jest panem swojéj woli i może oddalić się kiedy mu się podoba.
Roger miał wielką ochotę udusić właściciela; jednakże pojął, że to morderstwo zawikłałoby tylko jego położenie, powściągnął się przeto i wszedł na pokład. Tam byłby niewątpliwie wykonał zamiar o którym wspomniał, rzucenia się wpław w rzekę, lecz spostrzegł kilka łodzi odpływających od brzegu i zbliżających się do statku. Byli to krajowcy, którzy na wzór dzikich Oceanii, ofiarowali żywność rozmaitego rodzaju, tym nowym rozbitkom.
Roger zakupił ładunek całego czółna, pod warunkiem, że to czółno zawiezie go natychmiast na brzeg; wskoczył więc weń natychmiast i wkrótce dostał się do brzegu naprzeciwko miasteczka Luynes. Wysiadłszy z czółna, ruszył niezwłocznie w dalszą drogę, i przybył o siódméj wieczorem do Langeais, gdzie, z obawy zabłądzenia, noc przepędził.
Nazajutrz o świcie, wypytawszy się dobrze o drogę, Roger wyruszył daléj, i szedł tak dobrze, że odpocząwszy raz tylko w Saint-Benoit, o drugiéj godzinie ujrzał wreszcie wieże i dzwonnice tyle pożądanego miasteczka. Zamiast jednak podwoić odwagę, widok ten prawie przestraszył Rogera, zatrzymał się na chwilę drżący i z rękoma wspartemi na piersi, jak gdyby chciał powściągnąć bicia swojego serca; nareszcie, odzyskał odwagę, i, wstydząc się zapewnie swojéj słabości, podwoić kroku i w kwadrans znajdował się w Chinon.
Wówczas bliskość niebezpieczeństwa dodała sił kawalerowi: poszedł prosto ku klasztorowi, zadzwonił bez wahania się u drzwi, i wytrzymując z wielką spokojnością badawczy wzrok furtyjanki:
— Moja siostro, — rzekł do niéj, — macie, zdaje mi się, w waszym klasztorze, pannę Herminiją de Narsey?
— Tak, mój bracie, — odrzekła furtyjanka; — czego chcesz od niéj?
— Mam list od jéj brata, pana Henryka. Czy nie byłabyś łaskawa oddać go jéj, pokazawszy go wprzód, rozumie się, waszéj czcigodnéj przełożonéj?
— Z największą chęcią, — odrzekła furtyjanka. — Niestety! biédna panienka... ten list sprawi jéj wielką radość, zwłaszcza teraz, gdy jest tak zmartwioną.
— Zmartwioną... a to czém? — zapytał Roger z niespokojnością.
— Gdyż utraciła swoję najlepszą przyjaciółkę.
— Najlepszą przyjaciółkę! — rzekł Roger z wzrastającą obawą, — powiadasz, że utraciła swoję najlepszą przyjaciółkę?
— Tak, — odrzekła furtyjanka wznosząc oczy ku niebu; — Bóg nam ją dał, Bóg nam ją odebrał; dobrze uczynił, gdyż to był aniół.
— Lecz... — wybąknął Roger, ocierając krople potu, które spływały mu z czoła, — jeżeli się nie mylę... tą najlepszą przyjaciółką... była...
— Panna de Beuzerie, — rzekła furtyjanka; — czyś ją znał, kochany bracie?
— Konstancyja! Konstancyja! — zawołał Roger, — przez Boga żywego, dokończ. Co jéj się przytrafiło?
— Umarła, trzy dni temu, — odrzekła mniszka, — i pochowano ją wczoraj.
Roger krzyknął przeraźliwie, zachwiał się jak człowiek uderzony piorunem, i upadłby był na bruk, gdyby baron d’Anguilhem, który w téj chwili właśnie szedł do klasztoru, nie zatrzymał go był na swoim ręku.




VI.
Jak kawaler d’Anguilhem uczuł taki żal po śmierci panny de Beuzerie, że postanowił zostać Jezuitą.

Gdy kawaler przyszedł do siebie, leżał w izbie oberży; przy głowach łóżka siedział baron d’Anguilhem.
Otworzywszy oczy, spojrzał na około siebie jak człowiek, który budząc się ze snu, pragnie zebrać swoje wspomnienia.
Wówczas przypomniał sobie co zaszło przy drzwiach klasztoru, jak z ust furtyjanki dowiedział się o śmierci Konstancyi, i jak przygnębiony tym ciosem, upadł w objęcia człowieka, w którym zdawało mu się, że poznał swojego ojca.
Przez chwilę kawaler chciał wątpić o swojém nieszczęściu, lecz stan w jakim się znajdował, suknie księdza Dubuquoi rozrzucone na krześle, ojciec siedzący przy nim i płaczący, wszystko to przekonywało go o jego nieszczęściu i nie dopuszczało żadnéj nadziei; odwrócił się więc ku baronowi i wyciągając doń ręce zawołał:
— O! mój ojcze, jakżem nieszczęśliwy!
Baron ubóstwiał swojego syna, przeto nie szczędził pocieszeń, jakich zwykliśmy używać w podobnych okolicznościach; przypomniał mu że jest mężczyzną, że człowieka przeznaczeniem jest cierpiéć, i że w tym celu Bóg obdarzył go siłą. Wszystko to, filozoficznie biorąc, było bardzo piękne, lecz na wszystko, Roger odpowiadał potrząsając głową:
— Gdyby moja matka tu była!
— No, to i cóżby na to pomogła? — zapytał baron.
— Płakałaby wraz ze mną! — zawołał Roger.
I upadł na poduszkę szlochając.
Baron widział że najlepiéj było pozwolić mu płakać do woli. W istocie, łzy ulżyły mu nieco, tak, że był w stanie rozmawiać o Konstancyi. Łatwo się domyśléć, że to były zapytania bez końca o szczegóły jéj choroby i śmierci. Baron odpowiedział, że wiedział tylko to, co wszyscy wiedzieli; młoda dziewczyna dostała ospy, i pomimo zabiegów doktorów, umarła po sześciu dniach cierpień.
Kawaler oświadczył wówczas, że chciał widziéć pokój, który Konstancyja zamieszkiwała w klasztorze i grób, w którym spoczywała.
Baron odpowiedział, że nazajutrz miano odprawić Reguiem za pokój duszy młodéj dziewczyny, i że jeżeli przyrzéknie zachować się jak przystoi na mężczyznę i odjechać tegoż samego dnia do Anguilhem, będzie mógł być na nabożeństwie, a następnie zwiedzić z ksienią celę i grób Konstancyi.
Kawaler dał słowo, że będzie miał odwagę i przystał na wszystko.
Reszta dnia i noc przeszła dosyć spokojnie, choć smutnie. Roger leżał w łóżku, udając niekiedy, że śpi. Wtedy ojciec, wierząc w jego sen, odchodził na palcach, i Roger, pozostając sam, mógł wówczas płakać swobodnie.
Nazajutrz o świcie, Roger usłyszał odgłos dzwonu klasztornego: oznajmiał on, mające się odbyć nabożeństwo żałobne, i dochodził aż do głębi serca kawalera.
Wkrótce baron wszedł do jego pokoju z służącym, który niósł kompletne ubranie. Roger podziękował ojcu, zapytując go jakim sposobem dostał tych sukien. Baron odpowiedział że ks. Dubuquoi przybywszy do Anguilhem, opowiedział baronowéj pod jakiém przebraniem uciekł jéj syn, a że baronowa słusznie domyślała się, że Roger uciekł w zamiarze widzenia się z Konstancyją, posłała natychmiast te suknie, przewidując kłopot w jakim znajdować się będzie jéj syn przybywszy do Chinon.
Tymczasem kawaler ubrał się, gdyż o ósméj miała być msza: z wielkiém podziwieniem barona, Roger nie wyrzekł ani słówka o Konstancyi; osądził przeto, że smutek jego zmniejszył się, dla tego, że nie widział go płaczącym. Niestety! łzy, które wstrzymywał, dusiły go i spadały mu po jednéj na serce.
Roger wyszedł z ojcem i udali się obaj ku klasztorowi. Lecz stanąwszy przed bramą, do któréj po dwakroć już zbliżał się z tak słodkiemi uczuciami, zdało się Rogerowi, że ziemia usuwała się pod jego nogami, że domy, mury, drzewa kręciły się około niego, i musiał wesprzeć się na ramieniu ojca. Baron również był widocznie wzruszony, co gdy dostrzegł Roger, starał się sam hamować swoję boleść.
Roger wszedł do tego kościoła, gdzie, rok temu, wchodził z sercem tak wesołém ciesząc się nadzieją, że rozróżni głos Konstancyi pomiędzy innemi głosami. Rok upłynął, a ten głos tak czysty, tak niewinny, tak dźwięczny, umilkł na zawsze.
Kawaler ukląkł na tém samém miejscu, na którém klęczał przed rokiem, i tam po raz piérwszy poczuwszy potrzebę modlenia się, jego dusza wzniosła się do tego drugiego świata, który spostrzegamy zawsze tylko przez zasłonę radości lub rozpaczy, którego nie pojmujemy jak tylko w najwyższéj radości lub gwałtownéj boleści.
Po skończonéj mszy, baron zaprowadził syna do przełożonéj; być może, że szanowna ksieni zachowała niejaką urazę do siostrzeńca za postępek jakiego się względem niéj dopuścił; może téż gotowała dlań jaką surową i porządną nauczkę, gdyż jéj przyjęcie było zimne i pełne godności; lecz skoro spostrzegła bladość kawalera, gdy zwłaszcza ten zawołał głosem rozpaczy: „Ah! moja ciotko, moja ciotko, dozwoliłaś jéj więc umrzéć!” nie byli w stanie oprzeć się boleści tak rzeczywistéj. Poczciwa ksieni zalała się łzami.
Roger korzystając z téj chwili przypomniał ojcu, że mu obiecał prosić jego ciotkę o pozwolenie zwiedzenia celi Konstancyi. Przełożona czyniła niejakie trudności, wreszcie zezwoliła, przywoławszy zakonnicę i wydawszy jéj po cichu jakieś rozkazy, mające zapewne na celu usunięcie z przed oczu Rogera przedmiotów, które mogłyby rozjątrzyć jego boleść.
Za kilka chwil zeszli wszystko troje; korytarze były puste, zdawało się, że śmierć jedynym zamachem wyludniła wszystkie te cele; młode dziewczęta były w ogrodzie.
Ksieni otworzyła pokój Konstancyi i chciała równie jak baron wejść do niego razem z Rogerem; lecz ten prosił ich aby mógł na chwilę pozostać sam, w tym przybytku jego miłości. Ojciec i ciotka spojrzeli po sobie, lecz zapewne nie widzieli w tém nic złego, gdyż dali znak Rogerowi że mógł wejść.
Roger wszedł, zamknął drzwi za sobą i zbliżył się z złożonemi rękoma do łóżka; na którém Konstancyja wydała ostatnie tchnienie; nic tu nie wskazywało niedawnéj obecności śmierci. Kawaler złożył pocałowanie na dziewiczéj poduszce, która wydała jeszcze z siebie tę słodką i świeżą wonność, jaką udziela młodość i zdrowie; rzekłbyś, że tą która ją opuściła przed trzema dniami dla grobu, dziś dopiéro z niéj powstała, aby pobiegać po jakiéj łące zasianéj kwiatami, pełnéj pszczół i motylów.
Ta sprzeczność miejsca z sceną, jaka w niéj zaszła i któréj żaden ślad nie po został, ścisnęła serce Rogera. Objawiła mu się tu ta wielka prawda, że przeznaczeniem naszém jest zniknąć z téj ziemi, bez zostawienia innego śladu, jak wspomnienie które pozostaje po nas w sercach ludzi, którzy nas kochali.
Roger poprzysiągł, że wspomnienie Konstancyi trwać będzie wiecznie w jego sercu.
Wtedy wstał i obejrzał jedne po drugich wszystkie przedmioty stanowiące umeblowanie tego małego pokoiku, którego obraz chciał na zawsze w swojém sercu zachować. Następnie poszedł do okna. Jak już mówiliśmy, to okno wychodziło na ogród. Był to ten sam ogród, który już raz widział, te same dziewczęta co wówczas, zaludniały go. Lecz co za różnica! dawniéj wesołe i roztrzepane, dziś były milczące i smutne. Nie bawiły się, przechadzały się tylko w samotnych grupach. Na stronie, sama jedna, odosobniona od reszty towarzyszek, przechadzała się Herminija de Narcey, ta wierna przyjaciółka biédnéj Konstancyi.
Ten ostatni obraz, był najokropniejszym ze wszystkich dla Rogera; w tych młodych sercach, w tych duszach dziewiczych, zaledwie otwartych, białych kartach księgi żywota, tam był istotny ślad śmierci, którego Roger napróżno szukał około siebie. W téj chwili drzwi się otworzyły: już przeszło pół godziny Roger znajdował się w pokoju Konstancyi, i nie widząc go wychodzącego, ojciec i ciotka obwiali się czy jego wzruszenie nie spowodowało jakiego nowego wypadku.
Roger wyszedł z sercem ściśnioném, czując że unosił z téj małéj celi wspomnienia na całe swoje życie, jednakże dosyć spokojny na pozór, tak, że gdy poprosił ciotki, aby według ostatniéj obietnicy barona, zaprowadziła go na grób Konstancyi, nie tylko ani baron, ani ksieni nie czynili żadnéj trudności, ale nawet oboje postanowili iść z nim.
Cmentarz znajdował się wśród murów klasztornych. U bramy tego miejsca ostatniego spoczynku, tak jak u drzwi celi, Roger prosił, aby go zostawiono samego: boleść ma swoję religiją, łzy mają swoję wstydliwość. Roger wszedł więc sam na mały cmentarz.
Był to, jak we wszystkich klasztorach, czworobok otoczony arkadami wspartemi na kolumnach i zamykający niewielką przestrzeń ziemi porosłéj trawą i zapełnionéj mogiłami mniéj lub więcéj sterczącemi. Roger zbliżył się zwolna ku mogile świeżo usypanéj, przyciśniętéj kamieniem, na którym nie miano jeszcze czasu położyć napisu. Nie podobna było się omylić, widocznie ten grób powstał nie więcéj jak przed dwoma dniami: przed dwoma dniami téż, jak mu powiedziano, Konstancyja była pochowaną. Roger ukląkł przed kamieniem i zaczął się modlić.
Była to jego druga próba, przeto przedłużył ją, aż póki baron i ksieni nie przyszli po niego. Pożegnał już kościół, w którym Konstancyja się modliła, pokój w którym mieszkała, grób, w którym spoczywała na zawsze; nic nie zatrzymywało go już w Chinon: przeto Roger dał się uprowadzić jak dziecko, i pożegnawszy machinalnie ciotkę, wsiadł z ojcem do karyjolki, nie tylko bez oporu, ale nawet nie wymówiwszy ani słówka.
Przez całą drogę Roger był pogrążony jakby w odrętwieniu, bez łez, bez westchnienia i prawie bez czucia; wprawdzie gdy ujrzał matkę, łzy puściły mu się obficie, lecz wzruszenie było zbyt mocne, tegoż samego dnia biédny chłopiec dostał gorączki i zachorował niebezpiecznie.
Wtedy to okazała się w całém swojém poświęceniu ta miłość macierzyńska, któréj baronowa dała już tyle dowodów swojemu synowi. Przez cały czas choroby Rogera, nie opuściła ani na chwile jego łóżka, pilnując go we dnie, czuwając nad nim w nocy, rozmawiając z nim ciągle o Konstancyi; modląc się i płacząc wraz z nim, uprzedzając wszystkie jego życzenia. Niekiedy Roger udając śpiącego, widział na jéj twarzy wyraz nieopisanéj czułości, w którym przebijał się jakby smutek i zgryzota. Nie raz chciał już pytać jéj o przyczynę tego osobliwszego wyrazu, jaki czytał w jéj oczach; lecz Roger nie miał już mocy być ciekawym: co go świat cały obchodził? Konstancyja już nie żyła.
Choroba kawalera była długa, potém nieznacznie zamieniła się w niebezpieczniejszą daleko czarną melancholiją. Napróżno ojciec zalecał mu konną jazdę, polowanie, robienie bronią. Wszystkie te ćwiczenia, które namiętnie kiedyś lubił, męczyły go teraz i wzbudzały odrazę. Szkolne prace jedyną były jego rozrywką i dnia jednego, z wielkiém podziwieniem rodziców, Roger oświadczył, iż chce powrócić do kollegijum Jezuitów w Amboise.
Baronostwo, jakkolwiek bolesno im było rozstawać się z synem przy takiém usposobieniu jego umysłu, przyjęli tę propozycyją z radością. To dowodziło, że Roger przywiązywał się znowu do życia.
Roger powrócił przeto do Amboise, zawsze pod strażą swojego nauczyciela: tą razą rodzice towarzyszyli mu, gdyż baronowa sama chciała polecić syna wielebnym ojcom Jezuitom.
Wielkie zmartwienie czekało Rogera; powrócił do kollegijum w czasie wakacyi, i spodziewał się przy otwarciu klass, ujrzéć swojego przyjaciela Henryka de Narcey, lecz napróżno go oczekiwał; Henryk ukończył retorykę, a że rodzice przeznaczali go na prawnika, nie potrzebował przeto już słuchać filozofii. Roger tedy pozostał sam, bez przyjaciela, bez pociechy w swojém zmartwieniu.
Wtedy rozwinęły się w nim uczucia religijne, jakich ani śladu przedtém nie widać było: Roger przepędzał godziny całe w kościele, modląc się, aż dopóki nie wpadł w rodzaj zachwycenia, kończącego się prawie zawsze obfitym wylewem łez: wielebni ojcowie spostrzegli wkrótce tg skłonność nie do ćwiczeń pobożnych, gdyż Roger nie był nabożnisiem, zapominał nawet godzin nabożeństwa, o których prawie zawsze trzeba było przypominać, lecz do pobożnych rozmyślań; pojęli oni, że dusza pełna egzaltacyi, połączona z umysłem bystrym, który według wszelkiego prawdopodobieństwa, odzyska późniéj całą siłę jaką chwilowo utracił, byłaby doskonałym nabytkiem dla zakonu: wtedy otoczono Rogera wszelkiemi rodzajami pokus, przynęt i pochlebstw. Religija ma swój powab, który przyciąga do niéj serca czułe. Roger, dla którego Konstancyja stała się aniołem niebios, zwrócił wszystkie swoje myśli do nieba. Rektor był człowiek zręczny, wymowny, przejęty tą miłością prozelityzmu, jaka nigdzie tak widocznie spostrzegać się nie daje, jak w zakonie, którego Ignacy Lojola był założycielem. Przywołał Rogera do siebie, wybadał jego uczucia, umocnił w powołaniu, i dokazał tyle, że w sześć miesięcy Roger oświadczył dnia jednego swojemu nauczycielowi, iż postanowieniem jego nieodmienném jest zostać Jezuitą.
Ponieważ ks. Dubuquoi był sam w zakonie, i rada wysłania Rogera do kollegijum w Amboise pochodziła od niego, zląkł się, aby rodzice kawalera nie sądzili, że to on natchnął swojego ucznia tém szczególném postanowieniem. Przeto napisał natychmiast do barona, donosząc mu o tém co zaszło, i prosząc, aby przybywał nie tracąc czasu, jeżeli nie chce aby wielebni ojcowie, owładnęli całkiem umysłem jego syna.
Baron pojął natychmiast niebezpieczeństwo, jakie groziło Rogerowi; kazał założyć Krysztofa do karyjolki, nazajutrz wieczór był w Amboise.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


VII.
Jak panna de Beuzerie ukazała się kawalerowi d’Anguilhem i zabroniła mu wstąpić do zakonu.

Baron znalazł Rogera spokojnym i mocno trwającym w swojém postanowieniu. Gdyby zamiar przez niego powzięty, był następstwem egzaltacyi, baron mógłby miéć nadzieję, że z uspokojeniem umysłu, zamiar ów spełzłby na niczém; lecz rzeczy miały się inaczéj, i okoliczność była tém ważniejszą, że w owéj epoce rządów Ludwika XIV, a raczéj pani de Maintenou, gdy wszystko zwracało się do religii, naczelnicy kongregacyi i przełożeni klasztorów, mając zapewnioną opiekę, wywierali wielki wpływ na umysły, tak, że wiele bardzo młodzieży płci obojéj z piérwszych rodzin Francyi, wstąpiło do klasztorów, pomimo oporu rodziców i krewnych.
Nie widząc przeto innego środka, baron postanowił sam swojemi przełożeniami wybić z głowy ten zamiar kawalerowi; lecz na wszystkie prośby jego, Roger odpowiadał, że posłuszny był wewnętrznemu głosowi, którym odzywało się do niego sumienie, i od chwili, jak utracił jedyne dobro jakie przywięzywało go do ziemi, czuł w sobie niecofnione powołanie.
Wówczas baron udał się do ojca rektora, prosząc go, aby mu pomógł zwalczyć postanowienie syna; lecz ten odpowiedział, że byłoby obrazą Najwyższego, chcieć odwrócić od nieba duszę, która pragnęła zbawienia, i przyrzekł tylko, że nie będzie sam naprowadzał Rogera na drogę, którą dobrowolnie obrał. Baron rzeczywiście nie mógł więcéj żądać.
Cztéry dni upłynęło w tym stanie rzeczy; nareszcie, piątego wieczorem, przybył list od baronowéj, która uwiadomiona o wszystkiém przez męża, prosiła kawalera, aby nim poweźmie ostateczne postanowienie, przybył przepędzić dwa tygodnie w Anguilhem, przyrzekając mu, że jeżeli po upływie tego czasu, będzie trwał jeszcze w swoim zamiarze, pozostawi mu wszelką wolność. Żądanie to było tak rozsądne, że Roger zgodził się na nie natychmiast.
Nazajutrz, otrzymawszy błogosławieństwo ojca rektora, przyszły Jezuita wyjechał do Anguilhem, w towarzystwie ojca i ks. Dubuquoi, którzy przeklinali w głębi serca dzień fatalny, w którym panna de Beuzerie pojawiła się w Anguilhem.
Baronowa użyła także wszelkich środków w celu przekonania syna; lecz pomimo największych usiłowań, nie mogła zwyciężyć jego uporu. Z drugiéj strony, ojciec napróżno wspomina mu o polowaniu, konnych przejażdżkach, fechtowaniu; na wszystkie te zaczepki, Roger odpowiadał, że światowe ćwiczenia, nie przystawały wcale człowiekowi, którego zamiarem było oddać się Panu Bogu.
Dwanaście dni upłynęło, w czasie których baronowa wznawiała kilka razy, lecz zawsze bezskutecznie swoje prośby. Nareszcie, zdawała się sama zrzekać wszelkiéj nadziei, i Roger uwolniony został od jéj przekonywających nalegań, na które wszakże zawsze odpowiadał z stałością połączoną z czcią i uszanowaniem. Cały dzień trzynasty upłynął więc smutnie i prawie w milczeniu; gdy bowiem przestano mówić o powołaniu Rogera, którém od czasu jego przybycia wyłącznie się zajmowano, zabrakło przedmiotu do rozmów.
Wieczór był jeszcze smutniejszy niż dzień cały, i wszyscy udali się wcześnie na spoczynek. Roger, jak wszyscy, odmówił modlitwy przed wielkim obrazem przedstawiającym Chrystusa na Kalwaryi, który podczas swojéj ostatniéj bytności, przejęty już uczuciami religijnemi, kazał przenieść z dawnéj kaplicy zamkowéj, obecnie obróconéj na lamus, do swojego sypialnego pokoju. Następnie odprawiwszy modły, położył się w łóżku, i wpadł wkrótce w ten rodzaj pół-senności, który nie jest ani czuwaniem, ani téż snem.
Gasząc światło, Roger zauważał okoliczność będącą zapewnie skutkiem przypadku, lecz którą w swojém pobożném zachwyceniu przypisał szczególnéj łasce, jaką niebo zlewało na niego: promień światła księżycowego dobywając się przez okienko wykrojone w wierzchniéj części okiennicy, oświecił święty obraz zawieszony naprzeciwko jego łóżka; gdy z oczyma wlepionemi w ten obraz, pełen pobożnych marzeń, zaczynał powoli ulegać wpływowi snu, zdawało mu się, że obraz usuwał się i na jego miejscu ukazywała się postać dziewicy w długiéj bialéj sukni z twarzą pokrytą zasłoną; następnie, gdy obraz zniknął zupełnie i promień księżyca oblał widziadło bladém światłem, postać podniosła zwolna zasłonę, i Roger, drżąc zarazem z radości i przestrachu, poznał Konstancyją.
Piérwszém poruszeniem młodzieńca, było podniéść się na łóżku i wyciągnąć ręce do czarującego widziadła, które zstąpiło do niego z pomiędzy aniołów; lecz cień uczynił poruszenie ręką, nakazując Rogerowi aby pozostał na miejscu, i głosem, którego każde brzmienie dochodziło aż do głębi serca młodzieńca:
— Rogerze, — rzekł, — Bóg pozwolił mi wyjść z grobu, aby ci powiedziéć, że ofiara, jaką chcesz uczynić mojéj pamięci jest za wielką; twojém przeznaczeniem nie jest zagrzebać się w klasztorze, lecz uświetnić imię ojców, które zgasłoby wraz z tobą; wyrzecz się więc swojego zamiaru. Proszę cię o to, a jeżeli trzeba, rozkazuję. Bądź zdrów Rogerze, pamiętaj o tém co ci mówię, gdyż to jest wola Boga.
Po tych słowach widziadło znikło, i obraz zajął znowu miejsce, na którém się przedtem znajdował.
Przez cały czas trwania zjawiska, Roger, z czołem potem oblanym, pozostał bez tchu i poruszenia; lecz skoro tylko znikło, wątpiąc o swoich zmysłach poskoczył przekonać się, czy obraz był na swojém miejscu; dotknął rękoma ram, płótna, i przekonał się, że nikt nie mógł wejść, ani wyjść z jego pokoju, którego drzwi zresztą sam zamknął. Istotnie więc, cień Konstancyi ukazał mu się.
Łatwo zgadnąć, jak Roger przepędził resztę nocy: dopóki dzień nie zajaśniał, nie zachował ani cienia wątpliwości o istocie zjawiska; lecz, gdy brzask poranku zastąpił tajemniczą i uroczystą zasłonę nocy, kamienie fantastycznéj budowy jego marzeń, odrywały się i spadały jeden po drugim, i z najgłębszego przekonania przeszedł do zupełnego niedowiarstwa.
Jednak przez cały dzień był niespokojny i zamyślony; kilka razy matka zapytywała go, co spowodowało w nim od wczoraj tak widoczną zmianę; lecz na każde zapytanie otrzymywała tylko w odpowiedzi uśmiech smutny i pełen melancholii.
W ciągu dnia jednakże, Roger wyszedł z zamku i udał się na przechadzkę do otaczającego lasku. Kiedy niekiedy czerwieniał nagle, jak gdyby wszystka krew z serca biła mu do głowy; niekiedy wzdrygał się, i zdawał śledziéć wśród drzew oczyma jaki obłędny cień widzialny tylko dla niego; poczém głębokie westchnienie wydobywało się z jego piersi i dwie wielkie łzy spływały po licach. Było to wiele dla Rogera, który przeszło od sześciu miesięcy nie płakał.
Roger oczekiwał nocy z niespokojnością połączoną z obawą, Kilka razy w czasie wieczerzy, matka, która niespuszczała go z oczu, uważała, że bladł i czerwieniał na przemiany, oraz, że ocierał pokryjomu krople potu spływające mu po twarzy. O téj saméj godzinie co dnia poprzedzającego, wyszedł z sali jadalnéj i udał się do swojego pokoju.
Powiedzieliśmy, jak wraz ze dniem najprzód wątpliwość, późniéj pewność że to mniemane zjawisko było tylko snem, następowały w myślę Rogera; teraz zaś przeciwnie, w miarę zbliżania się nocy, zwłaszcza gdy położywszy się w łóżko, zgasił światło, i ujrzał ten sam promień księżyca oświecający obraz, cała jego wiara wróciła i był przekonany, że ów mniemany sen był rzeczywistością.
Godzina prawie upłynęła: Roger z oczyma wlepionemi w nieruchomy obraz, słyszał tylko bicia swojego serca: nareszcie zdawało mu się, że rama zaczęła się poruszać, i że jak wczoraj, obraz usuwał się. Za chwilę, nie miał wątpliwości, gdyż zaczynał dostrzegać białą suknię Konstancyi, potém młoda dziewica ukazała się w zupełności: cud wczorajszy powtórzył się.
— Rogerze, — rzekła, — nie uwierzyłeś moim słowom, i Bóg pozwolił, abym ci je powtórzyła. Rogerze, wyrzecz się tego nieszczęsnego postanowienia, które przywodzi do rozpaczy twoję rodzinę; Rogerze, nie przyjmuję ofiary, którą chcesz dla mnie uczynić; stworzony jesteś dla świata, a nie dla klasztoru; żyj dla świata i bądź szczęśliwy.
Następnie, jak gdyby tą razą cień młodéj dziewczyny obawiał się jeszcze, aby wątpliwość nie zniszczyła wrażenia sprawionego przez jego obecność, odpięła od gorsu bukiet fijołków podobny do tego, jaki za życia upuściła na kurytarzu klasztoru w Chinon, i wyciągając rękę dla pożegnania Rogera, upuściła go na podłogę.
Roger wyskoczył z łóżka, lecz już obraz zajął dawne miejsce. Żaden ślad zjawiska nie pozostał; oprócz bukietu fijołków, który z poruszeniem zarazem pełnem radości i obawy, kawaler przycisnął do ust.
Tą razą nie można było wątpić: dowód materyjalny, widoczny, dotykalny, ukazania się zachwycającego widma, pozostał w rękach Rogera. Młodzieniec położył się przyciskając bukiet do serca i spodziewając się ciągle jakiego zjawiska. Lecz nadaremnie.
Obudził się wraz ze dniem. Tą razą, jak dnia poprzedzającego, chciał z razu wierzyć, że to wszystko mu się tylko śniło; lecz w ręku miał bukiet, który otrzymał od Konstancyi. O! tą rażą, istotnie jéj cień, wywołany z grobu cudem miłości, ukazał się jego oczom.
Była to wilija dnia w którym Roger miał powrócić do Amboise; lecz czy w Amboise, czarujące widziadło będzie śmiało ukazywać mu się, pośród tych ludzi czarno ubranych? Zresztą, powrócić, niebyłoż to okazać się nieposłusznym rozkazom istoty, którą tak kochał?
Lecz jak cofnąć postanowienie tak publicznie powzięte? Jak, opierając się dotąd wszystkim naleganiom rodziców, samemu przedłużyć teraz pobyt w Anguilhem? Było to niepodobieństwem, co większa, byłoby śmiesznością.
Dzień upłynął przeto śród wzajemnego przymusu. Baron, jak zawsze, zdawał się zgadzać z stanem rzeczy; lecz biédna matka nie traciła z oczu syna; widocznie obawa odmównéj odpowiedzi, wstrzymywała jéj prośbę; z swojéj strony, Roger pragnął tylko aby go zatrzymano; tym sposobem trzeba było okazać, aby się oboje porozumieli; tę okazyję sprowadził ks. Dubuquoi zapytując swojego ucznia, o któréj godzinie nazajutrz chciał odjechać. Roger zmięszał się i nie dał żadnéj odpowiedzi. Wtedy baronowa rzuciła mu się na szyję zapytując, czy istotnie nieodmienném jego postanowieniem było opuścić dom rodzicielski. Wówczas Roger nie mógł powściągnąć łez, i głosem uległym, pełnym hypokryzyi dla nas, którzy wiémy jaka przyczyna nim powodowała:
— Wszak jesteś pani moją matką, — rzekł, — i winienem ci uległość. Rozkazuj przeto, a będę ci posłusznym.
Baronowa wydała krzyk radości, i pobiegła opowiadać po całym domu, że jéj syn zostaje jeszcze na dłużéj, a może nawet wcale nie odjedzie.
Roger oddalił się wieczorem o téj saméj godzinie co dnia poprzedzającego: pragnął jak najprędzéj być w swoim pokoju, obawiał się tylko, aby śliczny duch, który mu się ukazywał, i który wiedział zapewnie o jego postanowieniu, nie uznał, że posłannictwo jego już skończone, i nie przestał go odwiedzać; ta myśl niepokoiła Rogera, który zaczynał przyzwyczajać się do pięknego widma.
Przeto zamknąwszy się w swoim pokoju, Roger nie tracąc czasu położył się i zgasił światło; lecz że księżyc właśnie zaczynał ubywać, promień oświecający, który już wczoraj spóźnił trochę, dziś jeszcze dłużéj zwlekał swoje ukazanie się. Nareszcie, oświeciwszy kolejno ścianę, od narożnika pokoju aż do ram, zabłysnął na obrazie: była to chwila, któréj z taką niecierpliwością wyglądał Roger. Nigdy téż żadne zaklęcie, nie wymówione było z większym zapałem przez czarownika, jak prośba, która wydobyła się z ust biédnego kawalera, o ukazanie się Konstancyi. Dla tego téż prośba ta została wysłuchaną.
Tą razą znowu, obraz, jak dwóch dni poprzedzających, usunął się, białe widziadło ukazało się. Roger wydał okrzyk radości.
— Tak, to ja, — rzekł cień, — ja, przybywam cię pożegnać. Bądź zdrów przeto, usłuchałeś rozkazów Najwyższego. On ci to nagrodzi, spodziewam się. Żegnam cię, żegnam.
I gdy wymówiwszy te słowa, cień znikał, zdawało się Rogerowi, że usłyszał dwa lub trzy łkania źle przytłumione, które dowodziły, że to nowe rozłączenie równie przykrém było zmarłéj, jak i żyjącemu.
— O! nie, nie, — zawołał Roger, wyskakując z łóżka; — o! nie, żadnego pożegnania! O! gdybym wiedział, że cię już nigdy ujrzéć nie mam, Konstancyjo, Konstancyjo! ja bym oszalał.
I Roger padł na kolana z rękoma wyciągniętemi przed obrazem, błagając Tego, który tyle ucierpiał, aby się ulitował nad nim, który także wiele cierpiał.
Lecz Roger wzywał już tylko nieczuły obraz, nieme płótno, Roger był sam, ostatnie brzmienie głosu Konstancyi ucichło: cień zniknął.
Wówczas przygnębiony boleścią, powrócił do łóżka; słyszał pożegnanie Konstancyi, jego obawa ziściła się, to ukazanie się było ostatnie; kamień, który spadł nad grobem, nie uchyli się już więcéj.
Zdawało się Rogerowi, że utracił Konstancyją po raz drugi. Przeto godzinę przepędził w gorączkowém poruszeniu, które nazwaćby można rozpaczą. To pożegnanie powtórzone trzy razy, a dwa ostatnie ze łkaniem, to pożegnanie brzmiało mu ustawicznie w uszach, i sam, nie wiedząc co mówił, powtarzał mimo woli: Żegnam cię! żegnam!
Nagle, zdawało się Rogerowi, że odgłos lekkich kroków, odgłos zaledwie słyszany, odgłos jakiby czyniła Sylfida stąpając po kwiatach, dawał się słyszéć po za ścianą. Roger uniósł się na łóżku, nie śmiejąc oddychać, a drżąc zarazem z nadziei i obawy, z oczyma wlepionemi w obraz pogrążony teraz w ciemności; lecz pomimo ciemności, zdawało mu się że ramy, które same tylko można było dostrzedz, poruszały się znowu; wkrótce nie miał już wątpliwości: obraz usuwał się.
Konstancyja ukazała się po raz drugi, lecz tą rażą cień odłączył się od ściany, i skoczywszy lekko na ziemię, pobiegł ku młodzieńcowi wołając:
— Rogerze! Rogerze! ja nie umarłam!
ja nie jestem cieniem Konstancyi! Jestem prawdziwą Konstancyją!
I w téjże saméj chwili, kawaler, prawie szalony z radości, poczuł że istotnie nie cień, lecz ciało ściskał w swojém objęciu.




VIII.
Jak dowiedziano się w Anguilhem i w Beuzerie, że wice-hrabia de Beuzenois, były kapitan fregaty Thetis, umarł bez testamentu, i jakie zmiany ta wiadomość sprowadziła.

W kilku słowach, Konstancyja wyjaśniła Rogerowi całą tajemnice.
Przez czas, który nasz zbieg stracił uciekając z Ambois do Chinon, ksiądz Dubuquoi zdążył przybyć do Anguilhem i uwiadomić baronostwo o nowém szaleństwie ich syna; domyślano się słusznie, że udał się do Chinon, i postanowiono wynaléść skuteczny środek przytłumienia téj namiętności, która tyle kłopotu sprawiała rodzicom obojga kochanków. Wówczas to ksiądz Dubuquoi miał owo szczęśliwe natchnienie, aby udać Konstancyją za umarłą. Baronowa, pojmując macierzyńskiém swojém sercem, ile ta niespodziewana wiadomość sprawi boleści jéj synowi, długo opierała się wykonaniu tego podstępu; lecz nareszcie musiała ustąpić przed przekonywającemi dowodami męża, i baron odjechał w celu przypuszczenia ksieni do spisku. Traf zrządził że właśnie jedna z zakonnic umarła dniem przed tém, co ułatwiało znacznie wykonanie całego planu.
Widzieliśmy jak ten plan wykonano.
Lecz nie pomyślano wcale o tém, że ta wiadomość tak gwałtowną boleść sprawi kawalerowi; nie przewidziano zwłaszcza, że w skutek téj boleści zechce wyrzec się świata.
Przeto, gdy wiadomość, że Roger chce zostać Jezuitą, doszła za pośrednictwem ks. Dubuquoi do Anguilhem, przywiodła istotnie do rozpaczy oboje baronostwo. Jak widzieliśmy, baron udał się natychmiast do Amboise, w nadziei, że jego wpływ przywiedzie do rozsądku kawalera; lecz z piérwszéj rozmowy jaką miał z synem, baron poznał, że postanowienie jego było nieodmienne i że nic w świecie nie było w stanie skłonić go do wyrzeczenia się tego postanowienia.
Napisał natychmiast do baronowéj donosząc jéj o smutném przekonaniu jakie powziął.
Wówczas to baronowa, natchnięta macierzyńskiém sercem, postanowiła za pośrednictwem Konstancyi, którą kawaler miał za umarłą, skłonić nieszczęśliwe dziecko do wyrzeczenia się powziętego postanowienia; udała się przeto do Beuzerie, i tak tkliwie błagała wice-hrabinę i wice-hrabiego, że ani jedno, ani drugie nie było w stanie oprzéć się jéj łzom, i pozwolili aby ich córka udawała ducha, dla nawrócenia Rogera.
Wtedy baronowa napisała do męża żądając, aby przynajmniéj kawaler przepędził dwa tygodnie w Anguilhem, nim poweźmie ostateczne postanowienie; żądanie, którego spełnienia Roger nie mógł ojcu odmówić. Widzieliśmy w jaki sposób upłynęło piérwsze dwanaście dni, i jak upór kawalera uczynił niezbędném wdanie się Kostancyi.
W tym celu najzręczniejszy stolarz z miasta Loches, sporządził machinę, obracającą się doskonale i usuwającą obraz: baron i baronowa śledzili w sercu syna wrażenie sprawione przez ukazania się Konstancyi, i uznali że jedno jeszcze będzie dostateczne dla utwierdzenia go w postanowieniu. Konstancyja, która sypiała wraz z matką w jednym z najodleglejszych pokoi w zamku, ze łzami w oczach i rozpaczą w sercu pożegnała po raz ostatni Rogera; lecz żal przemógł w niéj nad wszelkiemi innemi względami, i ona także powzięła śmiały zamiar; korzystając z snu matki, wstała, ubrała się, wyszła na palcach, i wolna od czujności osób, które dotąd dyktowały jéj słowa i powściągały uczucia, dostała się aż do miejsca, w którém co wieczór stawała, popchnęła sprężynę i ukazała się kawalerowi nie jak cień, lecz jako czarująca rzeczywistość.
Roger był człowiekiem szybkiego postanowienia; przez chwilę oniemiały, jak umarły, któregoby wydobyto z grobu, i który otworzywszy nagle oczy, ujrzałby niebo i odzyskał życie i szczęście, tyle miał tylko mocy, że nie upadł przywalony ciężarem radości; lecz gdy ta chwila przeszła, spostrzegł, że sposobność tyle szukana przez niego, sama mu się nastręczała; przeto postanowił natychmiast, nie pominąć jéj.
W jednéj chwili kawaler był gotów; co do Konstancyi, ta wyznała już dawno swojemu kochankowi, że jéj życie do niego należało, i że mógł niém rozrządzać. Gdy przeto zaproponował jéj, aby uciekli natychmiast i wzięli ślub w piérwszym kościele, który napotkają, nie tylko nie czyniła żadnéj trudności, ale oświadczyła, że gotowa była iść za nim na koniec świata. Kawaler nie wątpił, że doczekał się już przecie rozwiązania togo romansu.
Oboje zeszli natychmiast, przemykając się po cichu, jak dwa cienie przez korytarze i schody, i dostali się na podwórze. Roger pobiegł do stajni, osiodłał Krysztofa, który od niejakiego czasu, wypoczywał po trudach, i jak zawsze dobry i powolny, pozwolił robić z sobą wszystko bez oporu: potém otworzył bramę, jak mógł najciszéj, wsiadł na Krysztofa i przysunął się na nim do kamienia, z którego siadła z tyłu Konstancyja; poczém, zapewniwszy się, że młoda dziewczyna, mocno siedzi na koniu, ruszył galopem.
Pędzili tak przez dwie godziny; lecz ponieważ było to w lipcu, to jest w czasie najkrótszych nocy w roku, po upływie tych dwóch godzin, zaczęło dnieć. Roger pomiarkował przeto, że wypadało zwolnić biegu, gdyż młodzieniec podróżujący galopem z młodą dziewczyną, mogliby się wydawać podejrzanemi. Spostrzegł w téjże chwili nie daleko wioskę, w któréj poznał kaplicę Śgo Hipolita; zaczął przeto zmierzać ku téj stronie.
Jak powiedzieliśmy, Roger nie miał innych wyobrażeń o małżeństwie, jak te które zaczerpnął z ówczesnych romansów. A w tych romansach, wszystkie tego rodzaju śluby, zawiązywały się bez wiedzy rodziców, przed poczciwym jakim proboszczem wiejskim, który tłómacząc dosłownie zalecenie, jakie Pan uczynił naszym piérwszym rodzicom, aby rodzili i rozmnażali się, sądził że wypełnia przepisy, Biblii, błogosławiąc ile możności najwięcéj małżeństw. Roger udał się przeto pełen zaufania ku plebanii, i zapukawszy do drzwi: które otworzyła mu tłusta gospodyni lat trzydziestu pięciu do cztérdziestu mająca, oświadczył jéj, że pragnął pomowić z proboszczem.
Proboszcz przysposabiał się właśnie do prawienia mszy, co wydało się Rogerowi dobrą wróżbą. Wyłożył mu więc jak mógł najzwięźléj przedmiot jaki go sprowadził, i zapytał czy nie mógłby natychmiast dać im ślubu. Dobry ksiądz uśmiechnął się na ten pośpiech młodzieńca; lecz wytłómaczył mu, że wypadało dopełnić niektórych formalności, jak naprzykład wyspowiadać się, podać swoje imiona i nazwiska, przysiądz że narzeczeni nie byli z sobą w pokrewieństwie. i t. d.; że te formalności pociągały zawsze dwadzieścia cztéry lub trzydzieści sześć godzin zwłoki; że tym sposobem pomimo jego szczeréj chęci, obrzęd nie mógł mieć miejsca, jak nazajutrz lub za dwa dni; lecz tymczasem, oboje młodzi mogą pozostać w plebanii; Roger pod strażą proboszcza, Konstancyja pod opieką jego gospodyni. To opóźnienie nie w smak poszło Rogerowi, który nalegał ze wszystkich sił; lecz proboszcz był nieubłagany i gdy oświadczył, że żaden z jego kollegów nie będzie powolniejszy od niego, Roger wolał zostać w kaplicy Śgo Hipolita, aniżeli szukać innego kościoła, coby go naraziło może na jakie niebezpieczeństwo.
Proboszcz poszedł więc odprawiać mszą; a że zdawał się podzielać obawy, jakich doświadczał Roger, zalecił obojgu młodym, aby nie pokazywali się ani we drzwiach, ani w oknach; powróciwszy zaś przystąpił do zwykłych zapytań. Młodzieniec oświadczył, że się nazywa kawaler Roger Tankréd d’Anguilhem, młoda dziewczyna zaś, Agle-Konstancyja de Beuzerie: piérwszy mający siedemnaście lat i pięć miesięcy wieku, druga piętnaście lat bez tygodnia. Oboje przysięgli nadto, że nie byli sobie ani kumami, ani krewnemi, w jakimkolwiek bądź stopniu.
Wtedy proboszcz kazał im, podczas gdy sam miał wyjść za kilkoma interessami, przysposobić się do spowiedzi, która za jego powrotem zaraz się odbyła. Nie potrzebujemy mówić, że była to spowiedź dwojga dzieci czystych i niewinnych, którzy wyznając tę miłość dla której obje tyle dotąd szaleństw popełnili, nie mieli myśli nawet, któréj musieliby się rumienić.
Ta podwójna spowiedź zdawała się uspokajać zupełnie dobrego plebana, który dotąd nie był wolnym od niejakiéj obawy; potém pod pozorem, że obie młode dusze nie powinny były grzeszyć ani myślą, ani czynami dopóki nie otrzymają błogosławieńswa ślubnego, zamknął Rogera w gabinecie, gdzie znajdowała się jego kościelna biblijoteka, Konstancyją zaś w pokoju gospodyni.
Przy obiedzie jednak, oboje młodzi zobaczyli się. Roger zapytał wówczas proboszcza, czy mógł ich połączyć nazajutrz? na co szanowny ten człowiek odpowiedział, że nie widział żadnéj w tém trudności, jeżeli tylko do tego czasu nie zajdzie żadna przeszkoda. To zapewnienie zaspokoiło nieco Rogera, i sprawiło że po obiedzie oddalił się do biblijoteki bez wielkich trudności. Zastał tam łóżko, które podczas obiadu wniesiono do niego.
Czas wieczerzy nadszedł. Tak jak rano dwoje młodych znalazło się znowu razem. Roger jaśniał szczęściem; po owym cudzie zmartwychwstania, nie przypuszczał już, aby ich można było rozłączyć.Konstancyja była nieśmiała i rumieniła się często; lecz radość błyszczała w jéj oczach i szczęście odzywało się w każdém słowie wychodzącém z jéj ust.
Po kolacyi, proboszcz odmówił modlitwę za wszystkich, poczém każdy oddalił się do swojego pokoju.
Roger chciał czytać; lecz czy podobna czytać, kiedy myśl nasza odzywa się w głębi naszego własnego serca, daleko słodziéj, tkliwiéj i dźwięczniéj, aniżeli wszystkie myśli na świecie. A jednak czytał ten cud poezyi, który nazywają miłostkami Jakóba i Racheli; lecz znalazł, że Rachel ani się porównać mogła z Konstancyją, i przyznał sam przed sobą, że dla pozyskania Konstancyi, daleko trudniejszym próbom gotówby się poddać, aniżeli Jakób. Na tych rozmyślaniach czas mu szybko upływał; jedenasta godzina wybiła, i za każdém uroczystém uderzeniem zegaru, Roger drżał, pomyślawszy, że za ośm godzin będzie mężem Konstancyi.
Ta słodka myśl towarzyszyła mu do łóżka, i pieściła we śnie. Marzył, że dzień już zajaśniał, i że ktoś wszedł do pokoju uwiadomić go, że ksiądz czekał już tylko na niego. W téj chwili zdawało się istotnie Rogerowi, że ujrzał dzień przez zamknięte powieki, i że kilka głosów rozmawiało przy nim. To wrażenie było tak prawdziwe, że Roger obudził się i otworzywszy oczy, ujrzał przed sobą ojca.
Na ten widok, twarz Rogera przybrała taki wyraz rozpaczy, że chociaż przygotowany surowo wyłajać niepoprawionego zbiega, baron nie miał do tego odwagi, i dostrzegał już cierpień człowieka w tém biédném młodzieńczém sercu, wyciągnął doń tylko rękę, i wymówił jedne słowo: Odwaga!
Być może, że Roger byłby powstał przeciwko wymówkom; lecz widząc to pobłażanie, rzucił się tylko w objęcia barona zapytując, czy go chcą znowu rozłączyć z Konstancyją. Baron spojrzał badawczo na niego, a widząc, że niespokojność maluje się we wszystkich jego rysach:
— Słuchaj, — rzekł doń, — moje piérwsze słowo było: Odwaga! drugie będzie Nadzieja!
— O! mój ojcze, mój ojcze, — zawołał Roger, — oszukano mię już raz tak okrutnie, że nie mogę miéć żadnéj nadziei.
— Lecz gdyśmy cię oszukali, Rogerze, — rzekł baron, — byliśmy ubodzy, gdy tymczasem teraz...
— A teraz, mój ojcze, byliżbyśmy bogaci!
— Być może, — rzekł baron.
— Być może, — zawołał Roger, — być może! Co mówisz mój ojcze? jakim sposobem nasz majątek mógłby się zmienić przez jeden dzień?
— Nasz krewny wicehrabia de Bouzenois umarł; wczoraj wieczór, otrzymaliśmy tę wiadomość.
— Umarł, mianując nas swojemi spadkobiercami! — zawołał Roger.
— Gdyby tak było, powiedziałbym, że jesteśmy istotnie bogaci, ale mówię być może. Wice-hrabia umarł bez testamentu.
— Bez testamentu, mój ojcze?
— Tak, bez testamentu, kawalerze.
Baron z takim przyciskiem wymówił te dwa wyrazy, że kawaler pojął, iż owa okoliczność miała bardzo wielkie znaczenie.
— Cóż więc ztąd? — zapytał bojaźliwie młodzieniec, nie pojmujący jeszcze, jakim sposobem śmierć pana de Bouzenois przybliżała go do Konstancyi.
— Cóż ztąd, mój panie! — rzekł baron, — oto spadek jest otwarty; zapiera nam go tylko syn wice-hrabinéj z piérwszego łoża, utrzymujący, że jego matka pod tym warunkiem zapisała panu de Bouzenois swój majątek, aby po tegoż śmierci przeszedł na jéj syna.
A więc, akta i dowody są w sądzie, i proces ma być rozpoczęty; pan Coquenard, nasz prokurator pisze mi, że proces ten może być z pewnością wygrany, byle tylko dopilnować się, a jeżeli wygramy ten proces...
— Jeżeli wygramy ten proces, mój ojcze...
— Będziem mieli nie więcéj tylko siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów dochodu; a wtedy nie my, lecz pan de Beuzerie będzie nam się zalecał; myto wówczas zrobimy ofiarę, łącząc się z nim.
— O! mój ojcze, mój ojcze, jakąż nadzieje wlewasz mi w serce! zawołał Roger. — Jakto! więc myślisz... spodziewam się...
— Wiém dobrze co myślę; — poczciwy proboszcz, któremu się zwierzyłeś, wyprawił jednocześnie posłańców do Beuzerie i do Anguilhem; tak, że spotkałem wice-hrabiego o trzy mile ztąd, śpieszącego po córkę; był rozjątrzony, lecz na piérwszą wzmiankę o liście pana Coquenard, ułagodził się znacznie, i nawet dał do zrozumienia, że po zgorszeniu, jakie nieochybnie wywoła w całéj okolicy twoja ucieczka z jego córką, związek jéj z hrabią de Croisey, można było naprzód uważać, jako zerwany.
— O! mój ojcze, mój ojcze, co mówisz!
— Pojmujesz, — rzekł baron, — że to było odwołanie się do mojéj prawości.
— I cóżeś odpowiedział, mój ojcze?
— Odpowiedziałem, że pomiędzy nami szlachtą, tytuł był tylko tytułem, i że wiedziano w całéj okolicy, że chociaż Anguilhem’owie byli tylko baronami, sięgali piérwszych krucyjat, gdy tymczasem na początku rządów naszego wielkiego króla, dziad hrabiego de Croisey chcąc się dostać na masztalerza przy stajniach Jego Królewskiéj Mości, zaledwie z wielką trudnością zdołał zebrać potrzebne dowody. Co miało znaczyć, że gdyby baronowa d’Anguilhem przedstawioną była u dworu, miałaby niewątpliwie piérwszeństwo przed margrabiną de Croisey.
— I cóż na to odpowiedział?
— Podał mi rękę i rzekł: „Dobrze baronie, pomówimy jeszcze o tém.”
— O! mój ojcze, — zawołał Roger, — ileż mi szczęścia zwiastujesz! A Konstancyja, gdzie jest Konstancyja?
— Konstancyja jest przy swoim ojcu, z którym ma powrócić do Beuzerie, tak, jak my powrócimy do Anguilhem. Jutro pojadę do wice-hrabiego z przeprosinami, i wtenczas pomówimy o wszystkiém.
— O! mój ojcze, — rzekł Roger, — nie zapomniéj powiedziéć jak uwielbiam Konstancyją, wspomniéj, że nie mógłbym żyć bez niéj, żebym umarł gdyby nas nie połączono, że...
— Powiém, że wedle wszelkiego podobieństwa do prawdy, będziesz miał kiedyś siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów dochodu, i wierzaj mi, że ta wymowa będzie daleko skuteczniejszą.
— Powiédz co chcesz, mj ojcze, lecz uzyskaj pozwolenie wice-hrabiego.
— Pozostaw to już mnie; wiém daleko lepiéj jak się wziąć do tego.
— A... a... — wybąknął Roger.
— A co? — zapytał baron.
— A Konstancyja?
— No i cóż, Konstancyja?
— Czy jéj wcale nie zobaczę?
— To, mój panie, jest zupełném niepodobieństwem; nie możesz teraz widziéć się z panną de Beuzerie, jak tylko w rodzicielskim domu i za zezwoleniem wicehrabiostwa.
— I, sądzisz mój ojcze, — zapytał Roger bojaźliwie, — że na to zezwolenie długo jeszcze czekać trzeba.
— Zapewnie trzy lub cztéry dni.
— Trzy lub cztéry dni! — rzekł Roger, — niestety, tak długo!
— A gdy byłeś w przekonaniu, że jéj już wcale nie zobaczysz, zdaje mi się, że to było daleko dłużéj.
— To téż, — rzekł Roger, — chciałem zostać Jezuitą.
— Tak, tak, mój panie, — rzekł baron, — jesteś człowiek pełen pomysłów, wiém o tém; dla tego téż postanowiliśmy korzystać z tego.
— A to jak, mój ojcze?
— Dowiesz się w Anguilhem.
Nie mogąc wydobyć wyjaśnienia tych ciemnych dla siebie słów, kawaler za przykładem ojca wsiadł na konia, i ruszył i obaj ku domowi.

Rozumie się, że baron sam tylko pożegnał dobrego proboszcza, i że Roger nie dopominał się o zaszczyt dopełnienia z swojéj strony téj powinności.

IX.
Co postanowili rodzice panny de Beuzerie i kawaler d’Anguilhem, względem ich przyszłego połączenia.

Trzeci to już raz Roger powracał do Anguilhem nie dokonawszy swoich zamiarów; tą razą jednak nie powracał zupełnie bez nadziei. Jakkolwiek nieświadomy wielu rzeczy na tym świecie, pojął doskonale, jaką zmianę, śmierć pana de Bouzenois sprowadzała w jego położeniu, przypuszczając nawet, że spadek byłego kapitana fregaty zależał od wypadku procesu.
Gdy przybył do zamku, jego nadzieje podwoiły się; gdyż baronowa, która wyglądała męża i syna z okna wieżyczki, zkąd widać było całą okolicę, spostrzgłszy ich, wyszła na ich spotkanie z śmiejącém się obliczem. Roger popędził prosto ku niéj, zeskoczył z konia, i rzucił się w jéj objęcia szepcąc:
— Czy ty także masz nadzieję moja matko? O! nie zwódź mię, nie zwódź!
— Tak, moje dziecko, moje drogie dziecko, — odrzekła baronowa, — bądź spokojny, wszystko dobrze pójdzie.
W istocie baronowa, jak jéj mąż, była także świadkiem wielkiéj zmiany. Gdy rano wice-hrabina, która znajdowała się z Konstancyją w Anguilhem, spostrzegła zniknięcie córki, wpadła w wielki gniew. Wśród tego to wybuchu macierzyńskiéj popędliwości, przybył słynny list pana Coquenard, donoszący państwu d’Anguilhem o śmierci pana de Bouzenois. Ten tedy list ułagodził jakby za pomocą czarów wice-hrabinę, która w jednej chwili zdawała się zapominać części swojego zmartwienia, ciesząc się pomyślną wiadomością jaką otrzymali sąsiedzi. Nareszcie, gdy posłaniec proboszcza kaplicy Śgo Hipolita przybył zadyszany do zamku, z doniesieniem, że dwoje zbiegów znajdowało się w plebanii, wice-hrabina z żalem prawie usłyszała zapewnienie, że dzięki skrupułom poczciwego księdza, młodzi nie byli wcale zaślubieni. Jednak, ponieważ nie wiedziała że drugi posłaniec wyprawiony został do Beuzerie, a chciała przytém jak najprędzéj uwiadomić wicehrabiego jednocześnie o ucieczce i o wypadku, w skutek którego ta ucieczka szczęściem prawie dla nich była, kazała założyć konia do powozu, który pozostawiono na folwarku, aby Roger go nie dostrzegł i odjechała do Beuzerie, lecz dając do zrozumienia przy pożegnaniu baronowéj, że wizyta barona w Beuzerie nie tylko będzie dobrze przyjęta, ale nawet, przy obecnych okolicznościach powinna być uważaną jako konieczną.
Przepowiednie tedy były pomyślne tak ze strony wice-hrabinéj jak i wice-hrabiego. Co do Konstancyi, kawaler miał powody nie obawiać się niczego z téj strony.
Postanowiono przeto na walnéj naradzie, do któréj należał i ksiądz Dubuquoi, że baron uda się nazajutrz z wizytą do Beuzerie, i stosownie do okoliczności wspomni o małżeństwie lub zamilczy; lecz wszyscy przewidywali, nawet professor, że okoliczności naprowadzą same na ten przedmiot.
Ten wielki dzień, z taką niecierpliwością wyglądany przez Rogera, nadszedł nareszcie. O szóstéj już wstał i obudził ojca. Lecz baron zbyt ścisłym był przestrzegaczem przyzwoitości, aby miał przybyć do Beuzerie przed południem. Musiał więc Roger uzbroić się w cierpliwość, do czego dopomagał sobie rozmawiając z matką o Konstancyi.
O dziewiątéj baron wyjechał, dosiadłszy Krysztofa. Roger wymógł na nim obietnicę, że nie zabawi dłużéj w Beuzerie, jak tylko przez czas niezbędnie potrzebny do ułożenia warunków małżeństwa. Baron przyrzekł, że będzie z powrotem o czwartéj godzinie po południu.
O drugiéj, Roger nie mógł już wytrzymać; zarzucił torbę na plecy, wziął fuzyją, zawołał Kastora i udał się drogą ku Beuzerie. W godzinę może ujrzał barona, który powracał wielkim kłusem. Ta okoliczność była już dobréj wróżby.
W dwóch skokach Roger był przy ojcu.
W istocie wiadomości były dobre i wszystko ułożyło się, jeżeli nie zupełnie po myśli Rogera, to przynajmniéj wedle życzenia jego ojca.
Staranie się Rogera o Konstancyją, było dobrze przyjęte przez rodziców; nazajutrz cała rodzina Anguilhem miała oddać sąsiedzką wizytę państwu de Beuzerie: lecz podczas téj wizyty nie miało być mowy o niczém, gdyż wice-hrabia pełen przezorności nie chciałaby wiedziano o jego nowych zamiarach; poczém, nazajutrz lub na trzeci dzień po téj wizycie, Roger miał jechać do Paryża, aby sam osobiście dopilnował procesu, od którego wypadku zależało ostateczne zezwolenie wice-hrabiego. To postanowienie przedstawiało podwójną korzyść: raz, że interesa znajdować się będą w ręku tego, któremu najwięcéj zależało na ich ukończeniu, powtóre, że tym sposobem Roger przez rok przynajmniéj oddalonym będzie od Konstancyi; gdyż w owéj epoce, najkrótsze procesa bardzo długo trwały; przez ten czas Konstancyja powrócić miała do klasztoru i pozostać tam aż do ukończenia szesnastu lat.
Była w tém wszystkiém dobra i zła strona dla Rogera, który wolałby najprzód się ożenić a późniéj odjechać: to mu się wydawało daleko logiczniéj i rozsądniéj; przeto baron zaledwie zdołał mu wytłómaczyć, że to było niepodobieństwem, ponieważ jego małżeństwo miało być następstwem wygrania procesu. To rozumowanie jednak było tak jasne i zrozumiałe, że kawaler musiał uledz. Skłaniał się już więc prawie do przyjęcia podanych warunków, gdy spotkali o pół mili od Anguilhem baronową, która także wyszła z ks. Dubuquoi naprzeciwko męża i syna.
Tam znowu baron wyłożył cały plan uchwalony u wice-hrabiego i z wielką rozpaczą Rogera, plan ten pozyskał ogólne przyzwolenie. Musiał więc biédny kawaler rad nie rad przystać na wszystko. Uradzono wówczas, że nazajutrz pojadą wszyscy z wizytą do Beuzerie, a ponieważ nie było czasu do stracenia, za trzy dni kawaler odjedzie do Paryża.
Jednak, trzeba wyznać, Roger niesprawiedliwym był względem Opatrzności: mając już sobie stanowczo odmówioną Konstancyją, mając ją już za umarłą i o mało nie zostawszy Jezuitą, odzyskiwał ją żyjącą i zawsze wierną; nadto pozyskując niespodziewanie nadzieje bogatego spadku, według wszelkiego prawdopodobieństwa nie długo miał zostać bogatym panem i szczęśliwym małżonkiem. W tém wszystkiém było tyle źródeł pociechy, Roger ważąc je na szali rozumu, zaczynał spoglądać w przyszłość nieco weseléj i zapominał powoli o odjeździe, myśląc już tylko o powrocie.
Przytém, powiédzmy także, we wszystkich epokach, słowo Paryż, posiadało dla uszu prowincyjonalisty magiczne brzmienie. Paryż jest celem, do którego dążą wszystkie organizacyje młode i żywe. Dla rozpustnika, Paryż jest miejscem roskoszy, dla ambitnego, przybytkiem sławy dla spekulanta, źródłem majątku. Często, Roger słyszał wymówione przy sobie słowo Paryż, lecz nigdy nie zwrócił na nie uwagi, gdyż nie sądził nigdy, aby trafiła mu się w życiu sposobność jechania do Paryża. Tymczasem niespodzianie okoliczności nasunęły mu tę sposobność. Słowo Paryż brzmiało w jego uszach wśród pewnego dźwięku talarów; których harmonija zawsze jest przyjemną, nawet dla osób najbezinteresowniejszych. Słowem, tego jeszcze wieczoru, kładąc się, Roger przyznawał sam przed sobą po cichu, że skoro konieczność nakazywała, aby przez pewien przeciąg czasu rozłączony był z Konstancyją, lepiéj że ten czas upłynie dlań w Paryżu, aniżeli gdzie indziéj.
Nazajutrz, baronowa przywdziała najpiękniejszą z swoich sześciu sukien, baron także i Roger wystroili się jak mogli najlepiéj; poczém o dziewiątéj, wszystko troje wsiedli do karyjolki i ruszyli do Beuzerie.
Wszystko odbyło się wedle umowy zawartéj naprzód pomiędzy baronem i wicehrabią, to jest stosownie do ścisłych reguł etykiety prawie królewskiéj. Nie było wcale mowy o tém co zaszło pomiędzy Rogerem i Konstancyją, którzy oddali sobie wzajemnie ceremonijalny ukłon, jak gdyby widzieli się po raz piérwszy. Baron uwiadomił uroczyście państwo de Beuzerie o śmierci pana de Beuzenois, kawalera orderów królewskich i kapitana fregaty, przyjął wynurzenie współubolewania wice-hrabiego i wice-hrabinéj, i oznajmił że ponieważ spadek pociągnął za sobą wielki proces, syn jego kawaler Roger Tankred odjeżdża do Paryża dla prowadzenia go. Wówczas wice-hrabiostwo wynurzyli kawalerowi życzenie pomyślnego skutku, rozwodząc się w szczególności nad przyjemnością, jaką szczęśliwe ukończenie procesu im sprawi, poczém z kolei także napomknęli, że ich córka za młoda jeszcze aby można było już myśléć o jéj postanowieniu, powraca do klasztoru w Chinon, gdzie pozostanie tak długo aż nadejdzie czas wydania jéj za mąż.
Po téj urzędownéj niejako zamianie wzajemnych projektów, baronostwo i ich syn powstali, i pożegnawszy wśród ceremonijalnych ukłonów wice-hrabiego i wice-hrabinę, wsiedli do karyjolki i odjechali do Anguilhem.
Wieczór i dzień następny upłynęły na przygotowaniach do podróży. Wieczorem baron zaprosił uroczyście Rogera do swojego pokoju. Roger domyślił się, że wzywany był dla otrzymania ojcowskich przestróg i napomnień, stawił się więc z uszanowaniem przed baronem, który przyjął go stojąc; co do baronowéj, ta siedziała i łatwo było dostrzedz, że wiele płakała, i że zbierała wszystkie siły, aby nie płakać znowu.
Kawaler zbliżył się zwolna i stanąwszy przed ojcem pochylił głowę.
— Mój synu, — rzekł baron, — masz wstąpić w świat nowy i nieznany ci dotąd; strzeż przedewszystkiém honoru; honor szlachcica jest tak jak reputacyja kobiéty; raz splamiony, nie obmyje się już nigdy. Przedewszystkiém, powtarzam ci, czuwaj nad swoim honorem.
Poznasz się z młodemi ludźmi, nie powiém szlachtniejszemi od ciebie, gdyż wszyscy szlachta mogący dowieść swojego pochodzenia, są równi pomiędzy sobą; lecz z ludźmi hojniéj obdarzonemi przez los od ciebie. Znajdziesz grę bardzo upowszechnioną w ich towarzystwach, graj tylko wtedy gdy nie będziesz mógł uczynić inaczéj, nie jesteś ani tyle bogaty, abyś mógł przegrywać, ani tak ubogi, abyś pragnął wygranéj; w każdym razie, jeżelibyś miał nieszczęście grać i przegrać, sprzedaj choćby ostatnią koszulę, a zapłać dług; każdy dług jest święty, lecz dług z gry, jest nim podwójnie.
Wyrachowaliśmy z baronową, że sto luidorów mogą ci wystarczyć na wszystkie wydatki przez ciąg roku; oto jest piérwsza połowa téj summy: pieniądze są stare, gdyż to jest nasza oszczędność od lat piętnastu: jesteś młody i czynny, bywaj w sądach, zobowiązuj sobie sędziów, staraj się o możnych protektorów, a mam nadzieję, że pomyślnie ukończysz interes: fortuna lubi młode głowy.
Co tydzień odbierzesz od nas list, na który regularnie co tydzień także masz odpowiadać, donosząc szczegółowo o wszystkiém; pamiętaj że jeżeli wygramy sprawę, ty sam będziesz sprawcą swojego szczęścia.
Pojedziesz na Krysztofie; jestto poczciwa szkapa, wytrwała i niezgorzéj wygląda, — a miałby daleko lepszą minę gdybyś go był nie machał nieraz porządnie. Kazałem go przekuć wczoraj na nowo: w Saint-Aignan każ mu obciąć grzywę podług teraźniejszéj mody. Siodło i cały rynsztunek masz porządny; w olstrach znajdziesz moje podróżne pistolety.
A teraz, mój synu, sprawiłeś nam nie raz wiele przykrości, przebaczamy ci wszystko wraz z matką: ja także sprawiłem ci wiele boleści z powodu téj historyi o śmierci; nie wiém czy miałem prawo zrządzać ci tę przykrość, nie sądzę, gdyż było to kłamstwo, a kłamstwo, nawet popełnione w dobrym zamiarze, jest zawsze kłamstwem: błagam Boga aby mi to przebaczył.
— O! mój ojcze! mój ojcze! — zawołał Roger nie mogąc wstrzymać łez.
— Nie powiedziałem ci tego, aby ci sprawić przykrość, Rogerze, — rzekł baron myląc się względem istotnego znaczenia tego wykrzyknika. — Jesteś dobre i poczciwe serce, lecz złą masz głowę; nie dowierzaj przeto sam sobie wigcéj aniżeli innym. Jestto ostatnia rada ojca, który cię kocha. A teraz, — kończył baron, sam głęboko wzruszony, — przyjmij nasze błogosławieństwo.
Roger padł na kolana, baron zaś z poruszeniem pełném ojcowskiéj tkliwości i oczyma wzniesionemi ku niebu, położył na chwilę ręce na głowie syna. Powstawszy, Roger rzucił się w objęcia matki.
— Drogie dziecko, — rzekła baronowa, — idź do swojego pokoju i napłacz się do woli, gdyż czuję po moich łzach, że potrzebujesz tego. Zresztą bądź spokojny, na każdym liście, który ojciec będzie pisał do ciebie, położę przypisek.
Roger uściskał po raz drugi matkę, która tak dobrze odgadywała tajemnie życzenia jego serca. Potém, ucałowawszy rękę, którą mu podał ojciec, udał się do swojego pokoju i W istocie przepłakał większą część nocy.
Rano przywdział swoje podróżne suknie. Baron d’Anguilhem wstał już i czynił przygotowania do drogi; Krysztof był już osiodłany i okiełznany, i dźwigał na grzbiecie tłomoczek, przyzwoicie zaopatrzony. Kawaler zauważał z głębokiém wzruszeniem, że baron miał oczy prawie tak czerwone jak on sam.
Śniadanie było przygotowane, lecz jak łatwo się domyślić, nikt go nie dotknął. Każdy płakał lub połykał łzy. Baron czuł że im prędzéj położy się koniec téj przykréj scenie, tém lepiéj będzie. Wstawszy od stołu, Roger zbliżył się do swojego guwernera i prosił go o przebaczenie za przykrości jakie mu zrządzał. Biédny ksiądz, jakkolwiek egoista w zwyczajnych okolicznościach życia, przebaczył głosem pełnym wzruszenia swojemu uczniowi tysiąc i jedną małych zdrożności, jakich się względem swojego nauczyciela dopuścił.
Roger zszedł na dół wraz z rodzicami: we drzwiach spotkał służących, którzy płakali rzewnewi łzami, gdyż w Anguilhem wszyscy uwielbiali Rogera. Uściskał ich wszystkich jakby swoich przyjaciół, w skutek czego płacz powiększył się w dwójnasób.
Kastor szczekając i skowycząc, rzucał się na łańcuchu, rzekłbyś że poczciwe psisko pojmuje, że jego pan opuszcza dom na długo; Roger poszedł do niego, Kastor wspiął mu się na piersi, i pocałował go po swojemu.
Baronostwo odprowadzili syna prawie ćwierć mili drogi; gdy się zatrzymali, Roger, nie będąc pod uroczystym wpływem błogosławieństwa ojcowskiego, rzucił się w objęcia barona.
Potém nadeszła koléj na biédną matkę: baronowa nie mogła rozłączyć się z synem, jéj biédne serce rozdzierało się śród łkań i przeklinała w głębi duszy spadek, który wydzierał jéj dziecko. Ksiądz Dubuquoi spoglądał na to wszystko z okna wieżyczki i dawał znaki chustką.
Nareszcie baron wziął syna za rękę i prowadząc go do konia:
— Daléj, odważnie, mój synu, — rzekł doń, — nie zapomniéj, że masz ośmnaście lat, a tém samém jesteś już mężczyzną.
Roger wsiadł na Krysztofa, który zwiesiwszy łeb i ogon, zdawał się podzielać powszechny smutek; lecz baronowa rzuciła się jeszcze raz ku niemu, wyciągając obie ręce, które Roger okrył pocałowaniami. Nareszcie baron oderwał żonę od tych uściśnień bez końca, i zbierając całą moc duszy:
— Odjeżdżaj już, — zawołał, — rozkazuję ci.
Roger usłuchał i oddalił się. O sto kroków jednakże, odwrócił się, pragnąc jeszcze raz ujrzéć matkę. Że zaś ujrzał ją wspartą na ramieniu barona i płaczącą, powrócił jeszcze, ucałował ją, uścisnął po raz ostatni ręce ojca, potém ruszył galopem, i w pięć minut zniknął po za drzewem.
Wówczas Roger uczuł w swojém biédném sercu, że jednego jeszcze pożegnania miał dopełnić: nie chciał, nie mógł oddalić się nie zobaczywszy Konstansyi. Wspomniano w jéj obecności, którego dnia odjeżdżał, pewny był przeto, że spodziewa go się chociaż przez to zobaczenie musiał nadłożyć drogi. Przyśpieszył przeto biegu, i wkrótce ujrzał wśród zwierzyńca, chorągiewki zamku.
Zbliżając się, Roger spoglądał naokoło siebie, doświadczając jeszcze pomimo woli niejakiéj bojaźni, w skutek dawnych zakazów wice-hrabiostwa. Nareszcie na zakręcie drogi, spostrzegł pomiędzy drzewami, białą suknię: zbliżył sio, była to Konstancyja, która z książką w ręku siedziała na trawie, udając że czyta.
W jednéj chwili Roger był obok niéj, i zeskakując z Krysztofa, ukląkł przy niéj.
— Ah! jesteś Rogerze, — zawołała młoda dziewczyna, — czekałam na ciebie.
— A ja, Konstancyjo, — rzekł Roger, — byłem pewny, że cię tu zobaczę.
— Jedziesz więc?
— Muszę, wiész o tém, nasze szczęście od tego zawisło.
— Tak Rogerze, — rzekła Konstancyja, — matka powiedziała mi wszystko: nasze małżeństwo ma miéć miejsce za twoim powrotem. Masz być bogatym, podobno... Jakże jestem szczęśliwą! tobie będę winna wszystko.
— Oi jesteś aniołem, Konstancyjo, — rzekł Roger. — Dla tego trudno mi wierzyć w moje przyszłe szczęście, i obawiam się zawsze aby mi cię nie wydarto...
— Ciebie to raczéj, nie zobaczę może już nigdy; jedziesz do Paryża, tam łatwo mnie zapomnisz.
— Ja! zapomniéć ciebie, Konstancyjo! O! nigdy, nigdy. Gdybym ja tylko tyle miał się obawiać z twojéj strony ile ty z mojéj, byłbym bardzo szczęśliwy.
— A czegóż masz się obawiać z mojéj strony?
— Czego mam się obawiać, Konstancyjo? obawiam się, abym nie przegrał sprawy, i aby wtedy wice-hrabia nie cofnął słowa i nie wydal cię za margrabiego de Croisey.
— Niczyją nigdy nie będę, tylko twoją Rogerze, — odrzekła Konstancyja.
— Przysięgnij mi więc, że nie pójdziesz za mąż, chyba gdybym cię sam zwolnił z twojéj przysięgi.
— Przysięgam ci.
— Że gdyby ci co mówiono o mnie, nie uwierzysz, — tylko co z moich własnych ust usłyszysz, lub co ci własną ręką napiszę.
— Przysięgam, — powtórzyła Konstancyja.
— Ja zaś, — rzekł Roger, — przysięgam ci...
W téj chwili wystrzał dał się słyszéć o dziesięć kroków zaledwie od miejsca, w którém się znajdowali i słychać było wice-hrabiego zwołującego psy.
— Mój ojciec! — zawołała Konstancyja przestraszona; — o! uciekaj! uciekaj!
Roger złożył pocałowanie na ustach młodéj dziewczyny bladéj i drżącéj, wyszeptał pożegnanie, i dosiadłszy Krysztofa, ruszył galopem. O sto kroków, odwrócił się: Konstancyja zniknęła.
Spostrzegł wówczas; że sama tylko Konstancyja związała się przed nim przysięgą, i że on w zamian za to nie miał czasu nic jéj przyrzec; lecz ponieważ Roger był człowiekiem sumiennym, uczynił po cichu tg samę przysięgę, jaką powinien był głośno wyrzec, i zaspokojony pod tym względem, kontent z siebie, udał się w drogę.




X.
Jak kawaler wystąpił w wielkim świecie.

Jedenaście dni trwała podróż kawalera z Anguilhem do Paryża; w Saint-Aignan, stosownie do rady ojca, kazał wystrzydz i odmłodzić Krysztofa piérwszemu weterynarzowi tego miasteczka; w Orleanie kupił sobie płaszcz podróżny i kazał przyszyć nowy galon do kapelusza; w Wersalu miał ochotę zatrzymać się dla zobaczenia dworu; lecz porównywając swojego podjedzka z rumakami szlachty, których spotykał, nie śmiał tego uczynić i nie zatrzymywał się już nigdzie, chyba dla wytchnienia Krysztofowi i posilenia się.
Wjechał do Paryża przez Chaillot i ten wjazd do stolicy nie podobnym był w owéj epoce do tego czém jest dzisiaj, tak, że Roger nie był zbyt zachwycony tém co widział; zatrzymał się jednak dla przypatrzenia się pięknemu więzieniu, które wznosiło się obok klasztoru Panien-Swiętéj-Maryi, i który wziął z razu za pałac; potém udał się bulwarem Sayonnerie, i wjechał do Cours-la-Reine. Tam, trzeba wyznać, zadziwienie jego rozpoczęło się. Przed sobą miał Luwr, dom Inwalidów, z świetną kopułą po prawéj stronie; ponieważ zaś był to piękny dzień letni, mnóstwo karet pełnych świetnych panów i najwytworniejszych dam z téj epoki, postępowało aleą z lewéj strony. Wkrótce znalazł się po środku magazynu marmurów, obszernego warsztatu odkrytego, gdzie Ludwik XIV kazał ciosać statuy, któremi zapełnił Francyją, i który leżąc wzdłuż ulicy Bonne-Morue, zajmował właśnie miejsce, gdzie się dziś znajduje pałac Zgody.
Przybywszy do tego magazynu marmurów, który mu zagradzał drogę, kawaler był w kłopocie, nie wiedząc czy ma się udać na prawo lub na lewo. Zasięgnął przeto rady jednego z rzemieślników.
— Mój panie, — rzekł mu tenże, — chociaż wasz koń ma dobrą minę, wydaje się jednak strudzonym. Nie jedź pan więc bulwarem, którego bruk jest niegodziwy, lecz udaj się bramą Śgo Honoryjusza; zostawisz pan po lewéj ręce klasztor Niepokalanego Poczęcia i pałac Luksemburgski, i dostaniesz się na plac Ludwika Wielkiego; poznasz go łatwo. Jest to wielki plac, po środku którego stoi król na koniu. Tam łatwo pan będziesz mógł wybrać hotel.
Kawaler usłuchał rady i udał się wskazaną drogą: znalazł plac Ludwika Wielkiego w wskazaném miejscu; lecz nie śmiejąc zatrzymać się w tak świetnéj części miasta, pojechał jeszcze daléj, i spostrzegłszy hotel dosyć skromnéj powierzchowności, który zdawał się zgadzać z stanem jego fortuny, zatrzymał się pod nim: był to hotel pod Złotém Jabłkiem.
Kawaler wjechał w bramę z miną dosyć pewną jak na prowincyjonalistę, a że był znużony, poruczył Krysztofa opiece stajennego; sam zaś udał się do niewielkiéj stancyjki na piątém piętrze, którą mu wskazano według jego miny, położył się, zasnął i nie obudził się, aż nazajutrz rano.
Nazajutrz, piérwszą jego myślą, było oddać niejakiemu margrabiemu de Cretté, bardzo ważny list rekomendacyjny, który napisał dlań pan d’Orquinon, sąsiad jego ojca. Lecz usiadłszy w oknie, kawaler spostrzegł pomiędzy toaletą osób przyjeżdżających konno lub powozami, a jego ubiorem, tak wielką różnice, że zawstydził się swoich sukien, które jednak na prowincyi, wydawały mu się bardzo wytwornemi: wypytał się więc o mieszkanie krawca, do którego udał się natychmiast, i kupił suknię prawie nową, kamizelkę dosyć jeszcze porządną, pończochy z klinami i szpadę. Tak przestrojony kawaler, dzięki powierzchownym zaletom, wyglądał niezgorzéj nawet na Paryż; jednoby tylko można było mu zarzucić, że jego suknia koloru błękitnego miała kokardę zieloną na ramieniu, — połączenie kolorów w nienajlepszym guście, które przypisać zapewnie należało miłosnéj fantazyi piérwszego właściciela. Ustroiwszy się tedy w nowe suknie, kawaler pragnął najprzód przekonać się, jakie wrażenie sprawi jego mina na osobach niższego tonu, jak jest zapewnie margrabia de Cretté i towarzystwo, które mógł spotkać u niego; w celu przeto zrobienia doświadczenia in anima vili, Roger udał się do pana Coquenard, prokuratora, mieszkającego przy ulicy Baraniej, niedaleko placu Gréve.
Roger, jak powiedzieliśmy, był przystojny, i chociaż przybył z prowincyi, widać było po nim szlachcica. Znać było wprawdzie wpływ powietrza i słońca na jego okrągłéj twarzy i muszkularnych rękach; lecz nogę miał zgrabną, i pomimo nieśmiałości, oko jego błyszczało niekiedy męzkim ogniem. Szpada tylko zawadzała mu, bijąc go po łydkach, gdyż w Anguilhem nie przyzwyczajony był nosić jéj. To ciągłe tarcie nabawiło go niespokojności; nie umiał także jeszcze robić sobie miejsca pomiędzy ludźmi z pospólstwa i ustępować z drogi osobom znakomitszym od siebie; tak, że nieraz usunął się przed nosiwodą, a potrącił jakiego dygnitarza. Lecz jego fizyjonomija malująca podziwienie, ocalała go od gniewu tych ostatnich, atletyczne zaś kształty oszczędzały mu żartów tamtych. W istocie, jak już mówiliśmy, kawaler miał pięć stóp i ośm cali wzrostu i zbudowany był odpowiednio, co we wszystkich krajach na świecie, wzbudza zawsze niejakie poszanowanie.
Pan Coquenard przyjął Rogera bardzo uprzejmie. Z swojéj strony Roger, nieznający ceremonii, przyjął chętnie zaproszenie na potrawkę z zająca najapetyczniejszą w świecie i gorący pasztet nader nęcącego zapachu. Zasiedli przeto do stołu, bez dalszych ceregieli i zaczęli się raczyć wzajemnie; następnie przystąpili do interessów. Wówczas pan Coquenard uwiadomił Rogera, z wielkiemi ostrożnościami, pragnąc złagodzić cios jaki miał mu zadać, że dochodzenie dziedzictwa, dla którego przybył do Paryża, było bardzo trudne i niepewne; że baron d’Anguilhem, przyjmując dobrodziejstwo spadku, stał się, prze sam fakt akceptacyi, dłużnym summy dwadzieścia tysięcy liwrów, stanowiącéj długi nieboszczyka.
Roger przerażony został tym wstępem.
Lecz to jeszcze nie było wszystko; pan Coquenard wytłómaczył mu jeszcze, jak zaledwie od tygodnia, koszta rozpoczęcia procesu, wynosiły już dziewięćset liwrów.
Tą razą, Roger zbladł i stracił apetyt; gdyż dla niego pod dwoma względami ważnym był wypadek procesu; nie zapominał, że od wygranéj zależało małżeństwo jego z Konstancyją.
Skorośmy jednak wspomnieli o wpływie jaką ta wiadomość wywarła na apetyt Rogera, dodajmy, że usłyszał ją właśnie w chwili, gdy obiad miał się ku końcowi.
Otrzymawszy tak złowieszcze objaśnienia, kawaler powrócił pod Złote Jabłko, krokiem daleko mniéj pewnym, aniżeli gdy wychodził do swojego prokuratora.
Pragnąc dopełnić danego przyrzeczenia, Roger napisał zaraz do ojca, donosząc mu o swojém nieszczęśliwém przybyciu do Paryża, o bytności u pana Coquenard i niepomyślnych wiadomościach, jakie usłyszał u zacnego prokuratora: kończąc wspomniał, że w téj chwili właśnie udać się miał do margrabiego de Cretté z listem pana d’Orquinon.
W istocie, napisawszy list i oddawszy go na pocztę, kawaler poprawił starannie swoję toaletę, zmienił chustkę na szyję, wyciągnął mankietki, i udał się nie bez bicia serca ku mieszkaniu margrabiego de Cretté, leżącego na przedmieściu Saint-Germain przy ulicy du Four, nieopodal od pałacu Montmorency’ch.
Niespokojność kawalera, pochodziła głównie ztąd, że spodziewał się ujrzéć starca surowego, sztywnego i pełnego powagi, w rodzaju pana de Beuzerie, a ku rodzajowi temu czuł osobliwszą antypatyją; następnie za tym starcem poważnym i sztywnym, widział matronę pełną kaprysów, z okiem przyćmioném, głosem piskliwym, a wokoło téj przyjemnéj pary, tuzin zuchwałych lokai. Jedna rzecz tylko pocieszała kawalera d’Anguilhem, to jest, że starcy zawsze trącą nieco prowincyjalizmem, nawet w Paryżu.
Lecz wszedłszy do pałacu, wbrew temu czego się spodziewał, ujrzał z pół tuzina rasowych koni, przystrojonych najmodniéj, trzymanych przez służących w rozmaitych liberyjach, lecz w ogóle świetnych i wesołych, tak, że widocznie i konie i ludzie należeli do młodych paniczów żyjących w wielkim świecie, stosujących się ściśle do mody; to wszystko, jeszcze większéj niespokojności nabawiło Rogera, aniżeli stare familijne portrety, które spodziewał się ujrzéć.
Szwajcar stał w bramie, w trójrożnym kapeluszu nagłowie, szerokim temblakiem przez ramię i laską w ręku, odganiając arystokratyczném poruszeniem psy i żebraków zatrzymujących się przed bramą pałacu; lecz gdy spostrzegł, Rogera, podniósł z uszanowaniem rękę do kapelusza, z tym instynktem, który oznajmia lokajowi, że ma do czynienia z szlachcicem, i zapytał go co rozkaże. Roger odpowiedział że pragnął się widziéć z panem margrabią de Cretté; wówczas szwajcar zawołał na jednego z lokai znajdujących się przy koniach, który znowu zawołał wysokiego drągala wygalonowanego na wszystkich szwach, i ten wprowadził kawalera do wytwornego salonu położonego na dole, i wychodzącego z jednéj strony na dziedziniec, z drugiéj zaś na ogród.
W chwilę potém, sześciu młodych panów świetnie wystrojonych, z hałasem zeszło wielkiemi schodami, przeskakując po cztéry stopnie na raz. Jeden z nich udał się ku salonowi, pięciu zaś pozostałych rozproszyło się po dziedzińcu, biegnąc każdy do konia dla siebie przeznaczonego.
— Kto się chce widziéć ze mną? — zapytał zdaleka lokaja młody pan, który zmierzał ku salonowi.
— Pan kawaler d’Anguilhem, — odrzekł lokaj.
— Kawaler d’Anguilhem, — rzekł młodzieniec, starając się zebrać swoje wspomnienia, — nie znam.
— Bez wątpienia panie margrabio, — rzekł Roger otwierając sam drzwi, — i proszę mi wybaczyć, że tak zły czas obrałem i przybyłem w chwili gdy panowie macie odjeżdżać; lecz racz pan wskazać mi czas, w którym będziesz wolnym, a będę miał honor zastosować się do niego.
Wszystko to powiedziane było trochę niezgrabnie, lecz zarazem z pewną godnością, która uderzyła margrabiego de Cretté.
— Bynajmniéj, panie kawalerze, — odrzekł margrabia, — jestem na jego usługi teraz i zawsze. Zechciéj więc pan powiedziéć mi, czemu winienem zaszczyt jego wizyty.
Tym kilku słowom towarzyszył ukłon pełen grzeczności.
— Panie margrabio, — rzekł kawaler, przybywam do niego pod protekcyją pana d’Orquinon, pańskiego przyjaciela, jeżeli się nie mylę i chciałem wręczyć panu list od niego.
— Nie mam honoru znać osobiście pana d’Orquinon, — odrzekł margrabia; — lecz był on, o ile sobie przypominam, jednym z najściślejszych przyjaciół mojego biédnego ojca, który nieraz wspominał o nim.
— No, no, — rzekł po cichu Roger, — margrabia kocha swojego ojca, nie będzie bardzo żartował ze mnie.
Następnie, gdy margrabia de Cretté otwierał i czytał list, Roger przypatrzył mu się dokładnie.
Był to przystojny młodzieniec od dwudziestu dwóch do dwudziestu cztérech lat, nieco może za mały, lecz nader zgrabnie zbudowany; jego ubiór mógł służyć za wzór elegancyi, tak jak mowa, obejście i wszystkie poruszenia mogłyby służyć za wzór dobrego tonu.
Gdy skończył czytanie listu, podniósł oczy na kawalera.
— Niestety! panie, — rzekł doń, — ten list napisany był do margrabiego de Cretté, mojego ojca, którego mieliśmy nieszczęście utracić w roku zeszłym; lecz pojmuje że nie wiedzieliście o tém na prowincyi.
Roger zarumienił się, to słowo prowincyja nie mile brzmiało dla jego uszu.
— A jednak, — mówił daléj margrabia, — zdaje mi się, że posłaliśmy list uwiadamiający panu d’Orquinon; lecz list, który miałem honor odebrać od pana, przekonywa mię, że wiadomość o śmierci pana de Cretté nie doszła tam do was.
Roger poczerwieniał jeszcze bardziéj. To tam, wydawało mu się antypodami.
— Nic to jednak nie znaczy, — rzekł margrabia, spostrzegłszy zapewnie kłopot młodzieńca, — nic to nie znaczy, panie d’Anguilhem, syn zastępuje ojca w stosunkach z przyjaciółmi swojéj rodziny, i rad jestem, że zechciałeś udać się do mnie; proszę przeto, rozrządzaj mną do woli.
— Panie margrabio, — rzekł kawaler, — istotnie nie zasłużyłem na tyle względów; jestem tylko biédny prowincyjonalista, śmieszny, czuję to dobrze, i bardzo nudny może, gdyż nie oddalałem się nigdy z Anguilhem; lecz potrafię, zaręczam, ocenić i zawdzięczyć pańskie uprzejme przyjęcie.
— Ale istotnie, ja znowu nie zasłużyłem na tyle grzeczności, panie d’Anguilhem, odrzekł margrabia kłaniając się Rogerowi z otwartością, która doszła do głębi jego serca.
Następnie zwracając się do przyjaciół, którzy rozmawiali w przysionku:
— Panowie, — rzekł do nich, — pozwólcie przedstawić sobie, pana kawalera d’Anguilhem, który polecony mi został przez jednego z najlepszych przyjaciół mojego ojca.
Młodzi ludzie zbliżyli się, i Roger ukłonił im się z poruszeniem, któremu nie brakowało na godności.
— Mieliśmy przejechać się do Saint-Germain, kawalerze, — rzekł margrabia,. — czy masz czas wolny dzisiaj? jeżeli jesteś wolny i nasze towarzystwo nie jest ci nieprzyjemném, radzibyśmy odbyć tę przejażdżkę z tobą.
— Lecz, — rzekł Roger, — zdaje mi się, że panowie mieliście jechać konno.
— Tak, pojmuję, — rzekł margrabia, — a pan przybyłeś karetą lub powozem, i nie masz wierzchowca.
— Mam konia w hotelu, — rzekł z uśmiechem Roger; — lecz muszę wyznać w pokorze mojéj duszy, że zbyt licho wyglądałby przy pańskich, abym narażał biédnego Krysztofa, na niebezpieczne dla niego porównanie.
— Co słyszę, otwartość własnym swoim kosztem, — rzekł do siebie margrabia; — — ten chłopiec nie jest widzę tak dalece prowincyjonalistą, jakem mniemał. Skoro tak, — dodał głośno, — jest na to sposób; mam jeszcze w stajni konia, któregośmy zostawili, gdyż nie da się łatwo powodować; weźmiesz pan mojego, ja zaś pojadę na Marlborough’u. Zresztą, wiécie panowie, — dodał śmiejąc się margrabia, — że zrzucił mię nie dawno, i muszę to sobie powetować.
— Ale, — rzekł nie śmiało Roger, — nie rób pan sobie dla mnie subjekcyi.
Margrabia omylił się względem znaczenia tych słów, i zbliżając się do Rogera:
— Jeździsz pan konno, nie prawdaż? — rzekł doń po cichu.
— Trochę, panie margrabio; to téż widzę nie zrozumiałeś mię. Miałem honor zaproponować, abyś pan jechał na swoim zwyczajnym koniu, ja zaś jeżeli pan pozwolisz wsiądę na Marlborough’a.
— Ah! ah! — rzekł margrabia spoglądając z podziwieniem na Rogera.
— Cóż panowie chcecie, — rzekł Roger, — jestem wieśniakiem; jeździłem wiele konno i trzymam się dosyć mocno na siodle; przeto nie turbujcie się o mnie i jeżeli pozwolicie abym się znajdował w waszém towarzystwie, niech mi osiodłają Marlborough’a.
— Dalibóg, kochany kawalerze, — rzekł margrabia, — nie chcę cię pozbawiać téj przyjemności. Boisjoli, — zawołał na jednego z lokai, osiodłaj Marlborouglh’a.
Służący poszedł ku stajni przymrużając oczy i pokazując język swoim kolegom, co miało znaczyć dosłownie: Dobrze, będziem mieli zabawkę.
— Ale, — rzekł, margrabia, — przybyłeś kochany kawalerze, w pończochach i trzewikach; trzebaby ci przynajmniéj butów, a nadewszystko ostróg.
— Pójdę do hotelu, i przebiorę się, — rzekł Roger.
— Gdzież mieszkasz?
— Przy ulicy Śgo Honoryjusza.
— Nie, toby było za długo. Rameau d’Or, — zawołał margrabia obracając się do drugiego służącego, — idź do mojego szewca, niechaj przyniesie natychmiast pięć lub sześć par butów do konia, spiesz się.
Służący wyszedł.
— A teraz, kochany kawalerze, — rzekł margrabia, — musisz wiedziéć przynajmniéj gdzie cię prowadzimy. Jedziemy na kawalerską hulankę do Saint-Germain. Widzisz, że trafiłeś doskonale, gdyż zapewnie nie gniewasz się, że przybywszy do Paryża nauczysz się, jak się w nim zachowywać: poczém, ukończywszy edukaeyją pod tym względem, opuścisz go unosząc swoje milijony, gdyż trzeba wam wiedziéć panowie, — mówił daléj margrabia zwracając się do swoich przyjaciół, — że pan d’Anguilhem przybywa, jak mi piszą, do Paryża, po odebranie spadku wynoszącego nie więcéj tylko półtora milijona liwrów.
— Do pioruna! — zawołała młodzież chórem, — przyjmij pan nasze szczére powinszowania.
— Wierzaj mi, kawalerze, — rzekł jeden z nich, z tą poufałością jaka prędko znachodzi się pomiędzy ludźmi rasowemi, — obetnij nieco tego skarbu, za nim uwieziesz go na prowincyją; nauczymy cię, jak się wziąć do tego.
— O! co w tém, kawalerze, — zawołał margrabia de Cretté, — to słuchaj d’Herbigny’ego; jest on mistrzem w téj materyi: przejadł już ciotkę i dwóch wujów.
— Ale, — rzekł drugi, — któż jest tym błogosławionym nieboszczykiem, który pozostawia półtora milijona?
— Wice-hrabia de Beuzenois, mój krewny, — rzekł Roger.
— W takim razie, kochany kawalerze, — rzekł inny podając mu rękę, — jesteśmy nieco spokrewnieni z lewéj ręki: ja zdmuchnąłem temu kochanemu wice-hrabiemu, jego ostatnią kochankę.
— Czy pańskie dziedzictwo warte było mojego? — zapytał Roger, wstrząsając podaną rękę.
— Nie źle powiedziano, — rzekł margrabią de Cretté: — co mówisz na to Tréville?
— Mówię, — rzekł Tréville, — że pan kawaler d’Anguilhem, zada kłamstwo przysłowiu: Głupi jak milijoner; będzie bogaty i będzie miał rozum: Gaudeant bene nati.
— Amen, — rzekł Cretté, — kawalerze, o to twoje buty.
Roger poszedł z szewcem do małego gabinetu, przeznaczonego do ubierania się.
— A co, panowie, — rzekł margrabia patrząc za nim, — przyznajcie, że ten chłopiec nie jest niezgrabny jak na prowincyjonalistę, i że mniéj nas znudzi, niżeśmy się z razu spodziewali.
W pięć minut, Roger wyszedł z gabinetu w butach i przy ostrogach, któreby ustraszyły każdego wierzchowca oprócz Marlborough’a. W przedsionku, jeden z lokai podał mu szpicruzgę.
Gdy młodzież wsiadała na konie, Boisjoli przyprowadził Marlborough’a.
Był to prześliczny skarogniadosz z nozdrzami rozdętemi, przepyszną grzywą i oczyma ogniem tryskającemi; na jego delikatnych nogach żyły krzyżowały się jak siatka; Roger spojrzał nań wzrokiem amatora i poznał, że będzie miał przeciwnika godnego siebie; dla tego téż nie zaniedbał żadnéj z ostrożności wymaganych w podobnym razie: oddzielił munsztuk od trenzli[1][2], zebrał cugle, poprawił się na strzemionach, następnie, gdy już czuł, że mocno siedzi na siodle, dał znak Boisjolir’emu, aby puścił konia.
Była to chwila, któréj oczekiwał Marlborough. Zaledwie ujrzał się wolnym, zaczął skakać, spinać się, wyrzucać, słowem probować wszelkich obrotów, za pomocą których zwykł był zrzucać z siodła jeźdźca; lecz tą rażą miał do czynienia z mistrzem. Roger przez jakiś czas nie przeszkadzał jego kaprysom, poprzestając na stosowaniu się do jego poruszeń w taki sposób, że koń i jeździec zdawali się stanowić nierozdzielną całość; następnie, gdy osądził, że czas już położyć temu wszystkiemu koniec, zaczął tak dobrze używać kolan, że Marlborough pomiarkował iż źle z nim będzie. Wtedy podwoił usiłowań: lecz tą razą przyłączyły się ostrogi i szpicruzga; tak że koń zaczął rżyć z bólu i wyrzucać piane z pyska kłębami. Nareszcie, po dziesięciu minutach rozpaczliwéj walki, Marlborough uznał się zwyciężonym. Wówczas Roger objechał na nim kilka razy w około, jak w ujeżdżalni, najprzód kłusem, późniéj kurs-galopem, słowem zupełnie jak zwykł był ujeżdżać konie, ówczesny Franconi, sławny Laguérinière.
Nasi młodzi panowie spoglądali na to widowisko, najprzód z ciekawością, nareszcie z najpiękniejszą przyjemnością: margrabia de Cretté szczególniéj dumny był z zwycięztwa Rogera; przeto gdy Marlborough uspokoił się, zbliżył się do kawalera z powinszowaniami, do których przyłączyły się chórem pochwały reszty młodzieży.
Wyjechano do Saint-Germain. Przez całą drogę rozmowa prawie wyłącznie toczyła się o nudach, w jakich surowość obyczajów pani de Maintenon i Ludwika XIV pogrążała Francyją. Roztrzepana ta młodzież przeklinała z całego serca wdowę Scarron’a, któréj nie nazywano nigdy inaczéj tylko starą.
Była wprawdzie partyja, żartująca sobie z ojca Lachaise i jego dostojnych penitentów; członkowie jéj zaczynali skupiać się około księcia Orleańskiego i tworzyli oppozycyją przeciw staroświecczyźnie; lecz partyja ta była jeszcze bardzo słabą, a że źle bardzo widziano ją w Wersalu, niebezpiecznie było przyznawać się otwarcie do niéj.
Roger, który wychował się wśród téj ostatniéj prowincyjonalnéj, która jak powiedzieliśmy, stanowiła systematyczną oppozycyją, znajdował się tu jak w domu i bawił się dosyć dobrze słuchając złorzeczeń, jakie miotano na faworytę; zbogacił nawet konwersacyją kilku śpiewkami skomponowanemi na ojca Lachaise i dyrektorkę Saint-Cyr’u, przez jakiegoś poetę z okolic Loches. Zresztą, sądził że był bardzo śmiałym, a tymczasem był tylko wesołym.
Lecz obok tego wszystkiego, co podziwiał najwięcéj Roger, to sposób, w jaki ci panowie mieli swoje żaboty i mankietki; doskonałość kroju ich sukien, wreszcie pełen gustu dobór materyi, których barwy tak dobrze zgadzały się z sobą, że ta harmonija przestraszała prawie Rogera; nie przypuszczał aby mógł kiedy dojść do podobnéj doskonałości i z takim wdziękiem nosić suknie, które jednak, wnosząc z kroju, zdawały się więzić wszystkie poruszenia. Pomimo tego naiwnego uwielbienia, z którém Roger nie starał się nawet taić, nie usłyszał jednak ani jednego żartu, któregoby był przedmiotem; taką wdzięczność czuł z tego powodu, że stawał się pokornym i sam szukał wszelkich sposobności poniżenia się; lecz zaledwie otwierał usta z jakiém zastosowaniem do swojego ubioru lub prowincyjonalnego obejścia, którykolwiek z młodzieży przerywał mu delikatnie. Serce kawalera rozpływało się.
Przybywszy do Saint-Germain, zadysponowano obiad; lecz ponieważ za godzinę ledwie mógł być gotowy, p. de Cretté zaproponował grę. Roger struchlał usłyszawszy tę propozycyją.
— Niestety! — pomyślał, — ci ludzie grają zapewnie grubo; mogę przegrać ze trzy lub cztéry pistole.
Biédny Roger!
Spojrzał bojaźliwie na margrabiego, który zrozumiał go natychmiast.
— Panowie, — rzekł Cretté, — kawaler d’Anguilhem nie zna może dobrze naszego brelan’a; ograniczmy przeto stawkę do dwudziestu luidorów, ażeby miał czas nauczyć się nie przegrywając wiele.
Usłyszawszy to uprzejme oświadczenie, zimny pot wystąpił na twarz Rogera.
— Połowa tego, co posiadam, — rzekł do siebie; — jestem zgubiony.
Wówczas w jednéj chwili pojął całą znikomość istnienia: Anguilhem, Guérite, Pintade, oszczędności pół wieku zgromadzone w ojcowskim kufrze, wszystko to w godzinę mógł pochłonąć brelan, i to jeszcze z ludźmi, którzy grali skromnie.
Pan de Cretté zrozumiał, że Roger miał ochotę pomówić z nim na osobności; wstał więc, podczas gdy ustawiono stolik do gry, i nieznacznie wyszedł do drugiego pokoju. Roger udał się za nim.
— Dalibóg, margrabio, — rzekł Roger z tą otwartością, która z początku zaraz zyskała mu życzliwość jego nowych towarzyszy, — nie chcę kłamać przed człowiekiem tak zacnym jak pan; mój ojciec nie jest bogaty, nie wiele mi dał na podróż, i obawiam się...
— Przegrać?
— Nie, margrabio, lecz za wiele przegrać.
— Nie miéjże podobnych wyobrażeń, kawalerze. Jednym z najpiérwszych przymiotów szlachcica, jest umiéć przegrywać.
— Być może, lecz dla tego nie mogę więcéj przegrywać niż posiadam.
— A to dla czego?
— A pieniądze?
— Pieniądze znajdą się zawsze jeżeli nie w własnéj kieszeni, to w kieszeni przyjaciół.
— Daruj, margrabio, lecz nie lubię pożyczać.
— Jesteś dzieckiem, kawalerze; nie pożycza się, lecz gra się na słowo; tak my wszyscy robimy. Ileż sądzisz że mamy przy sobie? Może wszyscy razem ze sto luidorów, lecz na dnie worka jest słowo, kawalerze, a słowo szlachcica warto jest kopalnię złota. Zresztą grając z uczciwemi ludźmi, jak my, szczęście się równoważy. My, naprzykład, grając pomiędzy sobą przez cały rok, przegrywamy i wygrywamy ogromne summy, a 31 grudnia, najnieszczęśliwszy z nas, nie jest może przegrany i sto pistolów. Graj więc bez obawy, przegrywaj wesoło, jeżeli chcesz abyśmy byli w dobrém porozumieniu.
— Uczynię wszystko ce będę mógł, dla zachowania twoich względów, margrabio, — rzekł Roger z uśmiechem.
— A więc, chodźmy nie zwlekając dłużéj, gdyż słyszę już dźwięk złota.
Margrabia i Roger powrócili do sali; stół był już wystawiony, karty przygotowane. Anguilhem przegrał dwadzieścia luidorów w trzech rozdaniach.
Przez te pół godziny, kawaler przeszedł przez najdotkliwsze udręczenia obawy. Chociaż jednak muszkuły skroni drżały mu nieco, usta nie przestały się uśmiechać. Margrabia nawracał go, aby stawił jeszcze.
Kawaler dobył drugie dwadzieścia luidorów z kieszeni.
Po pięciu rozdaniach, kawaler odegrał swoje dwadzieścia luidorów, nadto wygrał jeszcze cztérdzieści. Wówczas zaczął grać ostrożniej.
— Ten kochany d’Anguilhem, jest istotnie niebezpieczny, — rzekł margrabia de Cretté, odsuwając kawalerowi piętnaście luidorów, które ten wygrał od niego mając brelan’a z waletów. — Przyjechał do Paryża po półtora milijona i chciałby jeszcze zabrać nasze pieniądze.
Roger zrozumiał naukę, podziękował swojemu przyjacielowi szczérym uśmiechem i zaczął grać tak grubo, jak kiedy przegrywał.
Lecz Roger był przy szczęściu; w dziesięć minut miał trzysta luidorów przed sobą.
Powiédzmy, że jeżeli obawa kawalera była wielką, radość jego była szaloną.
Dano znać, że obiad był gotów. D’Anguilhem podziękował w duszy niebu, że zasłało mu tę sposobność wstania od stołu. Cretté dojrzał poruszenia radości, jakkolwiek nieznaczném ono było.
— Kawalerze, — rzekł margrabia, — chciałbyś w nas wmówić, że wygrana czyni cię dowcipnym i wesołym, a to jest skromność z twojéj strony; lecz ja, który cię znam, założę się, że wystawisz wygrane trzysta luidorów przeciw d’Herbigny’mu, który już zdaje mi się przegrał cztérysta, na piérwsze dwadzieścia jeden, jakie wam przyjdzie do ręki.
To powiedziawszy, spojrzał w znaczący sposób na Rogera.
Roger pojął, że trzeba było pokazać się szlachcicem, i poświęcić tę zaimprowizowaną fortunę; zakaślnął przeto aby utaić westchnienie i odrzekł:
— Zgadłeś, margrabio; lecz ponieważ dwadzieścia jeden nie od razu może przyjść, wystawiam panu d’Herbigny trzysta luidorów na większość ok, w piérwszém rozdaniu, bez względu co mieć będziemy.
— Zgoda, — rzekł d’Herbigny.
Rozdano karty; nikt więcéj nie grał tą razą. Dwaj partnerzy odkryli grę: Roger miał dwadzieścia dziewięć, d’Herbigny trzydzieści.
Roger zarumienił się nieco, lecz nic więcéj.
— Oto są, twoje trzysta luidorów, wicehrabio, — rzekł uśmiechając się.
— Grasz bardzo bezinteresownie, panie d’Anguilhem, — odrzekł d’Herbigny kłaniając się.
— Przyjmij moje powinszowanie, kawalerze, — rzekł hrabia de Chatelux; — grasz jak prawdziwy szlachcic.
— I odemnie także, — rzekł baron de Tréville.
— I od nas, — rzekła reszta młodzieży.
Cretté wziął go za rękę i uścisnąwszy ją, rzekł mu do ucha:
— Bardzo dobrze; można poznać człowieka przy grze i w ogniu; postępuj zawsze tak, jakeś się znalazł przed chwilą, a za trzy miesiące, będziesz skończonym człowiekiem.
— Co tu pochwał, — pomyślał Roger wstając, zdaje się, że zrobiłem coś bardzo pięknego. — Lecz przechodząc od stołu gry do obiadu, wydał westchnienie, które o mało go nie udusiło.
Obiad był bardzo wesoły, margrabia Cretté i jego towarzysze, pili wiele i mieli pretensyją do uchodzenia za mocne głowy; lecz byli pod tym względem dziećmi, obok swojego współbiesiadnika. Roger z przedziwną zimną krwią zauważał, że szklanki były za małe i wino za słabe.
— Do pioruna, — rzekł d’Herbigny; — dzielnie pijesz kawalerze. nie gorzéj jak grasz i dosiadasz konia: zdaje się, że w Anguilhem wszystko dobrze robią.
Roger był zachwycony, znajdując się nie tylko równym, ale jeszcze wyższym w czémkolwiek od tych wzorów elegancyi.
Podczas obiadu, rozmawiano o polowaniu, miłostkach i potyczkach, w dwóch piérwszch przedmiotach, kawaler miał dosyć awanturek do opowiadania, chociaż jego miłostki w innym były rodzaju, niż nowych jego przyjaciół. Lecz co się tycze potyczek, kawaler nie miał z czém odezwać: nigdy nie widział ognia; nie miał nigdy najmniejszego pojedynku; upokarzało go to bardzo i z nienajlepszą miną grał rolę słuchacza.
Podano właśnie deser, gdy przybyło drugie towarzystwo. Osoby składające je, czyniły taką wrzawę wchodząc, jak margrabia de Cretté i jego współbiesiadnicy przy końcu obiadu.
— Otóż mamy panów Kollińskich, — rzekł margrabia de Cretté z nieukontentowaniem, które nie uszło uwagi Rogera.
Roger wychylił się oknem i ujrzał cztérech młodych ludzi, z których dwaj, przepysznie ubrani po cudzoziemsku, stali na progu oberży, sprawiając wielki hałas.
Byli to dwaj panowie węgierscy w stroju tak bogatym, że stawał się aż przesadzonym. Ich przepych był ubliżającym, nawet w téj epoce zbytków.
Natychmiast pomiędzy piérwéj przybyłemi nastało głębokie milczenie, jak gdyby obawiali się upoważniać do poufałości tych nowych gości.
Roger nachylił się do ucha margrabiego.
— Co to są za panowie Kollińscy? — zapytał.
— Dwaj panowie węgierscy, którzy żyją tu według zwyczajów swojego kraju, — odrzekł margrabia, — to jest bijąc oberżystów, ćwicząc lokai, zastępując drogę przechodzącym, co wszystko byłoby bardzo dobre, gdyby pojedynki nie były zakazane i tak surowo dochodzone. Odważni, zresztą; pod tym względem nie ma im nic do zarzucenia.
Roger postanowił korzystać z tego objaśnienia. Panowie Kollińscy weszli właśnie do wielkiéj sali oberży, i z obu stron oddano sobie grzeczny ukłon. Lecz zaledwie zamieniono piérwsze grzeczności, margrabia de Cretté, za którego przykładem poszła reszta towarzystwa, wstał, zapłacił gospodarzowi, i wyszedł wraz z swemi współbiesiadnikami.
Schodząc ze schodów, Roger usłyszał panów Kollińskich śmiejących się głośno, i wyrazy kokarda zielona obiły się kilka razy o jego uszy. Powiedzieliśmy, że Roger miał kokardę zieloną na ramieniu; ozdoba ta była w bardzo złym guście, zwłaszcza na błękitnéj sukni: Roger rano nie zwrócił na tę okoliczność uwagi, pojął ją dopiéro wieczorem; oburzył się przeto na zuchwałych dostrzegaczy i zaczął nienawidzieć ich w głębi serca: kawaler czuł że był śmiesznym w ich oczach.
Pan de Cretté nie stracił także widać ani słowa z ich szyderstw, gdyż siadając na konia:
— Jak téż, — rzekł, — ci Kollińscy są zuchwali i wyzywający?
Roger pojął, że żarty Węgrów zrozumiane były przez jego towarzyszy: bolało go to bardzo; lecz zmuszony był pokryć to milczeniem.
Przybywszy do Paryża, Roger podziękował uprzejmie margrabiemu za wszystkie jego grzeczności, prosił każdego z obecnéj młodzieży, o pozwolenie oddania mu wizyty, i przyjął na dzień następny zaproszenie na partyją gry w piłkę.
— Odejmij kokardę zieloną, — rzekł doń po cichu margrabia żegnając się, — i każ przypiąć ponsową: jest to najmodniejszy kolor.
Roger byłby wolał uderzenie sztyletem, jak delikatną uwagę swego nowego przyjaciela.
— Bogiem a prawdą, — pomyślał, — zostałem obrażony, i nie żądałem zadosyć uczynienia. Miałżebym być tchórzem?




XI.
Jaką korzyść osiągnął kawaler z lekcyi fechtunku, jakie odebrał od swojego ojca.

Ta myśl nie dała Rogerowi zasnąć przez całą noc; rozważał ową awanturę z stu rozmaitych stanowisk; wynajdywał tysiące dowodów na swoję obronę; lecz wypadkiem tego wszystkiego było że żartowano z niego i on to ścierpiał. Ta okoliczność psuła wspomnienie całego tego dnia, tak zkądinąd dlań świetnego. Myśl ta, przyłączona do objaśnień, danych przez pana Coquenard względem stanu procesu, daleką była od sprowadzenia mu przyjemnego snu; przeto Roger przespawszy zaledwie godzinę lub dwie, obudził się w bardzo złym humorze.
Ponieważ jednak wczoraj miał sposobność przekonać się o wartości eleganckich sukien, przed śniadaniem jeszcze kazał zawołać krawca i obstalował na godzinę dziesiątą kompletny ubiór w najlepszym, jak tylko być może, guście. O dziesiątej, krawiec był u Rogera z suknią z materyi mieniącéj haftowaną srebrem, kamizelką jedwabną popielatego koloru z takimże haftem i spodniami stosownemi do sukni; dopełniały toalety, chustka na szyję koronkowa, pończochy z haftowanemi klinami i nowe sprzączki; szpada bogatsza od téj, którą miał wczoraj, i doskonale wyostrzona, podnosiła z niechcenia lewą połę sukni.
Wówczas wyznał otwarcie przed krawcem, że pragnąłby nauczyć się, jak nosić przyzwoicie te wszystkie piękne rzeczy; krawiec który był mistrzem w swojéj sztuce, dał mu bardzo szacowne rady, które Roger chciał natychmiast wprowadzić w wykonanie. Przechadzał się przeto, wykręcał, kłaniał przed swoim professorem, który nareszcie oświadczył, że zadowolony był z gracyi, z jaką kawaler głaskał sobie podbrodek i ciskał kapelusz pod pachę: to była rzecz główna. Roger zapłacił krawcowi i odesłał go, pozbywszy się już nieco przykrych wspomnień jakie dręczyły go przez noc całą. Udał się przeto lekkim krokiem na ulicę Vaugirard, gdzie znajdowała się gra w piłkę.
Jednéj rzeczy tylko nie dostawało do zadowolenia jego miłości własnéj, to jest, że Konstancyja nie mogła go widziéć w tém ubraniu: ten żal był tem żywszy, że widocznie sprawiał wielkie wrażenie na osobach, które napotykał, gdyż wszystkie odwracały się i spoglądały za nim; w istocie nikt nie mógł pojąć, gdzie szedł o godzinie dziesiątéj zrana, wystrojony jak do ślubu, ten piękny młodzieniec, który zdawał się tak kontent z siebie.
Roger przybył piérwszy na miejsce schadzki: markierzy oddali mu głębokie ukłony, które wydały mu się dobrą wróżbą. Piérwszy to raz Roger widział grę w piłkę; sądził, że zobaczy jaki pałac, tymczasem znajdował się prawie pod prostą szopą.
Co jednak nie przeszkadzało, że to miejsce było najbardziéj uczęszczane w całym Paryżu.
Roger postanowił korzystać z sposobności jaką mu nastręczała jego zbyt ścisła akuratność i zapytać markierów o główniejsze prawidła gry, a nawet wziąć kilka praktycznych lekcyi; obdarzony bystrém pojęciem, zrozumiał natychmiast wszystkie jéj warunki, a że przytém miał trafny rzut oka i silną rękę, wyrzucał piłki dosyć dobrze jak na początkującego.
Tymczasem téż nowi przyjaciele Rogera zjawili się: podziwienie kawalera nie miało granic; ubrani byli wszyscy w długie spodnie i szlafroki. Niestety! wiele jeszcze brakowało biédnemu kawalerowi do przerobienia się na Paryżanina.
Margrabia de Cretté dostrzegł jego zadziwienia.
— Mieszkamy w sąsiedztwie, — rzekł, — i dla tego nie ubieraliśmy się.
— Ja, — rzekł Roger, mam zrobić kilka wizyt, i dla tego wolałem być już gotów:
— Byłbyś lepiéj zrobił przybywając w negliżu, — rzekł margrabia, — wyszedłszy ztąd, byłbyś wstąpił do domu przebrać się; ten ubiór będzie ci zawadzał.
— Nie spodziewałem się, abym mógł należeć do gry, — rzekł Roger przygryzając usta, — nie znam jéj, i...
— Dla tego téż, — rzekł margrabia, — pobawimy się tymczasem nie grając, abyś nabrał wprawy, poczém uformujemy partyją.
W téj chwili złowróżbny hałas dał się słyszeć w przedpokoju. Kilka głosów rozlegało się, pomiędzy któremi Rogerowi zdawało się że poznaje głos, który dnia wczorajszego szydził z jego zielonéj kokardy: kawaler miał jakby przeczucie.
W istocie, prawie natychmiast, panowie Kollińscy weszli, w tém samém co wczoraj towarzystwie: zimny pot oblał czoło Rogera.
— Stawajmy prędko na miejscach, — rzekł margrabia, — inaczéj musielibyśmy kłócić się z temi junakami do kogo ma należéć gra.
Margrabia zrzucił szlafrok: jego przyjaciele uczynili toż samo; Roger za ich przykładem zdjął suknię, kamizelkę i odpiął szpadę.
Partyja rozpoczęła się.
Roger występując po raz piérwszy w grze tak trudnéj, popisał się kilka razy z początku nie zbyt zręcznie, i to wśród śmiechu galeryi. Lecz po trochu gra jego poprawiła się. W ogólności wszystkie ćwiczenia ręczne są do siebie podobne: Roger biegły w zapasach wymagających siły i zręczności, czynił widoczne postępy; jego piłki świszczały jak armatnie kule, i istotnie trzeba było odwagi aby się przybliżyć do niego.
To rozwijanie się ukrytych dotąd zdolności kawalera, bawiło bardzo jego towarzyszy. Już to dla pochwycenia piłki po nad głową, Roger podskakiwał tak wysoko, że rzekłbyś, iż ma sprężynę w nogach, już téż rzucał się na przód lub w tył, z zadziwiającą siłą i trafnością; jego przyjaciele nie szczędzili dlań pochwał. Roger zapalał się.
Galeryja nie bawiła się tak dobrze: panowie Kollińscy życzyli sobie także grać, i dla tego znajdowali, że partyja margrabiego de Cretté zbyt długo się przeciąga. Dla zabicia przeto czasu, podczas gdy młodszy Kolliński drwił ze wszystkiego z zwykłą sobie impertynencyją, starszy zaczął rzucać piłki do łóz.
Ponieważ to miało miejsce od strony margrabiego de Cretté, przeto tenże zaczął się niecierpliwić, i tém samém nie tyle zważając na grę, zaczął przegrywać.
Margrabia de Cretté mniejby na to zważał, gdyby przegrywał przez własną winę lub przez winę swoich przyjaciół; lecz łatwo się zapalał, gdy popełniał błędy z winy ludzi, których nie lubił. Gdy przeto jeszcze raz pan Kolliński schował mu piłkę, margrabia stracił cierpliwość.
— Mój panie, — rzekł odwracając się do Węgra, — chowasz mi piłki i z tego powodu przegrywam. Być może że to pana bawi, lecz mnie bynajmniéj.
— Skoro tak, margrabio, będę rzucał piłki tego pana, — rzekł Kolliński przechodząc na stronę Rogera.
Roger spojrzał na margrabiego de Cretté pytającym wzrokiem, na który margrabia odpowiedział znaczącém spojrzeniem.
— I słusznie pan uczynisz, jeżeli tylko ten pan pozwoli, — rzekł margrabia de Cretté.
— Tak, lecz nie pozwolę, — rzekł Roger z nieznaczném biciem serca, postępując jednak kilka kroków ku panu Kollińskiemu.
— Aha, — rzekł Węgier, — to ten jegomość z zieloną kokardą; dla czego nie masz swojéj kokardy, mój przyjacielu?
Rogerowi uderzyła krew do głowy; stał jednak jakby przykuty do miejsca. Chciał odpowiedziéć panu Kollińskiemu, lecz język nie był mu posłuszny.
— Pan d’Anguilhem nie ma zielonéj kokardy, to prawda, — rzekł margrabia de Cretté, — lecz ma za to nową szpadę.
Te kilka słów były iskrą przytkniętą do baryłki prochu.
Roger postąpił przed samego pana Konińskiego, i kłaniając mu się z powagą:
— Tak, mój panie, nową szpadę, — rzekł, — którą będę miał honor przeszyć go na wylot, jeżeli mu to sprawi przyjemność.
Wszyscy obecni wybuchli śmiechem, usłyszawszy to osobliwsze wyzwanie. Pan Kolliński chciał odpowiedziéć z hałasem jak miał zwyczaj, lecz wice-hrabia d’Herbigny zbliżył się do dwóch przeciwników i położywszy palec na ustach:
— Panowie, rzekł, — ani słowa teraz przy wszystkich, proszę was; zobaczymy się jeszcze.
Dwaj Węgrzy ukłonili się, i usunąwszy się w głąb sali, zaczęli znowu szydzić pomiędzy sobą.
— Co ci jest, kawalerze, — rzekł margrabia pół-głosem do Rogera, który zaczerwieniwszy się naprzód, zbladł teraz jak chusta, — zdawałoby się, że chcesz zasłabnąć.
— Nie, margrabio, lecz jestem nieco wzruszony.
— Czy to wzruszenie nie przeszkodzi bić się, jeżelibyśmy potrzebowali czwartego.
— Toby mi miało przeszkodzić bić się! — zawołał Roger, przypomniawszy sobie przestrogi swojego ojca; — gotów jestem bić się dziesięć razy, i przeciw dziesięciu osobom, jeżeliby wypadło. Lecz dzieje się we mnie cóś dziwnego, drżę: — z gniewu zapewnie.
Margrabia uśmiechnął się, usłyszawszy z jaką naiwnością kawaler tłómaczył swoje uczucia.
— Czy umiesz bić się na szpady? — zapytał go.
— Trochę.
— Kto cię uczył?
— Mój ojciec.
— Do djabła! tedy nie musisz umiéć wielkich rzeczy.
— Zdaje mi się, że będę mógł się bronić.
— Gdybyś umiał robić szpadą tak, jak jeździsz konno?
— Sądzę, że jestem jednakowo mocny w obu tych ćwiczeniach.
— Doprawdy?
— Bez wątpienia, lecz biłem się tylko na florety.
— Nie wiész tedy, czy potrafisz bić się na ostre.
— Wiém tylko, że się bić będę, i to nie ustępując ani na krok, przyrzekam ci.
— Ah! jeżeli mi to przyrzekasz, — rzekł margrabia, — jestem zupełnie spokojny.
— Przyrzekam.
— Bardzo dobrze.
Margrabia włożył szlafrok, poprawił kołnierzyk i zbliżył się do dwóch braci, którzy siedzieli na ławce markierów z swoimi dwoma przyjaciółmi. Gdy przyszedł do nich, wszyscy czteréj powstali.
Ci panowie zamienili z sobą przyjęte w podobnym razie grzeczności: panowie Kollińscy stali się nader uprzejmi: rzecz prosta, mieli się bić.
Naznaczono schadzkę na godzinę czwartą, po za klasztorem panien Sakramentek.
Cretté wraz z trzema swoimi przyjaciółmi, powrócił do siebie.
— Wiécie co panowie, że to głupia sprawa, — rzekł margrabia, rzucając się na kanapę w swoim salonie i dając znak swoim towarzyszom, aby toż samo uczynili.
— A to dla czego? — zapytał d’Herbigny.
— Bo ci panowie Kollińscy, kochany wice-hrabio, chcą się koniecznie bić cztérej przeciwko cztérem.
— Wszak nas także jest cztérech, — rzekł Tréville.
— Bez wątpienia, baronie; lecz znajdując się dopiéro drugi dzień razem z kawalerem, chciałbym mu oszczędzić tego spotkania.
— A to dla czego? — zapytał Roger.
— Bo widzisz, kochany kawalerze, piérwszy pojedynek... jest zawsze piérwszym pojedynkiem.
— Czy wy Paryżanie, — rzekł Roger, — wynaleźliście przypadkiem sposób zaczęcia od drugiego?
— Nie jeszcze, to prawda, — rzekł Cretté śmiejąc się.
— Skoro tak, rozrządzaj mną, proszę cię margrabio, — rzekł kawaler: — a jeżeli idzie tylko o otrzymanie pchnięcia szpadą, wart przecie jestem tyle co każdy inny, cóż u djabła!
— To się nazywa mówić, nie prawdaż, — rzekł d’Herbigny.
— Ja, ręczę za kawalerem, — rzekł Tréville.
— Kawalerze, jeżeli wyjdziesz szczęśliwie, rzekł Cretté, — ofiaruję ci moję przyjaźń... Lecz pamiętaj, że ci Kollińscy są zawołani rębacze; w swoim kraju biją się na rapiry z czasów Karola IX.
— No, no, margrabio, chociaż są tak straszni, postaramy się nie ustąpić im w niczém.
— Niech i tak będzie, lecz pamiętaj, że cię uprzedziłem. Masz jeszcze czas, kawalerze, wycofać się honorowo, a zamiast ciebie udamy się do Clos-Renaud’a, który dzielnie się rąbie.
— Wielkąbyś mi przykrość wyrządził, margrabio, gdybyś raz jeszcze to powtórzył. Jestem na usługi tak twoje jak naszych Węgrów.
— A więc, panowie, dziś po południu o czwartéj, — rzekł Cretté. — Poróbmy testamenta, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa spotkanie będzie gorące. Chodź ze mną, Rogerze, dam ci dobrą szpadę, ta którą masz na nic się nie przyda.
Margrabia pożegnał swoich przyjaciół, i zaprowadził Rogera do rodzaju zbrojowni, gdzie znajdowały się szpady wszelkich rozmiarów, z oprawami zastosowanemi do rozmaitych rąk.
Roger uczynił wybór po amatorsku: wziął piękną szpadę średniéj długości, ani zbyt ciężką, ani zbyt lekką, z ostrzem cienkiém jak u szpilki, przy osadzie zaś dosyć szeroką, co było bardzo dogodném do odpierania ciosów.
Margrabia przypatrywał się z wielką uwagą wyborowi kawalera.
— No, no, — rzekł, — widzę, że masz dosyć dobry gust. Ciśnij w kąt swoję szpadę, która do niczego się nie przyda, a na jéj miejsce załóż tę. Do widzenia przeto o czwartéj, za klasztorem panien Sakramentek. Pamiętasz?
— Doskonale.
— Zresztą, zaczekaj na mnie; zabiorę się po drodze. Albo jeszcze lepiéj, bądź u mnie o drugiéj, zjemy razem obiad.
— Istotnie, margrabio, nie zasłużyłem...
— No, no, porzućmy te ceremonije, nie powinny one mieć miejsca pomiędzy przyjaciółmi; czuć ich o dziesięć mil prowincyjonalizmem.
Powróciwszy do hotelu i zamknąwszy się w swoim pokoju, Roger zaczął zastanawiać się nad swojém położeniem. Wzmianka jaką uczynił margrabia de Cretté o zrobieniu testamentu wbiła mu klin w głowę.
— Byłoby osobliwszą rzeczą, — rzekł, — gdybym przybył z Loches do Paryża umyślnie po to, aby mię zabito.
Wówczas kawaler oparł łokieć na stole, położył głowę na dłoni, i zaczął myśléć o Konstancyi, o rodzicach, o szczęściu, jakiego kosztował w domowém zaciszu, a które teraz dopiero nauczał się oceniać; następnie napisał kilka stronnic do Konstancyi, do ojca i do matki, płacząc przytém coraz rzewniéj w miarę jak pisał.
Wypłakał się tak szczérze, że mu nareszcie łez zabrakło; zresztą pogoda była prześliczna: słońce rzucało przez szyby okna wielki promień światła, w którym ulatywały milijony atomów; śmierć nie wydaje się tak brzydką i smutną w czas pogodny: uważano, że daleko więcéj było ludzi odważnych w sierpniu aniżeli w grudniu.
Roger otrząsnął się przeto z przykrych wrażeń, wziął szpadę margrabiego i dobył ją z pochwy: ciężyła zaledwie tyle w jego silnéj dłoni, co zwyczajny floret. Sprobował nią kilka rozmaitych pchnięć naprzeciwko ściany, przekonał się z ukontentowaniem, że nie utracił nic z swojéj dawnéj zręczności i siły, chociaż już prawie ośmnaście miesięcy nie miał w ręku floretu.
O drugiéj udał się do mieszkania margrabiego. Cretté czekał nań w sali broni z d’Herbigny’m i Tréville’m.
Przed niemi zastawiony był stół, na którym widać było kotlety, pasztet i dwie tylko butelki starego wina.
Na ten widok, kawaler oświadczył, że nie jadłszy nic jak tylko czokoladę o godzinie dziewiątéj rano, umierał prawie z głodu.
Trzéj młodzieńcy oświadczyli toż samo.
Śniadanie było tak wesołe, jak gdyby wstawszy od stołu mieli się udać na Operę. Czasami tylko kawaler czuł, że jakieś wzruszenie nerwowe ściskało mu serce; lecz to wzruszenie było przemijające i nie odbierało mu wcale wesołości.
Czteréj przyjaciele godzinę całą siedzieli przy stole, lecz nie wypili ani jednego kieliszka wina więcéj jak dwie butelki. Przy deserze uściskali się.
— Posłuchaj mię, kawalerze, — rzekł d’Herbigny, który uchodził za najlepszego rębacza pomiędzy swojemi przyjaciółmi, — łatwo spostrzegłem wczoraj gdyś dosiadł Marlborough’a i dziś gdy graliśmy w piłkę, że posiadasz wiele zręczności i siły: trzymaj się przeto dobrze z tym Kollińskim, gdyż jestem pewny, że będzie chciał mieć z tobą do czynienia, i bardzo słusznie, skoro tak uprzejmie ofiarowałeś się przeszyć go swoją szpadą. Uważaj dobrze na jego rękę, gdyż lubi używać fałszywych pchnięć: zmęcz go tylko odcinając się i cofając, a późniéj łatwiéj ci z nim będzie.
— Przy drugim pojedynku, — odrzekł Roger, — odcinać się może będę cofając, gdyż ojciec mawiał mi zawsze, że cofać się nie jest uciekać; lecz przy piérwszym, nie ustąpię ani kroku jednego, i ażebym sam siebie był pewnym, uprzedzam was, jeżeli będzie jaki mur, stanę przed nim.
— Tak, żeby cię przybił jak motyla do ściany; daj pokój junakieryi, mój kochany, pamiętaj, że jak skończy z tobą, wpadnie na nas.
— Postaram się dać mu tyle do czynienia, aby wam nie przeszkadzał, — rzekł Roger.
— Amen! — odrzekł d’Herbigny.
— Amen! — powtórzyli Cretté i Tréville.
Wszyscy trzéj wzięli szpady; kawaler nie odejmował wcale swojéj; poczém wsiedli do powozu.
Cretté kazał się zatrzymać niedaleko klasztoru panien Sakramentek.
— Zaczekasz tu, Basque, — rzekł do stangreta wysiadając, — uważaj dobrze na wszystko, gdyż bez wątpienia więcéj potrzebować będziemy powozu do powrotu, aniżeli wyjeżdżając z domu.
Cztérej młodzieńcy wyskoczyli na ziemię.
— No, jakże się masz Rogerze, — rzekł margrabia.
— Ja, mam się jak najlepiéj, i gotów jestem bić się z djabłem w własnéj jego osobie.
Drugi powóz nadjechał. Czteréj przeciwnicy naszych młodzieńców wysiedli. Byli to panowie Kollińscy, hrabia de Gorkaun, Sas, i oficer z lekkiéj konnicy pan de Bardane.
Zbliżyli się do margrabiego de Cretté i ukłonili się.
Jak przewidział d’Herbigny, tak się stałe. Kolliński starszy chciał się koniecznie bić z Rogerem, a że ten także pragnął się spotkać z Kollińskim, rozprawa nie trwała długo.
Margrabia de Cretté miał mieć do czynienia z Kollińskim młodszym; d’Herbigny stanął naprzeciwko pana de Bardane, Tréville zaś naprzeciwko Sasa; a że lada moment mogło co przeszkodzić walce, skrzyżowano natychmiast żelaza.
Margrabia de Cretté otrzymał pchniecie, które przeszyło mu dłoń; d’Herbigny zabił na miejscu pana de Bardane, Tréville’a zaś zabił hrabia de Gorkaun.
Co Roger, ten nie wiedząc sam o tém, władał doskonale szpadą; przyobiecał nie cofnąć się ani na krok jeden. Przeciwnie trzy razy dosięgnął swojego przeciwnika: piérwszą razą przeszył mu policzek, drugą zranił go w gardło, trzecią nareszcie przeszył mu piersi.
Pan Kolliński starszy upadł.
— Do pioruna, — rzekł Cretté, który usiadł na trawie, — dzielny chłopak, zdaje się żeby rozwalił najgrubszy mur.
Widząc, że jego brat pada, pan Kolliński młodszy rzucił się na Rogera, lecz d’Herbigny zastąpił mu drogę.
— Chwilkę, panie, — rzekł d’Herbigny do Węgra. — Jeżeli pozwolisz, ja będę miał honor utraktować go w taki sam sposób, jak mój przyjaciel Roger utraktował pańskiego brata.
I to powiedziawszy, usunął Rogera, który upierał się utrzymać, że do niego należało zacząwszy od jednego, skończyć na drugim bracie; lecz nie miał czasu na rozprawy.
Sas zbliżył się do niego.
— Daruj mój panie, — rzekł, — ale nie mam ochoty stać z założonemi rękoma.
— A więc weźmy się do roboty, — rzekł Roger gotując się do walki.
— Baczność, panowie, — zawołał Cretté, — Basque daje mi znak, że ktoś przybywa.
— Zaraz, zaraz, — rzekł Roger, — niech tylko skończę.
To powiedziawszy natarł żywiéj i przeszył ramię hrabiemu de Gorkaun.
— Dziękuję panu, — rzekł tenże z powagą, — i jeżeli kiedykolwiek będziesz pan w Dreźnie, miło mi bardzo będzie przyjąć go u siebie.
— Możesz pan być pewnym, — rzekł Roger oceniając ten komplement, — że to będzie moja najpiérwsza wizyta.
Dwaj przeciwnicy oddali sobie ukłon.
Przez ten czas Kolliński młodszy i d’Herbigny obadwaj dosięgli się jednocześnie; d’Herbigny przeszył biodro Kollińskiemu, Kolliński zaś zadrasnął tamtego w udo.
Powozy nadjechały galopem; na znak margrabiego de Cretté, Basque i stangret pana Kollińskiego położyli naprzeciwko siebie pana de Bardane i wice-hrabiego de Tréville, ażeby mniemano, że się zabili wzajemnie; zaniesiono Kollińskiego starszego, który nie był śmiertelnie raniony, do powozu; jego brat i Sas wsiedli za nim, i powóz ruszył galopem. Z swojéj strony Cretté, d’Herbigny i Roger wskoczyli żwawo do swojéj karety, i konie uniosły ich w największym pędzie.
— Kochany kawalerze, — rzekł margrabia, — proszę cię o twoję przyjaźń, i ofiaruję ci z całego serca swoję.
— I ja także, — rzekł d’Herbigny.
— Nie zasłużyłem na tyle względów, — odrzekł kawaler.
— Rogerze, Rogerze, — rzekł margrabia, — wiész już, że nie masz się nigdy odzywać w ten sposób. Do pioruna, jak mię ręka boli.
— Biédny Tréyille, — rzekł d’Herbigny, — winienem mu był dwieście pistoli.
— Cóż chcesz, mój kochany, — rzekł margrabia, — rachunek pokwitowany.
I wszyscy trzej powrócili do mieszkania margrabiego de Cretté, zkąd d’Herbigny i Roger wyszli dopiéro w nocy.




XII.
Jak kawaler d’Anguilhem poznał się z synem Indyjanki, i jaki w nim dostrzegł charakter.

Żegnając się z Rogerem, Cretté, który powziął szczérą przyjaźń dla niego, radził mu aby przedewszystkiém pamiętał o procesie, i od jutra zaraz nim się zajął.
— Wiész, — dodał, — że mam na twoje usługi karetę lub konia; pamiętaj tylko co dzień rano uwiadomić mię o któréj godzinie życzysz sobie mieć jedno albo drugie.
— A jak sądzisz, czy wygram proces? — rzekł Roger.
— O, mój kochany, wiecéj żądasz ode mnie, aniżeli jestem w stanie wiedziéć; gdybyś mię zapytał czy ujeździsz Bucefała, powiedziałbym że niewątpliwie; gdybyś się zapytał czy pokonasz Berthelot’a i Boisrobert’a, to jest naszych dwóch najpiérwszych fechtmistrzów, powiedziałbym że być może; ale mój kochany nie tak łatwo ująć sobie sędziego jak ujeździć konia lub zabić człowieka: są przytém prokuratorzy, radcy, prezydenci, woźni; trzebaby najprzód wywiedziéć się o nazwiska tych wszystkich ichmościów, poczém starać się będziemy ująć jednych pięknemi słówkami, drugich pieniędzmi.
— Co się tycze pięknych słówek, bardzo dobrze, — rzekł Roger, — nie zabraknie mi tego; słuchałem retoryki i filozofii u Jezuitów w Amboise; lecz co się tycze pieniędzy, to wcale co innego; ojciec dał mi wszystkiego pięćdziesiąt luidorów na sześć miesięcy, a chociaż od dwóch dni dopiéro jestem w Paryżu, przepuściłem już dwadzieścia pistolów.
— Ale mój kochany, powiedziałem ci już, że nie potrzebujesz kłopotać się o podobne rzeczy. Czerpaj z mojego worka: mam sześćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, których trudnoby mi było wydać gdybym nie miał intendenta. Bierz przeto, mój kochany, oddasz mi gdy zostaniesz milijonerem.
— A jeżeli przegram proces? — rzekł Roger.
— I cóż ztąd, nie powiesisz się przecie dla tego. Weźmiemy ile ci zostanie pieniędzy, pójdziemy do domu gry, i stawiemy je na kartę. Nie podobna zawsze przegrywać: fortuna będzie musiała pozwolić ci się odwetować.
— Wszystko to jest bardzo niepewne, kochany margrabio, i przyznam ci się, że w nienajlepszych barwach widzę przyszłość.
— Uskarżaj się jeszcze, radzę ci. A cóż powiedzą Bardane i Tréville, kiedy nie jesteś kontent? Ale, ale, gdyby się kto ciebie pytał o nich, nie zapomnij powiedziéć, że pokłócili się grając w piłkę, i obadwaj się tak utraktowali. Gdyby kto ciekawy chciał wiedziéć zkąd masz tę wiadomość, powiédz, że ode mnie.
— Bardzo dobrze, — rzekł Roger wychodząc, — życzę ci dobréj nocy margrabio.
— Dziękuję zażyczenie, lecz wątpię aby się zjiściło. Ręka boli mnie piekielnie. Ten osieł Kolliński nie mógł mię trafić gdzie indziéj! Wielkie bydlęta z tych Węgrów! No, dobra noc, mój kochany, pamiętaj, że od dzisiejszego dnia, jesteśmy przyjaciółmi od serca.
Roger powracając do hotelu rozważał, że jeżeli nie zabił, to jednak zranił mocno w ciągu dnia człowieka, i dziwił się, że pomimo przykazań Boskich i kościelnych, które nakazują kochać bliźniego jak siebie samego, nie doznawał wielkiéj zgryzoty.
Co więcéj; gdy pan Kolliński padał, zamiast doświadczać z tego powodu jakiegokolwiek żalu, uczuł przeciwnie najżywszą radość: tyle to instynkt własnego bezpieczeństa, przeważa nad wszelkiemi innemi względami.
Jedna rzecz wszakże zmniejszyła złe mniemanie, jakie Roger zaczął mieć sam o sobie; to jest, że zaledwie była mowa pomiędzy Cretté’m i d’Herbigny’m o biédnym Treville’u, który został zabity, i to dopiero gdy, jak powiedzieliśmy, po jego śmierci, d’Herbigny przypomniał sobie, że winien mu był sto luidorów, — okoliczność, która nie przyszłaby mu może tak łatwo na pamięć, gdyby Treville żył.
A jednak Cretté i d’Herbigny przyjaźnili się z Tréyille’m od dziesięciu lub dwunastu lat.
Lecz za to Tréville miał bez wątpienia ojca, matkę, kochankę, których ta śmierć miała pogrążyć w żałobie. Roger zadrżał wspomniawszy, że on także miał rodziców i kochankę, i że byćby łatwo mogło, że w chwili gdy czynił te filozoficzne uwagi, on mógł leżéć martwym na placu w miejscu Tréville’a.
Na to wspomnienie, kawaler przyśpieszył kroku, gdyż pilno mu było napisać do Anguilhem, i wylać przed drogiemi mu osobami uczucia, któremi jego serce było przepełnione.
Roger istotnie napisał do rodziców; był tak szczęśliwy, że radość płynęła strumieniem z jego serca. Piękna to rzecz żyć, gdy się było tak bliskim śmierci, i gdy jeszcze do tego ukontentowania, przyłącza się dama z odniesionego tryumfu! A potém, jedna rzecz jeszcze zaspokajała Rogera; nie będzie już doznawał, na przyszłość tego bicia serca, które paraliżuje męztwo najodważniejszego: znał już swoję silę, i inni wiedzieli o niéj.
W liście do matki prosił aby nie zapominała, że po miłości jaką czuł dla niéj i dla ojca, jedyne i wyłączne uczucie jego serca było dla panny de Beuzerie; prosił ją aby rozgłosiła, że związawszy się ścisłą przyjaźnią z margrabią de Cretté, zaczął żyć w wielkim świecie paryzkim. Następnie napisał jak się ubiera, wspomniał nawiasem o swoich tryumfach i zapytał czy prędko będzie mógł otrzymać drugie pięćdziesiąt luidorów. Daléj następowało post-scriptum przeznaczone dla Konstancyi i zawierające półtory stronnicy.
W liście do barona, Roger wyłożył szczegółowo obawy pana Coquenard; odmalował krytyczne położenie w jakiém proces stawiał szczupłą fortunę d’Anguilhem’ów, a że był nieco zarozumiały, w przekonaniu, że nic już nie byłoby w stanie mu się oprzéć, i pewny wygrania sprawy, umyślnie przesadzał opisy trudności, aby późniéj tém świetniejszym zwycięzcą się okazać.
Przypisek tego drugiego listu obejmował wiadomość o Krysztofie, który wypoczywał i żył wśród obfitości w stajni pod Złotém Jabłkiem.
Tymczasem sprawa, dla któréj Roger przybył do Paryża toczyła się: Pan de Bouzenois umarł w skutek attaku apopleksji, nie oświadczywszy ani słowami, ani na piśmie swojéj woli, gdyż zacny szlachcic spodziewał się żyć jeszcze z jakie dziesięć lub dwanaście lat. Pałac jego, leżący na placu Ludwika Wielkiego, opustoszał w jednéj chwili. Syn Indyjanki, gdyż tak nazywano żonę wice-hrabiego de Bouzenois, przybył objąć go w posiadanie; lecz ponieważ nie miał ani żadnego tytułu, ani praw wyraźnych, opieczętowano dom i zaprowadzono administracyją nad całym majątkiem.
Roger postanowił, skoro tylko mieć będzie chwilę wolną, odwiedzić ten dom: a że właśnie, stosując się do rady Cretté’go, miał w dniu tym dowiedzieć się o zdrowiu pana Kollińskiego, który mieszkał przy ulicy Kapucyńskiéj, i hrabiego de Gorkaun, mieszkającego przy ulicy des Mathuriens, umyślił po drodze zatrzymać się przed swoją przyszłą własnością.
Poznał ją po hermetyczności z jaką drzwi i okna były pozamykane: był to wielki piękny gmach, który sam mógł być wart trzykroć sto tysięcy liwrów, summę ogromną na te czasy. Roger ujrzał kamienną tarczę, na któréj wyryty był herb nieboszczyka i na któréj postanowił umieścić swój, skoro tylko prawdopodobne wygranie procesu, dozwoli mu tego skromnego zadosyć uczynienia miłości własnéj. Zbliżał się tedy i oddalał od pałacu, chcąc mu się przypatrzéć ze wszystkich punktów, gdy ujrzał jakiegoś jegomości, który przybywszy prawie jednocześnie z nim, wykonywał takie same obroty i z takiémże samém zajęciem; to spowodowało, że uważniéj przyjrzał się temu jegomości.
Był to człowiek, którego wieku niepodobna było prawie na pewno oznaczyć, chociaż widocznie mógł mieć od dwudziestu pięciu do cztérdziestu lat, twarz jego miała żółto-pomarańczową barwę, która rozciągała się aż do białek oczu; zęby miał małe i świetnéj białości, włosy czarne jak smoła, suknie krzyczącéj barwy i haftowane na wszystkich szwach, dwa łańcuchy od zegarków i brylanty na wszystkich palcach; po drugiéj stronie ulicy czekała nań wielka wyzłacana kareta, na któréj koźle siedział stangret jeszcze żółtszy niż on; przy drzwiczkach stał, przybrany w bogatą liberyją lokaj, jeszcze żółtszy niż stangret.
W téjże saméj chwili, gdy Roger zdawał się uważać te osobliwsze figury, nieznajomy także zdawał się uważać Rogera; obadwaj kilka razy spojrzeli kolejno po sobie i na pałac, następnie, gdy brama wzmiankowanego pałacu otworzyła się przepuszczając jakiegoś człowieka czarno ubranego, wyglądającego na woźnego, obaj amatorzy rzucili się jednocześnie ku bramie, z takim zapałem, że pragnąc zajrzéć przez furtkę, ich głowy potrąciły się.
Roger, będąc bardzo grzecznym, zaczął przepraszać nieznajomego, który wydał rodzaj głuchego mruknięcia, które można było wytłómaczyć w te słowa: Djabelnie twardą głowę ma ten drągal. Potém obadwaj odezwali się jednocześnie:
— Dalibóg, bardzo piękny dom!
— Nie prawdaż panie? — rzekł Roger.
— To właśnie moje zdanie, — odrzekł nieznajomy.
— Gdy się powyrywa trawę, która zaczyna wyrastać na dziedzińcu...
— Gdy się pomaluje na nowo drzwi i okiennice...
— Gdy to wszystko ożywione będzie w dzień pięknemi karetami i końmi.
— A w nocy uilluminowane rzęsistém światłem...
— Dalibóg, będę miał jeden znajpyszniejszych pałaców w Paryżu, — rzekł Roger.
— Za pozwoleniem, — rzekł nieznajomy, — chciałeś pan zapewnie powiedziéć, że ja będę miał jeden z najpyszniejszych pałaców w Paryżu.
— Bynajmniéj, nie mówiłem o panu, lecz o sobie.
— Lecz któż pan jesteś?
— Jestem krewny pana de Bouzenois.
— A ja jestem jego pasierb, mój panie.
— Jakto, to pan jesteś Indyjaninem?
— A pan prowicyjonalistą?
— Mój panie, — rzekł Roger, — wyrażenie nie jest grzeczne; przybywam z prowincyi, to prawda, lecz nie jestem dla tego prowicyjonalistą; jestem przyjacielem pana margrabiego de Cretté, pana barona d’Herbigny, p. kawalera de Clos-Renand, i wczoraj, poczęstowałem trzema pchnięciami szpadą Węgra, głową wyższego od pana.
— I cóż to wszystko ma znaczyć?
— To ma znaczyć, — rzekł Roger, — że skoro mam szczęście spotykać pana, będę miał honor uczynić mu pewną propozycyją.
— Względem porozumienia się?
— Tak jest;, względem porozumienia się.
— Jakąż? mów pan.
— To jest; abyśmy odbyli spacer, za klasztor panien Sakramentek, i abyśmy, ze względu że sądy ludzkie są często wątpliwe, zdali rozstrzygnięcie procesu na sąd Boski, jak czynili dawni rycerze.
Czyli po prostu, pojedynek mi pan proponujesz! — zawołał Indyjanin z pomarańczowego stając się blado-żółtym.
— Ten, który wyjdzie szczęśliwie z walki, — rzekł Roger, — otrzyma plac, i sprawa tém samém się umorzy.
— Sługa uniżony, — rzekł Idnyjanin wracając do karety. — Pewny jestem wygrania procesu, a nie wiém czybym ci co zrobił w pojedynku, mój panie; dajmy przeto temu pokój, poprzestańmy tą razą na sądzie ludzkim.
I Indyjanin wsiadłszy do karety i podnosiwszy wszystkie szyby u okien i drzwiczek, umknął galopem.
— Dalibóg, — rzekł Roger, — bardzo zabawny oryginał.
I udał się zapisać swoje nazwisko u p. Kollińskiego, który żył jeszcze, i u hrabiego de Górkanu, który miał się tak dobrze, jak tylko stan jego pozwalał.
Poczém poszedł odwiedzić margrabiego de Cretté, któremu opowiedział swoje spotkanie z Indyjaninem.
Margrabia de Cretté cierpiał ciągle na rękę, pomimo to jednak oddał rano kilka wizyt, zapobiegając tym sposobem szerzeniu się pogłoski, jakoby się pojedynkował i był raniony.
Ostrożność ta nie była zbyteczną, gdyż wczorajszy pojedynek narobił wiele hałasu; lecz ponieważ nie złapano nikogo, a dwaj zabici téż zachowywali najgłębsze milczenie, nikt nie został skompromitowany.
Nic przeto nie przeszkadzało margrabi do pomagania kawalerowi w prowadzeniu procesu i do oddania wraz z nim potrzebnych wizyt.
Trzech sędziów i radca zdający rapport sądzić sprawę miało.
Kawaler i margrabia odwiedzili najprzód sędziów. Znaleźli trzech oryginałów, z których każdy miał upodobanie w jakiém zwierzęciu: jeden uwielbiał kota, drugi małpę, trzeci papugę. Kawaler był bardzo uprzejmym z trzema sędziami, margrabia zaś pieścił zwierzęta; lecz skoro tylko jeden albo drugi chciał przystąpić do interesu, sędziowie dawali do zrozumienia, że woleliby mówić o czém inném.
Co radca rapportujący, ten był purytanin tak surowy, że nie chciał nawet ich przyjąć.
— Do djabła! — rzekł margrabia do kawalera, — to mi się wydaje złą wróżbą.
Tymczasem dnia jednego dowiedzieli się, że sąd zaczął już rozstrzygać tę sprawę. Dwa miesiące upłynęły, gdyż tyle czasu trzeba było na pisanie protokołów, skompletowanie inwentarzy i zebranie tytułów stron obu. Przez ten czas, Roger rozmyślał, czy nie lepiéj byłoby wejść w układy z pasierbem. Lecz margrabia de Cretté oparł się temu, ponieważ Indyjanin głosił wszędzie, że jego sprawa była niewątpliwą, i że dostarczy trybunałowi akt tak autentyczny, że panowie d’Anguilhem ojciec i syn, odprawieni zostaną z kwitkiem.
Tymczasem sprawa toczyła się z zwyczajną powolnością. Sprawiedliwość jest nie tylko ślepą, ale jeszcze kulawą. Kawaler chociaż z wielkim wstrętem, oddawał jednak wizyty prawnikom; co tydzień widać było karetę jego a raczéj margrabiego de Cretté w bliskości sądów. Było to zazwyczaj po odebraniu każdego z peryjodycznych listów barona.
Gdyby jednak Roger nie był znalazł w margrabim de Cretté zarazem przyjaciela, bankiera i doradcy, byłby może zmuszony zdać się na łaskę syna Indyjanki, który wiele bardzo pieniędzy wykładał na tę sprawę.
Lecz ten nieszczęsny dokument najbardziéj trapił Rogera. Co do barona d’Anguilhem, ten widząc w każdym liście syna nowy powód do obawy, nie mógł już sypiać.
Staraj się, pisał ciągle, dowiedziéć się co to jest za akt, czy substytucyja, czy testament, czy téż donacyja.
Roger dowiadywał się, lecz nadaremnie.
Dnia jednego, d’Herbigny, który wraz z Creité’m, Clos-Renand’em i Chastellux’em, składał radę kawalera, przechodząc ulicą, poznał z opisu jaki mu uczynił Roger, Indyjanina, który jechał karetą z dawną jego kochanką, znajdującą się widać obecnie w dobrém porozumieniu z przeciwnikiem Rogera. Jako prawdziwy przyjaciel kawalera, d’Herbigny postanowił korzystać z sposobności i zakończyć proces, od którego zależały majątek i spokojność Anguilhem’ów.
Dał przeto stangretowi znak, aby się zatrzymał i zbliżył się do drzwiczek, spoglądając zuchwale na damę, która była aktorką komedyi francuzkiéj i nazywała się Pussetka. Panna Pussetka, poznawszy wice-hrabiego, którego kiedyś bardzo kochała, uśmiechnęła się czule.
— Moi państwo, — rzekł d’Herbigny, — cobyście powiedzieli, gdybym wam zaproponował małą kolacyjkę we troje? sądzę, żebyście się dobrze zabawili.
— Nie znam pana, — rzekł kwaśno Indyjanin, którego oko zżółkło zupełnie, — i nie zwykłem jadać z nieznajomemi.
— Ta pani mię zna, i może panu powiedziéć, że należę do dobrego towarzystwa. Pussetko, moja kochana, — mówił daléj d’Herbigny, — bądź tak dobrą i zarekomenduj mię panu...
— Rekomenduję ci, pana wice-hrabiego d’Herbigny, — rzekła Pussetka śmiejąc się z impertynencyi swojego dawnego kochanka.
— Aha!... d’Herbigny?... — rzekł Indyjanin, — przypominam sobie to nazwisko. Jesteś pan przyjacielem d’Anguilhem’a, i szukasz ze mną kłótni, aby mu otworzyć spadek po panu de Bouzenois!.. Nic z tego, mój panie! Mój prokurator ostrzegł mię o tém...
— Mam honor liczyć się do przyjaciół pana d’Anguilhem, to prawda; lecz ubliżasz mi pan, przypuszczając, że mam podobne zamiary. Przeto uważam pańskie postępowanie za bardzo niegrzeczne, i proszę powiedziéć, którego dnia i w którym miejscu moi świadkowie będą mogli porozumiéć się z pańskiemi.
— Dobrze! Wracasz pan do tego samego celu, tylko inną drogą i zawsze pojedynek mi proponujesz. A więc, niech tylko wygram sprawę, a wówczas zobaczymy.
To zakończenie wydało się tak zabawném d’Herbigny’emu, że zaczął śmiać się na całe gardło.
— Dalibóg, — rzekł, — jak na Indyjanina, jesteś pan bardzo dowcipny, i mam wielką ochotę zjeść z nim kolacyją. Skoro pan jesteś tak przyjemny przed jedzeniem, musisz być zachwycąjcy gdy się upijesz.
— Inny sposób odziedziczenia, — rzekł Indyjanin; — otrulibyście mnie. Dziękuje.
— Ah! jesteś wielki głupiec, — rzekła panna Pussetka, — nie chcę pozostać ani chwilę dłużéj, w twojéj karecie. Otwórz mi drzwiczki, wice-hrabio; przyjmuję twoję kolacyją.
D’Herbigny otworzył drzwiczki, i panna Pussetka wyskoczyła na ziemię, — poczém oboje pożegnawszy się z nababem, jeden kiwnięciem głowy, druga ukłonem, odeszli wziąwszy się pod ręce.
Wówczas panna Pussetka opisała tego człowieka jako najzabawniejszą istotę na świecie; o niczém nie mówił, tylko o swojém dziedzictwie, wszędzie widział szpiegów kawalera, i tego samego dnia, zażądał od naczelnika policyi eskorty, któréj o mało nie otrzymał.
To zdawało się ważném d’Herbigny’emu, który nazajutrz rano wyszedłszy od panny Pussetki, udał się do margrabiego de Cretté i opowiedział mu całe zdarzenie. Margrabia wniósł z tego, że Indyjanin rozrzucił już wiele pieniędzy, nie licząc, że prócz tego był zapewnie popierany przez ministerstwo marynarki, w którém pan de Bouzenois miał wielu przyjaciół.
Roger w ostatnim swoim liście, zakommunikował ojcu te niepokojące okoliczności.
Co dzień symptomata stawały się bardziéj zatrważające; wkrótce wieść się rozeszła, że syn Indyjanki pokazał trzem sędziom akt, na którym opierał swoje pretensyje, i że trzej sędziowie zapewnili go, iż wygra sprawę. Ta wiadomość była uderzeniem piorunu dla partyi d’Anguilhem’a. Przyjaciele jego zaczęli już uważać wszystko za stracone; przemyślano już zkąd dostać pieniędzy na zapłacenie ogromnych kosztów téj sprawy, które miały wynosić szesnaście tysięcy liwrów nadto, pan Coquenard żądał dla siebie cztéry tysiące liwrów honorayjum; pobyt Rogera w Paryżu wraz z tém co pobrał sposobem pożyczki od przyjaciół, kosztował blisko pięć tysięcy liwrów; w razie przeto przegrania procesu, nicby nie pozostało baronowi z jego szczupłéj fortunki, a zbliżał się już dzień, w któréj ta prawda miała im się ukazać w całéj swojéj nagości.
Margrabia de Cretté był nieocenionym dla Rogera w tych okolicznościach: ofiarował mu dziesięć tysięcy talarów, których wypłata zależeć miała od woli dłużnika; lecz Roger odpowiedział, że nigdy ani on, ani jego ojciec, nie przyjęliby summy, z któréj uiścić się nie byliby w stanie: oświadczył przeto, że będzie się starał obejść własnemi funduszami, w niepomyślnym zaś razie, zaciągnie się do którego z pułków wychodzących do Flandryi.
D’Herbigny; z swojéj strony, robił co tylko mógł: dzięki wpływowi jaki miał u panny Pussetki, skłonił ją aby powróciła do Indyjanina, przekonała się o istnieniu owego aktu, jeżeli zaś ten akt nie istnieje, ażeby wykryła, na czém przeciwnik Rogera, opierał swoje pretensyje.
Sam kawaler udał się do swoich adwokatów panów Branchu i Verniquet, i prosił ich aby nie zaniedbali niczego w swoich obrotach. Lecz pomimo całéj miłości własnéj pospolitéj u prawników, potrząsnęli głową uskarżając się że wciągniono ich w tak złą sprawę; wynaleźli przytém, że trzéj sędziowie z któremi mówili o niéj, bardzo mało uczynili im nadziei. Radzili Rogerowi, aby był jeszcze u nich i starał się przypodobać kotowi, małpie i papudze, stanowiącym roskosz tych szanownych jurystów. Lecz radę tę udzielali tylko dla tego, ażeby nie mieli sobie żadnego zaniedbania do wyrzucenia. Utrzymywali, że gdyby mogli się domyśléć, iż partyja przeciwna posiada formalny tytuł, który miała zaprodukować sędziom, nic w świecie nie skłoniłoby ich do przyjęcia obrony téj sprawy. Roger nie śmiejąc, ani będąc w stanie obiecywać im gór złotych, nie miał na to co odpowiedzieć, a że był tylko pełnomocnikiem swojego ojca, doniósł mu wiernie o wszystkiém.
Lecz postanowił jeszcze usłuchać rady, jaką im dali adwokaci i probować po raz ostatni szczęścia u sędziów; naładował przeto kieszenie ciasteczkami dla kota, migdałami dla małpy i makaronikami dla papugi; lecz zamiast okazać się wdzięcznemi za tę grzeczność, kot go udrapał, małpa ugryzła a papuga nazwała hultajem.
— Jesteś człowiek zrujnowany, — margrabia, dowiedziawszy się o tém, — przegrasz sprawę ze wszystkiemi kosztami.
Wieczorem panna Pussetka wytłómaczyła Rogerowi i jego przyjaciołom postępowanie sędziów i ich zwierząt. Sędziowie, jako ludzie poczciwi i prawi, nie chcieli nic przyjąć. Lecz Indyjanin podarował kotowi pierścień wartujący dwa tysiące pistoli, małpie uczynił zapis dziesięciu tysięcy talarów, papudze zaś ofiarował dochód dożywotni wynoszący trzy tysiące liwrów.
Co do radzcy rapportującego, ten był niewzruszony: drzwi jego były ciągle zamknięte tak dla Indyjanina jak dla Rogera, i nie słyszano, aby miał jakiekolwiek zwierzę dzikie albo domowe, któreby przyjmowało pierścienie, darowizny lub dochody dożywotnie.
Łatwo pojąć, że te ciągłe niepowodzenia, pomimo szczęśliwego usposobienia charakteru, pogrążyły powoli kawalera w głębokiéj melancholii. Oddawał się bez ustanku rozpaczy, i nie przyjmując żadnych pocieszeń od przyjaciół, przepędzał czas w swoim pokoiku pod Złotém Jabłkiem, pisząc elegije do Konstancyi; gdyż dodajmy, że na domiar nieszczęścia, wraz z melancholiją przyszedł mu smak do pisania wierszy.




XIII.
Jak w chwili gdy kawaler pogrążony był w najgłębszéj rozpaczy, człowiek nieznajomy przybył doń z propozycyją, ktoréj się bynajmniej nie spodziewał.

Jednego rana, gdy Roger przeglądał się w małém zwierciadełku, przypatrując się jak mu są do twarzy zmartwienia, i kończąc układanie bardzo lichego, lecz niezmiernie czułego cztérowierszu, przeznaczonego dla panny Konstancyi de Beuzerie, w chwili właśnie, gdy znalazł niezgorszą końcówkę do czwartego wiersza, usłyszał trzy uderzenia we drzwi.
— Można wejść, — rzekł d’Anguilhem.
Drzwi otworzyły się zwolna, i osoba, która zapukała, weszła.
Był to człowiek mający z fizyjonomii wiele bardzo podobieństwa do lisa. Włosy miał rude i gładko leżące na czole, sporą fijoletową brodawkę na każdym policzku, oko błyszczące jak opal i brodę nadzwyczajnie spiczastą.
Człowiek ten ukłonił się nisko.
— Czy mam honor, — rzekł, — mówić z panem kawalerem Rogerem Tankredem d’Anguilhem, panem i dziedzicem na Anguilhem, Guérite, Pintade i innych miejscach?
Roger pomyślał, że jeżeli był jeszcze w téj chwili panem tych wszystkich posiadłości, wkrótce zapewnie nim być przestanie. Pomimo to jednakże, chociaż zdziwiony tym wstępem, odpowiedział:
— Tak, mój przyjacielu, z nim samym.
— Pozwól się pan zapytać, — mówił daléj człowiek z brodawkami, — czy nie jest kto ukryły w tym gabinecie, który spostrzegam za tą alkową.
— Nikt, mój panie, — odrzekł Roger, — i pozwól sobie powiedziéć, że zapytanie wydaje mi się osobliwszém.
— Nic jednak prostszego; mogłeś pan być z kochanką lub przyjacielem, i przyjmując mnie, ukryć jedno albo drugie w tym gabinecie.
— Byłem sam, — rzekł kawaler, — i ten gabinet jest zupełnie pusty.
— Czy pozwolisz mi pan upewnić się o tém? — rzekł człowiek z brodawkami.
— Do pioruna, mój panie, dziwny jesteś że nie wierzysz mi na słowo.
— O! wierzę ci, panie kawalerze, — rzekł nieznajomy, przybliżając się drobnemi krokami do gabinetu; — wierzę ci; gdyż wiém, że jesteś człowiekiem honoru; lecz bez pańskiego pozwolenia lub wiedzy mógł się zakraść jaki ciekawiec...
I to mówiąc uchylił drzwi i zajrzał do gabinetu.
— Dobrze, — rzekł, — nie ma nikogo.
— Z czém u djabła przyszedł do mnie ten oryginał? — rzekł sam do siebie kawaler.
— A ściany, — rzekł znowu człowiek z brodawkami, — czy są dosyć grube?
— Obejrzyj pan sam, — zawołał d’Anguilhem, — gdyż istotnie zaczynasz mię niecierpliwić.
— Nie unoś się pan, nie unoś... przepraszam najpokorniéj, że używam tych wszystkich ostrożności, lecz wkrótce się pan przekonasz, że były one niezbędnie potrzebne.
— A więc patrz pan wszędzie; w szafach, pod łóżkiem, za firankami, a jeżeli chcesz jeszcze kluczy od komody i biórka, mów śmiało.
Nieznajomy korzystał z pozwolenia, otworzył szafy, zajrzał pod łóżko i za firanki; co się zaś tycze komody i biórka, widząc, że te dwa sprzęty zbyt były szczupłe aby mogły pomieścić podsłuchywacza, odmówił grzecznie kluczy, które Roger już dobył z kieszeni.
— A teraz, panie kawalerze, — rzekł nieznajomy, — teraz, gdy przekonałem się dostatecznie, że jesteśmy sami, mam honor prosić, abyś mię pan posłuchał uważnie; gdyż mamy pomówić o interesie bardzo wielkiéj wagi.
— Dobrym czy złym? — rzekł Roger.
— Jak pan zechcesz, — rzekł człowiek z brodawkami; — to od pana będzie zależało.
I to powiedziawszy poszedł zamknąć drzwi na klucz i zasunąć rygiel.
Roger rzucił z niechcenia wzrokiem na szpadę, leżącą niedaleko na krześle, gdyż tak jak Indyjanin, zaczynał wierzyć, że przysłano kogo aby go podszedł.
Człowiek z brodawkami dostrzegł tego spojrzenia, i starał się zaspokoić Rogera zarazem uśmiechem i giestem, poczém przysunął krzesło do fotelu, na którym siedział Roger.
Roger mimowolném poruszeniem, odsunął się wraz z fotelem.
Nieznajomy spostrzegł to drugie poruszenie, i uśmiechnął się szkaradnie, w sposób mający znaczyć:
— Widzę, że nie masz wielkiego zaufania we mnie; ale zaczekaj chwilkę.
Roger czekał. Człowiek z brodawkami obrzucił ostatniém spojrzeniem pokój, jak gdyby nawet pewność, że znajdował się sam z kawalerem nie zaspokajała go dostatecznie, i nachylając się do jego ucha:
— Panie kawalerze, rzekł, — czy nie miałbyś odrazy do małżeństwa?
Roger spojrzał bystro na nieznajomego.
Ten, w mniemaniu, że kawaler jest trochę głuchy, powtórzył swoje zapytanie.
— Do małżeństwa? — rzekł Roger zdziwiony.
— Do małżeństwa, — powtórzył nieznajomy potrząsając wdzięcznie głową, z tym samym szkaradnym uśmiechem.
— Ale do jakiego małżeństwa? — zapytał Roger.
— Jakto, do jakiego! do prawdziwego małżeństwa.
— Nie wiele rozumiem, — rzekł Roger; — ale mów pan daléj.
— A więc, — rzekł nieznajomy, — inne zadam panu zapytanie. Czy życzyłbyś pan sobie wygrać proces?
— Do licha, spodziewam się, — zawołał Roger.
— Dobrze, dobrze, — rzekł człowiek z brodawkami z tym samym uśmiechem, — skoro tak, łatwo się porozumiemy.
— Porozumiejmyż się, — rzekł Roger posuwając się nieznacznie razem z krzesłem.
— A więc, — mówił daléj nieznajomy, ja mogę panu pomódz do wygrania tego procesu.
— Ah!
Roger zbliżył się z zapałem do człowieka o szkaradnym uśmiechu, i gotów był rzucić mu się na szyję.
Biédna natura ludzka, która wierzy w sympatyje i antypatyje, a powoduje się tylko interesem.
— I cóż mam uczynić w tym celu? — zapytał Roger.
— O! mój Boże, nic prawie, — rzekł nieznajomy.
— Ale przecie?
— Musisz pan się ożenić.
Roger spojrzał po raz drugi na tego człowieka, ale jeszcze bystrzéj niż piérwszą razą, i zaczął przypuszczać, że ma do czynienia z waryjatem.
Nastąpiła chwila milczenia.
— No, i jakże? — zapytał nieznajomy.
— Mówiłeś pan tedy..? powtórzył Roger.
— Mówiłem panie d’Anguilhem, że musisz się ożenić.
— Ja? żartujesz sobie mój panie.
— Gdybym miał honor być lepiéj panu znanym, — rzekł stręczyciel małżeństw, — przekonałbyś się pan, że nie żartuję nigdy.
— A więc mówisz pan na serio?
— Na serio, panie kawalerze, i proszę bardzo, abyś się pan zechciał zastanowić nad moją propozycyją.
— Więc mam się ożenić?
— Tak jest.
— I z kim? — zapytał Roger.
— Ah! z kim? — powtórzył człowiek z brodawkami uśmiechając się znowu, — spodziewałem się tego zapytania.
— Bez wątpienia z kim? — odrzekł Roger.
— Pojmujesz pan, że nie mogę się żenić, nie znając narzeczonéj!
— A jednak, tak być musi, panie d’Anguilhem.
— Czy jesteś przy zdrowych zmysłach, mój panie? — rzekł Roger.
— Jakto!
— Gdyż w przeciwnym razie, żarty te za długo mogą się przeciągnąć, a przyznam się, że nie wiele mam czasu, czekają na mnie, i pragnąłbym jak najprędzéj ukończyć tę grę, w którą się bawimy.
— Nie jest to bynajmniéj gra, — rzekł nieznajomy z największą powagą, — a jeżeli nią jest, to grasz pan w nią o całą swoję przyszłość, gdyż możesz wygrać półtora milijona liwrów.
— Skoro tak, — odrzekł Roger, — na Boga wytłómacz się pan jaśniéj.
— Czy nie jesteś pan przypadkiem zakochany? — zapytał człowiek z brodawkami, wlepiając w Rogera swoje małe oczki opalowe.
— Co do tego, — rzekł Roger rumieniąc się mocno, — uwolnij mię pan od odpowiedzi...
— Skoro pan żądasz aby szanowano jego tajemnicę, — rzekł nieznajomy? — ja także mam prawo wymagać tego samego z swojéj strony.
— Ależ to jest wielka różnica, — zawołał kawaler.
— Jaka różnica?
— Powinieneś pan powiedziéć, zwłaszcza mnie...
— Przeciwnie, panie kawalerze, tobie mniéj niż komukolwiek; lecz nie zabraniam panu odgadnąć...
— Aha! dziękuje bardzo za pozwolenie, lecz na nieszczęście nie jestem biegły w rozwiązywaniu zagadek.
— Skoro tak, musisz się pan nauczyć, gdyż co do mnie, nie mogę więcéj powiedziéć jak już powiedziałem.
— Mój panie, — rzekł Roger wstając, — pojmujesz...
— Tak, pojmuję, że jesteś pan bardzo bezinteresowny, — rzekł nieznajomy wstając także, — i że nie wiele panu chodzi o to, czy wygrasz lub téż przegrasz proces. Bo téż istotnie dla szlachcica takiego jak pan, półtora milijona liwrów, to bagatela.
— Do djabła! — rzekł Roger, — bagatela! nie tak bardzo, mój panie; ale otwarcie mówiąc, powiédz pan sam, czy mogę się tak żenić... na oślep...
— Powiadam panu, — rzekł nieznajomy z miną głębokiego politowania nad nieświadomością Rogera, — powiadam, że nie wiesz pan co odrzucasz.
— A w razie, gdybym się zgodził przystąpić do układów, cóż musiałbym uczynić.
— Układy tego rodzaju, powinny być od razu kończone.
— A więc żądasz pan odemnie formalnego zobowiązania się?
— Tak jest.
— Zobowiązałbym się tedy zaślubić..?
— Zostawimy próżne miejsce na imię.
— To nie ma sensu.
— Jednakże, pozwól pan...
— Nigdy, mój panie, nigdy.
— Czy to jest pańskie ostatnie słowo?
— Ostatnie.
— Namyśl się pan jeszcze.
— Namyśliłem się, a raczéj nie będę się namyślał wcale nad podobną niedorzecznością... Żenić się, nie znając narzeczonéj, nie mówiąc z nią, nie wiedząc czy jest młoda czy stara, ładna czy brzydka, głupia czy mądra. Ho! ho i mój kochany, tracisz oczywiście głowę.
— A pan, półtora milijona!
I nieznajomy wziął za kapelusz.
Człowiek ten mówił z taką pewnością, że Roger zmięszał się. Zaczął przechadzać się wielkiemi krokami po pokoju; poczém rzucił się na fotel patrząc z pod oka na nieznajomego, który z najnaturalniejszą w świecie miną drapał się kolejno po brodawkach i po brodzie.
— No, jakże więc! — rzekł Roger przerywając piérwszy milczenie, — nie chcesz pan istotnie dać mi jakiegokolwiek objaśnienia?
— Na honor, radbym to uczynić, — rzekł nieznajomy; — ale to mi jest najsurowiéj zabronione.
— Powiedz mi przynajmniéj czy młoda osoba, hum!.. — rzekł Roger przerywając sobie, — czy tylko jest młoda?
Nieznajomy drapał się ciągle po brodawdach.
— Powiédz mi, czy jest ładna czy brzydka?
Nieznajomy od brodawek przeszedł do brody.
— Lecz wreszcie, wolno mi będzie zapytać się, czy moja narzeczona jest panną... lub wdową.
Nieznajomy pozostał niewzruszony.
— Słowo honoru, — rzekł Roger, uderzając się pięścią w czoło, — z tego można oszaléć!
— Zostawię panu czas do jutra, na zastanowienie się nad moją propozycyją, — rzekł nieznajomy.
— A jutro? — zapytał Roger.
— Jutro, powrócę o téj saméj godzinie.
— Sam?
— Nie; będę miał z sobą zobowiązanie się do zawarcia małżeństwa.
— Zobowiązanie się do małżeństwa! — zawołał Roger bledniejąc.
— O! nie ma jeszcze nic stanowczego, — rzekł nieznajomy, — podpiszesz pan, jeżeli zechcesz; bądź pan spokojny, dodał śmiejąc się po swojemu, — nie myślemy używać przemocy.

To powiedziawszy, tajemniczy człowiek wyszedł cofając się i kłaniając niżéj jeszcze niż gdy wchodził; był już daleko, a Roger przerażony tém co usłyszał, ściskał jeszcze czoło wilgotne od potu w drżących dłoniach.

XIV.
Jak człowiek tajemniczy zjawił się po raz drugi, i jak przy tém drugiém widzeniu się, rzeczy wyjaśniły się nieco.

Roger pozostał przez czas niejaki przywalony ciosem, jaki w niego uderzył, nareszcie zebrawszy wszystkie swoje siły, wstał, wziął kapelusz i pobiegł do margrabiego de Cretté, swojego doradzcy i opiekuna.
Na szczęście margrabia był u siebie.
— Co ci jest? — zawołał spostrzegłszy kawalera; czy przegrałeś już proces?
Margrabia zadał to pytanie kawalerowi, tak oblicze tego ostatniego było zmienione.
— Nie jeszcze, dzięki Bogu, — rzekł Roger; — wiész, że dopiéro za trzy dni ma zapaść wyrok; i nawet...
— Nawet?.. — powtórzył margrabia.
— I nawet mam niejaką nadzieję wygrania go, — rzekł wzdychając kawaler.
— Zdaje mi się, że skoro tak jest, nie masz czego tak ciężko wzdychać.
— Naturalnie, że tak ci się zdaje, bo nie wiész pod jakiemi warunkami.
— Ah! są więc warunki?
— Niestety! — rzekł Roger rzucając się w objęcia przyjaciela.
— Opowiedzże mi to, — zawołał margrabia, — istotnie niepokoisz mnie, kawalerze.
Wówczas Roger opowiedział margrabiemu swoję rozmowę z człowiekiem z opalowemi oczyma. Cretté wysłuchał opowiadania z największą uwagą, poczém gdy kawaler skończył:
— Rzecz szczególniejsza, — rzekł. — Czyby Bouzenois zostawił jaką córkę naturalną, którą chcianoby wydać za mąż? Albo téż, mój biédny Rogerze...
— Co, albo téż? — zawołał kawaler — bledniejąc.
— Może sama stara Indyjanka, pragnie wejść w powtórne związki?
Roger zdrętwiał, lecz pewna uwaga uspokoiła go.
— Niepodobna, — rzekł, — już nie żyje.
— A więc, — zdaje się, że z téj strony nie masz się czego obawiać. Ale, czy to niejaka łapka przeciwnéj strony? Co na to mówisz?
— Myślałem już o tém; lecz cóżby przyszło panu Afghano z tego gdybym się ożenił?
Zapomnieliśmy powiedzieć, że Indyjanin nazywał się Afghano.
— Nie wiadomo, zawsze jednak bądź ostrożny.
— Bez wątpienia; lecz w dniu jutrzejszym mam dać stanowczą odpowiedź.
— Poradź się ojca.
— Ależ mój ojciec znajduje się o pięćdziesiąt pięć mil ztąd, a przytém wyznam ci margrabio, nie potrafiłbym się w ten sposób ożenić; kocham, ubóstwiam młodą dziewczynę w naszém sąsiedztwie, anioła który odpłaca mi się równém przywiązaniem i umrze gdybym się ożenił z inną.
— Tak sądzisz? — rzekł Cretté wyciągając wargi na znak powątpiewania.
— Jestem pewny, dała mi swoje słowo.
— Że umrze?
— Nie, lecz, że żyć będzie tylko dla mnie.
Wówczas Roger opowiedział margrabiemu wszystkie swoje przygody z Konstancyją, nie wymieniając jednak jéj nazwiska.
— Skoro tak, mój kochany, nie ma nad czém wiele się namyślać. Czy wolisz pannę... mogęż się zapytać bez niedyskrecyi, jak się nazywa?..
— l owszem, nazywa się Konstancyja de Benzerie.
— W istocie, to imię jest obiecujące...
— Pytałeś się więc?..
— Pytałem się, czy wolisz pannę Konstancyją de Beuzerie, aniżeli sześćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu.
— Gdybym był sam, przekładałbym ją nad majątek, nad życie, nad wszystko; lecz na nieszczęście mam ojca i matkę, którzy mnie uwielbiają, i których zniszczę odmawiając.
— Tak, masz słuszność, — rzekł Cretté, — to jest prawdziwy obowiązek; pojmujesz sam przeto, że to jest kwestyja sumienia, którą ty sam tylko możesz rozwiązać.
Roger głęboko westchnął.
Margrabia de Cretté zamyślił się także, i dumał długo; nareszcie porwał rękę Rogera poruszeniem tak nagłém, że ten osłupiał.
— Jesteś człowiek zgubiony, — rzekł, — zgaduje zkąd pochodzą propozycyje, które ci czyniono.
— No! — rzekł Roger z przestrachem.
— Jegomość z brodawkami jest sędzia lub assesor, słowem, jaki jurysta posiadający garbatą córkę, któréj chciałby się korzystnie pozbyć.
— Margrabio, proszę cię, nie gadaj mi podobnych rzeczy; słabo mi się robi.
— Mój kochany, trzeba umiéć powiedziéć prawdę przyjaciołom.
— Niestety! — jęknął Roger.
— Zresztą, — mówił daléj margrabia, — napisz do ojca i zapytaj go o radę.
— Jeszcze jedna rzecz!.. — odrzekł kawaler wymawiając każdy wyraz tonem płaczliwym. — Być może, że który z tych panów, o których dopiéro mówiliśmy, ma córkę, która...
— Myślałem o tém, — rzekł Cretté; — lecz nie chciałem ci mówić... Którąż z dwóch ułomności wolałbyś?.. Ja, przyznam się, wolałbym ułomność nieuleczoną...
— To jest okropna zdrada! — zawołał Roger wściekły.
— Musisz jednak wybierać, — rzekł margrabia, — nie ma tu środka. Albo przegrać proces, albo skoczyć z zamkniętemi oczyma w przepaść.
— Niestety! niestety! — powtórzył znowu Roger.
— Mój biédny przyjacielu, — rzekł de Cretté, którego położenie kawalera wzruszało aż do łez, — wpadłeś w prawdziwą łapkę; lecz nie rozpaczaj jeszcze póki nie odbierzesz drugiéj wizyty; korzystaj z obecności tego człowieka, wybadaj go na wszystkie sposoby, żądaj bliższych objaśnień, a jeżeli ci odmówi, odmów także swojego zezwolenia; ukryty będę za drzwiami i udam się za tym czartem choćby do piekła, a przynajmniéj będziemy mieli tę przyjemność, że się zemścimy.
— Tak, lecz przegram proces.
— Nie możesz miéć wszystkiego na raz, mój kochany.
Ponieważ cała ta rozmowa nie doprowadzała ich do niczego, Roger pożegnał margrabiego i powrócił pod Złote Jabłko.
Postanowił napisać zaraz do ojca; lecz przyszło mu na myśl, że list potrzebował cztéry dni aby się dostać z Paryża do Loches, i tyleż dni napowrót, co stanowiło ośm dni, przypuszczając nawet, że baron odpisze natychmiast. Wyrok zaś miał być wydany za trzy dni; materyjalnie przeto niepodobna było odebrać na czas odpowiedzi z Anguilhem, a jednak biédny chłopiec potrzebował rady ojca przed powzięciem jakiegokolwiek postanowienia.
Tymczasem każda minuta posiadała wartość dnia. Nazajutrz człowiek z opalowemi oczyma: przybyć miał, nieubłagany jak czas, punktualny jak śmierć.
Roger przez całą noc szukał środków wydobycia się z tego położenia; nie potrzebujemy dodawać, że nie znalazł żadnego.
Dzień nadszedł. Roger czekał na człowieka z brodawkami, uzbrojony w cały arsenał propozycyi i podstępnych zapytań.
Nieznajomy nie dał czekać na siebie. O godzinie, minucie, sekundzie oznaczonéj, Roger, który nadstawiał ciągle ucha, usłyszał na schodach odgłos kroków, które zatrzymały się przed jego drzwiami; następnie zapukano trzy razy, i nareszcie na słowa „można wejść,” wymówione drżącym głosem przez Rogera, drzwi otworzyły się i fatalny posłaniec wszedł z miną jeszcze grzeczniejszą, jeszcze pokorniejszą jak wczoraj.
Przedewszystkiem obrzucił badawczém spojrzeniem cały pokój.
— Jesteś pan sam? — zapytał.
— Zobacz, — rzekł d’Anguilhem.
Nieznajomy powtórzył przegląd z tą samą skrupulatnością jak piérwszą razą, poczém zbliżył się do Rogera, który siedział na krześle, blady jak winowajca skazany na śmierć.
— No, jakże, panie kawalerze, — rzekł tajemniczy człowiek, — czy namyśliłeś się?
— Więcéj jeszcze, mój panie, — rzekł Roger, — gdyż rozwiązałem zagadkę; możem przeto mówić otwarcie i ukończyć prędko układy.
— To jest mojem najgorętszém życzeniem, panie kawalerze, — odrzekł nieznajomy kłaniając się.
— Przysłany pan jesteś do mnie przez osobę, chcącą pozbyć się córki.
— Pozbyć się! O! panie, to wyrażenie nie jest mocne.
— Nie roztrząsajmy wyrażeń. Na nieszczęście jestem przekonany, że to co powiedziałem, jest aż nadto prawdą.
— Ja jednak powtarzam, że pan jesteś w błędzie.
— Teraz, tym ojcem jest jeden z moich sąsiadów, nieprawdaż? — rzekł Roger wlepiając w człowieka z brodawkami badawcze spojrzenie.
Nieznajomy spojrzał z kolei na Rogera z wyrazem podziwu, który wyglądał prawie na uwielbienie.
— Istotnie, — rzekł, — zgadłeś pan.
— Ah! wiedziałem dobrze, — zawołał Roger z tryumfem.
— Lecz cóż panu przyjdzie z téj wiadomości?
— Pewność, że przegram proces jeżeli się nie ożenię.
— A tém samém, że pan wygrasz jeżeli się ożenisz.
— Bardzo smutna ostateczność, — rzekł Roger.
— Panie d’Anguilhem, — rzekł nieznajomy, — nie masz na co się uskarżać; jesteś na pięknéj drodze do majątku i szczęścia, powtarzam, korzystaj z tego.
— Zapewnie, ja szlachcic, którego honor nie podlega żadnemu zarzutowi, mam zaślubić córkę człowieka, który frymarczy sprawiedliwością.
— Dla czegóż uważasz pan rzeczy z fałszywego punktu widzenia, — odrzekł nieznajomy. — Człowiek posiadający kredyt, korzysta z niego, i dopomaga swoim przyjaciołom; ci zaś, na mocy prawa wdzięczności, które jest prawem pięknych dusz, oddają mu przysługę za przysługę.
— Tak, wiém dobrze o tém, lecz panna?..
— A więc panna...
— Panna! jest panną?
Nieznajomy rośmiał się drwiąco.
— Czy wdową? — mówił d’Anguilhem.
Ten sam uśmiech.
— Do stu piorunów, mój panie! — krzyknął kawaler wściekły, — zdaje mi się, że drwisz ze mnie.
— Niech mię Bóg zachowa, kawalerze, śmieję się tylko z pańskich obaw.
— Które może nazywasz bezzasadnemi; — odrzekł d’Anguilhem, — gdy przymuszasz mię kupować kota w worku.
— Tém większą późniéj będzie radość panie d’Anguilhem.
— Na tém nie mogę poprzestać; niech przynajmniéj zobaczę tę pannę.., młodą osobę... damę na wydaniu...
— Niepodobna, panie, niepodobna.
— To chociaż ojca... niech poznam ojca... zdaje się, że nie wiele żądam,
— Przeciwnie, żądasz pan wszystkiego: gdyż skoro pan poznasz ojca, w dwadzieścia cztéry godzin będziesz znał córkę.
— Dalibóg oszaleję, — rzekł d’Anguilhem.
— Panie kawalerze, — odrzekł człowiek z brodawkami, swoim najsłodszym głosem, — nie unoś się tak bardzo: interes jest doskonały, wierzaj mi pan, i żałowałbyś później gdybyś się nie ułożył; gdyż powodując się wszystkiemi temi małoznaczącemi względami, które jak widzę z żalem, mają tyle wpływu na pana, utracisz majątek wynoszący półtora milijona liwrów i przegrasz sprawę pociągającą za sobą trzydzieści do cztérdziestu tysięcy liwrów kosztów; gdy tymczasem żeniąc się, dostaniesz swoje półtora milijona, nadto meble i ruchomości wartujące sześćdziesiąt tysięcy talarów, klejnotów i biżuteryi przeszło za sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów, nie licząc gotówki znajdującéj się w skrzyni, a skrzynia ciężka, zaręczam pana: byłem przy opieczętowaniu.
— Za pozwoleniem, jeszcze jedno zapytanie.
— I owszem panie; i jeżeli tylko będę mógł, odpowiem na nie.
— Dla czego, — rzekł Roger, — mój przyszły teść nie udał się z ofiarowaniem swojéj córki, do mojego przeciwnika, pana Afghano?
— Gdyż sądził, iż panu należało się piérwszeństwo.
— Bardzom mu za to wdzięczny.
— A przytém Indyjanin jest brzydki, pan zaś jesteś piękny kawaler; w swoim kraju jest może jakim księciem, tu zaś jego szlachectwo nie jest uznane; wreszcie nazwisko d’Anguilhem brzmi daleko przyjemniéj dla francuzkich uszu, jak nawpół dzikie Afghano. Pani Afghano! pojmujesz pan, że nazywając się tak, nie można być przedstawioną u dworu. Lecz pomimo to wszystko, jeżeli pan odmówisz dzisiaj...
— No i cóż! jeżeli odmówię dzisiaj? — Jutro udam się do pana Afghano.
— Więc ten ojciec chce koniecznie wydać córkę?
— Jest w wieku stosownym do zamężcia.
— O! wierze bardzo. Słowem, mnie wybraliście na ofiarę.
— To wyrażenie jest bardzo niewłaściwe. Jak można nazywać ofiarą osobę, któréj gwałtem tkają do ręki milijony.
— Możebyśmy ułożyli się w inny sposób, — rzekł d’Anguilhem. — Ten, kto tu pana przysłał, niech zażąda sto, dwakroć, nawet trzykroć sto tysięcy liwrów, dam mu je chętnie.
— To co pan proponujesz, nie ma sensu; sto tysięcy talarów, które pan ofiarujesz, nie są już pańskie, lecz stanowią posag pańskiéj żony.
— Jakto! posag mojéj żony!
— Bez wątpienia; zaślubiając dziewczynę, przyznajesz jéj pan sto tysięcy talarów; i to zdaje się, bardzo naturalnie, skoro z łaski ojca wygrasz półtora milijona.
— Powiedziałeś pan dziewczynę, — zawołał kawaler, — panna jest więc młoda?
— Szczęśliwy, zbyt szczęśliwy kawalerze, przyjmij, ja ci to mówię, przyjmij.
— Posłuchaj mnie pan: znacie mnie, żyję w wielkim święcie, nic we mnie nie ma tajemniczego, i gram z odkrytemi kartami.
— A więc bądź pan aż do końca wspaniałomyślnym graczem.
— Bardzo chętnie; lecz potrzebuję mieć dowód waszego kredytu, przekonać się ile wpływu posiadacie.
— Cóż pan żądasz?
— Niech wydanie wyroku, które miało mieć miejsce po jutrze, odłożone zostanie za dni ośm, a w zamian za to, dam wam moje słowo pod dwoma w warunkami.
— Jakiemiż?
— Jeżeli panna nic jest ułomna, i nie ma, a raczéj ma...
— Rozumiem, kawalerze.
— A więc!
— Zgoda.
— Jakto, zgoda?.. Raczysz mi więc, że...
— Tak.
— W takim razie, masz moje słowo.
— A więc, za dziesięć dni.
— Za dziesięć dni.
— Przyjdę rano, w sam dzień wydania wyroku.
— Będę czekał.
— Winszuję, istotnie winszuję ci kawalerze; urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą.
I człowiek z brodawkami wziął za kapelusz i wyszedł kłaniając się jeszcze niżéj niż piérwszą razą.
W pięć minut powrócił zmięszany.
— Panie d’Anguilhem, — rzekł, — zapewneś pan sądził, że odkrywszy naszę tajemnicę ocalisz się, i dla tego zapewnie|} pański przyjaciel margrabia de Cretté, znajduje się o dwadzieścia kroków ztąd, w karecie; nie zaprzeczaj pan, poznałem, poznałem liberyją i herby; lecz omyliłeś się pan; udzielona zwłoka jest równą rękojmią dla nas jak dla pana. Jeżeli w tym przeciągu czasu dowiemy się cośkolwiek o pańskich zamiarach, jeżeli jakiekolwiek kroki z pańskiéj strony będą nam zagrażały, ja, jedyny świadek, pojmujesz pan? jedyny, zaprę się wszystkiego, i pan przegrasz proces ze wstydem.
Roger został przygnębiony tą nową groźbą, która odpowiadała tak trafnie jego tajemnym zamiarom; gdyż, jak mówiliśmy, postanowił przy pomocy margrabiego odkryć tajemnicę i wywzajemnić się swoim prześladowcom.
Lecz widząc, że odkryto jego zamiary, zraził się ze wszystkiém.
— Cóż mam czynić, aby pana zadowolić? — zapytał nieznajomego.
— Zejdź pan najprzód, — odrzekł tenże, — a gdy będę widział, że pan odjeżdżasz z margrabim, — odejdę dopiéro.
Roger wziął kapelusz i wypełnił życzenie człowieka tajemniczego.
Znalazł Cretté’go klnącego i rzucającego się w karecie; powiedział mu, że ich odkryto i obaj kazali się zawieść do ogrodu Luksemburgskiego, gdzie długo rozmawiali.
Tymczasem człowiek z brodawkami oddalił się bezpiecznie.
— Nie ma już co robić, — rzekł margrabia do kawalera. — Najlepiéj przypuść że złe już się stało i żeś się źle ożenił. Zresztą, łatwo się pocieszysz spoglądając około siebie i widząc ilu niedobranemi małżeństwami jesteś otoczony.
— Tak, lecz wszystkie te małżeństwa zawarte były w zwykły sposób; ja zaś, co za różnica... pięknie będę okrzyczany. Co na to powiedzą wszyscy nasi przyjaciele?
— Nie będą nic wiedzieli; spodziewam się, że nie myślisz tego rozgłaszać.
— Niech mię Bóg zachowa!
— Zdaje się także, że przyszły pan teść nie będzie się chwalił, że wynalazł nowy sposób kojarzenia małżeństw.
— Niestety! czy nie mówiłeś mi sam nieraz, że w Paryżu mi się nie utai?
— Być może; lecz wszystko można ukoloryzować jak nam się podoba. Zresztą w twojém położeniu, nie ma co wybierać; przypomniéj sobie, że słuchałeś filozofii u Jezuitów w Amboise, i okaż się filozofem.
— Ah! margrabio, łatwo ci tak mówić; lecz powiedz otwarcie, czy zawarłbyś to małżeństwo?
— Ja margrabia de Cretté, posiadający sześćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, nie licząc majątku matki, przyznaję, nie zaślubiłbym téj dziewczyny, nie poznawszy jéj; lecz gdybym się nazywał Roger Tankred d’Anguilhem i gdybym wiedział, że odmawiając mogę umrzeć z głodu, ożeniłbym się z samą Alekto, rozumie się nie kommunikując się z nią późniéj wcale.
— Szczerze mi to mówisz?
— Słowo honoru!
— Lecz ja, wiész, że jestem zakochany.
— Jest to zawsze głupstwo; lecz tą rażą więcéj jeszcze, gdyż jest nieszczęściem!
— Lecz mam utracić Konstancyją!
— Ba! wiész, że góry tylko nie spotykają się, i ty téż kiedyś zejdziesz się z panną Konstancyją.
— Co sobie pomyśli o mnie.
— Wytłómaczysz jéj całą rzecz.
— Będzie mnie przeklinała.
— W takim razie wina byłaby z jéj strony, gdyż nie dowiodłaby rozsądku.
— Nie uwierzy nigdy abym mógł się stać tak niewiernym.
— Powiesz jéj, że twój ojciec to wszystko ułożył, i myśléć będzie, że tym sposobem chciał się zemścić nad panem de Beuzerie.
— Lecz gotowa pójść także za mąż.
— Tém lepiéj dla ciebie, mój kochany: najprzód nie chciałbyś miéć na sumieniu, że z twojéj przyczyny została panną; a potem gdy oboje będziecie w stanie małżeńskim, świat zapomni o waszym romansie, powrócisz w swoje strony, będziesz polował z mężem, będziesz mu dawał obiady, i gdy on będzie prawił komplementa twojéj żonie, ty będziesz się umizgał do Konstancyi. Chociażby nie wiém jak prędko postępował, będziesz miał zawsze przewagę nad nim.
— Ah! gdyby pani de Maintenon cię słyszała, mój Cretté.
— Zdawałoby jéj się, że odmłodniała o cztérdzieści lat.
Po téj rozmowie obaj przyjaciele wstali, i wyszli czynić potajemnie poszukiwania w nadziei, że dowiedzą się czegokolwiek.




XV.
Jak trybunał rozsądził sprawę.

Kawaler i margrabia trzy dni całe strawili zasięgając potrzebnych wiadomości i czyniąc poszukiwania; lecz pomimo usilności, nie wiele się dowiedzieli; dwunastu sędziów i sześćdziesięciu radców miało córki na wydaniu. Było nawet między temi pannami kilka, których kawaler bardzo się obawiał, ponieważ nie posiadały reputacyi westalek; jedną z nich widziano w nocy w ruinach spustoszałego klasztoru, za ulicą Śgo Benedykta.
Druga, odbyła podróż do Pikardyi bez ojca ani matki, i chodziły dosyć złośliwe wieści, że jakiś kuzynek muszkieter był jéj towarzyszem podróży.
Trzecią nareszcie, widziano w fiakrze o piérwszéj po północy, jak wyjeżdżała z sławnéj oberży pod Cielcem złotym w Marby.
Nic nie przekonywało, aby panna, którą przeznaczono na małżonkę dla Rogera, miała być jedną z tych trzech kobiét, lecz téż nic nie zbijało tych przypuszczań: i z tego powodu Roger pogrążony był w najokropniejszéj niepewności.
Jednocześnie dowiedział się, że stosownie do życzenia, jakie oświadczył tajemniczemu człowiekowi, ostateczne rozsądzenie sprawy odłożone zostało za dni ośm; to było oznaką dobréj woli jego prześladowców, niemniéj jak ich wpływu na sądach.
W ośm dni po oddaniu na pocztę listu, to jest w wiliją dnia, w którym miano sądzić sprawę, odebrał list z Anguilhem.
Baron nie żałował atramentu ani papieru, gdyż list zawierał ośm stronnic. Donosił kawalerowi, że byłby sam przybył do Paryża, gdyby zupełny brak pieniędzy nie zatrzymał go w domu. Opłakiwał fatalną konieczność, jaka ciążyła nad jego ukochanym synem i zostawiał mu w tym względzie zupełną wolność działania według wyrachowań rozsądku lub natchnień serca, pomimo to jednak, po przeczytaniu tego listu, Roger wylawszy wiele gorzkich łez, powziął okrutne postanowienie wyrzeczenia się Konstancyi i zapewnienia szczęścia swoich rodziców.
„Nie zważaj na nas, — mówił baron w tym liście, — jesteś młody Rogerze, i masz jeszcze długie lata przed sobą; nie bądź sprawcą własnego nieszczęścia, starając się osłodzić resztę dni naszych. Ten proces zgubi nas, twoję matkę i mnie; lecz mniejsza o to, przywykliśmy już do niedostatku. Zresztą masz wiele siły, dobréj woli, możnych przyjaciół, otrzymasz z łatwością urząd, który pozwoli ci dopomagać nam aż do śmierci, która teraz zapewnie nie jest zbyt odległą.”
Roger nie czytał daléj; otarł oczy, pochylił głowę z czcią, i gdy człowiek z brodawkami przyszedł:
— Jestem gotów, mój panie, — rzekł kawaler, — co mam podpisać?
— To, — rzekł posłaniec, dobywając z kieszeni papier cały zapisany.
— Dobrze, — rzekł Roger, i podpisał nie czytając.
— Dalibóg, — rzekł człowiek z brodawkami, — postępujesz pan jak prawdziwy szlachcic, i jeżeli nie łatwo się decydujesz, przynajmniéj raz powziąwszy postanowienie, działasz pan wspaniale. Lecz nic pan na tém nie stracisz, czytaj pan.
Roger zaczął czytać ze drżeniem, obawiając się, aby nie napotkał imienia któréj z trzech panien, których się tak lękał; lecz na szczęście ujrzał nieznajome nazwisko.
Papier ten był zobowiązaniem się pojęcia w małżeństwo panny Krystyny-Sylwandiry Bouteau, jedynéj córki pana Jana Amedeusza Bouteau, radcy rapportującego, i zarazem przyznaniem wspomnionéj Krystynie-Sylwandirze Bouteau, posagu wynoszącego sto tysięcy talarów, w dniu gdy kawaler Roger Tankred d’Anguilhem wygra proces przeciwko panu Afghano, pasierbowi ś. p. wice-hrabiego de Bouzenois.
Pan Jan Amedeusz Bouteau, był owym surowym radzcą, który nie chciał przyjąć ani Rogera, ani jego przeciwnika, pana Afghano; ten nie miał ani kota, któremuby można ofiarować pierścienie, ani małpy przyjmującéj darowizny, ani papugi, na któréj imię możnaby zapisać dożywocie. Lecz za to miał córkę na wydaniu.
— Powiédz mi pan, czy jest bardzo brzydka? — zapytał Roger.
— Mam rozkaz nie odpowiadać na żadne z pańskich zapytań, panie kawalerze; ubierz się pan i pójdź ze mną na sądy; będziemy obecni przy ogłoszeniu wyroku, następnie będę miał honor zaprowadzić go do pana Bouteau, pańskiego teścia.
— Po co? — zawołał Roger z poruszeniem przestrachu, które nie pozwoliło mu pojąć nieprzyzwoitości tego zapytania.
— Najprzód powinieneś pan podziękować za to, że od téj chwili jesteś posiadaczem półtora milijona; potém poznasz pan swoję narzeczoną.
Nogi zachwiały się pod kawalerem.
— Przynajmniéj moi rodzice będą ocaleni, i umrą spokojnie w Anguilhem, — wyszeptał padając na fotel.
— No, no, — rzekł człowiek z brodawkami, — widzę, że potrzebujesz pan być sam; udamy się na sądy każdy z osobna.
I to powiedziawszy, człowiek z brodawkami wyszedł dość śmiało tą razą. Roger zauważał tę różnicę w jego postępowaniu.
— Słusznie, — rzekł; — teraz, jest już pewny swojego, podpisałem swój własny wyrok.
Następnie, jak mu radził posłaniec pana Bouteau, zaczął się ubierać.
Roger czuł śmierć w sercu, nienawidził najprzód kobiétę, którą miał ujrzeć, a jednak skutkiem poruszenia miłości własnéj pospolitéj w sercu człowieka, nie chciał, aby mu to piérwsze spotkanie dało jéj złe wyobrażenie o jego powierzchowności.
Przywdział suknię czarną aksamitną z złotym haftem; kamizelkę białą atłasową również bogato haftowaną, potém posłał po margrabiego de Cretté, który przybył wkrótce w najparadniejszym swoim ekwipażu.
Za tym powozem, szły karety d’Herbigny’ego, Chastellux’a, Clos-Renaud’a. Panna Pussetka jechała naostatku w remizie.
— Margrabia de Cretté sam udał się na górę do Rogera, który ujrzawszy go, wyciągnął ręce wołając: Niestety! niestety!
— Zdaje się, że ofiara już spełniona, — rzekł Cretté.
— Najzupełniej, — odrzekł Roger, — podpisałem. Biédna Konstancyja!
— A... czy zasiągnąłeś jakich wiadomości o twojéj przyszłéj? — zapytał wahając się margrabia.
— Nazywa się Sylwandira.
— Ah! prześliczne imię, to już jest cóś. Lecz to jest tylko chrzestne imię, jakże się nazywa z rodziców?
— Panna Bouteau.
— Córka naszego radzcy rapportującego! — zawołał margrabia.
— Nieinaczéj, — rzekł Roger. — Niestety! musi to być jakiś potworek, którego przed wszystkiemi ukrywał i pozbywa go się dla mnie.
— A raczéj dla twojéj baronii. Widziałem kilka razy pana Bouteau.
— Cóż to za człowiek?
— Wygląda na araba; zresztą, jak słychać, niezmiernie bogaty.
— I pomimo swoich bogactw, — zawołał Roger, — ucieka się do podobnych środków dla wydania za mąż córki! Ah! mój przyjacielu, tylko poświęcenie synowskie...
— Prawda, że Kleobis i Biton byli, mojém zdaniem, nic wielkiego obok nas, kawalerze; lecz nie masz czasu teraz rozpościerać się z żalami, wiész, że mamy udać się na sądy. Jeżeli twoja żona będzie zbyt.... śmieszna.... w takim razie osadzisz ją w jakim zakątku twojego domu, przeznaczywszy jéj służących i sto tysięcy franków na utrzymanie. Cała nieprzyjemność, że nosić będzie twoje nazwisko, lecz z milijonem cztéry kroć sto tysięcy liwrów, które ci pozostaną, łatwo znajdziesz gdzie indziéj przyjemności; dobrze przeczytałeś zobowiązanie? czynie stoi tam, że jesteś przymuszony?...
— Nie.
— A więc, nie masz się na co żalić mój kochany! Daléj, do karety.
I Cretté poprowadził d’Anguilhem’a, który powitał kolejno d’Herbigny’ego, Clos-Renaud’a, Chastelhux’a i pannę Pussetkę u drzwiczek ich powozów, i wsiadł nareszcie do karety margrabiego.
Przybywszy na sądy, zastali ścisk wielki. Syn Indyjanki chciał być obecnym przy rozwiązaniu téj długiéj dramy. Powiadano, że wydał około pięćdziesięciu tysięcy luidorów dla ujęcia sobie sędziów. Jego oblicze jaśniało takiém szczęściem, że Cretté zbladł a Roger o mało nie zemdlał.
Sędziowie roztrząsali sprawę w sąsiednim pokoju.
Po całogodzinnéj prawie naradzie, weszli do sali. Roger poznał swoich trzech sędziów i zadrżał; za niemi szedł skromnie radzca rapportujący.
— Jak się nazywa radzca rapportujący? — zapytał nieśmiało Roger jednego z sąsiadów.
— Pan Bouteau, — odrzekł tenże; — bardzo zacny człowiek.
Roger starał się wyczytać cokolwiek z twarzy pana Bouteau, lecz było to niepodobieństwem.
Sędziowie zajęli z powagą swoje miejsca, powiódłszy spojrzeniem po zgromadzeniu, poczém pan Bouteau rozwinął jakiś papier.
— Miéj odwagę, — rzekł Cretté nachylając się do ucha kawalera, — to nasz teść.
— Wiém, — rzekł Roger.
Pan Bouteau, odkaszlnął, splunął i przeczytał co następuje:
„Ponieważ urodzony Afghano przezwany Indyjaninem, nie okazał aktu, który obowiązał się dostarczyć trybunałowi, i ponieważ nie istnieje żaden autentyczny dowód uprawniający jego pretensyje do sukcessyi; ponieważ nadto urodzony baron Tankred Palamed d’Anguilhem, zastąpiony przez swojego syna kawalera Rogera Tankreda d’Anguilhem, jest najbliższym krewnym nieboszczyka:
„Trybunał rozkazuje, aby urodzony baron Tankred Palamed d’Anguilhem objął niezwłocznie w posiadanie spadek po ś.p. wice-hrabi de Bouzenois, tak w ruchomościach jak w nieruchomościach.
„Skazuje urodzonego Afghano, przezwanego Indyjaninem, na zapłacenie wszelkich kosztów procesu.”
Pan Bouteau wymówił to wszystko nie spojrzawszy ani razu na Rogera, który chwiał się na ławce.
Margrabia de Cretté uścisnął swojego przyjaciela i rzekł mu do ucha:
— Rogerze, twój teść jest wielki człowiek.
— Zaczekaj tylko, — rzekł kawaler, — Indyjanin okaże swój akt.
— Bądź spokojny, — odrzekł Cretté, — nie czekałby z nim tak długo; skoro go nie okazał, widać, że go nie ma.
W istocie, Indyjanin nie zaprodukował żadnego papieru. Pochylił na chwilę głowę jakby przywalony ciosem. Potém, podnosząc ją z tryumfem:
— Moja matka, — rzekł na głos, — dobrze zrobiła, że nie dała wszystkiego temu nędznikowi Bouzenois. To dowodzi, jak jest niebezpiecznie zbogacać swoich kochanków.
Roger uczuł poruszenie gniewu i postąpił ku Indyjaninowi, chcąc natychmiast pomścić ubliżenie pamięci krewnego, którego uznano go spadkobiercą.
— Czyś oszalał? — zawołał Cretté wstrzymując go; — pozwól krzyczéć nieszczęśliwemu, którego obdzierają; zresztą nie nazywasz się Bouzenois lecz d’Anguilhem.
W téj chwili Indyjanin zbliżył się ku nim. Roger sądził, że szedł do niego i przygotował się na jego przyjęcie; lecz pan Afghano poszedł daléj; tylko mijając ich rzekł tak głośno, aby go wszyscy słyszeli:
— Źle zrobiłaś zdradzając mnie, panno Pussetko, mam jeszcze sto tysięcy liwrów dochodu.
— Winszuję ci, mój panie, — rzekł Roger; — jestto więcéj niż trzeba, ażebyś godnie utrzymał swoje nazwisko.
— No, no, daj pokój kłótniom, — rzekł Cretté; — wracajmy do siebie na obiad.
— Niestety! Cretté, — odrzekł d’Anguilhem, — zapomniałeś, że mam poznać swoję narzeczoną.
Zresztą, Roger wymówił już te słowa tonem daleko mniéj strapionym, niż można się było spodziewać. Myślał o dumie ojca, o radości matki, skoro ujrzą się nagle tak bogatemi. A biédny kawaler był tak dobrym synem, iż zapominał o boleści Konstancyi.
Przytém łatwo przyzwyczajamy się do pomyślności; Roger wyszedł z sali z minami, którychby się nie powstydził milijoner z urodzenia.
Cretté pożyczył mu karety, w któréj miał oddać wizytę panu Bouteau, poczém pożegnał go przypominając, że kolacyja miała być gotową na ósmą.
Wtedy Roger spostrzegł za sobą człowieka z brodawkami. Jego oczki opalowe ciskały błyskawice.
— Pan Bouteau udał się właśnie do siebie. Czy pan kawaler życzy sobie oddać mu zaraz wizytę.
— I owszem, mój panie, — odrzekł kawaler, — jestto nawet mojém najpiérszém życzeniem.
— No, czy jesteś pan zadowolony?
— Tak, dotrzymałeś mi pan słowa, to prawda; lecz wiész, że są jeszcze dwa warunki do spełnienia.
— I spełnią się, panie kawalerze, tak dokładnie jak piérwszy; spodziewam się przynajmniéj.
— Skoro tak, bądź pan łaskaw siąść do mojéj karety, i jedźmy.
Człowiek z brodawkami siadł do karety, lecz pomimo usilnych nalegań Rogera, nie chciał usiąść gdzie indziéj tylko na przodzie.
Przybyli do domu pana Bouteau przy ulicy Planche-Mibraj; weszli na trzecie piętro.
Pan Bouteau siedział w swoim gabinecie; był to maléńki człowiek, z ogromném czołem, oczkami małemi i ukrytemi pod okularami, siwemi gęstemi brwiami, ustami ścieśnionemi i zaledwie widocznemi wśród licznych fałdów twarzy, słowem bardzo brzydki teść; lecz ponieważ nie z nim miał się żenić, Roger ukłonił się prawie mile, i otworzył usta chcąc mu dziękować.
— Nie dziękuj mi pan wcale, — rzekł pan Bouteau, — pańska sprawa była doskonała; zresztą postąpiłem sobie wedle praw sumienia, i moi koledzy, jakkolwiek uprzedzeni przeciwko panu, musieli dać się przekonać moim słabym dowodzeniom z korzyścią sprawiedliwości.
Roger ukłonił się po raz drugi panu Bouteau, który nie zdawał się go uważać wcale; lecz odpowiadając na ukłon kawalera, zmierzył go bystro oczyma przez okulary; poczém odwrócił się ku parawanowi, który znajdował się za nim, i rzekł najnaturalniéj w świecie:
— Moja córko, chodź przywitaj mojego klienta, pana kawalera Rogera Tankreda d’Auguilhem.
Rogerowi zdawało się, że ziemia usuwa się pod jego nogami; zimny pot wystąpił na czoło, życie jego było jakby w zawieszeniu, oczy zaś wlepione miał w róg parawanu.
W tém ujrzał prześliczną, czarującą istotę.
Wysoka, zgrabnéj kibici i doskonałych kształtów, z oczyma czarnemi, przysłonionemi aksamitnemi powiekami i długiemi czarnemi włosami, spadającemi w gęstych zwojach na białe ramiona. Sylwandira miała ośmnaście lat najwięcéj, i mogła uchodzić za wzór najdoskonalszéj piękności.
Roger olśniony, osłupiały, zdumiony, zapomniał nawet oddać ukłon. Stał nieporuszony, jakby w zachwyceniu, z oczyma i ustami otwartemi.
— Moje dziecko, — rzekł radzca biorąc za rękę, — oto jest pan kawaler Roger Tankred d’Anguilhem, który czyni nam ten zaszczyt, iż prosi o twoję rękę.
Sylwandira podniosła swoje wielkie, czarne oczy na Rogera i rzuciła nań przeciągłe spojrzenie, które doszło aż do głębi jego serca.
— O! jestem zgubiony, — rzekł Roger do siebie; — tak piękna dziewczyna musiała już mieć kochanka, chyba że ją trzymano w szafce.
— Czy pozwolisz aby pan kawaler d’Anguilhem zalecał ci się? — mówił daléj radzca.
Sylwandira spojrzała po raz drugi na Rogera z wyrazem zadziwienia, obawy i omdlewającéj namiętności; lecz milczała.
— Kto milczy, ten zezwala, panie kawalerze, — odrzekł pan Bouteau. — Dowiédz się pan tedy, że Sylwandira jest mojém jedyném dziecięciem i przyniesie mężowi trzy kroć sto tysięcy liwrów posagu.
Sylwandira uścisnęła rękę ojca na znak wdzięczności.
— Do pioruna! — rzekł Roger do siebie, — mógł jéj dać łatwo sześć kroć sto tysięcy, skoro pieniądze tak łatwo mu przychodzą.
— Kiedyż więc wesele, panie kawalerze? — rzekł pan Bouteau.
— Niech panna sama czas oznaczy, — rzekł, — i skoro się tylko zgadza...
Sylwandira ukłoniła się jeszcze raz nic nie mówiąc.
— Jest niemową! — zawołał Roger w mniemaniu, że znalazł istotną ułomność i niezdolny powściągnąć się od wynurzenia nowéj obawy.
Sylwandira wybuchła szczérym śmiechem, i odrzekła:
— Nie, panie kawalerze; mówię, dzięki Bogu.
— Jest może tylko głupia, — rzekł do siebie kawaler, — chociaż przy podobnych oczach, zdaje się, niepodobna nie mieć rozumu.
Jednak, ponieważ to piérwsze widzenie się było ambarasującém dla wszystkich, radzca dał znak oczyma córce, która ukłoniła się i zabierała do wyjścia.
— Jakto! — zawołał Roger, — jakto! odchodzisz panna, nie powiedziawszy mi kiedy raczysz...
— Zostawiam pana z moim ojcem, — odrzekła Sylwandira; — chociaż prawnik, nie lubi spraw przewlekających się długo. Zgadzam się przeto na wszystko co on postanowi.
— Omyliłem się i w tym względzie, — rzekł Roger do siebie, nie jest zbyt głupią.
Sylwaudira oddaliła się, zostawiając Rogera sam na sam z jego przyszłym teściem.
Ułożono, że małżeństwo miało się odbyć za dwa tygodnie.
Ukończywszy naradę, Roger pożegnał pana Bouteau i szedł ze schodów krokiem daleko lżejszym, niż gdy na nie wchodził.
W bramie zobaczył człowieka z brodawkami.
— Jakże, — rzekł ten do niego, — czyś pan zadowolony?
— Zadowolony do tego stopnia, — odrzekł Roger, — że jeżeli ostatni warunek spełni się tak samo jak dwa piérwsze, masz u mnie tysiąc luidorów, mój kochany.
— To tak, jakbym już je miał w kieszeni, — rzekł nieznajomy kłaniając się aż do ziemi.
Roger to usłyszał i wskoczył do karety nie dotknąwszy stopni.
— Do margrabiego, — zawołał do lokaja głosem, w którym ani śladu nie pozostało z dawnych jego obaw.
W dziesięć minut powóz zatrzymał się na dziedzińcu pałacu.




XVI.
Jak kawaler d’Anguilhem poddał się filozoficznie losowi, i został mężem prześlicznéj kobiety, oraz właścicielem pysznego pałacu i siedmdziesięciu pięciu tysięcy liwrów dochodu.

U margrabiego znajdowało się liczne towarzystwo.
Roger wszedł z jaśniejącém obliczem.
Wszyscy obstąpili go i obsypywali powinszowaniami.
Margrabia czekał, dopóki ten grad komplementów nie ustał, poczém wziął Rogera za rękę i zaprowadził go do oddzielnego gabinetu.
— No jakże, — rzekł doń, — twoja narzeczona?
— Prześliczna, — odrzekł Roger z miną płaczliwą.
— Tak piękna jak Konstancyja?
— Niestety! piękniejsza jeszcze.
— Skoro tak, cóż cię u djabła jeszcze trapi?
— Ah! mój przyjacielu, — szepnął Roger z ciężkiém westchnieniem, — byłem pewny, że Konstancyja...
— Aha! rozumiem, — rzekł margrabia; — lecz cóż chcesz, mój kochany! toby było znowu zanadto szczęścia i stajesz się zbyt wymagającym; bądź kontent żeś gorzéj nie trafił. A zresztą, kto wié? Wszystko co ci się przytrafia, jest tak nadzwyczajne...
— O! nie, mój kochany, nie wybijesz mi z głowy, że jest jakiś wąż ukryty pod wszystkiemi temi różami. Lecz trudna rada! nie mogąc mieć władzy nad przeszłością mojéj żony, poprzestanę na tém, że czuwać będę nad jéj przyszłością.
— To co innego, tak to lubię. Powróćmy teraz do gości, i pozwól mi działać przy stole, szczęśliwy milijonerze.
Zasiedli do kolacyi. Złoto, kryształy, światło jarzące błyszczało ze wszystkich stron. Na ten widok, Roger wspomniał, że on, biédny szlachcic, przed dwiema godzinami bez majątku, mógł gdyby chciał, przyjmować nazajutrz, w pałacu piękniejszym jeszcze, i z równym przepychem jaki rozwijał na jego cześć najlepszy z przyjaciół.
— Moi przyjaciele, — rzekł margrabia, — wiécie, że zgromadziliśmy się dziś na to, aby obchodzić uroczyście wygranie tego sławnego procesu, który przynosi naszemu przyjacielowi d’Anguilhem siedmdziesiąt pięć tysięcy liwrów dochodu.
— Ty to przyniosłeś mi szczęście, — rzekł Roger kłaniając się margrabiemu.
— Za zdrowie d’Anguilhem’a i jego siedemdziesięciu pięciu tysięcy liwrów dochodu! — zawołali wówczas chórem wszyscy biesiadnicy.
— Zaczekajcie tylko, rzekł Cretté, — wniesiecie dwa zdrowia razem, chyba, że wolicie wychylić je oddzielnie.
— Cóż tam jeszcze? — zapytali razem d’Herbigny i Clos-Renaud.
— Trzeba wam wiedzieć, — rzekł margrabia, — że nasz przyjaciel d’Anguilhem zakochał się niespodzianie w Paryżu, lecz nie zgadniecie, jaki smaczny kąsek hultaj sobie wynalazł.
— Wychowankę Saint-Cyr’u, wyposażoną przez panią de Maintenon? — rzekł Chastellux.
— Jaką księżniczkę panującą? — rzekł Clos-Renaud.
— Którą z księżniczek krwi, — zapytał d’Herbigny.
— Bynajmniéj, d’Anguilhem ma i tak dosyć krwi szlachetnéj w sobie i myślał o rzeczy gruntowniejszéj; oto córkę prawnika, panowie.
— Fe! — odezwało się kilku biesiadników.
— Ah! kawalerze, uwłaczasz sobie, — rzekł d’Herbigny, — trzeba ci było ożenić się z aktorką komedyi francuzkiéj, albo z tancerką z opery, to byłoby więcéj po magnacku.
— Za pozwoleniem, panowie, — odrzekł margrabia, — panna jest piękna jak Wenus i ma sześć kroć sto tysięcy liwrów posagu.
— Do pioruna, kawalerze, winszujemy ci, — zawołała wszystka młodzież.
— Przytém kawaler pozostaje w Paryżu, osiada w pałacu wice-hrabiego de Bouzenois, i wyprawia nam biesiady, z któremi ta, ani może iść w porównanie.
— A więc niech żyje kawaler i jego małżonka! — zawołał d’Herbigny wznosząc szklankę.
Wszyscy poszli za przykładem d’Herbigny’ego.
— A teraz, — rzekł wice-hrabia stawiając szklankę na stole, — skoro spokrewniony jesteś z jurystami, kochany Rogerze, wynajdź mi także córkę którego z kolegów twojego teścia, jaką ładną sędziankę lub prezesównę; poprzestanę na pięciu kroć sto tysiącach liwrów.
— A więc, za pomyślność przyszłego małżeństwa wice-hrabiego d’Herbigny! — rzekł z kolei podnosząc szklankę, kawaler d’Anguilhem.
Potém, podczas gdy wszyscy pili, odwrócił się żywo ku Cretté’mu, i wyciągnąwszy doń rękę:
— Dziękuję, — rzekł, — dziękuję ci, margrabio, byłeś dobry, wyborny, jak zawsze.
W istocie, Cretté ocalił swojego przyjaciela od śmieszności, na jaką mogło go narazić jego małżeństwo. Prawda także, sześć kroć sto tysięcy liwrów panny Bouteau, sprawiły czarodziejski skutek.
Słowem, kolacyja była tak wesoła, że d’Anguilhem pomimo swoich kłopotów, rozweselił się sam przy wetach.
Roger pożegnał margrabiego po drugiéj po północy, naznaczając mu schadzkę w dniu następnym na godzinę jedenastą rano; nie chciał inaczéj objąć w posiadanie pałacu Bouzenois jak w towarzystwie swojego przyjaciela.
O naznaczonéj godzinie, margrabia był u Rogera; obadwaj wsiedli do karety i udali się na plac Ludwika-Wielkiego, i tą razą brama pałacu otworzyła się na oścież przed kawalerem. Od godziny officyjaliści sądowi czekali na niego mając odrywać pieczęcie.
Wszystko co mówił człowiek z brodawkami, było istotną prawdą; skrzynia była napełniona złotem; kuferki pełne klejnotów, zbiór mebli i kamieni rzniętych był przepyszny.
Roger został olśniony widokiem tylu bogactw; przybywszy do Paryża z pięćdziesięciu luidorami, nie pojmował aby było tyle złota na świecie; chciał oddać natychmiast Cretté’mu ośm lub dziesięć tysięcy liwrów, które mu był winien; lecz margrabia dał mu do zrozumienia, że zanadto się spieszył, mówiąc, że przyszle do niego nazajutrz Basque’a, który zabierze tę bagatelę.
Kawaler wybrał natychmiast sześć brylantów i drogich kamieni, postanowiwszy posłać je matce. Może, czyniąc to, myślał w głębi serca o Konstancyi; gdyż, chociaż nie wymówił jéj nazwiska, Cretté pojmował, widząc jego pomimowolne westchnienia, że nie zapomniał o niéj zupełnie.
Pałac, chociaż bardzo okazały, potrzebował odnowienia: Cretté podjął się i tego; posłał po swojego tapicera, wydał mu rozkazy, i zostawił mu tydzień czasu. Tapicer odpowiedział, że niepodobna aby wszystko było gotowe w tak krótkim czasie. Cretté na to powiedział tylko:
— Zapłacony będziesz w dniu, gdy wszystko będzie skończone.
Siódmego dnia, pałac był już zupełnie odnowiony; i, jak życzył sobie Roger, herb d’Anguilhem’ów zastąpił na tarczy dawny herb wice-hrabiego de Bouzenois.
Tymczasem Roger posłał matce najlepszy powóz, jaki znalazł w wozowniach. Rameau-d’Or prowadził go pocztą; powrócić zaś miał kuryjerem. Cretté był wiecznym ratunkiem Rogera; jeżeli nie udzielał mu rad, pożyczał mu pieniędzy; jeżeli nie pożyczał mu pieniędzy, oddawał mu na usługi swoich ludzi.
Ponieważ Rameau-d’Or był człowiekiem pewnym, uprzedzono go, że w jednéj z waliz karety, od któréj oddano mu klucz, znajdowało się tysiąc luidorów, i zalecono mu aby czuwał nad niemi.
Roger napisał nadto do rodziców, aby przybyli objąć w posiadanie resztę ich majątku, posyłając im aż do ostatniego grosza, rachunek tego co zmuszony był wydać, dodając przytém, że nadspodziewaném szczęściem jego narzeczona była piękna, doskonale wychowana i zdawała się bardzo rozsądną.
Radość baronostwa była niezmierna, gdy się dowiedzieli, że ich synowa zdawała się prawie wolną od zarzutu. Nadto, baron oświadczył natychmiast, że z tego dziedzictwa przeznacza dla syna pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, resztę zaś obróci na błyszczenie w Anguilhem.
— Tylko, — dodał, — kupimy może dom miejski w Loches, abyśmy mogli przyjmować zimą.
Wieść o wygraniu procesu i o małżeństwie, które miało być jego następstwem, doszła do Beuzerie. Wice-hrabiostwo, którzy chociaż zezwalali na związek swojéj córki z Rogerem, zachowali zawsze dawną urazę przeciwko d’ Anguilhem’om, pospieszyli z udzieleniem córce téj wiadomości. Lecz Konstancyja potrząsnęła główką z uśmiechem i nie chciała bynajmniéj wierzyć temu co jéj mówiono.
— Czy Roger sam pisał? — zapytała.
— Nie.
— Powiedział mi abym wierzyła tylko temu, co usłyszę z jego ust lub co będę widziała jego ręką napisane.
— Więc?...
— A więc, nie wierzę temu wszystkiemu, i ufam w jego miłość.
Wice-hrabiostwo starali się ile możności przekonać ją; lecz Konstancyja, jak niewierny apostoł chciała widzieć nim miała uwierzyć.
Baron, przed odjazdem, sądził się obowiązanym oddać wizytę swoim sąsiadom i wytłómaczyć im przez jaką konieczność Roger zmuszony został uchybić swojemu słowu. Wice-hrabia wysłuchał spokojnie jego mowy, poczém kazał żonie przyprowadzić Konstancyją. Gdy Konstancyja przyszła, pan de Beuzerie prosił barona, aby zechciał powtórzyć przed jego córką, to co już powiedział w przedmiocie małżeństwa Rogera. Baron powtórzył słowo w słowo całą swoję mowę; lecz przez cały czas gdy mówił, Konstytacyja potrząsała głową z uśmiechem pełnym zachwycającego zaufania; nareszcie gdy skończył:
— Czy Roger przysłał jaki list do mnie? — rzekła.
— Nie, — odpowiedział baron; — znajdował się w tak ambarasującém położeniu, że nie śmiał zapewnie wyznać, że pomimo własnéj woli musiał stać się niewiernym.
— Skoro tak jest, widzę, że chcecie mnie oszukać, odrzekła Konstancyja; — Roger powiedział mi, abym temu tylko wierzyła, co sam mi powié, albo własnoręcznie napisze.
— A więc?... — powtórzył pan de Beuzerie.
— A więc, nie wierzę niczemu, — rzekła Konstancyja.
I nie można było wydobyć innéj odpowiedzi od młodéj dziewczyny, która zresztą nie zdawała się zajmować bynajmniéj wieściami znanemi już całéj okolicy.
Odjazd baronostwa pocztą, cztérma końmi, z kuryjerem jadącym przodem, był wypadkiem, o którym rozprawiano wyłącznie przez cały tydzień na dziesięć mil naokoło. Mówiono, że Roger znalazł skrzynię dyjamentów i kopalnią złota w piwnicy.
Przez ten czas Roger zalecał się swojéj przyszłéj, która jednak znajdowała się pod najszczęśliwszą strażą. Pan Bouteau nie odstępował córki ani na chwilę; co nie przyczyniało się bynajmniéj do rozproszenia obaw Rogera. Pomimo to przepędzał codziennie godzinę z Sylwandirą, która z wielkiém podziwieniem przyszłego swojego małżonka okazywała wiele bardzo wiadomości i przyjemne bardzo usposobienie umysłu. Roger nie mógł się napatrzeć na nią i nasłuchać.
Wszystkie potrzebne formalności były już dopełnione, i czekano już tylko na przybycie familii z obrzędem weselnym.
To przybycie było zbyt wspaniałém widowiskiem, abyśmy nie starali się dać o niém czytelnikowi jakiegokolwiek wyobrażenia. Państwo d’Anguilhem mieli tyle rozumu, że kazali sobie porobić suknie krawcom stolicy, i ukazali się w strojach najświeższéj mody; ponieważ zaś oboje pochodzili z dawnéj szlachty i posiadali ową powierzchowność pełną godności, właściwą prawdziwym panom, wystąpili bardzo przyzwoicie; lecz reszta krewnych w rozmaitych stopniach sprawiła głębokie wrażenie; przybyli w skrzydlatych kapeluszach, kaftanach i płaszczach z czasów Ludwika XIII. Można ich było wziąć za kollekcyją familijnych portretów, wyniesionych z garderoby.
Roger, który obawiał się przedewszystkiém śmieszności, wziął ślub w nocy w kościele Śgo Rocha, i czekał z biesiadą weselną tak długo, póki wszyscy krewni obdarzeni upominkami nie porozjeżdżali się.
Baron i baronowa pokryli pieszczotami córkę radzcy, która uśmiechała się czule do swojego męża i mile przyjmowała komplementa jego rodziców.
Roger podziękował margrabiemu de Cretté za wszystkie dowody przyjaźni, jakie od niego odebrał, i obiecał, że napisze doń w przedmiocie, który go ciągle niepokoił, a obecnie więcéj niż kiedykolwiek; poczém odjechał z żoną do małéj posiadłości wiejskiéj leżącéj w Champigny, gdzie długo zamieszkiwał pan de Bouzenois.
Z swojéj strony baron i baronowa powrócili do Anguilhem, pragnąc jak najprędzéj dodać blasku tarczy herbowéj, która już od lat wielu unosząc się w zapomnieniu po nad wjezdną bramą zamku, groziła bliskiém zrujnowaniem.
Nazajutrz po odjeździe Rogera do Champigny, margrabia de Cretté odebrał kuryjerem nadzwyczajnym list od kawalera, który zawierał te kilka wierszy:

„Jestem najszczęśliwszy z ludzi!

„Bądź łaskaw kochany margrabio, dowiedziéć się od mojego teścia o mieszkaniu człowieka z brodawkami, i oddaj temu ostatniemu tysiąc luidorów odemnie.

„Twój przyjaciel od serca,
„Kawaler d’Anguilhem.”



XVII.
Jak kawaler d’Anguilhem widział się tak szczęśliwym, że gotów był jak Polikrates, wrzucić kosztowny pierścień w morze.

Tym tedy sposobem Roger uśpił swoje sumienie w przedmiocie panny Konstancyi de Beuzerie.
Jeżeli nic nie osłabia tak miłości jak posiadanie, nic nie podnieca jéj więcéj jak nadzieja; lecz raz ją utraciwszy, najsilniejsza miłość ucieka, jeżeli nie gaśnie w obec nieprzełamanéj konieczności. To téż gdy Roger pojął, że trzeba mu było wyrzec się dawnych jego marzeń i gdy znalazł się w obec najczarowniejszéj rzeczywistości na świecie, płakał, wzdychał, to prawda, lecz koniec końcem poddał się konieczności, i to nawet prawie dobrowolnie.
Korzystał przeto z powrotu swéj matki do Anguilhem, i napisał bardzo tkliwy list do Konstancyi; oświadczał jéj, że fatalna konieczność ciążyła nad nim, i że poświęcając się dla szczęścia swojéj rodziny, sam wyrzekał się nadziei, aby mógł kiedykolwiek być szczęśliwym. Błagał przeto Konstancyją, aby mu przebaczyła i zapomniała o nim; Lecz kończył przysięgając, że pomimo nieugiętości prawa, któremu musiał być posłusznym, kochać ją będzie do śmierci.
Konstancyja uwolniona tym sposobem od danego słowa, stawała się niezależną i mogła wejść także w związek małżeński.
W chwili, gdy Roger pisał do Konstancyi ten list, nie miał jeszcze okazyi napisać do margrabiego de Cretté bileciku, którego treść umieściliśmy przy końcu poprzedzającego rozdziału: nie ufał jeszcze Sylwandirze, i tak był głęboko wzruszony, że z oczyma wilgotnemi jeszcze od łez, oddał ów list baronowéj d’Anguilhem; która wierząc jeszcze w wieczną miłość, nawet gdy ta napotykała nieprzezwyciężone przeszkody, odwołała się ze wszystkiém do męża, zwłaszcza, gdy Roger zalecił jéj, aby list doszedł koniecznie własnych rąk panny de Beuzerie.
Pan d’Anguilhem w wielkim znalazł się kłopocie. Nie wypełnić życzenia syna, było to w jego mniemaniu, zdradzić powinność, a trzeba wyznać, że od cztérech miesięcy Roger swojém prowadzeniem się w stolicy, tyle zyskał na szacunku i opinii ojcowskiéj, że baron tyle prawie teraz szanował swojego syna, ile go kochał. Z drugiéj strony, oddać Konstancyi list niewątpliwie pełen przysiąg wiecznéj miłości, było to może rozniecić ogień, który zostawiony sam sobie zgasłby łatwiéj, a co gorsza, było może zachęceniem występnych zamiarów.
Baron bowiem nie wiedział treści listu: tak daleko posuwał delikatność swoję w tym względzie, że chętniéj byłby się rzucił w ogień, aniżeli starał się dociec tajemnicy powierzonéj listowi; baronowa także nie mogła mu dać żadnego objaśnienia, chyba, że wnosząc z gwałtownéj miłości, jaką Roger pałał ku Konstancyi, list musiał zawierać gorzkie utyskiwania na los i złorzeczenia okrutnego przeznaczenia. Z tego powodu baron umyślił, że najlepiéj będzie nie oddawać wcale listu pannie de Beuzerie, i ażeby był pewnym, że nie cofnie swojego postanowienia, zamknął miłosne pismo na dwa klucze w kufrze.
Korciło to wprawdzie przez czas niejaki barona d’Anguilhem, lecz uspokoił się po trochu wspomniawszy, że traf dopomaga nie raz najlepiéj ludziom i naprawia wszelkie złe, jakie z rozwagą popełnili.
Ztąd wynikło, że panna de Beuzerie, nie odebrawszy listu rozwiązującego jéj przysięgę, nie chciała dać wiary wieściom o małżeństwie Rogera, i odpowiadała na wszelkie przełożenia rodziców.
— Wszak w niego wmówili, że umarłam! Tymczasem Roger, w przekonaniu, że zwrócił wolność Konstancyi, był bardzo spokojny, i dodalibyśmy nawet, bardzo szczęśliwy, gdybyśmy nie obawiali się dać czytelnikom zbyt złego wyobrażenia o naszym bohatérze.
Zdaje mi się, że nie ma na świecie małżeństwa, chociażby nawet było połączeniem tygrysa z panterą, któreby nie cieszyło się spokojnością choć przez dwa tygodnie po ślubie.
Zresztą, oprócz doskonałéj piękności, którą Roger bardzo cenił, Sylwandira zdawała się posiadać wiele naiwności, wdzięku i cnoty. Jéj małżonek badał ją na wszystkie sposoby, lecz nigdy nie mógł dostrzedz żadnéj sprzeczności, żadnego kłamstwa: przeto pytał sam siebie ustawicznie, dla czego pan Bouteau używał tyle zachodów i ostrożności przy wydaniu za mąż córki, mając w niéj skarb tak nieoceniony.
— Cóż robiłaś u ojca, kochana przyjaciółko? — zapytał niekiedy Roger.
— Nudziłam się, — odpowiedziała Sylwandira.
— Czy nie przyjmował nikogo?
— O! i owszem, kilku starych radzców, kilku starych adwokatów, kilku takichże sędziów, wszystko ludzi bardzo nudnych.
— I więcéj nikogo?
— Ani żywéj duszy.
Wówczas Roger, obawiając się najprzód ułomności, słabości i jeszcze czego innego, zaspokojony w tych trzech punktach, zaczął być w mniemaniu, że jego żona ma jaką ukrytą wadę.
— Może jest łakomą, — pomyślał.
Ta wada była wówczas w modzie, obacz Saint-Simona.
I probował pobudzać jéj zmysłowość za pomocą wybornych win, które pan de Bouzenois chował od dwudziestu lat w piwnicy; lecz Sylwandira pokosztowawszy najprzedniejszego tokaju, krzywiła się ze wstrętem, i powracała do świeżéj i czystéj wody, jedynego napoju, w którym smakowała.
Raz gdy wypiła tylko pół kieliszka syrakuzańskiego wina, mocny rumieniec na twarz jéj wystąpił i słabą była przez cały wieczór. Od téj chwili oświadczyła, że nie myśli nawet umaczać ust w żadnym gatunku wina.
— Moja żona nie lubi stołu, — pomyślał Roger; — szukajmy innéj jakiéj wady, gdy niewątpliwie mieć ją musi.
— Ah! już wiém, — rzekł do siebie jednego pięknego poranku, — moja żona lubi grać.
I tego samego wieczora położył przed nią kupę złota i dał jéj karty do ręki; lecz Sylwandira nie znała żadnéj gry: śmiała się jak szalona jak wygrała, krzywiła się zaś gdy kilka sous przegrała.
— Moja żona nie lubi grać, — rzekł Roger, — to prawda, lecz może jest skąpą.
Wsiadł tedy z nią do powozu, nakładł jéj złota pełne kieszenie i zawiózł ją do najpiérwszych sklepów i modniarek w Paryżu. Sylwandira kupiła za trzysta luidorów czepków, koronek i sukien, i to nie targując się wcale.
— Do djabła! — rzekł Roger, — jest więc rozrzutną.
Lecz dnia jednego, gdy czynił jéj umyślnie lekkie wymówki o to, że kupiła suknię o dziesięć luidorów drożéj niż była warta, Sylwandira podziękowała mu za tę uwagę i prosiła go, aby dotąd on sam urządzał jéj wydatki.
— Tém gorzej, — myślał Roger, — widać, że jest cóś jeszcze ważniejszego.
Wówczas Roger zaczął uważać czy nie widać koło domu, owych owadów nocnych i dziennych, które nazywamy kuzynkami, rodzaj bardzo niebezpieczny, i od których nie możemy się inaczéj uwolnić, jak zabijając ich na miejscu.
Lecz pomimo największéj czujności, nic podobnego nie dojrzał w okolicach Champigny.
— Istotnie posiadam prawdziwy skarb, — rzekł Roger z przestrachem, — i urodziłem się jak widzę, pod szczęśliwą jakąś gwiazdą, niewynalezioną jeszcze przez astronomów.
To jednak było prawdą, a przynajmniéj tak się zdawało.
Czy Sylwandira czuła gwałtowną miłość dla męża, tego nie śmielibyśmy zaręczać. Może Sylwandira nic nie kochała, i w oczach biédnego Rogera, ta nieobecność miłości była cnotą; lecz nie ma nic łatwiejszego, jak podobna mniemana obojętność, do łatwego rozbudzenia się i zapalenia.
Pan Bouteau odwiedził swoje dzieci w Champigny. Roger, który uwielbiał swoich rodziców i pisywał do nich dwa razy w tydzień, znalazł Sylwandirę zbyt zimną z tym dobrym ojcem, który tyle dla niéj uczynił. Rozmyślał przez dwa lub trzy dni nad tą oziębłością, póki nie wmówił w siebie, że miłość którą Sylwandira pałała dla niego, przytłumiała w niéj wszelkie inne uczucia.
Czynił jednak tysiące grzeczności panu Bouteau, które ten odpłacał wzajemnością; tylko że jeden miał w tém pewne powody, drugi zaś nie miał ich wcale. Roger chciał upatrzyć stosowną chwilę i wybadać dokładnie pana Bouteau; przeto po obfitym wiejskim obiedzie, który trwał aż do siódméj godziny wieczór, Roger sądził, że trafiła mu się oczekiwana sposobność.
— Powiédz mi panie Bouteau, — rzekł odprowadzając teścia na stronę; — teraz, gdy nie obawiasz się już abym ci się wyśliznął nawet powiém lepiéj, teraz gdy ja sam nie życzyłbym sobie tego, powiédz mi pan otwarcie, bo sam dotąd nie mógłem nic dostrzedz, jaką wadę miała Sylwandira? gdyż wydając ją za mąż w tak dziwny sposób, musiałeś pan mieć w tém swoje powody.
— Muszę być z tobą otwartym, mój zięciu. Najprzód, jak wiész, — rzekł poczciwiec, któremu wino rozwiązało język, — zyskałem na tém posag Sylwandiry, to jest sto tysięcy talarów.
— To wiém, — rzekł Roger.
— Posag, który zresztą, mówił daléj pan teść, — znajdziesz po mojéj śmierci znacznie powiększony; a potém, byłem pewny, że moja córka nie wyjdzie za którego z tych prowincyjonalnych szlachciurków posiadających tylko płaszcz i szpadę, albo za jakiego zbankrutowanego kupca.
— Znałeś pan więc majątek pana de Beuzenois?
— Co do grosza, mój zięciu; tam wszystko przeliczyłem.
— Lecz czyliż nie było u dworu żadnego szlachcica, któryby wart był tyle co ja?
— Znalazłby się zapewnie, lecz nie prowadziłby procesu, któryby mi go oddał z związanemi rękoma, przytém majątki dochodzące półtora milijona liwrów, są rzadkie nawet u dworu. Zresztą mówiłem zawsze, że wyposażę córkę piérwszą ważniejszą sprawą, jaka mi wpadnie pod rękę: przyjąć summę pieniężną jak uczynili twoi trzej sędziowie, jest kradzieżą dokonaną, zarazem na sprawiedliwości i na prawującym się: lecz przeciwnie dać temu prawującemu się, który winien już nam swój majątek, dać mu jeszcze piękną dziewczynę za żonę, jest zarazem, tak mi się zdaje przynajmniéj, dopełnieniem obowiązku i oddaniem przysługi.
— Zawsze to samo, — pomyślał Roger, — powód jest niby dosyć rozsądny, i prawdę mówiąc możnaby mu wierzyć. Więc, — dodał głośno, — kochany teściu, nie miałeś bynajmniéj kłopotu z Sylwandirą?
— O! mój Boże! bynajmniéj, chyba, że się nudziła bardzo ze mną, i że, będąc bardzo żywego charakteru i przytém uporczywa...
— Ah! moja żona jest uporczywa.
— Ma głowę ze stali mój zięciu. Chyba więc, że jak mówiłem, wiedząc, że jest bardzo żywego temperamentu, drżałem aby lada chwila nie popełniła jakiéj nierozwagi. Jestto dziewczyna rozległych bardzo wiadomości i pragnąca zawsze roztargnień.
— Lubi więc zabawy? — zapytał Roger.
— Nie wiém tego, gdyż nigdy ich jéj nie dostarczałem; lecz ponieważ mogłem poznać jéj charakter, zdaje mi się, że nie jest nieprzyjaciółką rozrywek.
— Kochany teściu, wszak jesteś przekonany, że pragnę uczynić Sylwandirę szczęśliwą?
— Zapewnie, czynisz co możesz w tym celu.
— A więc, gdybym dla dopięcia celu poradził się pana i zapytał o jéj charakter i upodobania, jaką dałbyś mi radę?
— Powiedziałbym ci: miéj w niéj zaufanie...
— Ah! doprawdy, tém lepiéj, — przerwał Roger.
— Zaczekaj, zaczekaj, — kończył teść, powiedziałbym ci: miéj w niéj zaufanie; lecz pilnuj ją ciągle.
— Do djabła! — rzekł Roger, dosyć niezadowolony z tego zakończenia.
Nazajutrz pan Bouteau odjechał do Paryża, pozostawiając zięcia mocno zaprzątniętego wczorajszą z nim rozmową.
W istocie Roger był tak szczęśliwy, że oczywiście podobne szczęście nie mogło trwać długo; dręczył się przeto własném swojém szczęściem, i z obawą oczekiwał zjawienia się chmurki na swoim małżeńskim horyzoncie.




XVIII.
Jak horyzont małżeński kawalera d’Auguilhem, zaczął się po trochu zachmurzać.

Kilka dni upłynęło jeszcze wśród doskonałego szczęścia; lecz Roger, dręczony ustawicznie zwierzeniem, jakie mu uczynił teść, względem charakteru Sylwandiry, postanowił uczynić jéj propozycyją, mającą służyć za kamień probierczy téj spokojności, która zdawała się udaną, tak była głęboką.
I Roger źle sobie postąpił, przyznajmy to. Umieć korzystać z obecnego szczęścia a z przyszłém zdać się na Boga, jest jedném z piérwszych prawideł mądrości ludzkiéj, dla tego téż tak mało kto niem się kieruje. Zapytajcie trzech czwartych części ludzi nieszczęśliwych. Każdy wam powie, że sam szukał pierwszego nieszczęścia, jak Dyjogenes człowieka, z latarnią.
Słowem, jednego pięknego poranku, Roger zapalił latarnię, i przyszedł do Sylwandiry.
— Moja droga, — rzekł do niéj, — mam ci oznajmić wiadomość, która cię bardzo ucieszy, gdyż bez wątpienia, gdy ja jestem szczęśliwy, ty tém samém jesteś także szczęśliwą?
— Naturalnie, — odrzekła Sylwandira, podnosząc na Rogera przeciągłe spojrzenie, które nie było wolném od obawy.
— To szczęście jest następstwem naszéj miłości Sylwandiro, i spodziewam się że równie jak ja, lubisz rozpamiętywanie w miłości.
Sylwandira milczała.
— Ponieważ tedy, — mówił daléj Roger, — lubimy oboje (Roger z przyciskiem wymówił te słowa), być sam na sam, i żyć zdala od świata...
Sylwandira nadstawiła uszu, jak koń, który słyszy trzask bicza.
— Sprzedamy nasz pałac de Bouzenois, zabierzemy ruchomości, i żyć będziemy w Anguilhem, gdzie pan Bouteau przybywać będzie corocznie na feryje.
— I dla czegóż mamy się zagrzebywać na prowincyi? — zapytała dosyć rezolutnie Sylwandira.
— Ażeby mieszkać wśród familii.
— Twoja familija nie jest moją, — odrzekła Sylwandira; — mój ojciec zaś, wyjąwszy feryi, przez resztę roku pozostawać będzie zdala od nas w Paryżu.
— To prawda, moja droga, i w tém masz słuszność; lecz między nami mówiąc, nie zdaje mi się abyś zbyt gorąco pragnęła żyć z panem Bouteau.
— Mylisz się pan, kocham bardzo mojego ojca, a zresztą nie myślę wcale skazywać się na wygnanie.
— Nazywać wygnaniem pobyt na wsi, w mojém towarzystwie! Przyznaj sama Sylwandiro, że wyrażenie nie jest grzeczne.
— Ale, mój przyjacielu, — odrzekła już daleko łagodniej młoda kobiéta, która w téj pierwszéj sprzeczce, nie śmiała się posuwać daléj, — czyż nie jesteśmy tyle bogaci, że możemy żyć w Paryżu, i to nawet wystawnie.
— To prawda, — rzekł Roger; — tylko chciałem wiedzieć, czy przekładasz pobyt w Paryżu, czy moje towarzystwo; upewniłaś mię w tym względzie, dziękuję ci!
— O! bynajmniéj, mylisz się bardzo, — zawołała Sylwandira z wylaniem, skoro Roger był tak nie roztropny, że dał poznać iż jego postanowienie było tylko udaniem; — żyć będę gdzie zechcesz, mój drogi, i bylebym tylko żyła przy tobie; niczego więcéj pragnąć nie będę.
Była pewną, mówiąc to, że powróci niebawem do Paryża.
— Być może, — rzekł Roger, — lecz nieprawdaż że wolałabyś abyśmy powrócili do stolicy i zabawili się nieco w ciągu zimy?
— Fałszywie o mnie sądzisz, mój przyjacielu; nie zachowuję pierwszeństwa dla żadnego miejsca, i zgadzam się we wszystkiem z twoją wolą.
Co odpowiedzieć żonie tak uległéj? nie pozostaje, jak odgadnąć i uprzedzić jéj życzenia.
Roger przeto, kazał natychmiast czynić przygotowania do odjazdu, i powrócili do Paryża.
Roger nie wiele miał znajomości, wyjąwszy dawnych swoich przyjaciół, Sylwandira nie miała ich wcale, gdyż nie można nazwać znajomościami sędziów radzców i adwokatów, którzy bywali w domu pana Bouteau. Roger zawiadomił przeto tylko Cretté’go, d’Herbigny’ego, Clos-Renaud’a i Chastellux’a, że powrócił z żoną do Paryża, że obiadowali codziennie o drugiéj i przyjmowali co wieczór o ósméj.
Pani d’Auguilhem doskonale czyniła honory domu i podobała się powszechnie.
Pierwszego wieczora, margrabia de Cretté pociągnął Rogera na osobność, i zapewniwszy się że ich nikt nie słyszy:
— Mój kochany kawalerze, — rzekł, — pragnę abym nigdy nie był wyłączony z twojego domu...
— Jakto! wyłączonym z mojego domu, — przerwał Roger, — co mówisz?
— Mój kochany, jesteś młody, — rzekł Cretté, — masz serce czyste i niewinne, dowiedz się przeto jednéj rzeczy, to jest, że jeżeli przyjaciele żony są zawsze przyjaciołmi mężowskiemi, to mężowscy bardzo rzadko są przyjaciółmi żony.
— A to dla czego?
— O! dla czego?... zbyt długo byłoby ci to tłómaczyć być; może że kiedyś napiszę ze dwa albo trzy tomy w tym przedmiocie, jeżeli się nauczę ortografii. Powiadam ci tylko, że cokolwiek ci kto będzie mówił na mnie, pozwalam ci wierzyć, wyjąwszy jednak gdyby ci powiedziano że zalecam się pani d’Auguilhem. Znasz mię, Rogerze. Daję ci słowo honoru że twoja żona tak świętą zawsze dla mnie będzie, jak gdyby była moją siostrą.
— A ja zawsze obchodzić się z tobą będę jak z bratem, — odrzekł Roger, — nigdy nie będziesz wyłączony z mojego domu, chyba gdybyś sam żądał tego. Niech przepadnie raczéj żona i majątek, aniżeli przyjaźń taka jak nasza.
— Amen, — odrzekł Cretté.
Margrabia istotnie bardzo częstym gościem był u kawalera, lecz nigdy prawie nie przybywał sam, i to zawsze w godzinach, gdy przyjmowano innych gości. Słowem, wierny swojéj obietnicy, Cretté zalecał się tylko mężowi, co spowodowało, że pani d’Anguilhem zaczęła pogardzać nim jako osobą obojętną i zarazem nienawidziéć jak nieprzyjaciela.
Zresztą, w krótkim czasie, pałac d’Auguilhem stał się miejscem zebrania dobranego towarzystwa. Sylwandira, piękna i pełna wdzięku, przyciągała młodzież, jak miód przywabia muchy. Lecz Cretté wraz z d’Herbigny’m i Clos-Renaud’em odstraszyli te muchy, już to swojemi zwycięzkiemi minami, już téż żartami, które pochwalał zawsze Roger. Przeto sześć miesięcy upłynęło, a pani d’Anguilhem, jakkolwiek może pragnęła tego, nie wzbudziła żadnej żywszéj namiętności, któraby stała się głośną.
Życzyła sobie jednak bardzo, zbliżyć się do Wersalu, i w tym celu, skierowała swoje bateryje ku bigoteryi, lecz margrabia i jego przyjaciele, oświadczyli się otwarcie przeciw staréj, gdyż tak nazywano panią de Maintenon; przeciw jezuicie, jak nazywano ojca Letellier i przeciw staroświecczyznie, miano dawane ówczesnym dworakom.
W téj okoliczności, jak zawsze, Roger jednéj był opinii z swoim przyjacielem, i gdy Sylwandira nalegała, aby przyjmować mogła towarzystwo więcéj chrześcijańskie, oświadczył, że nie myślał zamieniać swojego domu w klasztor, i że jeżeli tylko księża się u niego pokażą, postawi przeciwko nim muszkieterów, ze wszystkich pułków we Francyi.
Sylwandira nie czując się silniejszą, zmuszona była ustąpić.
W tym właśnie czasie, pan Bouteau zaczął się starać o miejsce prezydenta. Roger powiedział o tych życzeniach swojego teścia Cretté’mu, który ze zwykłą swoją nieczynnością, zaczął czynić w tym względzie starania wraz z swojemi przyjaciółmi; lecz pomimo wszelkich usilności, poznali rychło, że o własnych siłach, nicby nie wskórali.
Ktoś doniósł wówczas panu Bouteau o niejakim margrabi de Royancourt, bardzo gorliwym słuchaczu mszy i będącym w wielkich łaskach u pani de Maintenon. Pan Bouteau przypomniał sobie, że właśnie przed trzema lub cztérema laty, ten sam margrabia de Royancourt, miał w trybunale, którego był radzcą rapportującym, sprawę którą wygrał.
Pan Bouteau oddał wizytę panu de Royancourt, który przyjął go bardzo dobrze i przypomniał sobie doskonale okoliczność procesu.
Ponieważ zaś pan Bouteau był w przekonaniu, że rekommendacyja ładnéj kobiéty, nie zaszkodzi interesowi, prosił Rogera o pozwolenie przedstawienia jemu i jego żonie, pana de Royancourt; na które to przedstawienie Roger, bez żadnéj nieufności, zezwolił łatwo.
Przeto Margrabia de Royancourt został przedstawiony Rogerowi, któremu nagadał tysiące grzeczności, i Sylwandirze, która spuściła skromnie oczy.
Roger również przyjął uprzejmie pana de Royancourt, już to przez grzeczność, już téż dla tego, że wolał z nim być dobrze, aniżeli źle; byłto potężny faworyt przypuszczony do wszystkich skromnych wieczerzy pani de Maintenon i tronujący w przedpokoju ojca Letellier.
Trzeciego dnia, po téj pierwszéj wizycie, pan Bouteau mianowany został prezydentem.
Rozumie się, że wypadło przyjąć jak najlepiéj osobę, któréj należało się tyle wdzięczności. Przeto przy drugiéj wizycie margrabia był z większemi jeszcze względami traktowany, jak przy pierwszéj. Z swojéj strony pan de Royancourt wynurzył kawalerowi d’Anguilhem swoje zadziwienie, że człowiek tak jak on, młody, bogaty i pełen zdolności, nie starał się o jaki urząd u dworu lub w wojsku, i ofiarował mu w tym względzie swoje usługi. Roger który zawsze miał w głębi serca nieco ambicyi, podziękował mu z pośpiechem. Aż dotąd margrabia, (Roger wyznał to Cretté’mu, który czuł ku nowo przybyłemu, pewną antypatyją) aż dotąd margrabia wydawał mu się bardzo uprzejmym i uczynnym.
Lecz jak powiedzieliśmy, zachodziła różnica zdań pomiędzy dwoma przyjaciółmi. Cretté spoglądał na margrabiego de Royancourt bardzo złém okiem, wiedział jak krętemi były wszystkie intrygi tych dworaków bigotów, którzy przytłumili ową świetną wesołość, jaka odznaczała dwa piérwsze peryjody panowania wielkiego króla. Nie granoby zapewnie Świętoszka, wczasie gdy pan de Royancourt miał wpływy u dworu.
Z swojéj strony, Sylwandira nalegała ustawicznie na męża, ażeby przyjął ofiarę ulubieńca pani de Maintenon.
— Będziemy przypuszczeni do Wersalu, — mówiła; — może nawet otrzymamy tam appartament.
— A to na co? — odpowiadał Cretté; — czyż nie lepiéj być panem u siebie, jak ulegać kaprysom starego króla, który zawsze jest w złym humorze, tak, że nawet pani de Maintenon nie może go już rozerwać. Co do apartamentów, macie tu dziesięć daleko wygodniéjszych, aniżeli Wersalskie. Nie mówię jeszcze, gdyby dano Rogerowi pułk; ale do wszystkich djabłów, chociaż Roger jest odważny zarazem jak Aleksander, Annibal i Cezar, wątpię aby miał powołanie do rzemiosła wojennego. Ja także miałem pułk i sprzedałem go. Powrócę do czynnéj służby wtedy, gdy pani de Maintenon, przestanie być ministrem wojny.
— Pan, — odpowiadała kwaśno Sylwandira, — wyczerpałeś wszystkie rozkosze i zaszczyty, i pojmuję, że możesz mówić w ten sposób; lecz my jesteśmy jeszcze nowi, i pragniemy tego wszystkiego.
Cretté wówczas zapytywał przyjaciela spojrzeniem, Roger zaś odpowiadał na to spojrzenie przeczącym znakiem. Sylwandira zwyciężona udawała się o pomoc do ojca, który znowu uciekał się do pana de Royancourt.
Razu jednego, przy obiedzie we środę, pan de Royancourt, który pościł cztéry razy na tydzień, jadł tylko same ryby, i przymówił kawalerowi grzecznie lecz dosyć surowo, że tak mało ceni przykazania kościelne.
Cretté i jego przyjaciele spodziewali się, że d’Anguilhem odpowié jak należało natrętowi: lecz czekali dosyć długo; nareszcie Roger odpowiedział, lecz nie tak jak zasługiwała niewczesna apostrofa margrabiego.
— No, no — rzekł pocichu Cretté do Rogera, — widzę że my spadamy, a Royancourt idzie w górę; strzeż się, Anguilhem, strzeż się, już cię opanowano.
W istocie pan de Royancourt, stał się przyjacielem domu; przybywał codziennie z wielką poradą, w pyszne konie, z zuchwałemi lokajami. Sylwandira wypytywała go o nowiny wielkiego świata, do którego tak gorąco pragnęła się dostać, a który był dla niéj zamknięty, jak jeden z tych zaczarowanych ogrodów Tysiąca i jednéj nocy, zostających pod strażą smoka.
Smokiem który bronił wejścia do tego ogrodu, był margrabia de Cretté; przeto nienawidziła go szczerze.
Z swojéj strony Roger zaczynał pojmować wszystko jaśniéj, i przybylec niecierpliwił go mocno.
— Ten Royancourt nudzi mig niepospolicie, — rzekł dnia jednego Roger do Cretté’go, — zaprowadził wczoraj moję żonę i teścia do tego jezuity Letellier; wszystkie te morały nie podobają mi się.
— A więc wycofaj się z tego wszystkiego, — rzekł Cretté, — zawieź Sylwandirę do Turenii, i zostaw mi pełnomocnictwo; możesz być pewny, że podczas twojéj nieobecności, oczyszczę dom od tych wszystkich natrętów.
— Do pioruna! dobra myśl — rzekł Roger.
Natychmiast przysposobił wszystko do podróży, lecz nie mówiąc nic nikomu; dopiero na dwie godziny przed wsiadaniem do powozu, uwiadomił Sylwandirę, że zabiera ją na wieś.
Sylwandira przygnębiona została tym śmiałym krokiem, do którego nie sądziła zdolnym Rogera; następnie chciała oprzeć się temu postanowieniu, lecz Roger był nieugięty; płakała, lecz Roger nieczuły był na jéj łzy. Nareszcie chwila nadeszła, i trzeba było wyjechać nie pożegnawszy się z panem Bouteau, ani z panem de Royancourt.
— O! to niegodnie, — rzekła Sylwandira, siadając do powozu.
— Ależ, — odrzekł kawaler siadając obok niéj, — moja droga, skoro jak mię zapewniałaś, dobrze ci wszędzie, bylebyś ze mną była, na cóż się uskarżasz?
— Mogłeś mię pan przynajmniéj uwiadomić naprzód, abym mogła pożegnać się z ojcem i przyjaciółmi.
— Niepodobna mój aniele; myśl wyjazdu przyszła mi właśnie w chwili, gdym ci ją zakommunikował.
— Czy długo zabawimy w twoim majątku? Najprzód, muszę cię uprzedzić, że nienawidzę wsi.
— Nic nas nie zmusza abyśmy tam wiecznie pozostali. Zabawimy tak długo, dopóki nam się obojgu podoba.
Tymczasem téż, pocztylijon zaciął konie i powóz ruszył galopem.
Na czwartéj stacyi zatrzymano się na kolacyją; Sylwandira pragnęła donieść ojcu o sobie, czemu Roger nie sprzeciwił się bynajmniéj.
Sylwandira napisała wówczas długi list, o którego treści Roger przez delikatność nie starał się dowiedziéć; jednak gdy ukończyła ten list, widział że pisała jeszcze inne; to wzbudziło w nim niejakie podejrzenie. Lecz czego Roger obawiał się najwięcéj, to pierwszéj kłótni, gdyż wiedział, że jezioro małżeńskie raz zmącone, nigdy nie powraca do pierwotnéj czystości.
Nie chciał badać pokojówki, która nosiła list na pocztę; zdawało mu się niezgodném udzielać swoich podejrzeń podobnéj istocie; wreszcie, może liczył na to, że jego gwiazda szczęśliwa aż dotąd, pozostanie zawsze świetną.
W Chartres, Sylwandira pragnęła aby się zatrzymali kilka godzin; gdyż chciała iść pomodlić się w katedrze. Ponieważ od czasu wprowadzenia do jego domu pana de Royancourt, Sylwandira stała się bardzo pobożną, to żądanie nie zdziwiło bynajmniéj Rogera; że zaś nie wiedział co robić przez te trzy lub cztéry godziny, uprzedził Sylwandirę, że weźmie konia i odwiedzi d’Herbigny’ego, który posiadał w bliskości dom wiejski. Sylwandira udała się przeto do katedry, Roger zaś do posiadłości wice-hrabiego, gdzie zabawił ze trzy godziny; lecz ponieważ nie żył w tak ścisłej przyjaźni z d’Herbigny’m jak z Cretté’m, powiedział mu tylko, że jechał z żoną do Turenii dla rozerwania się.
Powróciwszy Roger z oberży, dowiedział się, że Sylwandira jeszcze nie wróciła; czekał przeto z godzinę, lecz widząc że nie wraca, poszedł do katedry. Lecz i tam jéj nie było: powrócił przeto pod Złoty krzyż, i kazał zawołać oberżysty, chcąc go się wypytać. Wówczas dowiedział się, że Sylwandira odjechała powozem z pokojówką: cios ten ugodził go mocno; jednak zachował całą przytomność umysłu i rzekł do oberżysty:
— Czy jéj czego nie brakowało?
— Nie, panie, — odrzekł oberżysta, — i pani wydawała się bardzo zadowoloną.
— Bardzo dobrze, — rzekł Roger, idąc do siebie z wściekłością w sercu.
Wszedł do pokoju, który zajmował a żoną i znalazł na toalecie list Sylwandiry pod jego adresem.
Oto co ten list zawierał:
„Mości panie, sądziłeś, że ci wolno uwozić mig uwiadamiając na dwie godziny naprzód. Ja, która jako kobiéta powinnam mieć nieco więcéj przywilejów, powracam do Paryża i uwiadamiam cię w dwie godziny późniéj.

„Sylwandira.”

„Możesz jechać daléj lub powrócić, jak ci się podoba. Wiész, że mam ojca i dom w Paryżu.
— Drwi sobie ze mnie, — rzekł Roger; — lecz zapłaci mi za to. Ah! Cretté! miałeś słuszność, nie jestem już panem u siebie; jeszcze zobaczemy!




XIX.
Jak na horyzoncie małżeńskim kawalera d’Anguilhem chmury zebrały się na burzę.

Jak widzieliśmy, cios był gwałtowny; Roger przeto doświadczył zarazem wszystkich męczarni, gniewu, wstydu i zazdrości.
Kazał natychmiast Breton'owi swojemu kamerdynerowi, zamówić na poczcie trzy konie, które skoro tylko przyprowadzono przed bramę oberży, skoczył sam na jednego, Breton na drugiego; pocztylijon siadł na trzeciego, i wszyscy trzéj popędzili czwałem.
Ruch jest jedną z piérwszych potrzeb serc zranionych; galop konia, który cię unosi ku nieszczęściu większemu może jeszcze, ku pewności, lecz także niekiedy ku zemście, jest rodzajem balsamu fizycznego wléwanego na rany duszy, — Roger odbył drogę w pięciu godzinach stawając, tylko dla przemiany koni; nie dogonił jednak Sylwandiry. Breton był cały jak zbity, on zaś nie czuł nawet znużenia.
Gdy Roger stanął na dziedzińcu swojego domu, Sylwandira powróciła już od półtory godziny. Roger jak był w bótach, z batem w ręku i pokryty kurzem, wszedł do salonu. Sylwandira była już w wieczornéj toalecie, i wsparta z wdziękiem na kanapie rozmawiała z panem de Royancourt i kilku jego przyjaciółmi, których wprowadził do domu Rogera.
Tyle zuchwalstwa zmieszało Rogera; zdawało mu się, że nogi uginają się pod nim; blady jak śmierć oparł się o drzwi.
Lecz skoro tylko go spostrzeżono, wszyscy zaczęli go witać i okazywać mu tyle grzeczności, że byłoby w najgorszym tonie gniewać się w téj chwili.
Zresztą Roger czuł instynktowo, że lada dzień trafi mu się do tego sposobność.
Co do Sylwandiry, ta przywitała go tylko poruszeniem ręki; potém z giestem pełnym zalotnego rozdąsania:
— Jakto! — rzekła, — pokazujesz nam się w podobnym stroju? o! szkaradny mąż z ciebie; zdaje mi się, że zasługuję na to, aby dla mnie uważać nieco więcéj na toaletę. Czy nie przebierzesz się, mój przyjacielu?
Roger oniemiał na tyle czelności; wielka go brała chętka wyprosić batem, który trzymał w ręku niemiłych mu gości, lecz obawa skandalu wstrzymała go.
— Masz pani słuszność, — rzekł, — lecz ponieważ wiedziałaś, że miałem powrócić, spodziewałem się, że cię zastanę samą.
I spojrzał bystro na pana de Royancourt, dając mu tym sposobem do zrozumienia, że to co powiedział do niego się szczególniéj ściągało.
Jako ludzie znający świat, trzej przyjaciele pana de Royancourt, pojęli że należało ustąpić z placu. Oddalili się téż niezwłocznie. Pan de Royancourt pozostał jeszcze kilka chwil po ich wyjściu; następnie wstał także, ukłonił się Sylwandirze i Rogerowi, i uskutecznił odwrót z którym dla tego tylko zapewnie się ociągał, aby tym sposobem dać do zrozumienia, że protestuje przeciw rozkazowi mężowskiemu.
— Jakto, mości panie, — rzekła Sylwandira, gdy pan de Royancourt się oddalił, — wypędzasz ludzi z mojego domu!
— Cóż to pani nazywasz swoim domem? — rzekł Roger; zdaje mi się, że powinnaś była powiedzieć, z naszego domu.
— Nasz, twój czy mój, mniéjsza o to, nie myślę roztrząsać wyrazów; lecz oświadczam stanowczo, że przyjmować tu będę kogo mi się podoba.
— A ja wypędzę każdego, kto mi się niepodoba.
— Czy sądzisz, że mię ustraszysz?
— Ustraszę, czy nie, pojedziesz natychmiast ze mną do Anguilhem; tylko tą razą, nie powrócisz tak prędko jak piérwszą.
— Przemawiasz w ten sposób do mnie, może sądząc, że jestem samą i opuszczoną, — rzekła Sylwandira; — lecz uprzedzam cię że się mylisz, znajdą się ludzie, którzy ci odpłacą za twoje ze mną postępowanie.
— Ab! twój margrabia de Royancourt —, zawołał Roger rozjątrzony, — mówisz o nim, nieprawdaż? A więc, skoro tak, za godzinę twój margrabia de Royancourt dowié się czegoś odemnie, i na Boga! jeżeli, jak uważałem przed chwilą, nie pojmuje, ani moich spojrzeń ani wyrazów, pojmie może lepiéj giesta.
Sylwandira słyszała o awanturze z Kollińskiemi, w któréj Roger tak się odznaczył, zresztą często bardzo Cretté i d’Herbigny wychwalali przy niéj męztwo i zręczność jéj męża; zlękła się przeto bardzo o Royaucourt’a w którym pokładała wiele nadziei i uczepiwszy się u rąk Rogera który chciał wyjść z pokoju, starała się za pomocą łez ułagodzić jego gniew. Piérwszy to raz Roger widział Sylwandirę płaczącą. Nie miał serca ze stali, przeto w téj walce, w któréj powinien był przynajmniéj wygrać pole bitwy, utracił wszystko... Tego samego wieczoru, pan do Royancourt grał w salonie w tryktraka z panem Bouteau, a Sylwandira uśmiechała się.
Tego samego wieczoru, Cretté, dowiedziawszy się o powrocie swojego przyjaciela, przybył do pałacu d’Anguilhem; lecz Sylwandira kazała mu powiedziéć, że państwo istotnie powrócili, lecz nie przyjmowali nikogo.
Nazajutrz, margrabia doniósł Rogerowi, że nie postanie już nigdy u niego, ponieważ nie dozwolono mu wstępu do jego pałacu, w czasie gdy na dziedzińcu widział karetę pana de Royancourt.
Dodał nadto, że przyjaźń ich już się skończyła.
Roger w rozpaczy, pośpieszył czém prędzéj do Cretté’go, lecz zastał go bardzo urażonego.
Roger z łatwością przekonał go, że nie wiedział wcale o rozkazie wydanym w dniu wczorajszym. Sylwandira zapewniła go, że w tém było jakieś nieporozumienie, starał się przeto, aby jego przyjaciel pozostał w tém mniemaniu. Lecz Cretté wiedział, co o tém myśleć, dla tego téż z trudnością dał się przeprosić i to pod jednym warunkiem.
— Posłuchaj kawalerze, — rzekł margrabia — to co mię spotkało, jest zniewagą uczynioną mi przez twoich ludzi, a która tém samém w oczach świata, od ciebie pochodzi; potrzeba mi przeto zadosyć uczynienia. Którego bądź dnia, gdy mój powóz stać będzie przed bramą, pan de Royancourt otrzyma taką samę odpowiedź, jaką mnie uczyniono.
Pod tym tylko warunkiem, zapomnę o wszystkiém i nie wspomnę więcéj o tém.
Roger zapewnił margrabiego, że stanie się tak, jak sobie życzył.
Powróciwszy do domu, powiedział żonie, jakie uczynił przyrzeczenie swojemu przyjacielowi.
Sylwandira zaczęła się śmiać.
Lecz Roger nie miał wcale ochoty do żartów, i nalegał na serio, wymówiwszy po raz pierwszy te straszne słowa, których kobiéta nie zapomina nigdy, a mąż żałuje zawsze.
— Ja tak chcę.
W tedy nastąpiła pomiędzy małżonkami okropna kłótnia, przeplatana z obu stron wykrzyknikami: Ja tak chcę! i: Ja tak niechcę!
— A więc, skoro tego nie chcesz, — rzekł nareszcie Roger, sądząc, że odniesie tryumf, wymówiwszy te słowa, tak straszne dla uczciwéj kobiéty; — skoro tego niechcesz, będę w przekonaniu że masz dla pana de Royancourt jakieś osobliwsze uczucia.
— Myśl sobie co chcesz, — odrzekła Sylwandira.
— Jeżeli pan de Royancourt nie ustąpi z mojego domu, — rzekł Roger, — ja się oddalę; lecz strzeż się pani, gdy już więcéj nie wrócę.
— Jak ci się podoba, mój panie, świat jest wielki, jesteś młody, a podróże formują ludzi.
— Wyjeżdżam w téj chwili, pamiętaj pani.
— Jedź pan, nie zatrzymuje cię, — odrzekła Sylwandira.
Roger spostrzegł, że fałszywą drogę obrał, lecz już było zapóźno; zamiast spierać się z żoną, powinien był wydać służbie rozkazy, i na tém by się skończyło... Rozpoczął polemikę, i szatan zręczności kobiécéj, odniósł górę nad jego naiwnym gniewem.
— Jakże! jeszcze tu jesteś? — rzekła Sylwandira, widząc że się zatrzymał, oniemiawszy na tyle zuchwalstwa.
Roger postąpił trzy kroki, ku téj bezwstydnéj kobiéćie, lecz uczucie własnéj godności wstrzymało go.
— Breton, — rzekł do kamerdynera, — tłomoki i powóz, za godzinę.
I wyszedł z salonu.
Upłynęła godzina, bez wątpienia, jedna z najburzliwszych i najboleśniéjszych w życiu Rogera. Za najmniejszym łoskotem, drżał i nadstawiał ucha, sądząc, że ujrzy żonę wchodzącą do niego z żalem w sercu, prośbą w ustach, łzami w oczach: dałby dziesięć lat życia, aby Sylwandira to uczyniła. Lecz także sam, śmierć by raczéj poniósł, aniżeli uczynił jeden krok; jedyną jego cnotą, w podobnym razie był upór. Mając słabe serce, wiele jest mieć przynajmniéj mocną głowę.
Gdy tedy naznaczona godzina upłynęła wśród bicia serca, i wzruszeń trudnych do opisania, Roger wziął za kapelusz i udał się do salonu.
Sylwandira była sama i haftowała na tamborku.
— A więc to już rzecz udecydowana, — rzekła tonem tak swobodnym, jak gdyby po prostu szło o zwykłą przejażdżkę; — istotnie opuszczasz nas?
— Tak pani, — odrzekł Roger osłupiawszy na widok takiéj zimnéj krwi, — i mam honor pożegnać cię.
— Kiedyż się zobaczymy?
— Będę miał honor uprzedzić panią.
— Bądź zdrów, kawalerze.
— Żegnam panią.
I nie przyjmując ręki, którą podała mu Sylwandira, Roger zbiegł szybko po schodach i wsiadł do powozu, zawoławszy głośno:
— Do margrabiego de Cretté.
Po tych słowach z zadowoleniem usłyszał, jak Sylwandira zatrzasnęła ze złością okno salonu przez które wyglądała za nim.
Cretté żałował szczerze przyjaciela.
Roger chciał udać się do pana de Royancourt, wyzwać go, i bić się z nim, lecz Cretté wstrzymał go.
— Mój kochany, — rzekł doń, — twoje położenie jest fałszywe; sameś się w niém postawił; trzeba było więcéj cierpliwości, należało śledzić Sylwandirę i margrabiego; miéć jaki dowód, i wtedy na mocy tego dowodu, wyzwać pana de Royancourt. Lecz nic nie widziałeś, nic nie wiesz, wczoraj jeszcze przyjąłeś tego człowieka u siebie; czy od tego czasu masz mu co do zarzucenia? Bynajmniéj, nie był nawet u ciebie. Pan de Royancourt odpowie ci, że nie wié co chcesz od niego, że jesteś dziwak i nikt nie przyzna ci słuszności.
— Jakże mi więc radzisz?
— Jedź, skoro oświadczyłeś, że odjeżdżasz. Udaj się do Włoch, do Niemiec, do Anglii; weź na utrzymanie tancerkę, słowem rozerwij się.
— Nienawidzę kobiet! wolę już opuścić Paryż, oszalałbym, gdybym tu został.
— Gdybyś przejechał się do Anguilhem?
— Jakżebym wytłómaczył nieobecność mojéj żony?
— Ba! panna Konstancyja nie będzie się pytała o to.
— Konstancyja mię zapomniała, i dobrze uczyniła. Konstancyja poszła zapewnie za mąż... Ah! Konstancyjo, Konstancyjo!.. jakaż różnica pomiędzy tobą a Sylwandirą.
— W tém masz wielką słuszność, mój kochany; nie ma nic mniéj podobnego do kobiéty jak druga kobiéta. A więc, jedź do Anglii, nauczysz się tam pięknych rzeczy względem przywodzenia do posłuszeństwa płci pięknéj: nasi zamorscy sąsiedzi wiele wiadomości posiadają w téj materyi.
— Dalibóg, mam ochotę usłuchać twojéj rady. Ah! Cretté, Cretté! ileż mam ran w sercu.
Cretté uściskał przyjaciela i nie starał się go nawet pocieszać; wiedział doskonale, że na podobne rany, czas jest najlepszym balsamem.
Roger udał się do Anglii; bawił tam trzy miesiące, i widział dwóch Anglików nieszczęśliwych w pożyciu, którzy prowadzili żony na targ, założywszy im postronki na szyję.
Jeden sprzedał swoję za dziesięć gwinei, drugi za siedm.
— Do pioruna, — rzekł Roger, — oddałbym chętnie swoję za darmo, dopłaciłbym nawet jeszcze! Na nieszczęście Roger nie był Anglikiem.
Po trzech miesiącach pobytu, wzięła go ochota powrócić do Francyi; ponieważ był zupełnie wolny, i nic nie sprzeciwiało się wypełnieniu jego zamiaru, udał się natychmiast do Douvres, gdzie wsiadł na okręt.
W dwanaście godzin wylądował w Calais. Wysiadając na ląd ujrzał lokaja Cretté’go, który czekał godziny odpłynienia; Roger poznał go od razu.
— Ah! to ty, Basque, — rzekł doń, — co tu u djabła robisz?
— Ah! mój Boże, — odrzekł Basque, — niebo samo chciało, abym pana spotkał: miałem właśnie szukać pana po Anglii.
— A to na co?
— Mam list mojego pana. Ale mówmy ciszéj, panie kawalerze, gdyż zdaje mi się że nas podsłuchują.
— A któżby cię tu podsłuchiwał?
— Wszyscy, panie, wszyscy. Więc pan nie wiész co się tam stało?
— Gdzie, tam?
— W Paryżu.
— Od trzech miesięcy nie miałem ztamtąd żadnéj wiadomości.
— Mój pan przedwczoraj rano był badany, i zagrożono mu Bastyliją.
— Czy podobna, Cretté’mu grożono Bastyliją!
— Tak, panie kawalerze, jak mię pan widzisz.
— I za cóż?
— Ponieważ wyzwał na pojedynek pana Royancourt, który nie chciał się bić.
— I mówisz, że masz list do mnie?
— Tak jest, panie.
— A więc daj mi go.
— Tu nie można, gdyż zaszyłem go za podszewkę u kamizelki, lecz gdyby pan kawaler zechciał udać się ze mną do hotelu Delfina...
— Ale dla czegóż tyle ostrożności?
— Dowié się pan o tém zapewnie z listu mojego pana. Gdy pan margrabia zobaczył ludzi policyjnych wchodzących do domu, napisał natychmiast ten list do pana kawalera, kazał mi go dobrze schować i rzekł:
— „Jedź Basque i nie zatrzymuj się, dopóki nie spotkasz kawalera d’Anguilhem.“ — Wyjechałem natychmiast i oto jestem.
— A więc, idźmy natychmiast do hotelu, chciałbym jak najprędzéj przeczytać ten list.
Przybywszy do hotelu, udali się do oddzielnego pokoju i zamknęli się w nim.
— Uchybiam uszanowaniu należnemu dla pana, — rzekł Basque, — zdejmując przy nim kamizelkę, lecz nie mogąc uczynić inaczéj...
— Rób jak chcesz, mój kochany, aby prędzéj.
Basque popruł podszewkę u kamizelki i dobył list, który oddał Rogerowi.
Roger otworzył go czémprędzéj i przeczytał co następuje:

„Kochany Rogerze,

„Czwarty to już list piszę do ciebie: przejęto bez wątpienia trzy piérwsze. Twoja żona zniknęła i pomimo wszelkich poszukiwań, nie mogłem odkryć gdzie się znajduje. Wczoraj rano spotkałem Royancourt’a na Cours-la-Reine, a że nie wątpiłem że był w zmowie z Sylwandirą, powiedziałem mu głośno, że był nędznikiem. Sądząc, że odpowie mi jak szlachcic i człowiek honorowy, dobyłem szpady; lecz omyliłem się. Z wielkiém mojém podziwieniem, udał, że mię nie słyszał. W téj saméj chwili ujrzałem kilku urzędników policyjnych zmierzających ku mojéj stronie i oddaliłem się z d’Herbigny’m. Wczoraj wieczór, posłałem do niego Clos-Renauda i Chastellux’a, ażeby się ułożyli o czas i warunki; lecz nie przyjęto ich, teraz, widzę, wchodzą mnie aresztować. Wysyłam tedy do ciebie Basque’a; jeżeli spotka cię szczęśliwym trafem, nie trać chwili i powracaj co prędzej do Paryża, wyjaśnić to wszystko.“
— O! tak, — zawołał Roger, — jadę natychmiast.
Jakoż wziął zaraz konie pocztowe i popędzał czwałem, postanowiwszy zabić pana de Royancourt i jego przyjaciół choćby ich było tysiącami; lecz przybywszy do Bourg-la-Reine, w chwili gdy miał wjeżdżać do Paryża, urzędnik policyjny zatrzymał jego powóz kłaniając się aż do ziemi. Roger miał zrazu chętkę sprzeciwiać się; lecz urzędnik cofnął się na trzy kroki, i dobywając papieru z kieszeni:
— Z rozkazu królewskiego, wzywam cię kawalerze d’Anguilhem, abyś oddał swoję szpadę.
Ponieważ zaś było rzeczą bardzo ważną obrazić urzędnika policyjnego, kawaler rozmyśliwszy się, nie rzekł ani słówka i oddał mu szpadę.
W godzinę potém, kawaler zamknięty był w Fort-l’Évêque.




XX.
Jak kawaler d’Anguilhem widząc, że go nie myślano wypuścić, postanowił wyjść bez pozwolenia.

Stan Rogera w chwili gdy go wprowadzono do Fort-l’Eêque, możnaby porównać z położeniem człowieka, w którego piorun uderzył; nie uwiadomił Basque’a o swojém postanowieniu; przeciwnie, kazał mu się położyć, co téż Basque uskutecznił z wdzięcznością i podczas gdy biédaczysko spał jak zabity, Roger skoczył na konia pocztowego i popędził czwałem do Paryża.
Nie chciał wziąć z sobą Basque’a, raz dla tego, że biédny chłopak był zmordowany, a potém z obawy skompromitowania Cretté’go. Nie zaniedbał także spalić natychmiast listu, który odebrał od margrabiego, ażeby nikt nie mógł powiedziéć, że margrabia był powodem jego postanowienia. To co mu Basque powiedział, siedziało mu w głowie; nie wątpił, że wszyscy zausznicy pana Voyer d’Argenson naczelnika policyi mieli na niego oko.
O dziesięć mil od Paryża wziął powóz: zrobił pięćdziesiąt mil w piętnastu godzinach, i był jak zbity. W powozie, zaczynał zbierać myśli, lecz nie mógł się jeszcze niczego domyślić. Urzędnik policyjny dał mu piérwszy wyraz zagadki aresztując go.
— Ab! aresztują mnie, — powtarzał przez drogę; — aresztują mnie!
I na każdy z tych wykrzykników, urzędnik policyjny kłaniał się bardzo grzecznie, lecz nic nie odpowiadał.
Kareta wjechała na dziedziniec zamku i Roger wysiadł z niéj. Człowiek jakiś w sukni z wiśniowego aksamitu z złotemi guzikami, wyszedł naprzeciwko niego, i wskazał głośno jednemu z oficerów pana d’Anguilhem; potém przeczytał półgłosem protokół u więzienia, następnie rzekł:
— Bardzo dobrze.
I dał znak aby zaprowadzono kawalera d’Anguilhem do pokoju, który dla niego przeznaczono.
Roger poszedł za swoim przewodnikiem nie wymówiwszy ani słówka, nie uczyniwszy żadnéj uwagi.
Gdy w téj chwili pokazano Rogerowi rusztowanie pokryte czarném sukném, pieniek i topor, i kazano mu uklęknąć przed tym pieńkiem i schylić głowę dla otrzymania śmiertelnego ciosu, byłby posłuszny bez najmniejszego wahania. Wszystko co mu się przytrafiło, było tak osobliwszém, że biédny kawaler był jakby we śnie.
Dla tego téż przeszedł prawie nic nie czując i nie widząc schodów prawie zupełnie ciemnych i dosyć pięknéj galeryi; potém z téj galeryi udał się kręconemi schodami, przeszedł mnóstwo piętr, znowu jakiś korytarz, z korytarza do rodzaju poddasza, nareszcie z tego poddasza do pokoiku małego, ciemnego, lecz dosyć czystego. Drzwi zamknęły się za nim, rygle zasunęły, i dopiéro na ten odgłos Roger ocknął się.
Ujrzał się siedzącym na rodzaju ławki; spojrzał na około siebie, wstał i obszedł pokój, co nie zabrało dużo czasu.
Potém przez instynkt silniejszy daleko aniżeli wszystkie inne uczucia, z potrzeby najgwałtowniejszéj ze wszystkich, zatrzymał się przed okienkiem ciasném i zakratowaném, które bardzo skąpo wpuszczało powietrza i światła... światła! powietrza! życia!.. I ten biedny Roger, wieśniak nazwyczajony tak swobodnie oddychać świeżem powietrzem, wówczas gdy polował na równinach Anguilhem’u, przymuszony był żyć trochą światła, jakie z trudnością przedzierało się przez okno, opatrzone nadto w silne kraty, tak, że więzień spostrzegał tylko kawałek nieba, na którém żaden przedmiot się nie rysował.
Roger usiadł najprzód na ławce i zaczął rozmyślać; potém spojrzał na nadpruchniały stół przykryty kawałkiem lichego dywanu; następnie obejrzał łóżko, które znalazł bardzo twardém; nareszcie usiadł znowu na ławce, gdzie puścił wodze najdziwaczniéjszym uwagom.
Znajdował się w więzieniu, to była rzecz niezaprzeczona; lecz kto go tam wtrącił i za co, tę zagadkę należało rozwiązać.
Nie wiadomo jak daleko zajść może myśl człowieka, który nie ma nic do roboty jak tylko myśleć; Roger przebiegł myślą wszystkie światy i wszystkie prawdopodobieństwa: przedewszystkiem sądził się ofiarą omyłki.
— Być może, mówił sobie, że mój ojciec knował co na prowincyi i sądzą że jestem jego ajentem. Lecz dowiodę że od trzech miesięcy bawiłem w Anglii, że prosto ztamtąd przybywam, i od roku nie widziałem się z ojcem. Przy takich dowodach moja niewinność okaże się w całym blasku i wypuszczą mię uroczyście.
I Roger był z półgodziny spokojny.
— Ale ba! — rzekł po upływie tego czasu, — a jeżeli będą myśleli, że jeździłem do Anglii po to, aby się porozumieć z księciem Oranii, który poprzysiągł wieczną nienawiść Ludwikowi XIV? Jeżeli powiedzą że moja podróż miała za cel knowanie spisku! W takim razie jestem zgubiony!..
I Roger przepędził drugie półgodziny w rozpaczy.
Potém przypomniał sobie o żonie.
— Zniknęła, — rzekł, — czy nie sądzą przypadkiem żem ją zamordował?
Wtedy, na to wspomnienie, nie myślał o niczém więcéj, jak o szczególném postępowaniu Sylwandiry, przyczém wpadał w przystępy wściekłości, gdyż jak mogliśmy uważać, Roger był zazdrosny jak tygrys, a przyznajmy że Sylwandira, dała mu nieraz powód do zazdrości.
Godzina przechadzki nadeszła; wypuszczono Rogera, gdyż każdemu więźniowi wolno było przechadzać się przez dwie godziny dziennie.
Przechadzka ta miała miejsce na platformie. Roger przybywszy tam, ujrzał ośmiu towarzyszów niedoli, wszyscy ośmiu byli każdy w inném ubraniu, i z innym wyrazem na twarzy.
Można było prawie czytać na ich obliczach i sukniach od jak dawna każdy z nich pozostawał w więzieniu.
Ujrzawszy nowo przybyłego, wszyscy więźniowie obstąpili go.
— Co słychać nowego w Paryżu? — zawołało razem ośm głosów.
— Moi panowie, — rzekł kawaler d’Anguilhem, — powiadają, że zostałem aresztowany; lecz ponieważ upłynęło już od tego wypadku pięć albo sześć godzin, przestano już może nim się zajmować, i mówią o czém inném.
— Ah! aresztowano pana?
— Do pioruna! widzicie przecie zdaje się, że jesteście tu panowie dla swojéj przyjemności?
— Zapewnie.
— A więc, i ja toż samo.
— Ale za cóż pana aresztowano?
— Otóż to właśnie od rana szukam powodu mojego uwięzienia, i gdybyście mnie panowie oświecili w tym względzie, oszczędzilibyście mi kłopotu.
— Jakto! nie wiesz pan za co cię uwięziono?
— Nie, a pan?
— Ja także nie wiem.
— A pan?
— I ja nie wiem.
Na to zapytanie, powtórzone każdemu z ośmiu więźni, każdy jednakową dał odpowiedź.
Z tych ośmiu więźni, żaden nie wiedział powodu swojego uwięzienia, a przecież jeden z nich znajdował się już w Fort-l’Evêque od dziesięciu lat.
Ten z nich wszystkich z największą rezygnacyją poddawał się losowi.
Roger struchlał. Nie znajdował się jeszcze tyle godzin w więzieniu, ile jego towarzysz lat w niém przepędził.
A jednak miał już czas doznawać wielkich nudów.
— Jestem zgubiony, — pomyślał sobie.
Lecz ponieważ spodziewamy się zawsze że nieszczęście dotykające innych, nie będzie naszym udziałem, Roger zapytał swoich towarzyszy niedoli, czy niemógłby widzieć się i rozmówić z którym z członków zwierzchności zamkowéj.
— Możesz pan, jeżeli sobie życzysz, zażądać gubernatora, — odpowiedziano mu.
— Jakto! mogę zażądać gubernatora?
— Bez wątpienia.
— Skoro tak, muszę się z nim widziéć dziś jeszcze; i w takim razie panowie, muszę was pożegnać.
— Jakto! pożegnać?
— Oczywiście, gdyż zapewnie nie będę miał szczęscia widzieć was jutro.
— A to dla czego?
— Ponieważ, jeżeli dziś zobaczę się z gubernatorem, jutro niewątpliwie będę wypuszczony.
— Biedny chłopiec! — szepnęli więźniowie, potrząsając głowami.
Pomimo jednak tych słów i tego poruszenia, Roger powrócił wesoły do swojego pokoju. Przyniesiono mu obiad który zjadł z wielkim apetytem; poczém zaspokoiwszy głód, prosił dozorcy, aby powiedział gubernatorowi, że jego nowy więzień, ma wielką ochotę z nim pomówić.
— Dziś już zapóźno, — odrzekł dozorca; — lecz jutro rano pan gubernator z pewnością przyjdzie do pana.
— Czy jesteś pewny, mój przyjacielu.
— Bez wątpienia.
— Do jutra więc, — rzekł Roger, uzbrajając się w cierpliwość i pocieszając się, że jedna noc wkrótce przejdzie, i usiadł na ławce, śledząc przez kraty okna ostatnich promieni słońca.
Siedział tak, spoglądając w niebo, i zatopiony w rozmyślaniach, gdy zdawało mu się, że słyszy niedaleko siebie jakiś szmer.
Zwrócił oczy na podłogę, i ujrzał mysz zajadającą okruszyny chleba, które upadły na ziemię.
Roger nie cierpiał myszy; porwał przeto kapelusz i cisnął go z całéj siły na biedne zwierzątko, które uciekło przestraszone i przemknęło się pod drzwiami do sąsiedniego pokoju, w którym zapewnie obrało sobie mieszkanie.
Roger był przez chwilę bardzo niespokojny na myśl, że ci natrętni goście, odwiedzą go zapewnie w nocy. Przeto dopóki tylko było widno w pokoju, siedział z oczyma wlepionemi w ten mały otwór; gdy zaś się ściemniło, wziął korek od butelki, który został na stole, i zatkał nim szparę, a zabezpieczywszy się tym sposobem od drugich odwiedzin, zasnął dosyć spokojnie.
Jednak trzy, czy cztéry razy obudził się nagle, gdyż mu się zdawało że czuje małe łapki biegające mu po twarzy i rękach; lecz za każdą razą mógł się przekonać, że oprócz niego nie było żadnéj istoty żyjącéj w pokoju.
Inaczéj rzecz się miała w sąsiednim pokoju, który zdawał się być miejscem schadzki wszystkich myszy, szczurów i kotów z całego zamku.
Pomimo to Roger ciesząc się nadzieją rychłego uwolnienia, przepędził noc dosyć dobrze.
Nazajutrz o godzinie dwunastéj, któréj z wielkiém upragnieniem wyglądał, niezwykły ruch dał się słyszeć na korytarzu.
Żołnierze prezentowali broń, kroki zbliżały się do drzwi Rogera, klucz obrócił się w zamku, drzwi otworzyły się i wszedł gubernator.
Był to człowiek wysoki i chudy, bez żadnego wyrazu w oczach, który gdy mówił, zaledwie poruszał wargami. Trzymał w ręku kapelusz zapewnie dla tego aby wszedłszy nie potrzebował go zdejmować.
— Panie gubernatorze, — rzekł Roger biegnąc na jego spotkanie, — jestem. kawaler Roger d’Anguilhem.
— Wiém panie, — odrzekł gubernator z niedostrzeżoném poruszeniem warg.
— Wiész pan? — zapytał Roger zdziwiony.
Gubernator ukłonił się.
— Skoro tedy wiész pan kto jestem, życzyłbym...
— Czy stół tutejszy nie podobał się panu?
— Bynajmniéj; zresztą nie miałem czasu przekonać się dostatecznie w tym względzie; lecz chciałbym wiedzieć...
— Czy brakuje panu czego?
— Nic, dotąd; lecz czy mogę się dowiedzieć?...
— Czy który z służących ubliżył panu?
— Wcale nie: uważałem nawet że ten który mi usługiwał, był bardzo grzeczny.
— Skoro tedy, panie kawalerze, nie uskarżasz się na nic, pozwól że się oddalę.
— Za pozwoleniem, panie gubernatorze; uskarżam się na to, że mię uwięziono.
— Ah! to do mnie nie należy, — odrzekł gubernator.
— Ale przecie, dla czego tu się znajduję?
— Powinieneś pan lepiéj o tém wiedziéć niż ja.
— Lepiej niż pan? a to jakim sposobem?
— Ponieważ to się pana tycze a nie mnie; a nie mam nigdy zwyczaju wtrącać się do tego co do mnie nie należy.
— Jednak powinieneś pan wiedzieć...
— Nie wiém nic, mój panie.
— Powinieneś się pan domyślać...
— Nie domyślam się nigdy niczego:
gdy król przysyła mi więźnia, wciągam go do rejestru, daję mu pomieszkanie i czuwam aby mu nic nie brakowało dopóki jest moim lokatorem. To jest mój obowiązek i wypełniam go gorliwie.
— Lecz król mógł się omylić.
— Król nie myli się nigdy.
— A jednak przysięgam panu, że nic nie uczyniłem.
— Daruj pan, że nie mogę go słuchać więcéj.
— Przysięgam, że jestem niewinny.
— Pozwól pan, że się oddalę.
— Lecz przynajmniéj powiedz mi pan, czy długo mam tu pozostać?
— Tak długo, jak się podoba królowi.
— Dalibóg, oszaleję! — zawołał Roger.
— Sługa uniżony pański.
I gubernator ukłoniwszy się Rogerowi, wyszedł ciągle z kapeluszem w ręku.
Tą razą zdawało się Rogerowi, że drzwi jego więzienia zamknęły się z złowieszczym łoskotem. Zdawało mu się, że od téj chwili dopiéro był istotnie więźniem; rzucił się na ławkę i wlepił w te drzwi oczy, które potrochu napełniły się łzami.
Roger pomyślał o rodzicach, o przyjaciołach, o Bogu.
Wówczas wszystkie historyje więźniów, okropniejsze w owéj epoce, niż w każdéj innéj, przyszły mu na myśl: Bassompierre, więziony przez lat dziesięć w Bastylii; Lauzun trzymany przez trzynaście lat w Pignerol; Fouquet znajdujący się żywy czy umarły, nie wiadomo gdzie. Widział w swojéj wyobraźni wszystkich tych panów, którzy zniknęli, porwani nocną porą: Mattioli’ego, Żelazną Maskę i tego nawet człowieka którego widział wczoraj, a który znajdował się już w więzieniu od lat dziesięciu. Prawda, że wszyscy ci ludzie cóś Zawinili: Bassompierre probował walczyć przeciwko Richelieu’mu; Lauzun skompromitował wnuczkę Henryka IV, Fouquet śmiał rywalizować w przepychu z Ludwikiem XIV; Mattioli zdradził tajemnicę stanu; Żelazna Maska była zagadką polityczną; lecz on, Roger, napróżno szukał w swojéj pamięci, badał przeszłość, rozbierał każdy dzień swojego życia, nie miał sobie do wyrzucenia żadnéj zbrodni, żadnego błędu, nawet żadnéj nieroztropności, gdy tymczasem świat cały znał przewinienia tych, których wspomnienie nastręczało się jego pamięci.
Lecz świat nie wiedział, co popełnił ten człowiek który mówił z nim wczoraj, którego nie znał nawet nazwiska, a który jednak znajdował się w więzieniu już od lat dziesięciu.
Te uwagi trapiły zrazu Rogera, lecz wreszcie przekonany o swojéj niewinności, nabrał otuchy i owe dręczące myśli odstąpiły go.
Gdy nadeszła godzina przechadzki, Roger wyszedł, jak dnia poprzedzającego: zaprowadzono go na platformę, gdzie znalazł znowu swoich ośmiu towarzyszy.
Zbliżył się do tego, który był już więźniem od dziesięciu lat, i zapytał go o jego nazwisko.
— Hrabia d’Olibarus, — odrzekł tenże.
To nazwisko było zupełnie nieznaném Rogerowi.
I z jakiego powodu tu się znajdujesz? Powiédz mi otwarcie, hrabio.
— Mogę tylko powtórzyć panu, to, co powiedziałem wczoraj, to jest, że nie wiém zupełnie.
— Nie wiész pan?
— Bynajmniéj.
— Lecz, — rzekł Roger zniżając głos, — od dziesięciu lat jak pan jesteś więźniem, czy nie probowałeś nigdy uciec?
Hrabia d’Olibarus spojrzał bystro na Rogera i odwrócił się od niego nic nie odpowiedziawszy. Wziął go za szpiega.
— Do pioruna! — rzekł do siebie Roger, — zdaje mi się, że gdybym tu był lat dziesięć, dziesięć razy probowałbym już uciec.
Potém dodał:
— Ale czemużbym nie będąc dziesięć lat więźniem, nie miał sprobować uciec?
Po téj uwadze, Roger zbliżył się do swoich towarzyszy; lecz wszyscy oddalili się od niego, jak gdyby był zapowietrzonym.
Hrabia d’Olibarus udzielił im swoich podejrzeń, i zwierzenie to skutkowało.
Roger przeto nie mógł zamienić ani jednego słowa z innymi więźniami, co wprawiło go w bardzo zły humor i utwierdziło tém bardziéj w postanowieniu, jakie w myśli uczynił opuszczenia jak najprędzéj zamku Fort-l’Eyêque.
Od téj chwili przeto postanowił zostawić królowi tydzień czasu na odwołanie niesprawiedliwości, jaką względem niego popełniono; jeżeli zaś po upływie tego czasu postać rzeczy się nie zmieni, użyć wtedy wszystkich władz swojego umysłu ku jednemu celowi, — to jest wydobyciu się na wolność!

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


XXI.
Jak król zapomniał odwołać pomyłkę jaką popełniono względem kawalera d’Auguilhem, i co z tego wynikło.

W okolicznościach podobnych, chociaż mniéj ważnych, widzieliśmy już Rogera u dzieła. Wiemy z jaką wytrwałością, powziąwszy raz postanowienie, dążył do jego wykonania.
Tydzień upłynął, w czasie którego Roger sądziłby, że ubliża zaufaniu jakie powinien był mieć w Jego Królewskiej Mości, gdyby choć pomyślał o zamiarze, który tylko w razie zapomnienia miał być dokonanym. Przez ten czas nie nudził się bardzo, chociaż towarzysze przechadzki unikali go zawsze. Nadzieja towarzyszyła mu, i za każdą razą gdy otwierano drzwi jego więzienia, sądził, że król odwoływał dokonaną względem niego omyłkę.
Lecz król miał zapewnie co innego do czynienia, nie zajmować się kawalerem d’Anguilhem; tydzień przeto upłynął, a omyłka jaką względem niego popełniono, nie została naprawioną. Gdy tedy naznaczony termin minął, Roger na seryjo zaczął myśléć o dokonaniu swojego zamiaru.
Przedewszystkiem obejrzał swoje więzienie.
Najwięcéj zwróciły jego uwagę:
Drzwi dębowe grube na trzy cale,
Okno z podwójną kratą,
Ściany cztéry stopy grubości mające, Wszystko to nie wzbudzało wielkich nadziei.
Roger wstrząsnął drzwiami; dwa zamki i dwie zasuwy ręczyły za ich trwałość.
Roger sprobował krat w oknie: były głęboko wmurowane w ścianę.
Roger wreszcie obejrzał ściany; wszędzie za uderzeniem wydawały odgłos przytłumiony, co dowodziło, że były wszędzie jednakowéj grubości.
Trzeba tedy było żelaznego drąga do wyważenia drzwi.
Trzeba było pilnika do przepiłowania krat w oknie.
Trzeba było motyki do zrobienia otworu w murze.
Roger nie miał żadnego z tych narzędzi.
Lecz posiadał przemysł człowieka, wychowanego na wsi i przywykłego do radzenia sobie bez cudzej pomocy w rozlicznych okolicznościach i kłopotach, przytrafiających się w swobodném wiejskiém życiu; lecz posiadał tę cierpliwość właściwą więźniowi, którego umysł przez całe godziny, dni, lata nawet, zaprzątnięty jedną myślą, myśli o oswobodzeniu.
Obejrzawszy wewnątrz swoje więzienie, postanowił uważać go zewnątrz.
Jak zazwyczaj, wypuszczano go na przechadzkę. Wyszedłszy z swojéj izdebki, przeszedł przez wielki pokój, który ją poprzedzał i w którym ciągle zgromadzały się nocną porą wszystkie szczury i koty z sąsiedztwa.
Był to rodzaj magazynu z oknem niezakratowaném, wychodzącém nie wiadomo gdzie; gdyż nie wolno było Rogerowi zbliżać się do niego. Ten magazyn napełniony był staremi materacami, kołdrami, firankami i kuframi, i podobny był do sklepu jakiego handlarza starzyzny.
Łatwo pojąć jak wygodną była podobna sala dla kotów, myszy i szczurów.
Następnie prowadzono Rogera przez długi korytarz; ten korytarz miał dwoje drzwi, jedne od pokoju, który poprzedzał jego izdebkę, drugie wychodzące na kręcone schody, które wiodły na platformę.
Te dwoje drzwi opatrzone w zamki i zasuwy; nadto szyldwach przechadzał się po korytarzu, od jednych drzwi do drugich.
Tą razą Roger nie probował nawet zawiązać rozmowy z swojemi współtowarzyszami niewoli. Miał swoję myśl, z którą rozmawiał i na którą odpowiadał. Dwie godziny upłynęły, których końca Roger z niecierpliwością oczekiwał, gdyż pragnął jak najprędzéj powrócić do więzienia. Niepodobieństwem było przesiębrać ucieczkę przez platformę, gdyż dwoje drzwi i szyldwach stały temu na przeszkodzie.
Całą przeto nadzieję pokładał na pokoju służącym za magazyn. Dla tego téż powracając, Roger przejrzał go z wielką uwagą. Hałas dający się słyszéć przez okno wskazywał, że to okno wychodziło na ulicę. Dostrzegł nadto, że w tym magazynie znajdowała się dostateczna ilość płótna z materaców i kołder na zrobienie powroza.
Przedewszystkiém tedy, należało się dostać do tego magazynu.
Tym sposobem Rogera dzieliły od wolności jedne tylko drzwi, lecz jakie drzwi! ściana dębowa trzy cali gruba mocno osadzona w kamiennym murze.
Żadnéj zawiasy, żadnego gwoździa nie widać było od strony izdebki; cały mechanizm był wewnątrz i tém samém niepodobieństwem było oderwać zamek, choćby nawet były potrzebne do tego narzędzia.
Tém bardziéj téż, gdy ich nie było.
Przyniesiono więźniowi kolacyją; gdy otwierano drzwi rzucił oczyma do drugiego pokoju i usłyszał wołania handlarzy przechodzących przez ulicę.
Posiliwszy się, Roger rzucił się na łóżko.
Wtedy usłyszał lekki szmer, wyciągnął szyje i ujrzał myszkę, która zachęcona ciszą panującą w pokoju, przybywała znowu pożywić się okruszynami z jego stołu.
Tą razą Roger z wielkiém swojém podziwieniem, nie doświadczył tego samego wstrętu co dawniéj do mysiego rodzaju: to małe zwierzątko przybywające w odwiedziny do więźnia i pożywiające się resztkami jego jadła, wzbudzało już w nim więcéj zajęcia niż obrzydzenia; zresztą Roger zaczynał się nudzić i ten gość obiecywał mu jakąkolwiek rozrywkę.
Tymczasem noc nadeszła: Roger rozebrał się i położył w łóżko. Ponieważ stosownie do przepisów, nie wolno było dawać więźniom światła, przymuszeni byli kłaść się o zachodzie słońca.
Na swoje nieszczęście, od czasu jak zamieszkał w Paryżu, Roger odzwyczaił się od wczesnego udawania się na spoczynek, stosując się do ówczesnego zwyczaju, gdy wieczorne zabawy i kolacyje były w modzie, przywykł dopiéro o drugiéj po północy kłaść się do łóżka. Zresztą, gdy w Anguilhem szedł spać o ósméj wieczorem, to zazwyczaj po dniu przepędzonym na polowaniu lub konnéj przejażdżce. Wtedy znużenie fizyczne rychło sprowadzało sen. Lecz w więzieniu zupełnie inaczéj rzecz się miała. Siła żywotna wrząca w jego żyłach, nie miała którędy uchodzić. Krew uderzała do głowy więźnia; arteryje biły w nim jak gdyby miał gorączkę. Zamykał oczy i wpadał w ten rodzaj odrętwienia, który nie jest ani snem, ani czuwaniem. Wtedy najdziwaczniejsze widziadła przesuwały mu się przed oczyma. Przez całą noc przewracał się tylko na łóżku; dopiéro około godziny drugiéj nad ranem zasypiał; lecz i wtedy dręczyły go sny okropne. Już to rosły mu skrzydła jak u ptaka, i ulatywał przez okno; już znowu zamieniał się w mysz, i przemykał się pod drzwiami; następnie w chwili gdy biegał po rynnach lub szybował po powietrzu, brakło mu nagle łapek lub skrzydeł, i zdawało mu się, że spada w niezgłębione przepaści, i budził się, niedosięgnąwszy dna z bijącém sercem i czołem potem oblaném.
Wówczas, niepodobna mu już było na nowo zasnąć.
Za piérwszym brzaskiem dziennym, Roger wyskakiwał z łóżka. Natychmiast zaczynał obchodzić swój pokój, jak niedźwiedź klatkę, oglądając ściany i okno, lecz zatrzymując się zawsze w końcu przed drzwiami.
Przeklęte te drzwi, którym brakowało tylko rozpaczliwego napisu, aby stały się podobnemi do bramy piekielnéj.
A jednak przez te drzwi musiał koniecznie przejść.
Przyniesiono Rogerowi śniadanie; zjadł je prędko, pokruszył ile mógł najwięcéj chleba, rozrzucił okruchy koło samych drzwi, i usiadł na ławce, w kącie najodlegléjszym odedrzwi.
Dzięki tym wszystkim ostrożnościom, niezadługo ujrzał spiczasty pyszczek swojéj sąsiadki.
Pomimo bezkarności z jaką biegała po pokoju w dniu poprzedzającym, myszka długo nie śmiała posunąć się daléj. Kilka razy cofała się i wysuwała, aż nareszcie przywabiona okruszynami rozrzuconemi na podłodze, a nadewszystko nieruchomością Rogera przemknęła się do pokoju, zatrzymawszy się jak gdyby przestraszona własną śmiałością; lecz wkrótce zaspokojona, zaczęła zajadać okruszyny z tysiącznemi minkami, skokami i giestami, które bawiły bardzo Rogera. Nie sądził nigdy, aby mysz mogła się stać tak zabawném zwierzątkiem.
Na nieszczęście Roger siedząc nieruchomie jak posąg, poczuł kurcz w lewéj nodze. Wtedy uczynił poruszenie tak wyraźne, że mysz uciekła.
Wówczas zaczął rozmyślać, że w dwóch przypadkach mógłby uczynić tak samo jak mysz, to jest, albo gdyby sam był takiéj objętości jak otwór, albo téż gdyby otwór był takiéj objętości jak on.
Rzecz oczywista, że tylko w jednym z tych dwóch przypadków, mógł wydostać się przez drzwi.
Dowiódłszy sobie téj prawdy, Roger jako człowiek z rozumem pełnym logiczności, zadał sobie następujące pytanie:
— Jakim sposobem wydrążają ludzie drzewo?
I sam sobie odpowiedział:
— Dwoma sposobami.
Za pomocą żelaza.
I za pomocą ognia.
Dostać jakiegobądź narzędzia żelaznego było niepodobieństwém.
Dostać ognia, było tylko rzeczą trudną.
Roger przeto postanowił koniecznie dostać ognia.
Na nieszczęście nie można było narzekać na zimno. Był sam środek lata, Roger zaś czuł, że do zimy nie miałby cierpliwości czekać. Zresztą przez ten czas mogłaby przyjść gubernatorowi ochota przenieść go do innego pomieszkania.
Roger tedy zaczął rozmyślać nad sposobem dostania ognia.
Tego samego wieczoru, miał już gotów cały plan.
O dziewiątéj godzinie szyldwach czuwający na korytarzu, usłyszał jakieś jęki i narzekania, które jak się przekonał pochodziły z pokoju Rogera.
O dziesiątéj, gdy piérwszy rond przechodził, szyldwach uwiadomił o tém oficera, ten zbliżył się do drzwi, i przekonał się o prawdzie doniesienia szyldwacha.
Przywołano dozorcy, który otworzywszy drzwi od pokoju Rogera, znalazł więźnia leżącego na łóżku i narzekającego na okropne bóle w żołądku. Sprowadzono miejscowego lekarza, który obejrzawszy chorego, przepisał mu tyzannę z lipowego kwiatu, gdyż herbata nie była jeszcze wówczas w używaniu.
Na drugi dzień, Roger nie wstał wcale z łóżka, narzekając ciągle na boleści w wnętrznościach. Pomimo to o godzinie drugiéj wypił rosół, który mu przyniesiono ze stołu samego gubernatora. Lecz po rosole, jęki na nowo się rozpoczęły; przywołano znowu doktora, któremu Roger oświadczył, że pewny był, iż go chciano otruć.
Doktór użył natychmiast stosownych lekarstw; lecz jak się spodziewał, nie znalazł żadnego śladu trujących substancyj, w tém co jadł więzień.
Wszelako Roger nie przestawał uważać się za ofiarę trucizny i od téj chwili oświadczył, że choćby miał umrzeć z głodu, nie weźmie w usta pożywienia, któregoby sam własnemi rękoma nie przyprawił.
Przez resztę dnia, Roger dotrzymał słowa: nie dotknął się wcale kolacyi, którą nazajutrz rano przynosząc śniadanie, dozorca znalazł nietkniętą.
Gdy nadeszła godzina przechadzki, Roger żądał aby go wypuszczono; lecz powiedziano mu, że godzinę zmieniono. Obawiano się aby Roger nie skarżył się przed innemi więźniami, że go otruto, i aby jego towarzysze nie wzięli tego oszczerstwa za prawdę.
Otworzono mu przeto drzwi dopiéro o godzinie piątéj. Roger, drugi dzień już nic nie jadł; był bardzo blady, i wydawał się mocno cierpiącym: nie mógł ustać na platformie i musiano mu przynieść krzesło, na którém siedział przez cały czas.
Wracając, w magazynie poprzedzającym jego pokój, zrobiło mu się słabo; wtedy słabym głosem zażądał świeżego powietrza, i zaprowadzono go do okna.
Roger, wychylił głowę przez dymnik, i przekonał się że okno to wychodziło na bulwar padołu nędzy. Sześćdziesiąt stóp przynajmniéj dzieliło go od ziemi, a ponieważ wszystkie okna niższych piątr, opatrzone były w kraty, ze strony zewnętrznéj ujrzał pod sobą las sztab żelaznych, których ostre końce zwrócone były ku niemu. Roger zadrżał na ten widok; co jego dozorca wziął naturalnie za skutek słabości; pomimo to jednak postanowił, że tędy uciecze.
Wróciwszy do swojego więzienia, Roger stale odmawiał wszelkiego pożywienia, utrzymując ciągle że go chciano otruć i oświadczając, że wolał umrzeć z głodu jak od trucizny.
Podobne oskarżenie było zbyt ważne, aby nie miało zwrócić uwagi gubernatora. Przeto udał się nazajutrz rano do swojego stołownika, i istotnie znalazł wczorajszą kolacyją nietkniętą. Już prawie od pięćdziesięciu godzin Roger nie miał nic w ustach.
To téż był bardzo słaby i zmieniony. Gubernator starał się ile możności zaspokoić go i ofiarował się kosztować przed nim wszelkich potraw, jakie mu będą przynoszone; lecz Roger odmówił, mówiąc, iż to dowodzenie go nie przekonywa, gdyż gubernator mógł przed lub po jedzeniu zażywać antydota i tym sposobem niszczyć działania trucizny.
Gubernator był w wielkim kłopocie. Nie uwiadomiono go jaka była przyczyna uwięzienia kawalera d’Anguilhem. Byćby bardzo mogło, że król lada chwila mógł zażądać dostawienia sobie więźnia, czy dla przywrócenia mu wolności, czy téż dla ukarania. Zapytał przeto Rogera, czego sobie życzył, przyrzekając mu, że byleby tylko było w jego mocy, uczyni wszystko, aby go zadowolić.
Roger powtórzył życzenie, które już dawniéj objawił, to jest, aby sam przyrządzał sobie pokarm, oświadczając przytém, że tyle już wycierpiał od owéj trucizny, że w przeciwnym razie gotów jest zamorzyć się głodem.
Ponieważ gubernator nie widział nic tak dalece złego w żądaniu Rogera, przychylił się do niego; tymczasem zaś, ponieważ Roger był bardzo osłabiony, przyniesiono mu dwa jajka tak świeżo zniesione że były jeszcze ciepłe, i butelka wina Bordeaux.
Ponieważ w jajkach nie było żadnego widocznego otworu, ponieważ butelka wina Bordeaux, zdawała się oddawna zakorkowaną, i lak na niéj był zupełnie nietknięty, Roger nie czynił żadnéj trudności i zjadł dwa jajka, oraz wypił szklankę wina Bordeaux.
Rozumie się samo przez się, że po tym lekkim posiłku, więzień nie doznał żadnéj słabości.
Owszem ten posiłek jakkolwiek lekki, wrócił nieco sił Rogerowi, który nie przywykły do postów, bardzo wiele cierpiał z powodu téj dyjety, którą sam sobie przepisał, i gdyby gubernator nie wyprowadził go tak w porę z kłopotu, może nie miałby odwagi odgrywać dłużej zamierzonéj komedyi.
Nareszcie dosięgnął pożądanego celu. Przyniesiono mu fajerkę, mieszek, węgli, kilka talerzy i tygielków glinianych, oraz jaj, legumin i masła.
Nadto spore naczynie napełnione wodą. Roger jako myśliwy, nieraz w czasie swoich wycieczek w okolicach Auguilhem’u, przymuszony był sam przyrządzać sobie posiłek. Umiejętność ta przydała mu się w obecnéj okoliczności, i obiad jaki sobie sam zgotował, smakował mu lepiéj niż najwykwintniejsza uczta, co nie uwłaczając jego biegłości w kucharskiéj sztuce, przypisać także należało długiemu postowi.
Téj saméj nocy, szyldwach, któremu zalecono jak największą uwagę, nie słyszał żadnych jęków. Roger domyślając się, że baczność będzie podwojoną, poświęcił tę noc, jedynie na spoczynek, i zapewnie spał tak smaczno, jak jeszcze nigdy, od czasu swojego pobytu w więzieniu.
Nazajutrz gubernator przybył sam, osobiście dowiedzieć się o zdrowiu swojego więźnia. Zastał go zajętego gotowaniem sobie śniadania. To chwalebne usposobienie oszczędzało zacnemu oficerowi długich badań; przeto zapytał tylko Rogera o zdrowie i przyjąwszy jego podziękowania, oddalił się.
Po jego odejściu, Roger rozmyślał nad swoim zamiarem, który postanowił wykonać w nocy dnia następnego. O godzinie piątéj, wypuszczono go na przechadzkę: jak dnia poprzedzającego, żadnego z więzili nie było na platformie. Reszta wieczoru i cały dzień następny przeszły spokojnie i nic nie stało na przeszkodzie wykonaniu zamierzonego planu. Nie było żadnych przepowiedni tak złych, jak dobrych. Nie widziano, ani komety, ani zaćmienia słońca. Roger przeto, nie wahał się ani na chwilę.
Wszelako z mocném biciem serca, widział zbliżającą się noc; lecz spieszmy dodać, że to wzruszenie nie pochodziło z wspomnienia niebezpieczeństw, na jakie miał się wystawić, lecz z obawy, aby jaka nieprzewidziana okoliczność nie przeszkodziła jego ucieczce: zjadł jednak wieczerzę z zwykłym apetytem, i gdy zajrzano do jego celi, jak zazwyczaj około godziny ósméj wieczorem, znaleziono go już zasypiającego w łóżku.
Dwie godziny jeszcze trzeba było czekać: pierwszy rond, przechodził o godzinie dziesiątéj, drugi o trzeciéj zrana; trafiało się tedy czasem, lubo rzadko, lecz dwa razy już od czasu, jak Roger znajdował się w Fort-l’Évêque, że oficer kazał sobie otwiérać drzwi celek, i oglądał ściany i kraty dla zapewnienia się, czy więźniowie nie przedsiębiorą jakiego zamiaru ucieczki. Przed dziesiątą przeto nie można było nic rozpoczynać.
I dobrze Roger uczynił, że zaczekał; gdyż o zwykłéj godzinie, zaczęły dać się słyszeć kroki patrolu przybliżające się stopniowo, nareszcie drzwi do magazynu, a późniéj do jego celi otworzyły się. Roger zląkł się zrazu, aby nie odkryto wszystkiego; lecz zastanowiwszy się uznał, że to było niepodobieństwem, gdyż nie było żadnych przygotowań, a nikt téż nie mógł go wydać, gdyż się nikomu nie zwierzał: zachował przeto spokojność, i udał że się obudził z snu głębokiego. Jak się domyślał Roger, byłto tylko prosty krok ostrożności, i oficer obejrzawszy ściany, kraty, i drzwi, wyszedł powiedziawszy:
— Bardzo dobrze! Więzień uniósł się na łóżku, słuchając odgłosu oddalających się kroków, potém, gdy wszystko ucichło, zlazł bosemi nogami z łóżka, i poszedł słuchać podedrzwiami. Wszystko było ciche i spokojne. Odetchnął.
W kilka chwil, był ubrany.
Ponieważ jechał konno, gdy go aresztowano, a tem samém nie mógł zabrać z sobą waliz, które Basque dopiero miał mu przyprowadzić, Roger zażądał, aby mu kazano poszyć koszule, i kupiono chustek do nosa, co téż uczyniono. Wydobył przezto z kufra, gdzie zamknięta była jego bielizna, wszystko co tylko dało się podrzeć i skręcić w powróz; położył to wszystko na łóżku, i aby nie tracić czasu, podłożył pod drzwi kupę węgli, które rozżarzyli poczém zaczął robić rodzaj sznurowéj drabiny, z podartych w pasy prześcieradeł, oraz z koszuli chustek, które mocno poskręcał.
Tymczasem rozżarzone węgle dokonywały swojego dzieła, przyczém okropny dym napełniał pokój, nie wychodząc na zewnątrz, gdyż szczęściem wiatr wiał od strony okna; lecz więzień byłby się nieochybnie udusił, gdyby kiedy niekiedy nie nabierał świeżego powietrza, wychylając głowę za kraty okna. Noc była zupełnie ciemna, i stosowna do wykonania tak zuchwałego przedsięwzięcia.
Roger słyszał jedenastą i w pół do dwunastéj.
Nareszcie około północy, otwór wypalony we drzwiach, wydał się dosyć wielkim, aby mógł przezeń się przecisnąć. Zalał węgle wodą, oczyścił przejście, rozszerzył je jeszcze rozbijając kawałki przypalonego drzewa, i zabrawszy ukręcony powróz, prześliznął się jak wąż na brzuchu do drugiego pokoju.
Tam zaczął swobodniéj oddychać, poczém stanął przy drzwiach prowadzących na korytarz i usłyszał wolne i jednostajne kroki szyldwacha.
Wszystko szło dobrze.
Wtedy zbliżył się po omacku do miejsca, gdzie przechodząc widział kołdry i prześcieradła, i podarłszy kilka z nich jak najciszéj na pasy, skręcał je i przywiązywał do powroza, który zrobił w swoim pokoju, aż dopóki ta niebezpieczna drabina nie wydała mu się dostatecznéj długości.
Ukończywszy tę robotę, zaczął szukać miejsca gdzieby mógł powróz przywiązać lecz w oknie nie znalazł żadnego haku tak mocnego, któremu by mógł życie powierzyć. Przypomniał sobie wówczas że łóżko na którém sypiał, miało cztéry filary, przeznaczone niegdyś do dźwigania pawilonu, którego obecnie nie było. Powrócił przeto do swojego pokoju, tą samą drogą, którą z niego wyszedł, odjął jeden z filarów, przeczołgał się napowrót do magazynu, uwiązał powróz na środku filaru, położył go na poprzek okna, tak aby mocno był oparty; potém poleciwszy duszę Bogu, i przywoławszy wspomnienie rodziców i Konstancyi, wyszedł tyłem przed okno, i uczepiwszy się nogami i kolanami sznura, zaczął powoli spuszczać się w tę okropną przepaść, w którą dwa dni temu, z takim przestrachem spoglądał.
Jak już mówiliśmy, przestrzeń dzieląca okno od ziemi, wynosiła przeszło sześćdziesiąt stóp. Oprócz odwagi, trzeba było posiadać nadzwyczajną zręczność, i siłę do wykonania tego zuchwałego zamiaru. Lecz Roger był silny i zręczny; nie śpieszył się w niczém, wszystkie jego poruszenia, były jednostajne: za każdym węzłem zatrzymywał się przez chwilę dla spoczynku, oddalając się za pomocą nóg od zaostrzonych krat okien. Przebył już trzy piętra, gdy nagle nie poczuł już nic między kolanami; napróżno szukał, dostał się już na sam koniec sznura. Wyciągnął nogi, chcąc znaleść jakikolwiek punkt oparcia, lecz nadaramnie; starał się dojrzeć co pod sobą, lecz noc była ciemna, że nic nie widział. Przez chwilę miał myśl, powrócić na gorg i przywiązać jeszcze kilka skręconych pasów, lecz miarkował, że zabrakłoby mu sił w połowie drogi. Wtedy zimny pot wystąpił mu na czoło. Mógł być tak samo na dwadzieścia stóp jak na łokieć nad ziemią. Pojął tedy że w téj chwili życie jego zależało od przypadku i że przymuszony był zdać się na los. Spuścił się przeto aż na sam koniec sznura i szepcąc jakieś słowa modlitwy, wypuścił go z rąk.
Prawie natychmiast krzyk boleści źle przytłumiony, doszedł aż do szyldwacha, który dał znak alarmu: gdy przybyli ludzie z pochodniami, ujrzeli Rogera bez przytomności zawieszonego na ostrym końcu kraty, który przebił mu udo.




XXII.
Jak król przypomniał sobie wreszcie o kawalerze d’Anguilhem, i co z tego wynikło.

Gdy Roger przyszedł do siebie, ujrzał się w nieznanym pokoju. Doktór stał przy nim. Leżał na łóżku daleko czyściejszém i wygodniejszém, jak łóżka więzienne, tak, że przez chwilę sądził, że jest wolnym: lecz na nieszczęście nie tak się rzecz miała. Gubernator kazał chwilowo przenieść kawalera do jednego z własnych swoich pokoi.
Rana, lubo nie groziła niobezpieczeństwem, była jednak ciężką; Roger doznawał wielkiego osłabienia zrządzonego ogromnym upływem krwi. Mimo to piérwszą jego myślą było przekonać się, czy nie mógł korzystać z swojego położenia i przedsięwziąć drugi raz ucieczki. Pod pozorem, że potrzebował powietrza, prosił doktora aby otworzył okno; to okno jak wszystkie w Fort-l’Évêque, było zewnątrz zakratowane.
Gdy doktór wyszedł, zaleciwszy Rogerowi spoczynek, usłyszał, że zamykano drzwi na dwa zamki. Roger tedy znajdował się zawsze w więzieniu, tylko że trochę wygodniejszém i wytworniejszém.
Nazajutrz sam gubernator odwiedził go, zapytując co było powodem, że przedsięwziął tak niebezpieczną ucieczkę: chciał, juk mówił, zapewnić się, że ani liche pożywienie, ani surowe obchodzenie się, nie znagliło go do tego czynu rozpaczy. Roger odpowiedział że bynajmniéj; przyznawał, że pobyt w Fort-l’Évēque, był o tyle znośnym, o ile nim może być pobyt w więzieniu, i że jedynie tylko chęć odzyskania wolności doprowadziła go do téj ostateczności. Gubernator prosił go, aby podpisał taką deklaracyją, która jak mówił miała być jego obroną przed wyższą władzą, co téż Roger uczynił natychmiast.
W istocie Roger, w saméj téj deklaracyi, widział powód do nadziei. Biédny chłopiec w prostocie swojéj duszy, uważał się zawsze za ofiarę błędu, który prędzéj czy późniéj musiał być naprawiony. Sądził przeto, że gdy w jakikolwiek sposób nazwisko jego dojdzie do wiadomości władzy, jego nadzieje się zjiszczą.
Przeto ta prosta okoliczność wróciła mu nieco odwagi. Nie wiele potrzeba aby wzbudzić nadzieję w tych nawet, którzy powinniby się oddawać rozpaczy. Oczekiwał więc dosyć spokojnie wypadków, na czém jego rana zyskała. Za tydzień, Roger wstał już z łóżka, a za dwa, zaczął przechadzać się sam po pokoju. Przez ten czas gubernator odwiedził go trzy razy, i za każdą razą Roger zapytywał go, czy był pewny, że jego deklaracyja przedstawioną została ministrowi policyi. Z początku gubernator odpowiadał, że tak się spodziewał; lecz trzecią razą mógł zapewnić o tém więźnia, gdyż w nagrodę czujnéj baczności jaką okazał w tym wypadku, mianowany został kawalerem orderu Śgo Ludwika.
Więzień powinszował szczerze gubernatorowi téj królewskiéj łaski, i nie wątpił, że w skutek śledztwa jakie nieochybnie zarządzone będzie, wkrótce wypuszczony zostanie na wolność.
Jednak już przeszło dwa tygodnie upłynęło od ucieczki, którą opowiedzieliśmy i kawaler miał się coraz lepiéj, gdy jednego wieczoru gubernator wszedł do jego pokoju.
— Panie kawalerze d’Anguilhem, — rzekł swoim zwykłym głosem, — wstań i ubierz się.
— Jak to! mam wstać i ubrać się? — zapytał Roger.
— Tak, panie, rozłączamy się.
— Ah! — rzekł Roger, — wiedziałem dobrze, że prędzéj czy późniéj moja niewinność wyjdzie na jaw.
Gubernator nic nie odpowiedział.
— Panie gubernatorze, — rzekł Roger ubierając się na prędce, — bądź pewny, że jeżeli będę pytany o ciebie, nie omieszkam, jak to już uczyniłem, oddać sprawiedliwości twojemu dobremu obejściu się ze mną.
Gubernator ukłonił się nic nie wyrzekłszy.
— I że jeżeli, czy to sam, czy przez moich przyjaciół, będę mógł być panu w czém użytecznym, uchwycę tę sposobność nie tylko z pośpiechem ale i z wdzięcznością.
Gubernator pomruknął kilka słów niezrozumiałych.
— Lecz, — rzekł Roger, — jestem jeszcze zbyt słaby abym mógł iść pieszo, czy nie byłbyś łaskaw, panie gubernatorze, kazać mi zawołać powozu?
— Stoi właśnie przed bramą.
— Dziękuję, bardzo dziękuję, panie gubernatorze; dowidzenia tedy, nie powiém tu, lecz u mnie, w dawnym pałacu Bouzenois, na placu Ludwika-Wielkiego.
Gubernator ukłonił się znowu nic nie odpowiedziawszy; lecz ponieważ kawaler był już gotów, nie wiele na to zważał, uścisnął rękę gubernatora, i wyszedł opierając się na żołnierzu.
Kawaler szedł aż do bramy pomiędzy dwoma rzędami żołnierzy; u bramy ujrzał istotnie powóz czekający na niego, odwrócił się jeszcze chcąc po raz ostatni pożegnać gubernatora, lecz gubernator pozostał w tyle.
Roger wsiadł do powozu dosyć lekko jak na rannego, i gdy zamykano drzwiczki, zawołał wesołym głosem:
— Plac Ludwika-Wielkiego, pałac Bouzenois.
Zdawało mu się, że drwiący śmiech odpowiedział na to wymienienie adresu, lecz nie zwrócił na to uwagi, wyciągnął zranioną nogę na przednie siedzenie i oparł się o poduszki powozu.
Po chwili postrzegł, że dwóch muszkieterów galopowało z obu stron jego powozu: ten zbytek honorów jakie mu okazywano, zaczął niepokoić Rogera.
Potém zdawało mu się, że zamiast jechać bulwarem, kareta udała się przez Cité, drogą, która nie prowadziła bynajmniéj na plac Ludwika-Wielkiego.
Roger wówczas przysunął się do drzwiczek pragnąc wybadać swoję straż honorową; lecz zapewnie turkot kół i odgłos stąpania koni po bruku nie dozwolił mu nic dosłyszéć, gdyż nie odpowiedzieli wcale na kilkakrotne jego zapytania.
Nareszcie po kwadransie jazdy, Roger ujrzał wielki, samotny gmach; wyjrzał przez drzwiczki i z wielkim przestrachem, w téj czarnej massie rysującéj się w cieniu, poznał Bastyliją.
Zamiast uwolnienia którego się spodziewał, Roger otrzymał tę łaskę, że go przeniesiono z Fort-l’Évêque do Bastylii.
Wysadzono Rogera pod sklepieniem i zrewidowano go, jak wszystkich więźniów, których przywożono do Bastylii; potém przeprowadzono go przez most i otworzono mu drzwi kordegardy. Tam miał zaczekać, aż pokój jego będzie gotów.
Roger był w takiém osłupieniu, że nie uczynił żadnego poruszenia, nie wymówił ani jednego słowa. W kwadrans otworzono znowu drzwi; miano go zaprowadzić do przeznaczonego dlań więzienia. Jeden z muszkieterów, którzy konwojowali jego powóz, podał mu rękę, aby się na niéj oparł. Roger pozwolił się prowadzić, jak winowajca którego wiodą na rusztowanie.
Jednak gdy przechodzili przez ciemniejszy korytarz, poczuł że jego przewodnik wcisnął mu mały bilecik w rękę. Roger zadrżał.
— Od margrabiego de Cretté, — rzekł po cichu muszkieter.
Roger chciał przemówić, lecz muszkieter oddalił się natychmiast, ustępując swojego miejsca jednemu z kolegów.
Więzień był już rewidowany, nie miał już obawiać się niczego pod tym względem. Wsunął rękę w kieszeń, i wpuścił w nią bilet; potém oparł się na ramieniu swojego nowego przewodnika. Przybyli wkrótce na schody. Bez wątpienia ze względu na ranę więźnia wprowadzono go tylko na drugie piętro. Tam otworzono jedne drzwi, potém drugie, potém trzecie, i Roger znalazł się w pokoju, gdzie przy świetle towarzyszących mu pochodni, ujrzał cóś na kształt łóżka. Prawie natychmiast drzwi zamknęły się, i Roger ujrzał się na nowo więźniem.
Ponieważ był bardzo znużony i cierpiał wiele na nogę, udał się ku stronie, gdzie, jak umiarkował, stało łóżko. Jakoż znalazł je, lecz w chwili gdy na niém siadał:
— Mój panie, — rzekł jakiś głos, — czy mogę wiedziéć czego żądasz?
— Daruj pan, — zawołał Roger wstając; — nie wiedziałem, że to łóżko jest zajęte.
— Jak pan widzisz, — a że przybyłem piérwszy...
— Nic słuszniejszego, — odrzekł Roger, — lecz ponieważ jako pierwéj przybyły musisz pan znać miejscowość lepiéj odemnie, bądź łaskaw mi powiedziéć czy jest jaki fotel, krzesło, ławka lub cokolwiek, na czémbym mógł usiąść. Jestem zraniony w nogę, i czuję, że gdybym stał tak dłużéj, omdlałbym nieochybnie.
— Szukaj pan, — rzekł głos, — musi być gdzieś fotel.
Roger zaczął szukać, wyciągając ręce jak człowiek grający w ślepą babkę, i znalazł przecie fotel.
Rzucił się przeto nań i zaczął rozmyślać.
Najprzód zdawało mu się, że słyszał już gdzieś ten głos, który się do niego odzywał, lecz nie mógł powiedziéć, gdzie. Napróżno starał się przypomniéć sobie, myśli jego jeszcze bardziéj się mięszały. Wtedy pomyślał, że najwłaściwiéj będzie, gdy zapyta się po prostu swojego towarzysza więzienia kto on był.
— Panie, — rzekł Roger, — będąc przeznaczonemi, tak jak my, do zamieszkiwania przez jakiś czas, jak się tego przynajmniéj obawiam, jednego i tegoż samego pokoju, najlepiéj jest, zawrzeć rychło znajomość, aby wiedziéć z kim się ma honor mówić.
— Lecz pan sam kto jesteś? — zapytał głos.
— Jestem Roger Tankred d’Anguilhem... więzień przez omyłkę, — rzekł Roger: — i bardzo słusznie zażądałeś pan abym piérwszy dał się poznać. A pan, kto jesteś?
— Ja, mój panie, jestem numer 158.
— Co to jest numer 158?
— Jest to nazwanie, jakie zastąpiło moje dawne imię i tytuł. Jutro nie będziesz się pan nazywał kawalerem d’Anguilhem, lecz numerem 159, 160 lub 161.
Roger struchlał na myśl, że utraciwszy wolność miał jeszcze utracić nazwisko, i z człowieka stać się numerem.
— Czy jesteś już pan tu dawno, że zapomniałeś drugiego swojego nazwiska? — zapytał Roger.
— Nie; lecz ukaranoby mię może, gdybym je sobie przypomniał, — rzekł głos — Do djabła! jesteś pan ostrożny! — rzekł Roger.
— Gdy będziesz się pan znajdował tak jak ja, dziesięć lat, trzy miesiące i pięć dni pod kluczem, — odrzekł głos, — ręczę, że będziesz posiadał tę samę cnotę.
— Dziesięć lat! — zawołał Roger, — dziesięć lat, trzy miesiące i pięć dni! wolałbym roztrzaskać sobie dziesięć razy głowę o ścianę!
— Pozwolisz pan, — rzekł głos, — że mu na to nie odpowiem.
— A to dla czego?
— Ponieważ nasz wielki król Ludwik XIV, którego niech Bóg strzeże, mocen jest nazywać nas imieniem lub numerem jaki mu się podoba, i trzymać nas w swoim zamku, tak długo dopóki jego wola.
— O! teraz poznaję cię, mój panie, — zawołał Roger, — ta sama ostrożność wydała cię: jesteś hrabia d’Olibarus.
— Nie jestem hrabia d’Olibarus, — zawołał głos; — jestem numer 158.
W téj chwili dały się słyszeć kroki na korytarzu.
— Ah! zgubiłeś mię, — zawołał biédny hrabia, i to, po raz drugi; piérwszy raz rozmawiałeś ze mną na tarasie w Fort-l’Èvêque, a ponieważ chciałeś uciec, sądzono, że byłem twoim wspólnikiem i przeniesiono mię tutaj. Teraz zaś gdy zobaczą że mówię z tobą, wrzucą mię do jakiego lochu, z którego się już nigdy nie wydostanę.
Otworzono pierwsze drzwi.
— Ale, panie hrabio, — rzekł Roger.
— Milczenie, na miłość boską, milczenie, ani słówka więcéj. Nie znam pana wcale; nigdy pana nie widziałem i nie rozmawiałem z nim nigdy.
I hrabia d’Olibarus obwinął się kołdrą i odwrócił się nosem do ściany.
Biédny więzień omylił się w swoich smutnych przeczuciach, wniesiono tylko łóżko współmieszkańcowi jego pokoju.
Ta grzeczność sprawiła wielką przyjemność Rogerowi, który byłby chwilowo dosyć zadowolony z swojego położenia, gdyby był mógł przeczytać bilet Cretté’go, który miał w kieszeni; lecz stróżowie nie oddalali się ani na chwilę przez czas gdy słano łóżko, co zresztą nie zabrało dużo czasu, i gdy odeszli zabrali z sobą światło.
Roger sądził że już uwolnili go od swojéj obecności, gdy jeden z nich powrócił i otwierając drzwi:
— Ale, — rzekł, — ostatnio przybyły nazywa się numer 169.
— Do djabła, — rzekł Roger sam do siebie, — zdaje się, że pomiędzy hrabią Td’Olibarus i mną, przybyło już dziesięciu lokatorów Jego Królewskiéj Mości!
I udał się na spoczynek z tą pocieszającą myślą, że jeżeli Bastylija napełniać się będzie w tym stosunku, wkrótce będą zmuszeni wyrzucić dawniejszych za drzwi, albo téż mieścić po ośmiu lub dziesięciu więźniów w jednym pokoju, co w piérwszym razie zjiściłoby wszystkie jego życzenia, w drugim zaś dostarczyłoby mu przynajmniéj jakiéj takiéj rozrywki.
Usnął tedy, trzymając w ręku bilet Cretté’go, który obiecywał sobie przeczytać, skoro tylko piérwszy promień dzienny zawita do jego więzienia.
Lecz człowiek nie jest pewniejszym siebie w nieszczęściu jak w szczęściu. Roger spał, jak gdyby był najszczęśliwszy i gdy się obudził, był już dzień zupełny. Zrazu nie mógł sobie przypomiéć gdzie się znajdował. Widok hrabiego d’Olibarus siedzącego na łóżku i sporządzającego sobie kutas u nocnéj czapki, zbijał go z terminu: lecz spojrzawszy baczniéj naokoło, i zasięgnąwszy lepiéj pamięci, Roger przypomniał sobie wkrótce, że się znajdował w Bastylii.
Potém, wszystkie szczegóły przenosin przyszły mu na pamięć, i przypomniał sobie, że muszkieter wsunął mu w rękę bilet od Cretté’go, którego wczoraj nie mógł przeczytać, i że zasnął trzymając go w ręku., Roger struchlał na myśl, że mógł zgubić ten bilet: zaczął go natychmiast szukać, i na szczęście znalazł go pod poduszką.
Bilet Cretté’go zawierał co następuje:
„Wiém, że przewożą cię z Fort-l’Évêque do Bastylii, przeto przez Cios-Renaud’a, który jest porucznikiem u szarych muszkieterów, posyłam ci ten bilet. Twoja żona jeszcze nie powróciła, i choć wiém, że ci to boleść sprawi, powiém ci, że o ile mogę przypuszczać, wpływała na twoje uwięzienie. Royancourt jest w łaskach więcéj niż kiedykolwiek, i sądząc z sposobu w jaki mi odpowiedziano, gdy starałem się o twoje uwolnienie, jestem przekonany, że on jest główną sprężyną wszystkiego. Co większa powiadają, że znaleziono u ciebie, napisaną twoją własną ręką, jakąś śpiewkę przeciwko pani de Maintenon; jedną z tych zapewnie, które śpiewałeś nam w Saint-Germain. Pojmujesz ztąd, że tylko twoja żona mogła cię w ten sposób zdradzić.
„Nie możemy tedy żadną miarą uwolnić cię; lecz staraj się uciec, przybądź do mnie. Dwa lub trzy przebrania będą w gotowości, jadąc dzień i noc, w dwadzieścia cztéry godziny znajdować się będziesz za granicą.”
List ten był uderzeniem piorunu dla Rogera. Domyślał się, że Sylwandira była występną, i że go zdradziła; lecz żeby aż wpływała na jego uwięzienie, to nie mogło mu się w głowie pomieścić. Wypadało jednak temu wierzyć; jego uwięzienie musiało być głośném; niepodobieństwem było, aby Sylwandira o niém nie wiedziała, a jeżeli wiedziała, jeżeli sama nie była do tego przyczyną, dla czego nie znajdowała się w Paryżu i nie starała się o jego uwolnienie; dla czego nie użyła wpływów wszystkich przyjaciół pana Bouteau i margrabiego de Royancourt? dla czego nie starała się aby jéj pozwolono to, czego rzadko bardzo odmawiano żonie, to jest widziéć się z mężem, choćby téż przy świadkach? Trzeba tedy było uwierzyć temu co pisał Cretté! Zresztą Cretté nie mylił się gdy przepowiadał przyszłość, témci bardziéj musiał mówić prawdę gdy opowiadał przeszłość.
Roger podarł w drobniutkie kawałeczki bilet Cretté’go, i wrzucił je w komin; gdyż w Bastylii począwszy od drugiégo piętra, pokoje miały kominy. Potém wstał, układając w myśli najokropniejsze zamiary zemsty przeciwko margrabiemu de Royancourt i Sylwandirze.
Lecz, chcąc się pomścić należało być wolnym, a Cretté donosił mu, że mógł tylko liczyć sam na siebie, gdyż z jego strony wszelkie usiłowania byłyby bezowocne. Roger zaczął więc znowu przemyśliwać o nowym planie ucieczki. Tak mało brakowało aby był uciekł z Fort-l’Évêque, że nie widział dla czegoby nie miał uciec z Bastylii.
Tylko że napotykał jedną bardzo ważną przeszkodę, to jest obecność hrabiego d’Olibarus.
Roger myślał kilka dni nad swoim zamiarem, lecz napróżno; nic nie przychodziło mu do głowy. Przez cały ten czas jego towarzysz, okazywał się coraz to ostrożniejszym, unikając wszelkiéj rozmowy i odpowiadając Rogerowi wtenczas tylko, gdy wołał nań po numerze.
Upłynęło trzy tygodnie, podczas których Roger rozmyślał przez całe dnie nad środkiem ucieczki i przeklinał tchórzostwo swojego towarzysza, który, gdy Roger odezwał się doń w tym przedmiocie, groził, że zawoła szyldwacha. Kilka razy ogromna go brała chętka udusić hrabiego i powiedzieć, że umarł na apopleksyją; lecz na szczęście Roger wstrzymywał się zawsze w porę i zostawiał ten środek na ostatni wypadek.
Mówiliśmy już, że pomimo zajęcia umysłowego, Roger miał sen głęboki; zdarzało mu się jednakże niekiedy przez sen słyszeć jakiś szmer, który brał za jeden z ustępów swoich marzeń.
Co do hrabiego, ten jeszcze więcéj zdawał się oddawać snowi jak Roger, gdyż prawie zawsze, gdy Roger się budził, hrabia spał jeszcze.
Jednej wszakże nocy gdy Roger położył się, mając w głowie plan, nad którym zastanawiał się nasunąwszy kołdrę na uszy i nie poruszając się na łóżku, zdawało mu się, że osobliwszy szmer jaki słyszał nieraz przez sen odzywał się znowu; nadstawił przeto ucha i poznał, że to był odgłos tarcia pilnika i pochodził od strony okna, pod którém stało łóżko hrabiego d’Olibarus. Wtedy nie przerywając oddechu, któremu owszem starał się nadać całą regularność i spokojność snu, otworzył jedno oko i skierował spojrzenie ku oknu, które pomimo ciemności nocy, wpuszczało zawsze rodzaj światła, które rozlewało się około niego. Zrazu Roger nic nie spostrzegł; lecz gdy wzrok jego powoli przyzwyczaił się do ciemności, ujrzał hrabiego d’Olibarus klęczącego na łóżku i piłującego kraty okna.
Można sobie wyobrazić podziwienie Rogera. To téż pozostał przez kilka chwil bez oddechu. Natychmiast hrabia nie słysząc już oddychania, zatrzymał się. Roger pomiarkował że był uważany, przewrócił się przeto parę razy w łóżku, ziewnął, pomruknął kilka wyrazów bez związku, jakby przez sen, i zdawał się zasypiać. Hrabia pozostał jeszcze przez jakiś czas z nadstawioném uchem, nareszcie gdy oddech Rogera stał się spokojny i regularny, wziął się znowu do pracy.
Nie było wątpliwości; hrabia d’Olibarus, ten człowiek tak bojaźliwy, tak ostrożny, przysposabiał sobie także ucieczkę.
Roger obiecał sobie skorzystać z téj sposobności.
Czwarta godzina ranna wybiła. Ponieważ, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, wykonanie nie miało mieć jeszcze miejsca téj nocy, Roger zasnął.
Obudziwszy się Roger, znalazł hrabiego tak spokojnym jak zazwyczaj; wtedy chciał zawiązać z nim rozmowę, lecz nie lepiéj mu się udało jak dni poprzedzających; hrabia nawet zaczął głośno uskarżać się, że napotkał na swojéj drodze człowieka tak niebezpiecznego jak Roger.
W tych skargach było tyle wyrazu prawdy, że Roger spoglądając kolejno, to na kraty, to na hrabiego, zaczął wierzyć, że to wszystko mu się tylko śniło.
Przez cały dzień hrabia ani jedném słówkiem, ani jednym giestem nie zdradził swojéj tajemnicy, Roger z niecierpliwością oczekiwał nocy.
Tą razą Roger nie zasnął. lecz udał tylko że usypiał. Pomimo to hrabia przeszło przez dwie godziny leżał nieruchomie, stosując swoje oddychanie do chrapania Rogera. Nareszcie, przekonany, że jego towarzysz spał, ukląkł na łóżku i wziął się do pracy rozpoczętéj już zapewnie od kilku nocy. Roger nie przeszkadzał mu bynajmniéj, i zachował się jak najspokojniéj.
O drugiéj godzinie hrabia przerwał robotę, i wstawszy boso, zbliżył się do komina. Potém przysuwał ławkę i stanąwszy na niéj, wymówił głosem cichym, lecz tak, że Roger usłyszał te słowa:
— Jutro, wszystko będzie gotowe.
Wówczas głos jakiś odpowiedział kilka słów, które doszły do uszu Rogera tylko jako niezrozumiale brzmienie, i nie mógł nic dosłyszéć. Tylko hrabia odpowiedział:
— A więc! do jutra.
Potem słuchał. Ten sam głos odezwał się w kominie, na co odpowiedział:
— Dobrze, o drugiéj.
I postawił z wielką ostrożnością ławkę na miejscu, powrócił do łóżka, położył się i zdawał się zasypiać.
Roger zaś, wiedząc już czego się miał trzymać, usnął na prawdę.
Dzień następny upłynął tak jak poprzedzający; przez cały czas hrabia najmniejszém poruszeniem niecierpliwości, nie zdradził zamiaru w nocy wykonać się mającego; był to ten sam człowiek milczący, drżący i bojaźliwy, tak, że Roger lubo posiadający, jak widzieliśmy, pewną moc nad sobą, podziwiał ten talent ukrywania tak dobrze swoich myśli.
Wieczorem, obaj więźniowie udali sie na spoczynek. Roger udał tylko, że się rozbiera, lecz położy! się w ubraniu. Zapewnie hrabia tak samo uczynił. Wkrótce obaj zaczęli chrapać tém lepiéj, że żaden z nich nie spał.
Około północy, hrabia podniósł się na łóżku i zaczął piłować ostatnią kratę. Ta robota trwała prawie godzinę. Potem wstał, poszedł do komina, wlazł na ławkę i rzekł:
— Już gotowe.
Głos z komina odpowiedział kilka słów, których Roger nie mógł znowu dosłyszeć, lecz które zdawały się trafić w przekonanie hrabiego, gdyż odrzekł:
— Dobrze! bardzo dobrze!
Potém hrabia zeszedł z ławki i rzucił się na łóżko.
Pół godziny upłynęło.
Wtedy hrabia wstał, poszedł do drzwi i zapewniwszy się, że wszystko spokojne wewnątrz więzienia, pozostał przez chwilę niewzruszony, i jakby namyślając się; potém krokiem wolnym, którego nawet jego towarzysz zaledwie słyszał stąpanie, zbliżył się do łóżka Rogera.
Przez chwilę Roger sądził, że hrabia chciał go zamordować i tym sposobem zapewnić sobie jego milczenie; miał się przeto na ostrożności pewnym będąc, że chociaż bez obrony, łatwo podoła starcowi, który za całą broń mógł mieć tylko nóż lub sztylet; był przeto gotów schwycić go za rękę w chwili gdyby ją podniósł na niego.
Lecz hrabia nie podniósł ręki: wyciągnął ją tylko i dotknął się jego ramienia.
W tym samym momencie Roger zerwał się i stanął przed hrabią, który cofnął się na krok.
— Milczenie! — rzekł hrabia.
— Tém chętniéj, że wiém wszystko, kochany hrabio, — rzekł Roger.
— Jakto?
— Trzy nocy już nie śpię, i nie tracę pana nie powiem z oczu, lecz ze słuchu.
— Skoro tak, domyślasz się pan zapewnie o co idzie.
— Najdoskonalej i jestem gotów.
— Ubieraj się pan!
— Nie rozbierałem się wcale.
— Wybornie!
— Widzisz pan że ubliżyłeś mi, nie przypuszczając do tajemnicy.
— Jesteś pan tak młody.
— Tak, lecz posiadam odwagę i mocne postanowienie.
— Wiem o tém, i dla tego postanowiłem uprzedzić pana dopiéro w chwili gdy będziesz potrzebował tylko tych dwóch cnót; chwila ta nadeszła, przygotuj się pan.
— Jestem gotów! cóż trzeba czynić?
— Udało mi się jak pan widziałeś zawiązać kommunikacyją z dwoma więźniami mieszkającemi nad nami: jeden z nich jest moim przyjacielem, i mieliśmy uciec razem z Fort-l’Évêque, gdy w skutek twojego przypadku przeniesiono nas do Bastylii; na szczęście podłoga tylko rozdzielała nas i potrafiliśmy się porozumieć, przez otwór zrobiony w kominie. Mieliśmy pilnik; każdy z nas przeto upiłował kraty u okna w swojém więzieniu. Nasi sąsiedzi spuszczą nam tu sznur, który ukręcili z swoich kołder i prześcieradeł; przywiążemy doń nasze kołdry i prześcieradła; później odbiorą napowrót sznur, przywiążą go do nieupiłowanéj kraty, a ponieważ obadwa okna są właśnie jedno nad drugiém, oni zejdą z swojego okna a my z swojego po tym samym sznurze.
— Doskonale.
— A więc, ten plan się panu podoba.
— I bardzo; lecz zdaje mi się, że nasz sznur spuszcza się.
Istotnie w kominie pokazał się koniec prześcieradła. Wówczas obaj więźniowie przywiązali doń swoje kołdry i prześcieradła, i gdy ukończyli robotę, więźniowie z wyższego piętra pociągnęli wszystko do siebie.
Wtedy hrabia poszedł do okna, i przy pomocy Rogera, odjął dwie kraty, które ledwie na kawałeczku żelaza się trzymały; przez otwór tym sposobem zrobiony, człowiek łatwo się mógł przecisnąć.
Ułożono, że hrabia wyjdzie pierwszy, Roger zaś za nim.
Obaj weszli na łóżko, trzymając się na pogotowiu.
Wkrótce usłyszeli szelest spuszczającego się sznura i ujrzeli jakieś ciało; byłto jeden z więźni wyższego piętra. Dostał się szczęśliwie na ziemię i czekał.
Drugi spuścił się za nim również bez przypadku.
Później przyszła kolej na hrabiego, który także szczęśliwie stanął na ziemi.
Nareszcie Roger wyszedł na ostatku, i połączył się z swoimi towarzyszami.
O dwadzieścia kroków ztamtąd przechadzał się wszerz i wzdłuż szyldwach, już to odwracając się tyłem do zbiegów, już téż powracając ku nim. Uciekając trzeba było przejść o dziesięć kroków od niego; następnie należało skoczyć z wału w fossę, przepłynąć ją, wdrapać się na drugą stronę, ztamtąd zsunąć się na którykolwiek z nizkich domów przedmieścia Śgo Antoniego, i uciekać przez dymniki lub rynny. W téj podróży można było sobie kark skręcić dwadzieścia razy.
Pomimo to zgodzono się, że w chwili gdy szyldwach odwróci się, czteréj zbiegowie rzucą się każdy w inną stronę, zdając się na własne szczęście i nie troszcząc się o resztę towarzyszy.
Tak się téż stało: żołnierz przeszedłszy zwykłą swoję metę, odwrócił się.
W téjże saméj chwili, czterej zbiegowie pobiegli prosto do fossy.
Roger usłyszał okrzyk kto idzie, ujrzał długi błysk, po którym nastąpił wystrzał, poczuł spadające ciało jednego z towarzyszy, które go potrąciło, i zarazem pomiarkował po uczuciu podobném do uderzenia biczem, że był zraniony w bok; lecz pomimo to rzucił się w fossę, i zaczął płynąć ku drugiemu brzegowi. Przez ten czas wielki hałas powstał w Bastylii. W oknach zaczynały ukazywać się światła, pochodnie tu i owdzie migały, żołnierze krzyczeli: „Do hroni!”
Roger płynął ciągle, w wodzie nie czuł żadnéj boleści; dostał się przeto do brzegu, myśląc, że go tylko lekko raniono; lecz zaledwie postawił nogę na ziemi, poczuł, że sił mu zabraknie. Wtedy zebrał całą odwagę, i dopomagając sobie rękoma, zaczął gramolić się po zarosłéj trawą pochyłości; lecz zdawało mu się, że niebo nabierało koloru krwi; w uszach zaczęło mu dzwonić. Chciał się odezwać, wołać machinalnie o pomoc, lecz głos nie mógł mu wydobyć się z gardła. Wtedy wstał, i uderzając rękoma w powietrze, czynił ostatnie usiłowania, w których wyczerpała się reszta jego sił, i padł zemdlony.
Dwaj inni towarzysze uciekali każdy w swoję drogę; umówiono się jak wiemy, że każdy o sobie tylko miał pamiętać.




XXIII.
Jak kawaler d’Anguilhem jadąc z Bastylii do Châlonsnad-Saoną, miał bardzo wesołego towarzysza podroży.

Hrabia d’Olibarus został zabity, Roger zaś niebezpiecznie raniony. Piérwszego pochowano pod numerem 158, drugiego przeniesiono do Bastylii.
Lecz Roger był silny jak Herkules; w trzy tygodnie wstał już z łóżka, i chociaż był jeszcze słaby, przynajmniéj nie było już żadnego niebezpieczeństwa. Zresztą te dwa wypadki zniechęciły go bardzo do przedsiębrania ucieczki, i chwilowo przynajmniéj uleczony był z téj manii.
Lecz z czego się nie uleczył i z czego obiecywał sobie nigdy się nie uleczyć, to z nienawiści ku Sylwandirze, któréj podług tego co mu napisał Cretté, winien był najprzód swoje uwięzienie, a następnie dwie rany, które były tego następstwem. Prawda, że Sylwandira pozbywając się Rogera za pomocą Bastylii, co było bardzo w modzie w owéj epoce, nie mogła przewidzieć, że jéj mąż dwa razy będzie probował ucieczki, i że te dwie próby sprowadzą dlań tak złe następstwa; lecz jakkolwiek bądź, zawsze przyczyną tego wszystkiego była Sylwandira.
Przeto kawaler obiecywał sobie, że odzyskawszy wolność pomści się okrutnie. W juki sposób? tego jeszcze nie wiedział; lecz wiedział z pewnością, że kiedyś się pomści.
Jednego wieczoru, gdy przez cały dzień zaprzątnięty był temi słodkiemi myślami, usłyszał kroki w korytarzu do niego wiodącym. Znajdując się od kilku miesięcy w więzieniu, zaczynał już poznawać zwyczaje tych zakładów; widząc tedy, że to była niezwykła godzina, nie wątpił, że miało zajść względem niego cóś nowego. W istocie weszło dwóch żołnierzy, z których każdy stanął z jednéj strony drzwi; za nimi wszedł gubernator, i ukłoniwszy się Rogerowi, kazał mu zabrać swoje rzeczy i udać się za nim. Inwentarz nie był długi, jeden ze stróżów wziął zawiniątko, i Roger wykonał polecenie kommendanta.
Przeszli przez korytarz wychodzący na wewnętrzny dziedziniec, potém przez dziedziniec, następnie pod sklepieniem, a wszędzie przechodzili pomiędzy dwoma rzędami żołnierzy; przed bramą stała kareta.
Roger, który zaczynał wątpić o pamięci Jego Królewskiéj Mości Ludwika XIV, nie łudził się tą rażą żadną nadzieją; zresztą z każdéj strony karety stał muszkieter na koniu, a wewnątrz znajdował się urzędnik policyjny: więzień przeto pożegnał kommendanta dziękując mu za troskliwość z jaką kazał opatrywać jego ranę i siadł obok urzędnika. Natychmiast drzwiczki zamknięto na klucz i powóz potoczył się po bruku.
Przejechali galopem przez część Paryża, lecz Roger nie mógł rozpoznać gdzie go wieziono; noc była taka, jaką zazwyczaj obierano na przewożenie więźni. Tylko wkrótce poczuwszy wolniejsze i czyściejsze powietrze, pomiarkował że wyjechali z stolicy; wychylił się przez drzwiczki i ujrzał drzewa i pola; lecz gdy zanadto zdawał się zaprzątniętym tym widokiem:
— Mój panie, — rzekł doń urzędnik policyjny, — uprzedzam go, że kareta zamkniętą jest na klucz i z obu stron galopuje dwóch muszkieterów, że mam w każdéj kieszeni pistolet i otrzymałem rozkaz strzelać za okazaniem z pańskiéj strony najmniejszéj ochoty do ucieczki. Powiadam to panu dla tego, — mówił daléj, — że jako stary żołnierz nie chciałbym zamordować szlachcica nie powiedziawszy mu dla czego; teraz przeto gdy pana uprzedziłem, to już pańska rzecz.
Roger rzucił się z westchnieniem w głąb powozu. Zaczynał uczuwać wielkie poszanowanie dla materyjalnéj siły, którą dawniéj pojmował dla tego tylko, aby ją zwalczyć i pokonać.
— Lecz przecie, — rzekł Roger, — niech wiém gdzie mnie znowu prowadzicie?
— Zabroniono mi powiadać to panu, — odrzekł urzędnik, — oho! polecono mi pana jako śmiałka, który korzysta z najmniejszéj okoliczności.
Roger wydał głuchy jęk.
— No, no! — rzekł doń urzędnik, — bądź pan rozsądny i nie rozpaczaj dla tego. Prowadziłem kobiéty, które lepszą minę zachowały jak pan.
— A więc do innego więzienia mnie prowadzicie? — zapytał Roger.
— Choćbym panu odpowiedział że nie, nie uwierzyłbyś mi; wolę przeto powiedziéć otwarcie że tak jest.
— Do Pignerol albo na wyspę S-éj Małgorzaty? — rzekł Roger, — Ah! Fouquet! ah! Lauzun!
— Cicho! — rzekł urzędnik, — cicho! nie pogarszaj pan swojéj sprawy wspominając o tych ichmościach, podróżujmy spokojnie, nie wdając się w politykę. Jestem dobry chłopiec, i szczęście dla pana, żeś się nie dostał któremu innemu z moich kolegów, kapryśnemu i niegrzecznemu, który nie wyrzekłby do pana ani słówka przez całą drogę; ja przeciwnie lubię rozmawiać i wolę pobudzać biednych więźni do śmiechu aniżeli do płaczu; zachowaj się pan przeto przyzwoicie, a mogę przyrzec, że droga nie będzie się panu wydawała długą.
— Ah! — rzekł Roger ze drżeniem; — widzę, że udajem się na drugi koniec Francyi. Ah! Matthioli... oh! Żelazna Masko!...
— Znowu, znowu! — rzekł urzędnik. — Dalibóg uczynisz mi pan drogę bardzo nieprzyjemną, gdy przeciwnie chciałem się rozweselić. No, no, patrz pan uprzejmiéj na mnie, a będę z panem rozmawiał chociaż mi to wyraźnie zakazano.
— I o czémże będziem rozmawiali? — zapytał Roger.
— O tém i o owém; o deszczu i pogodzie, o czém bądź zresztą byle się nie nudzić.
— Co do mnie, jedną rzecz tylko wiedzieć pragnę, reszta mię nie obchodzi.
— Cóż takiego? Mów pan.
— Gdzie jedziemy?
— Nie wolno mi tego panu powiadać.
— Ah! widzisz więc.
— Lecz nie zabroniono mi powiedzieć gdzie nie jedziemy.
— O! skoro tak, to odpowiadaj mi pan.
— Przedewszystkiem ułóżmy się. Przyrzecz mi pan, że nie będziesz szukał sposobności do ucieczki i że przestaniesz być smutnym.
— Lecz pan także, — rzekł Roger, — daj mi słowo starego żołnierza, że dopełnisz wiernie posłannictwa jakie na ciebie włożę.
— Ja?
— Tak jest.
— Choćbyś mi pan ofiarował sto tysięcy talarów, nie przyrzekłbym ci nic. Ale zastanówże się kochany panie, że twoje żądanie jest niedorzeczne. Dla czegóż król kazałby pana tak ściśle pilnować, jeżeli nie dla tego, aby ci nie dopuścić zawiązania kommunikacyi. Bądźże pan rozsądniejszym.
Roger zastanowił się, że nie tylko nic mu nie przyjdzie z złego humoru jego towarzysza, ale jeszcze może wiele na tém stracić. Widział, że ucieczka była niepodobną. Zresztą, jak mówiliśmy, był chwilowo uleczony z téj monomanii, przeto po chwili milczenia.
— A więc, mój panie, — rzekł do swojego towarzysza podróży, — daję ci słowo honoru, że nie będę starał się ratować ucieczką, i że będę ile możności wesoły.
— Tak, to co innego, widzę, że będziem mieli prześliczną podróż. No, teraz pytaj mię się pan, a będę odpowiadał.
— Czy jedziemy na wyspy S-éj Małgorzaty?
— Nie.
— Do Pignerol?
— Nie.
— Do wieży Śgo Jana?
— Nie.
— Do Pierre-en-Scise?
— Przybliżasz się pan.
— Do fortecy w Dijon?
— Co raz to bliżéj, coraz to bliżéj.
— A więc jedziemy do Châlons?
Milczenie ze strony urzędnika.
— Jedziemy do Châlons?...
Toż samo milczenie.
— Odpowiédzże pan jeszcze! — zawołał Roger z niecierpliwością.
— Nie takeśmy się umówili, — rzekł urzędnik. — Obiecałem powiedzieć panu gdzie nie jedziemy, lecz nie wolno mi mówić gdzie jedziemy. Przypuśćmy, że przez moję dobroć zostanę skompromitowany, i że każą mi przysięgać czy nie powiedziałem panu, że jedziemy do zamku w Châlons; wtedy podniosę rękę i przysięgnę sumiennie, gdyż panu tego nie powiedziałem.
— A więc do Châlons jedziemy, — rzekł Roger westchnąwszy i rzuciwszy się w zamyśleniu w głąb powozu.
— No, no, — rzekł urzędnik, — otóż znowuśmy smutni; wesołą jak widzę będziem mieli drogę, i to dwa dni! Ale uprzedzam pana, że tego nie ścierpię.
— Jakto, — rzekł Roger, — zmusisz mię pan abym był wesoły?
— Mam pańskie słowo, i spodziewam się że jako człowiek honoru, ulitujesz się pan nad biednym policyjantem i dotrzymasz go; bo trzeba panu wiedzieć, że mojém powołaniem było śpiewać wodewille u Turlupin’a. Ah! ah! a propos wodewillów, dobrze żem sobie przypomniał, to może pana rozerwie. Ale trzeba przyznać, że pańskie śpiewki bardzo mnie zabawiły.
— Co chcesz mówić? — zapytał Roger.
— Dobrze, dobrze; może ich się pan zaprzesz? Znaleziono je u pana, własną pańską ręką napisane.
— Nie wiém co chcesz mówić, mój panie.
— Rozumiem, rozumiem. Nie żądam, abyś się pan zwierząt przedemną; ale masz pan dowcip bardzo satyryczny.
I urzędnik zaczął śpiewać na nutę bardzo znaną w téj epoce, jedną z śpiewek, które tak skompromitowały Rogera, a która była szykaną pani de Maintenon.
— Nie ułożyłem wcale tego paszkwilu, — zawołał Roger, — byłem tylko tak nieszczęśliwy, żem go przepisał.
— Albo ten, — rzekł urzędnik, i zaczął śpiewać na inną nutę drugą śpiewkę w tym samym rodzaju.
— Ale powtarzam jeszcze raz, że nie komponowałem wcale tych wierszy.
— Dobrze, a ten, — i urzędnik zaczął trzecią satyrę.
— Lecz, — zawołał Roger, — jak się to dzieje, że śpiewasz te wiersze nie obawiając się u więzienia?
— Śpiewam je tylko przed panem, to cała rzecz. Nie powtarzałbym ich pewnie w towarzystwie, i nie ważyłbym ich się przepisywać własnoręcznie. Nie dla tego abym ich nie znajdował dowcipnemi, przeciwnie... i najlepszy dowód, że nie zapomniałem z nieb ani słówka, hę?... nieprawdaż?... pan, który jesteś ich autorem, powiedz sam...
— Na honor, — rzekł Roger, — zaręczam...
— Cicho, cicho! Muszę udawać że panu wierzę. Istotnie, to nie pan... ale najlepiéj, nie mówmy już o tém.
— O ja nieszczęśliwy! — zawołał Roger; — jakżem był nierozważny, żem śpiewał podobne rzeczy!
— Przeciwnie, można je śpiewać, nie ma w tém nic złego; lecz tylko w zaufaném towarzystwie, lub sam na sam, jak my teraz jesteśmy... a nadewszystko nie chować u siebie kopij, jeszcze własnoręcznych;... bo w takim razie, gdy żona ma ochotę pozbyć się nas...
— Jakto! — rzekł Roger, — wiész także o mojéj awanturze?
— Jakiéj awanturze?
— A cóżeś mi dopiero mówił?
— Ja! nie wiém o niczém, — rzekł urzędnik; — powiedziałem tak, jakbym mówił o czém inném...
I zaczął nucić jedną ze śpiewek.
Roger ogłuszony szczególném swojém położeniem, obawiając się aby w głowie mu się nie pomięszało pod nawałem najrozmaitszych myśli, zamknął oczy i oparłszy czoło o poduszkę powozu, starał się uporządkować nieco swoje wyobrażenia; urzędnik zaś nie przestawał nucić burzliwych piosnek, w których zdawał się mieć szczególne upodobanie. Ponieważ jednak trzy nocy już Roger nie używał spoczynku, zasnął nareszcie, i nie obudził się aż nazajutrz rano; ujrzał obok siebie urzędnika zawsze rzeźwego i uśmiechającego się, który z największém zajęciem zapytał go się jak noc przepędził. Co do siebie, zaręczył, że ufając słowu swojego więźnia, użył wszystkich rozkoszy snu.
Gdy wysiadali na śniadanie, zapytał Rogera czy ma pieniądze. Roger był bez grosza. Odebrano mu wszystko co posiadał, aż do klejnotów, z obawy aby nie przekupił stróży; więzień wyznał przeto z pokorą swoje ubóstwo.
Wtedy widać było, że w umyśle urzędnika toczyła się walka dobrych chęci ze ziemi; lecz dobre przemogły.
— Wiész pan co, mógłbym schować sobie piętnaście sous na dwóch liwrach, które król przeznacza na żywienie pana; lecz byłeś pan bardzo grzeczny ze mną, dotrzymałeś mi słowa. Zamiast przeto korzystać z pańskiego położenia, jakby uczynił nie jeden z moich kolegów, zaproponuję panu jednę rzecz, to jest abyśmy zjedli razem śniadanie.
— Z największą przyjemnością, — odrzekł Roger, który nie miał nigdy pod tym względem wyobrażeń arystokratycznych zbyt wygórowanych, a przytém nie życzył sobie pogniewać się z swoim towarzyszem.
I obadwaj zasiedli do stołu. Jak obiecał urzędnik, jedzenie było istotnie dobre. Roger jadł jak prawdziwy dwudziestoletni rekonwalescent.
— Co to za piękny wiek pański! — mówił urzędnik spoglądając nań z zazdrością, chociaż sam także dosyć dobrze się sprawiał; — co za śliczny apetyt! A jednak taki sam byłem, gdym miał te lata; tylko że weselszy, śpiewałem bez ustanku, na całe ganiło, od rana do wieczora, jak skowronek, jak słowik; lecz pamiętałem zawsze śpiewać cudze piosnki, nigdy swoich, chyba sam na sam z przyjacielem, jak teraz z panem, bo trzeba panu wiedzieć, żem ja także komponowałem piosnki, które chociaż nie umywały się do pańskich, miały jednak swoję wartość. Ot, ta naprzykład.
I zaczął śpiewać na nutę dzwonów piosnkę, także szykanującą panią de Maintenon, gdy zaś skończył:
— Hę? co pan na to mówisz? — rzekł.
— Mówię, — odpowiedział Roger, — że nierozwagą jest z pańskiéj strony, śpiewać takie rzeczy.
— A to dla czego?
— Gdybym cię oskarżył?
— Ba! czyby kto temu uwierzył? Powiedziałbym, że chcesz się pan pomścić za to, żem się surowo z tobą obchodził, i cały kłopot spadłby na pana.
— W nocy przybyli do Châlons-nad-Saoną, i stanęli przed zamkiem służącym za więzienie.
Natychmiast zaprowadzono Rogera do przeznaczonego dlań pokoju; lecz ponieważ znużony był bardzo podróżą i mocno osłabiony ostatnią raną, z której go jeszcze nie wyleczono, rzucił się na łóżko nie obejrzawszy nawet swojego mieszkania.
Spostrzegł tylko, że u sufitu wisiała zapalona lampa, i ta okoliczność sprawiła mu wiele ukontentowania.




XXIV.
Jak kawaler d’Auguilhem stał się równie ostrożnym, skrytym i obłudnym, jak hrabia d’Olibarus.

Gdy Roger obudził się po raz piérwszy, lampa paliła się jeszcze. Sądząc przeto, że noc jeszcze była, odwrócił się twarzą do ściany i zasnął.
Lecz obudziwszy się drugi raz, zadziwił się, że słońce tak długo nie wschodzi i spojrzał około siebie. Wówczas straszliwa prawda ukazała mu się w całéj nagości: znajdował się w lochu podziemnym nie mającym okna. Ta lampa, któréj światło uważał za dobrodziejstwo, była odtąd jedyném jego słońcem. W kole przeznaczonym do podawania mu jadła, znajdowało się już śniadanie; oczywisty dowód, że był już dzień.
O! wtedy pomimo całéj mocy, jaką miał nad sobą, Roger wpadł w głęboką rozpacz; usiadł na łóżku, ze zwieszonemi rękoma, i zapytał sam siebie w czém zawinił Bogu i ludziom, że piérwszy go opuszcza, a drudzy tak srogo się z nim obchodzą.
W tym stanie przetrwał przez pewien przeciąg czasu, którego długości nie był w stanie określić. Przez ten czas tylko, koło poruszyło się, wykręciło i powróciło z obiadem zastawionym w miejsce śniadania, którego się Roger nie dotknął.
Jednak śród téj głębokiej boleści, która go przygniatała, natura, zawsze wymagająca, dopominała się praw swoich. Roger był głodny, spragniony! Zbliżył się machinalnie do koła, nasycił się i napił, tak samo jak zwierzę zgłodniałe; potem zaczął obchodzić swoje mieszkanie wolnemi i jednostajnemi krokami, tak jak zwierz dziki w klatce.
Godziny upływały, lecz nic nie wskazywało ich biegu. Jedyną rozrywką Rogera był łoskot jaki czyniło koło obracając się z pożywieniem i ruch lampy gdy wciągano ją przez sufit dla dolania oliwy i odnowienia knota.
Lecz ręka poruszająca koło i lampę była niewidzialną. Kilka razy Roger odzywał się do téj nieznajoméj osoby, zapytując jéj który był dzień i godzina, i to nie dla tego, aby się o tém dowiedział, lecz aby przynajmniéj usłyszał głos ludzki; lecz nie otrzymawszy nigdy najmniejszéj odpowiedzi, zaniechał usiłowań, o których bezskuteczności się przekonał.
Najprzód rozpacz go ogarnęła; potém nastąpiło osłabienie; spał niekiedy przez dwadzieścia godzin bez przerwy. Rzucał się na łóżku jak bydlę lub téż pozostawał w nieruchomości jak człowiek znajdujący się w głupowatości.
Przez chwilę miał nadzieję, że oszaleje i na tę myśl wybuchał dzikim śmiechem.
Lecz nie był tak szczęśliwy. Powoli jego umysł, który z razu gniew i rozpacz ogarnęła, uspokoił się, i po upływie miesiąca ktoby spojrzał na niego, wziąłby go za człowieka spokojnego i prawie szczęśliwego. Lecz gorycz, która zrazu zakłóciła jego umysł, osiadała powoli i dokuczała mu w głębi serca.
Wówczas odzyskał pozornie spokojność. Zdawało się, że żył życiem wszystkich ludzi; przy spoczynku ciała, myśl jego nabierała czynności, wyobrażenia jego uorganizowały się.
Wziął tedy pod ścisły rozbiór całe swoje życie, od chwili jak został mężem Sylwandiry, od dnia w którym aresztowano go, gdy przejeżdżał przez Bourg-la-Reine. Zbadał tę chwilową miłość, którą Sylwandira zdawała się dlań uczuwać, a która była tylko uczuciem fizyczném, jakiego każda kobiéta doznaje ku temu, który piérwszy nauczył ją nieznanych roskoszy.
Widział następnie, jak sztuczna miłość znikała powoli zostawiając w swoje miejsce obojętność; jak daléj powstawały piérwsze symptomata nienawiści, jaką czuła późniéj ku niemu Sylwandira; te piérwsze symptomata nastąpiły wkrótce po ukazaniu się w pałacu Anguilhem margrabiego de Royancourt. Ta nienawiść wzmocniła się jeszcze wstrętem jaki Sylwandira czuła ku przyjaciołom męża. Odtąd wszczęła się walka pomiędzy temi dwiema naturami tak różnemi od siebie. Każde z nich miało swoje stronnictwo, którego przywołało na pomoc. Roger wezwał Cretté’go, d’Herbigny’ego, Clos-Renaud’a i cały rój młodzieży z szczerém sercem, którzy doradzali mu najprzód otwartą wojnę, później rozsądny odwrót; Sylwandira przyzwała margrabiego de Royancourt, pana Bouteau zapewnie, i jezuitę Letellier. Ci używali może środków krętych i nieuczciwych, i udało im się. Teraz Roger znajdował się w ich mocy, pod brzemieniem oskarżenia nie mającego żadnego związku z istotną przyczyną jego uwięzienia. To uwięzienie miało trwać tak długo, dopóki trwać będzie miłość czy kaprys pana de Royancourt dla Sylwandiry, dłużéj nawet może; gdyż do obawy oskarżeń oszukanego męża przyłączała się obawa zemsty niesłusznie prześladowanego więźnia; uwięzienie to przeto mogło się przedłużyć nieskończenie, bądź to z powodu, że miłość jaką Sylwandira wzbudziła w margrabim oprze się wpływowi czasu, bądź téż, że obawa jaką Roger wzbudzać może w panu Royancourt, mocniejszą będzie jak wyrzuty sumienia.
Wówczas Roger rozbierał swoje własne postępowanie z taką samą skrupulatnością, z jaką rozbierał postępki innych, i znajdował tysiące sposobów dla uniknienia, w podobném położeniu rzeczy, wszystkich nieszczęść, jakim uległ.
— Tak, — mówił sobie wówczas, — tak, byłem istny głupiec. Powinienem był zrobić tak jak tylu mężów, których znałem i którzy szczęśliwi i uważani cieszą się w téj chwili wolnością. Trzeba mi było zamknąć oczy i wziąć sobie pannę Pussetkę, jak mi radził dowcipnie Cretté.
Istotnie, wszyscy ci ludzie byli rozumni, ja tylko sam byłem głupcem. Zamiast znajdować się w więzieniu, byłbym teraz pułkownikiem jakiego regimentu. Prawda że musiałbym pościć trzy razy w tydzień; lecz w pozostałe cztery dni nagradzałbym to sobie z kochanką i przyjaciółmi, w jakim małym, odosobnionym eleganckim domku na przedmieściu Śgo Antoniego. Król uśmiechałby się do mnie uprzejmie; wolnoby mi było pocałować raz w tydzień suchą. rękę pani de Maintenon; zalecałbym się ojcu Letellier, i zostałbym księciem; parem Francyi może.
Ab! istotnie, byłem wielki głupiec.
Lecz nie! nie! sto razy nie! postąpiłem sobie tak jak powinienem, uczyniłem to, cobym teraz jeszcze uczynił; gdyż jeden tylko jest honor na tym świecie i jeden sposób uważania go. Zresztą, kochałem tę kobiétę, nie sercem, moje serce było zawsze dla biednéj Konstancyi; lecz kochałem ją pychą; kochałem ją, gdyż była piękną, może także dla tego, że zrobiłem wiele dla niéj, że mnie winna była wszystko; lecz jakimkolwiek bądź sposobem zawsze ją kochałem; nie powinienem był, nie mogłem ścierpiéć, aby mi ją wydarto. Dopełniłem przeto obowiązku, i nie ja jestem głupcem, lecz oni są nikczemnicy.
Lecz téż, niech tylko zostanę wolnym, a pomszczę się... Lecz kiedy będę wolnym?...
To było wielkie pytanie.
Jednakże Roger zapytał sam siebie coby wolał, czy wyjść z więzienia w téj chwili i niezemścić się, czy téż wyjść na wolność za dziesięć lat, i powetować wszystkie swoje krzywdy.
I odpowiedział sobie, że wolałby wyjść z więzienia za dziesięć lat i pomścić się, lecz tak jak mszczą się ludzie zręczni.
Przeto po trzech miesiącach téj okropnéj samotności, Roger stał się głębokim myślicielem, wytrawnym politykiem, Machijawelem w najwyższym stopniu.
Nie raz widząc go kto, jak siedział na ławie z założonemi na krzyż nogami, łokciem wspartym na kolanie, brodą na dłoni, z zamyśloném spojrzeniem i uśmiechem na ustach, ten ktoś sądziłby bez wątpienia, że Roger myślał wtedy o ojcu, o matce, o pannie de Beuzerie, o pięknych dniach swojéj młodości...
Bynajmniéj, Roger przemyślał o zemście.
Jedenaście miesięcy tak upłynęło, a przez ten czas nigdy serce więźnia nie oddało się rozpaczy, odwaga nigdy go nie odstąpiła. Może jego cera, opalona przez słońce, zbladła nieco w ciągu téj długiéj nocy; może jego herkulesowe kształty zeszczuplały w skutek dyjety; lecz ta bladość nadawała mu odznaczający się wyraz na którym mu brakowało; szczupłość dodała mu wdzięku w poruszeniach, którego napróżno dawniéj w nim upatrywałeś. Roger pozostał silnym i pięknym, lecz stał się hipokrytą.
Co wieczór, modlił się głośno za pomyślność króla i pani de Maintenon; gdyż może podpatrywano co robił, może go podsłuchywano: prawda, że jednocześnie w głębi serca, przeklinał ich z całej duszy; lecz o tém Bóg tylko i on sam mógł wiedzieć.
Jednego rana, gdy zajadał w najlepsze kawał chleba, stanowiący jego śniadanie, drzwi więzienia otworzyły się i znajomy głos uderzył jego uszy. Przyzwyczaiwszy oczy do ciemności, gdyż często przepędzał godziny, dnie całe bez światła, gdy zapomniano zapalić zagasłą lampę, ujrzał pana wykwintnie ubranego, który postąpił dwa lub trzy kroki, wymawiając jego nazwisko.
Byłto pan de Royancourt, który z otwartemi rękoma zbliżał się do Rogera.
Roger pochwycił ławkę i wstał w zamiarze roztrzaskania głowy panu de Royancourt; miał tuż przed sobą swojego wroga. Gdyby spuścił nań tę ciężką broń, zabiłby go na miejscu; lecz rozmyśliwszy się, rzucił ławkę na łóżko i pobiegł do margrabiego de Royancourt z otwartemi rękoma.
Dzięki ciemności jaką byt otoczony, margrabia nie dojrzał groźnego poruszenia, którego w pierwszéj chwili Roger nie był w stanie powściągnąć.
Ci dwaj ludzie nienawidzący się śmiertelnie, padli w swoje objęcia jak najlepsi przyjaciele, jak bracia.
— Jesteś więc tu, kochany d’Anguilhem? — rzekł margrabia wyprowadzając go z lochu, — ach!jak długo szukaliśmy cię, nimeśmy cię znaleźli!
Pomimo całéj przytomności umysłu, Roger oniemiał na tyle zuchwalstwa; lecz pokrył zadziwienie uśmiechem którego się wyuczył, uścisnął rękę, którą mu podał pan de Royancourt, dla wyprowadzenia z więzienia, i udał się za nim do apartamentów kommendanta.
Roger przejrzał się w zwierciadle, i zaledwie poznał sam siebie. Brodę miał długą, włosy rozczochrane, suknie podarte i z samych łachmanów złożone.
Uśmiechnął się do siebie w ten sam sposób jak do pana de Royancourt.
— Jesteś wolny, kochany d’Anguilhem, — rzekł doń margrabia; — lecz jak się to stało mój Boże! że od piętnastu miesięcy nie dałeś o sobie żadnéj wiadomości? Lecz pogadamy o tém później. Weźmy się teraz do tego co najpilniejsze.
— Najpilniejsze teraz, mój drogi wybawco, mój przyjacielu, mój bracie, — rzekł Roger, — byłoby zdaje mi się, poprosić pana gubernatora, jeżeli tylko istotnie jestem wolny, gdyż nie mogę jeszcze temu wierzyć...
— Jesteś wolny, kochany kawalerze, i to dzięki naszym staraniom, — odrzekł margrabia.
— Możesz być pewny, że jestem nieskończenie wdzięczny. Najpilniejsze tedy byłoby, jak mówiłem, poprosić pana gubernatora aby mi pozwolił pokoju, kazał przyrządzić kąpiel i przywołać krawca i fryzjera.
— Bez wątpienia, kochany kawalerze, i będziesz miał to wszystko, z wyjątkiem krawca, który jest niepotrzebny, Przewidziałem stan, w jakim się mogłeś znajdować, i przywiozłem z sobą suknie, które zabrałem z twojego domu: każę ci je przynieść, i zarazem, jeżeli pozwolisz, mój kamerdyner ubierze cię.
— Nie zasłużyłem na to wszystko, kochany margrabio; lecz przyjmuję; tak mi słodko, wszystko ci być dłużnym.
Zaprowadzono Rogera do osobnego pokoju; przyniesiono mu kąpiel, i podczas gdy znajdował się w wannie, służący pana de Royancourt ogolił go i ufryzował.
Wyszedłszy z kąpieli Roger ubrał się.
Wtedy dopiéro sam spostrzegł zmianę jaka w nim zaszła. Jedyną rzeczą jakiéj brakowało Rogerowi, była delikatność, wykwintność kształtów, odróżniająca cecha arystokratycznego pochodzenia; tę wykwintność nadało mu cierpienie, dyjeta, a może i rozmyślanie. Roger w téj chwili był człowiekiem skończonym.
Sam Royancourt zdziwił się ujrzawszy go. W powierzchowności tego człowieka malowała się potęga, której nigdy w nim nie widział, i któréj się przeląkł; silne postanowienie błyszczało w jego spojrzeniu. Po raz piérwszy Royancourt pomyślał, czego powinienby się obawiać człowiek mający Rogera nieprzyjacielem.
Gubernator chciał zatrzymać tych panów na śniadanie; lecz Roger przypomniał mu uśmiechając się, że przysłał mu już jego ranne pożywienie, w chwili właśnie gdy pan Royancourt wszedł do więzienia. Gubernator wybąknął kilka słów, przepraszając go i odwołując się do surowości przepisów, na co Roger odpowiedział z swoim wiecznym uśmiechem, że co do siebie, nie ma się na co uskarżać, i że obchodzono się z nim jak najlepiéj.
Powóz czekał przed bramą, zaprzężony pocztowemi końmi, które gdy tylko pan de Royancourt i Roger wsiedli, popędziły czwałem.
Z niewypowiedzianém zachwyceniem Roger oddychający przez jedenaście miesięcy zaraźliwém powietrzem więzienia, napawał się czystą i wonną atmosferą miesiąca maja. Z nieopisaną roskoszą zamiast szczupłéj przestrzeni zamkniętéj cztérema posępnemi ścianami, obejmował spojrzeniem rozległe równiny, kończące się w oddaleniu niebieskawemi górami; lecz cała ta radość, to zachwycenie odbywało się wewnątrz niego; tak w radości jak w nienawiści nic nie pokazywał po sobie, i z tym samym uśmiechem witał tak upragnioną i ukochaną naturę, co i człowieka, którego tyle nienawidził.
Przy tém, kiedy niekiedy, odpowiedział na jego zapytania serdecznym giestem lub przyjaznym głosem, i powtarzał zapewnienia swojéj wdzięczności i poświęcenia.
Nareszcie rozmowa, wstrzymana dotąd ze strony margrabiego przez pewne zakłopotanie, którego nie był panem, ze strony zaś Rogera przez wzruszenie, którego nie mógł w zupełności powściągnąć, nabrała pewnéj regularności.
Roger przyzwał w pomoc całą odwagę, wzmocnił głos i zapytał o Sylwandirę.
— Niestety! biedna kobieta! — odrzekł Royancourt; — zrządziłeś jéj wiele zmartwienia, które powinieneś wynagrodzić.
— Ah! ah! — rzekł Roger; — istotnie.
— Bez wątpienia, — rzekł pan de Royancourt. — Najprzód gdy zagroziłeś jéj, że ją opuścisz, nie mogła temu uwierzyć i sądziła, że to były żarty; lecz gdy po upływie dnia, dwóch i trzech nawet nie powracałeś, musiała dać się przekonać rzeczywistości. Wtedy o mało od rozumu nie odeszła; cały tydzień przepędziła śród narzekań i płaczu: nareszcie udała się do pana d’Argenson, spodziewając się że od niego, jako od naczelnika policyi dowié się gdzie się znajdujesz. Pan d’Argenson wiedział tylko, że cię nie było już we Francyi.
Jak się domyślasz, na tg wiadomość rozpacz jéj podwoiła się, i dnia jednego dowiedzieliśmy się, że wyjechała z Paryża z postanowieniem wynalezienia cię, gdziekolwiek się znajdujesz. Przez trzy miesiące nie mogliśmy się dowiedzieć co się z nią stało. Biédna kobiéta! król zaś, który wić o wszystkiém, co się dzieje w jego królestwie, dowiedział się o jéj awanturze, powiedział że jesteś nieprzykładnym mężem i zgorszeniem dla innych, i rozkazał cię uwięzić.
— Dobry, wyborny monarcha! — zawołał kawaler najtkliwszym tonem.
— Wtedy dokonano w twoim domu rewizyi, podczas któréj znaleziono owe nieszczęsne śpiewki, przyczynę wszystkiego złego.
— A które wyrzucam sobie, że zatrzymałem; gdyż co się tyczy autorstwa, nie przypuszczasz zapewnie, abym był zdolny do podobnéj niewdzięczności.
— Nigdy nawet nie pomyślałem, i dla tego téż z takiém przekonaniem broniłem twojéj sprawy.
— Mój wybawco! — zawołał d’Anguilhem chwytając obie ręce pana de Royancourt. — Lecz powróćmy do Sylwandiry, proszę cię.
— Otóż więc, mój drogi, Sylwandira przybyła do Londynu, gdy ciebie już tam nie było: dowiedziała się, że powróciłeś do Francyi, udała się przeto za tobą. W Douvres, spóźniła się o jeden dzień, w Calais o dwie godziny.
— Kochana Sylwandira, — wyrzekł kawaler jak mógł najczuléj.
— W Calais dowiedziała się żeś odjechał do Paryża, i nie tracąc chwili, nie odpocząwszy nawet, lubo potrzebowała tego, udała się za tobą, spodziewając się, że cię dogoni na drodze; lecz ta nadzieja ją ominęła. Nie spotkawszy się z tobą, spodziewała się, że cię ujrzy w domu, i dlatego czuwała przez całą noc, nie chcąc się udać na spoczynek, gdyż sądziła, że przy będziesz lada chwila; lecz noc minęła, a ty nie przybywałeś. Sądź o jéj boleści.
— Ah! margrabio! margrabio! zakrwawiasz mi serce, — zawołał Roger, ocierając oczy chustką; — i ja mógłem mieć w podejrzeniu podobną kobiétę! Ah! masz słuszność margrabio; jestem winny! Lecz mów, cóż potém?
— Potém, — rzekł margrabia oszukany tonem prawdy z jaką Roger grał swoję rolę, — potém, cóż mam ci powiedzieć, dni upływały wśród łez i boleści, gdyż nie powracałeś, a nie wiedzieliśmy gdzie się obracasz.
— Nie wiedzieliście że byłem w więzieniu, słowo honoru spodziewałem się tego.
— Istotnie nie wiedzieliśmy. Pan d’Argenson uwiadomił nas o tém, nie ma jak dwa tygodnie; wiedząc że posiadam jakie takie wpływy, chciał widać uniknąć nalegań z naszéj strony. Lecz skoro tylko dowiedzieliśmy się prawdy, Sylwandira, pan Bouteau i ja, zaczęliśmy czynić starania każde z swojéj strony, i tyleśmy naprosili, nabłagali panią de Maintenon, tyle używali środków ujęcia króla, żeśmy wreszcie otrzymali twoje uwolnienie. Ah! wycierpieliśmy wiele, mój drogi d’Anguilhem, — dodał margrabia z serdecznością.
— A ja przez ten czas oskarżałem was o obojętność, o niedbałość. O jakiż niewdzięcznik ze mnie! Ty, margrabio, przebaczyłeś mi już, lecz czy sądzisz, że i ona mi przebaczy?
— Serce kobiéty jest skarbem pobłażania, — odrzekł pan de Royancourt; — miéj przeto nadzieję, kochany kawalerze.
— A teraz, gdyś mię już nieco uspokoił pod tym względem, słówko o moich rodzicach, kochany margrabio. Jak widzisz miłość małżeńska wyrugowała mi z pamięci miłość synowską. Lecz spodziewam się, że baronostwo znajdują się w dobrem zdrowiu?
— Tak, dzięki Bogu, i uprzedzeni są oboje przez twoję żonę, że wrócony będziesz rodzinie.
— Dobra Sylwandira!... A nasze inne znajomości? D’Herbigny, Cios-Renaud, Cretté..
Roger z niechcenia niby wymówił to ostatnie nazwisko, czém dał się uwieść margrabia.
— Jak wiész, — odrzekł, — bardzo rzadko widuję się z twoimi przyjaciółmi, którzy uchodzą na dworze za rozpustników, uczęszczających do Palais-Royal. Lecz o ile wiém są zdrowi, szczególniej pan de Cretté, z którym miałem małe zajście; lecz dzięki niebu wszystko załatwiło się w dobry sposób pomiędzy nami.
— Istotnie? mieliście spór o panią de Maintenon? Zapewnie Cretté jest tak nierozsądny, że nie kocha téj zacnéj i świątobliwéj pani; lecz, jak dobrze powiedziałeś, jestto rozpustnik, godzien należeć do towarzystwa Brogie’ów, Lafare’ów i Canilhac’ów.
— Nieszczęśliwych, gubiących swoje dusze, — rzekł Royancourt składając ręce z politowaniem.
— Przypuszczając jednak że ją mają, — rzekł Roger.
Pan de Royancourt uczynił znak powątpiewania i rozmowa na tém stanęła.
Roger był zadowolony z siebie: postąpił według prawideł, jakie mu podyktowały piętnaście miesięcy więzienia. Widział, że oszukał Royancourta i był pewny że tak samo oszuka i żonę.
Reszta drogi, z małemi odmianami, skracana była, tego samego rodzaju rozmowami. Podróżni jechali dzień i noc, i zatrzymali się tylko po chwilce dwa razy, w Auxerre i Fontainebleau.
Wjechali nareszcie do Paryża.
Roger ujrzał zdaleka Fort-l’Évêque, i przejechał tuż pod murami Bastylii.
W dziesięć minut potém, stanęli przed bramą pałacu d’Anguilhem.
Roger był widocznie oczekiwany: cały dom był uprzedzony i przygotowany.
Wszedłszy na dziedziniec pałacu, kawaler ujrzał lokai we wszystkich drzwiach, zaś w jedném z okien żonę.
Wyskoczył z karety, i pobiegł prosto do salonu; Sylwandira wyszła na jego spotkanie z panem Bouteau i zeszła się z nim we drzwiach.
W téj chwili, za obłudnie ułożoną twarzą żony, Roger ujrzał portrety swoich rodziców, które uśmiechały się do niego.
Wówczas, jakkolwiek piętnastomiesięczne więzienie wysuszyło jego serce, łzy wytrysły mu z oczu na widok tych jedynych przyjaciół, na których człowiek liczyć może.
Wzruszenie było tak mocne, że Roger zemdlał.
Sylwandira mogła sądzić i sądziła zapewnie, że powodem tego była miłość jego ku niéj i radość z jéj ujrzenia.




XXV.
Jak kawaler d’Anguilhem chcąc się przekonać o ważnéj dla siebie okoliczności, podpalił swój dom.

W trzy dni po scenie jaką opisaliśmy, pałac d’Anguilhem przedstawiał patryjarchalne widowisko, dzięki zachwycającéj serdeczności pana Bouteau, nieustającym pieszczotom Sylwandiry, nadskakującym grzecznościom pana de Royancourt i skrytości Rogera.
Zdawało się, że wszyscy ci ludzie kochają się na sposób ewangeliczny.
Ponieważ zaś na tym świecie wszystko jest powierzchownością, każdy dał się oszukać, nawet ci którzy mieli interes sięgać w najgłębsze tajniki serc innych.
Roger nawet widząc, że w którąkolwiek stronę sięgnął wzrokiem lub wyciągnął rękę, napotykał wszędzie tak czułą przyjaźń, znajdował się niekiedy w powątpiewaniu.
Na nieszczęście Cretté’go nie było jeszcze w Paryżu i dopiero za tydzień miał wrócić: Roger potajemnie poszedł do jego mieszkania i umówił się z Basque’m, że skoro tylko jego pan powróci, zostanie uwiadomiony.
Przez ten czas Sylwandira okazywała największą tkliwość dla męża, wypytywała go jak przepędzał czas w więzieniu i czy myślał niekiedy o niéj.
Roger odpowiadał, że więzienie było miejscem bardzo przyjemném, dozorcy służącemi pełnemi grzeczności, że codziennie jadał u stołu gubernatora, po południu wyjeżdżał z nim powozem, a co wieczór grywał w lombra lub szachy, poczém udawał się na noc do ładnego pokoiku, nie mającego innéj niedogodności, jak drzwi z dworna ryglami i okno z cztérema kratami. Roger obawiał się, aby Sylwandira dowiedziawszy się jak było w istocie, nie pojęła, że człowiek który tyle wycierpiał, potrzebował się koniecznie zemścić.
Na zapytanie zaś czy myślał o niéj, Roger przysięgał czule Sylwandirze, że nie przestawał tego czynić od rana do wieczora, i od wieczora do rana. Co do tego, wiadomo, że Roger mówił szczerą prawdę.
Następnie Sylwandira znowu przysięgała Rogerowi, że wyładniał w jéj oczach i że więzienie bardzo korzystnie go zmieniło.
Jednego rana Basque dał znać Rogerowi, że margrabia de Cretté powrócił przed pół godziną.
Roger wyszedł pieszo, wziął karetę na rogu ulicy i kazał się zawieść do pałacu de Cretté. Margrabia czekał nań; obaj przyjaciele rzucili się w swoje objęcia.
Cretté dowiedział się części tylko wydarzeń jakie przytrafiły się Rogerowi, a mianowicie szczegółów jego dwóch ucieczek i ran jakie były tego następstwem; lecz nie dowiedział się o samotnym lochu bez słońca, w jakim się Roger znajdował, ani o męczarniach jakich doznawał, widząc, że czas ubiegał, a nie mogąc go obliczyć; nie domyślał się także, że jego przyjaciel powziął nieodwołalne postanowienie zemścić się na żonie, jeżeli ta, jak sądził, istotnie przyczyniła się do jego uwięzienia.
Cretté powtórzył mu tylko to, o czém już doniósł w swoim liście, to jest o zniknieniu Sylwandiry, o kłótni swojéj z panem de Royancourt, i przekonaniu moralném, jeżeli nie materyjalném, jakie posiadał, że Sylwandira wydała nieszczęsne piosnki, które posłużyły, jeżeli nie za przyczynę, to przynajmniéj za powód uwięzienia jéj męża.
Co się tyczy uwolnienia Rogera, to zawdzięczać należało, jak się domyślał więzień, niezmordowanym staraniom Cretté’go, d’Herbigny’go a szczególniéj Chastfellux’a, który z matki był w pewnym stopniu powinowatym pana d’Argenson; dotąd zapierał się prawie tego pokrewieństwa, lecz gdy ono mogło stać się użyteczném Rogerowi, sam się przyznał do niego. Dopiero gdy Royancourt ujrzał, że w skutek tych wszystkich zabiegów rzeczy tak daleko zaszły, że niepodobna było trzymać Rogera dłużéj w więzieniu, z prześladowcy został obrońcą, a że rzeczywiście posiadał wpływy, przyśpieszył wypuszczenie więźnia na wolność.
Reszta już wiadoma.
Wszystko co Cretté opowiadał Rogerowi, tak dobrze się zgadzało z tém co ze dwadzieścia razy sam przed sobą powtórzył, że obaj nie wątpili ani na chwilę, iż przyszli do najdokładniejszego ocenienia przyczyn i do największéj prawdy rezultatów.
Dwaj przyjaciele rozłączyli się powtarzając sobie wzajemnie zapewnienia najszczerszéj i dozgonnéj przyjaźni.
Roger, lubo moralnie dostatecznie przekonany, chciał dla zupełnego zaspokojenia sumienia, posiadać z kilka dowodów materyjalnych, któreby nie dopuszczały żadnéj wątpliwości odzywającej się jeszcze niekiedy w jego sercu.
W więzieniu nauczył się rozmyślać i milczyć. Aż dotąd bardzo dokładnie zastosował tę poniewolną praktykę; nikt nie domyślał się, co się działo w głębi jego duszy, zaczął przeto działać.
Najprzód przywołał Breton’a.
Breton był sługą wiernym i na którego mógł liczyć.
Od niego dowiedział się, że w czasie gdy znajdował się w więżeniu margrabia bywał codziennie w jego domu, i że te wizyty ustały dopiero w dniu, gdy pani d’Anguilhem zniknęła.
Jasném przeto było dla Rogera, że gdyby jego ukochana małżonka powzięła chwalebny zamiar szukania go, uwiadomiłaby o nim wszystkich swoich przyjaciół; pan de Royancourt zaś sam wyznał przed Rogerem, że Sylwandira odjeżdżając nic nikomu nie powiedziała.
Pani d’Anguilhem, na miesiąc przed swoją ucieczką, odprawiła pokojówkę, która służyła już u niéj od lat dziesięciu; to wydało się bardzo podejrzaném Rogerowi, gdyż panna Klaryssa była zbyt wierną i zręczną, aby jéj się pozbywać tak bez powodu, i w chwili przedsięwzięcia saméj jednéj podróży pełnéj trudów.
Roger spodziewał się wydobyć cokolwiek światła z saméj Sylwandiry; lecz gdy, używając obłudy nawet w miłości, pragnął także dowiedzieć się od żony, jak pędziła czas w ciągu jego nieobecności, zamiast odpowiedzi otrzymywał tylko pieszczoty i przymilania bez końca. Sylwandira wyznała tylko, że przepędziła dwa miesiące w klasztorze Panien Miłosierdzia, który wprawdzie słynął z surowości reguł, lecz gdzie pan de Royancourt, przyjaciel pani de Maintenon miał wolny wstęp, gdyż siostra jego była tam przełożoną, a jedna z krewnych kassyjerką.
Udać się po objaśnienie do Panien-Miłosierdzia, było to wydać się samemu z swojém niedowierzaniem; przeto Roger przysiągł, że wierzył wszystkiemu co mu mówiono i zapewnił Sylwandirg, że jéj także pobyt w klasztorze dodał wiele powabów. Zresztą jako mąż zachowywał się jak najprzykładniéj, czgściéj niż kiedykolwiek dawał panu Bouteau słodkie nazwisko teścia i obsypywał pana de Royancourt największemi grzecznościami.
Przyjaciele nie wiedzący, jak Cretté, że cała ta uprzejmość pokrywała cóś tajemniczego, straszliwego może, pozwalali sobie drwinek gdy rozmowa toczyła się o tém odnowieniu się miłości pomiędzy dwojgiem młodych małżonków, i, jak łatwo pojąć w pewnych towarzystwach nie zaniedbywano żartować sobie kosztem pani d’Angnilhem, téj cnotliwéj Penelopy, która zamiast czekać na swojego Ulissesa szukała go, niewiadomo gdzie, lecz zapewnie nie tam gdzie się znajdował.
Roger tymczasem dał wolność działania Bretonowi i polecił mu przekupić którego z ludzi pana de Royancourt. Jednego rana, Breton, ubierając pana, oznajmił mu, że stangret margrabiego, którego tenże wczoraj wybił, zgadzał się za sto luidorów wyznać wszystko. Breton radził kawalerowi aby korzystał z téj chwili nieukontentowania.
Kawaler usłuchał rady Bretona: posłał sto luidorów stangretowi, i tegoż samego dnia następujących szczegółów dowiedział się z własnych jego ust:
— Co noc począwszy od dnia, który odpowiadał zniknięciu Sylwandiry, pan de Royancourt udawał się po kolacyi, do małéj wioski Luzarches, niekiedy konno, czasem karetą; przepędzał tam cztery lub pięć godzin; i regularnie co noc, o drugiéj godzinie nadedniem, powracał do Paryża, gdzie stawał o czwartéj. Kładł się wówczas do łóżka, i udawał że wcale nie wychodził. Dla większéj ostrożności, powóz jego wracał o północy do domu, i wszyscy ludzie, z wyjątkiem stangreta, który wiedział że powóz był próżny, i kamerdynera, który oczekiwał na powrót pana de Royancourt aż do czwartéj rano, sądzili, że pan już powrócił.
Roger znalazł już piérwszy ślad. Obiecał sobie, że musi dojść aż do drugiego końca téj nici, której początek trzymał w ręku. Udał się przeto sam do Luzarches.
Tam dowiedział się, że młoda jakaś dama wynajęła jeden z domów, w którym sama mieszkała. Zakonnica usługiwała jéj. Mężczyzna jakiś, którego nie wiadomo nazwiska, lecz który wydawał się znakomitym panem, odwiedzał ją co wieczór. Opisano mu Sylwandirę i pana de Royancourt tak dokładnie, że nie podobna było wątpić.
Kto inny narobiłby hałasu, wyzwałby pana de Royancourt na pojedynek lub kazałby go zamordować najemnym zbójcom; lecz pojedynek pociągał za sobą Fort-l’Évêque, lub Bastyliją; morderstwa zaś karę, która nie przyszła nawet na myśl Rogerowi, to jest bicie kołem.
Wszystko to przeto nie było zemstą, kiedy ta zemsta pociągała za sobą karę: Rogerowi trzeba było zemsty, po wykonaniu któréj pozostałby wolnym, szczęśliwym, a jednak pomszczonym.
Zresztą na Sylwandirę to szczególniéj zwróconą była jego nienawiść; ona to go zdradziła, chociaż ją tak kochał; ją to nienawidził tak okrutnie, że obawiał się, czy jéj jeszcze nie kocha.
Co do niéj, tak była pewną władzy swojéj nad Rogerem, że pędziła dni szczęśliwe i spokojne. Pan de Royancourt bywał ciągle, lecz widocznie stawał się coraz to ozięblejszym.
— Tak być powinno, — mówił do siebie Roger śledząc postępy téj obojętności, tak jak był świadkiem postępów miłości, — posiadanie sprowadza zawsze za sobą oziębłość.
I podwajał nadskakiwali przy Sylwandirze, która znowu czując się występną, odpłacała się mężowi najczulszém obejściem.
Sylwandira była nadzwyczaj ostrożną; jednak dnia jednego, gdy przez cały tydzień nadaremnie oczekiwała przybycia pana de Royancourt, a on nie raczył dać jéj nawet o sobie wiadomości, nie mogąc wytrzymać dłużéj, napisała bilecik pełen wymówek i zadzwoniła na swojego zaufanego służącego, chcąc przez niego posłać to pismo.
Lecz nie było nikogo z służby pani d’Anguilhem, i na odgłos dzwonka wszedł Breton. Ponieważ Sylwandira trzymała już list w ręku, nie śmiała odłożyć na później téj posyłki; przytém Breton oznajmił, że jest zupełnie wolny w téj chwili i ofiarował się pani d’Anguilhem wypełnić jéj polecenie. Odmówić, było to bez wątpienia wzbudzić podejrzenie w tym człowieku. Nadrobiła przeto odwagą, oddała list Bretonowi i rzekła obojętnie:
— Zanieść natychmiast margrabiemu de Royancourt.
Breton szedł zmiénić suknie, gdy spotkał na schodach swojego pana; pokazał mu tedy ów list, zapytując zarazem spojrzeniem, czy miał go zanieść podług adresu.
Roger miał uledz pokusie i wziąć go, gdy usłyszał po za drzwiami szelest jedwabnéj sukni; domyślił się, że Sylwandira szpiegowała go.
— List od pani do pana de Royancourt, — rzekł służący.
— Dobrze; zanieś go natychmiast podług adresu, — odrzekł Roger, — i powiedz odemnie margrabiemu, że niegrzecznie z jego strony, iż nas tak zaniedbuje; że już tydzień jak go nie widziałem, i że pod tym tylko warunkiem przebaczę mu tę obojętność, jeżeli przybędzie do nas dziś na obiad.
— Ależ, panie... — rzekł Breton.
— Dobrze, mój przyjacielu, idź już, idź, — mówił Roger; — nie potrzebuję cię w téj chwili wcale.
— Potem zeszedłszy dziesięć lub dwanaście wschodów i chodząc do Sylwandiry z wielkiém podziwieniem Breton’a:
— Bardzo dobrze uczyniłaś, moja droga, — rzekł wyciągając mankietki i poprawiając żabotu, — żeś posłała po tego kochanego Royancourt’a; życzyłbym sobie aby skosztował z nami téj sarny, którą mój ojciec przysłał nam z Anguilhem.
Sylwandira, która poczerwieniała, zbladła, zżółkła, która, słowem, w jednéj sekundzie przeszła przez wszystkie kolory tęczy, odzyskała przytomność i przywołała uśmiech na usta.
— Jak wybornego mam męża! — pomyślała całując Rogera w oba policzki.
W godzinę obiadową. oznajmiono pana de Royancourt; podwójne zaprosiny jakie otrzymał, wzruszyły go zapewnie, gdyż był nadzwyczaj uprzejmy; co Sylwandira, ta tryumfowała. Roger uważał ich oboje nieznacznie, był dowcipny bez przymusu i uszczypliwości.
Przy deserze, dojrzał wymownych spojrzeń, jakie Sylwandira zamieniła z margrabią.
W chwilę potém gdy wstali od stołu i przechodzili do salonu na kawę, ujrzał, że margrabia prowadząc Sylwandirę, wsunął jéj bilecik do ręki. Sylwandira ukryła go za gorsem.
— Kobieto bezwstydna, bezczelny hultaju, — pomruknął Roger, — jakżebym rad zabić was własną ręką oboje!
Lecz powściągnął się i mankietka tylko ucierpiała, podarł ją w kawałki.
Trzeba było mieć ten bilet: była to rzecz bardzo trudna, lecz nader ważna; Roger myślał przeto nad tém przez cały wieczór, i nareszcie zdawało mu się, że znalazł sposób.
Cała rzecz była wyrachować, w którym czasie mniéj więcéj Sylwandira weźmie się do przeczytania tego biletu.
Najpewniej wieczorem, przy toalecie, odpowiedział sobie.
Przez cały wieczór tedy, nie spuścił Sylwandiry z oczu ani na chwilę i pewny był, że nie miała czasu przeczytać biletu; gdy zaś Royancourt odjechał, ukrył się w salonie przytykającym do gabinetu żony; poczém gdy pomiarkował, że już musiała czytać ów list fatalny, podpalił firanki u jednego z okien; natychmiast płomień wybuchnął aż pod sufit i kilka szyb pękło.
— Ogień! ogień! — zawołał Roger, i wpadł do buduaru.
Sylwandira trzymała jeszcze bilet pana de Royancourt w ręku i uczyniła poruszenie chcąc go ukryć; lecz spostrzegłszy płomień i dym, który już ogarnął salon, cofnęła się, krzyknęła i utraciła przytomność.
Roger otworzył jéj palce, podczas gdy salon gorzał i szybko przeczytał to co następuje:
„Przestańmy mówić o przeszłości, Sylwandiro; nieraz wyrzucałem sobie to, cośmy uczynili: co do twojej propozycyi, abyśmy uciekali razem i porzucili Francyją, to jest szaleństwem i odrzucam ją; zresztą wstydzić się zaczynam, że oszukujemy tak poczciwego człowieka, który okazuje mi tyle przyjaźni. Jeżeli chcesz mi uwierzyć, Sylwandiro, zerwijmy wszelkie, stosunki. Powiadasz mi, że umierasz z miłości ku mnie; żyj dla twojego biednego męża który cię uwielbia, to będzie daleko więcej po chrześcijańsku.”
— A cóż, niedowiarku, szaleńcze, — rzekł Roger sam do siebie, — czy będziesz wątpił jeszcze?
I wsunął napowrót bilet w rękę Sylwandiry, ciągle zimną i sztywną; potém zamykając drzwi buduaru, zadzwonił na Bretona.
Płomień pochłonął wszystkie firanki, uszkodził jedną z konsol, i uczernił część sztukateryi, lecz nie znalazłszy więcéj przedmiotów łatwych do zapalenia się, piął się słabo po szybach okien, i około drewnianych balustrad.
Cała służba w jednéj chwili stanęła w gotowości, i w dziesięć minut nie było już ani ognia, ani dymu.
Sylwandira przyszedłszy do siebie, ujrzała się samą w swoim buduarze i znalazłszy w ręku zgnieciony bilet, sądziła, że Roger nic nie postrzegł; rada przeto, że uniknęła szczęśliwie tego podwójnego niebezpieczeństwa, udała się do salonu, gdzie zajmowano się przywracaniem porządku.
Gdy ją tylko zobaczył, Roger pobiegł naprzeciwko niéj.
— Ah! droga Sylwandiro jakie nieszczęście! Twój apartament zupełnie zniszczony, a był tak świeży, tak gustowny; dla reparacyi przez miesiąc przynajmniéj, nie będziem mogli przyjmować.
— A więc, mój drogi, — rzekła Sylwandira najczulszym głosem, — jedźmy do Champigny.
— Do Champigny? — odrzekł Roger.
— Tak; czy obawiasz się wspomnień, jakie ta wioska przywiedzie ci na pamięć?
Roger otworzył usta chcąc powiedzieć:
— A dla czego nie do Luzarches?
Lecz powściągnął się.
— Nie, bez wątpienia, — rzekł głośno, — i wiész jak drogiemi są dla mego serca wspomnienia, jakie mógłbym znaleść w tym domu, który uczyniłaś mi tak drogim; lecz myślę że lepiéjby było, gdybyśmy, wziąwszy z tysiąc pistoli, udali się sam na sam, jak dwoje czułych kochanków, na zwiedzenie téj pięknéj Prowancyi, któréj śpiewy tak cudnie wykonywasz przy klawikorcie.
— O! mój przyjacielu, — rzekła Sylwandira czyniąc zachwycającą minkę, — czy nie zdaje ci się, że to będzie za daleka podróż?
— No, no, nie mówmy już o tém, moja luba; niech tak się stanie; jak sobie życzysz.
Lecz Sylwandira zbyt szczęśliwą była w téj chwili, że nie odkryto jéj tajemnicy, aby miała trwać w odmowném postanowieniu; zresztą pomyślała, że wyjechać, było to bez wątpienia zranić dumę pana de Royancourt, który zranił ją w jéj miłości, a że pragnęła zemścić się na niewiernym, powróciła do projektu Rogera.
— Nie, nie, mój przyjacielu, — nie pozbawię ani ciebie, ani siebie saméj téj przyjemności; zresztą przyrzekłam sobie, że starać się zawsze będę przypodobać ci się. Rozkazuj przeto, a wypełnię twoję wolę.
Roger powściągnął uczucie radości jakie przepełniało jego pierś, i zaczął czynić przygotowania; lecz chociaż śpieszył się jak mógł, przez ten czas Royancourt i Sylwandira pogodzili się, i dnia jednego margrabia uczynił propozycyją kawalerowi i jego żonie, towarzyszenia im do Prowancyi.
Nie było to wcale na rękę Rogerowi; udał jednak, że z zapałem przyjmuje propozycyją pana de Royancourt; lecz pod pozorem rozmaitych interesów, odwlekał czas odjazdu.
Spodziewał się, że przez ten czas zajdzie nowe poróżnienie między kochankami, i nie omylił się; gdyż wkrótce przejął drugi bilet pana de Royancourt, w którym ten oznajmił Sylwandirze, że zrywa z nią ostatecznie, i aby uczynić niepodobném wszelkie zbliżenie się, wyjeżdża natychmiast do Utrechtu.
Sylwandira napróżno starała się ukryć swój gniew; Roger mógł śledzić jego wszystkie postępy w jéj sercu i na jéj twarzy.
W dniu odjazdu pana de Royancourt do Hollandyi, piérwsza wspomniała o podróży do Prowancyi.
— O! na honor, — rzekł sam do siebie Roger, — odgrywam najśmieszniejszą, najpodlejszą rolę; lecz dzięki Bogu, zbliża się godzina rozwiązania.
Zgodził się przeto skwapliwie na propozycyją żony, a ponieważ wszystkie przygotowania poczynione już były oddawna, nazajutrz, dnia 1 czerwca 1713 roku, małżonkowie wyjechali z Paryża, zakochani w sobie na pozór, jak dwoje gołąbków.




XXVI.
Jak Roger i Sylwandira odbyli prześliczną podrói do Prowancyi, i co z tego wynikło.

Roger tak dobrze odegrał swoję rolę, że gdy odjeżdżał, o niczém nie mówiono, tylko o miłości jego ku żonie. Cały świat w nią uwierzył, nawet d’Herbigny, nawet Clos-Renaud, nawet Chastellux, którzy powtarzali wszędzie, że jeżeli król nie mógł zrobić z Riehelieieu’go dobrego męża, za pomocą Bastylii, zamek w Châlonsnad-Saoną daleko skuteczniej dopomógł spełnieniu woli wielkiego monarchy w osobie kawalera d’Anguilhem.
Cretté nawet dał się oszukać przyjacielowi i uwierzył rozchodzącym się wieściom; wiedział do czego jest zdolną kobiéta piękna i wytrwała, i za każdą razą gdy widział pannę Pussetkę, kazał jéj z Sylwandiry brać przykład kokieteryi.
Podczas gdy w Paryżu wszyscy pozostali w tém mniemaniu, Roger z żoną posuwał się na Południe; we dwa dni po odjeździe, przejeżdżali przez Châlons. Kawaler chciał się przekonać jakie wrażenie sprawi na jego żonie widok więzienia, w którém był trzymany. Zaprowadził ją przeto pod same mury zamku.
— I cóż! — zapytała Sylwandira, spojrzawszy na nie dwa lub trzy razy, — cóż chcesz abym ujrzała w tém okropném miejscu?
— Tu przesiedziałem jedenaście miesięcy, wtenczas gdyś ty mnie szukała, moja droga, — odrzekł Roger.
Sylwandira zrobiła prześliczną minkę, zdającą si ęmówić:
— Do djabła, chociażby gubernator był najprzyjemniejszym człowiekiem, nie musi tu być wesoło.
— Tak, tak, — rzekł Roger odpowiadając na myśl żony, — tu to tyle wycierpiałem, lecz nie tak z powodu mojego uwięzienia, jak dlatego żem był daleko od ciebie.
— A my ani domyślaliśmy się tego! — odrzekła Sylwandira.
To my, zdawało się wyborném Rogerowi.
Nazajutrz Roger i Sylwandira przybyli do Lijonu, gdzie zatrzymali się na dwa lub trzy dni, gdyż Roger jako małżonek pełen troskliwości, obawiał się aby jego żona nie utrudziła się zbytecznie podróżą.
Po upływie tego czasu małżonkowie opuścili drugą stolicę Francyi, i zatrzymali się kolejno w Valence, Orange, i Ayignon.
W tém ostatniém mieście szczególniéj; gdyż któżby przejeżdżając przez Avignon, nie zwiedził źródła Wokluzy? Byłoby to zbrodnią przeciw poezyi.
A wiadomo, że w owéj epoce miłość poetyczna, a zwłaszcza sielankowa była bardzo w modzie: uwielbiano pagórki, doliny i strumyki. Przeczytaj Astreę i Kleopatrę.
Odbyli przeto pielgrzymkę do źródła Wokluzy, i przez całą drogę Roger nie nazywał inaczéj Sylwandiry, jak swoją ukochaną Laurą, a Sylwandira Rogera swoim pięknym Petrarką.
Żebracy, którym udzielali jałmużny po drodze, płakali widząc tak piękną parę.
Ciągnąc daléj swoję podróż, stanęli wkrótce w Arles. W chwili ich przybycia do tego miasta, wszyscy jego mieszkańcy zajęci byli zdarzeniem, jakie przytrafiło się przed dwoma tygodniami.
Jeden z obywateli miasta, pojąwszy w małżeństwo kobiétę, przeciwnego widać zupełnie z nim charakteru i nie mogąc znieść nieprzyjemności, jakie ta różnica temperamentów sprowadzała w jego pożyciu, postanowił sobie zostać wdowcem. Lecz zostać wdowcem było niczém, jeżeliby nie osiągnął tego rezultatu w sposób zasłaniający go od surowości praw.
Otóż tedy jaki środek wynalazł dla dopięcia swojego celu ów szanowny Arlezyjanin:
Posiadał nad brzegami Rodanu wiejski domek, który jego żona bardzo lubiła, i do którego zazwyczaj udawała się co niedziela, na pięknym wielkim mule, gustownie przystrojonym. Cóż uczynił morderca? oto przez trzy dni poprzedzające zwykłą podróż, pozbawił biedne zwierzę wszelkiego napoju, tak, że gdy w niedzielę rano jejmość udała się w drogę w towarzystwie męża, który tą razą chciał z nią odbyć przejażdżkę, muł, na którym siedziała, szukając wszędzie wody, zaledwie zobaczył Rodan, popędził czwałem, tak, że nic nie byłoby w stanie go zatrzymać i rzucił się w rzekę z szybkością jelenia ściganego przez psy. Nieszczęściem lub szczęściem, stosownie do tego, jak czytelnik lub czytelniczka zechce umieścić się z punktu widzenia męża lub żony, Rodan był tak bystry w tém miejscu, że porwał natychmiast muła i jego panią, a że przytém rzeka znowu szczęściem lub nieszczęściem, była równie głęboką jak bystrą, oboje zniknęli wkrótce w jéj nurtach, gdy tymczasem mąż, którego boleść zapewnie przykuwała do brzegu, wołał o pomoc w nadziei, że nikt nie przybędzie na jego wezwanie.
Ta jego nadzieja zjiściła się. Żona utonęła razem z mułem. Mąż żałował bardzo muła, lecz w ważnych okolicznościach trzeba umieć czynić poświęcenia.
Jednakże ta przygoda narobiła tyle hałasu; że sprawiedliwość wmięszała się do tego; przywołano męża przed sądy; lecz zdawał się tak strapionym, tyle łez wylał nad śmiercią swojéj nieboszczki, że, dla braku dowodów, został uniewinniony.
Sylwandira ubolewała bardzo nad losem biédnéj kobiéty, Roger zaś w oburzeniu swojém oświadczył, że gdyby człowiek ten był szlachcicem, zażądałby od niego sprawy z tak niegodnego postępku.
Oboje przeto opuścili czémprędzéj to nieszczęsne miasto, i nazajurz przybyli do Marsylii.
Ponieważ tu był kres ich podróży, małżonkowie umieścili się w hotelu, gdzie mieli jakiś czas przepędzić. W sam dzień przybycia udali się zaraz na przechadzkę na Canńebiére i do alei Meillan, dając sobie nawzajem dowody najczulszej miłości i nie szczędząc jedno drugiemu pieszczot; wszyscy patrząc na nich sądzili, że to są nowo zaślubieni sobie małżonkowie, spędzający miesiąc miodowy, i uwielbiali ich.
W hotelu gdzie mieszkali, w towarzystwach gdzie zostali przyjęci, słowem wszędzie, wychwalano to wzorowe stadło.
— Co za śliczna kobieta, i jak jéj mąż ją kocha! — mówili mężczyźni.
— Co za piękny mężczyzna, i jak jego żona uwielbia go! — mówiły kobiéty.
W całéj Marsylii zajmowano się tylko Rogerem i Sylwandirą.
Dnia jednego, Roger, wyszedłszy rano sam jeden, powrócił wkrótce do domu i oznajmił żonie, że w południe mają odwiedzić oboje pewnego negocyjanta sardyńskiego, u którego bardzo korzystnie umieścił zbywające mu kapitały.
Gdy Sylwandira zapytała go w jakim stroju wypadało jéj sie ukazać, Roger odpowiedział:
— W najpiękniejszym jaki posiadasz, moja droga. Pragnę aby ten cudzoziemiec opowiedział w swoim kraju, że w ciągu swojéj podróży nie widział piękniejszéj nad ciebie kobiéty.
Podobnego rodzaju radę, Sylwandira wykonywała zawsze z punktualnością, przynoszącą zaszczyt jéj małżeńskiemu posłuszeństwu. Zresztą piękność jéj, podwyższona wytwornością koronek i blaskiem brylantów, była istotnie nadziemską, i gdy wsiadła do lektyki, ludzie nawet niosący ją, zostali olśnieni.
Negocyjant sardyński mieszkał przy ulicy Rajskiej. Był to wysoki starzec z brodą siwą i spiczastą, jak ją noszono za czasów kardynała Richelieu: mówił wszystkiemi językami i wyglądał raczej na żyda, greka lub araba niż sardyńczyka.
Zdawał się niecierpliwie oczekiwać swoich gości i wyszedł naprzeciwko nich z rozjaśnioném obliczem. Piękność Sylwandiry zdawała się udzielać blasku wszystkiemu co się do niéj zbliżało.
Nic nie wlewa tak zaufania jak powodzenie; Sylwandira uważała jakie wrażenie sprawiła; zachwycająca była przeto wdziękiem i uprzejmością.
Roger pragnąc ukazać w całém świetle dowcip żony, rozpoczynał rozmowę w materyi już to lekkiéj już téż poważniejszéj.
Sylwandira wyszła zwycięzko z tego niejakiego popisu, i z równém powodzeniem przechodziła z rozmowy poważnéj w żartobliwą i nawzajem.
Roger nie posiadał się z dumy, i kiedy niekiedy dawał negocyjantowi sardyńskiemu znak głową, dający wytłómaczyć się w te słowa:
— Widzisz, że powiedziałem prawdę.
A Sardyńczyk odpowiadał na to znakiem znaczącym widocznie:
— Jest kobieta jakich mało.
Roger prosił Sylwandirę aby mówiła po włosku, i Sylwandira przez pół godziny prowadziła rozmowę w narzeczu toskańskiém, rzymskim akcentem.
Następnie prosił ją aby zagrała cóś na klawikorcie: Sylwandira zagrała wyjątek z opery Orfeusz i śpiewała akompaniując sobie.
— Śpiew ukończył się wśród oklasków, i obaj słuchacze zamienili z sobą nowe znaki i uśmiechy.
Kupiec wyrzekł kilka słów do ucha Rogerowi.
— O! co to, — rzekł kawaler, — to jest niepodobieństwem, i obawiam się, aby pomimo moich próśb pani nie odmówiła.
— Co ten pan mówi, Rogerze? — zapytała Sylwandira.
— Nie, — odrzekł Roger.
— Ale przecie.
— Pragnie niepodobnej rzeczy.
— Jakiéjże to?
— Powiada, że widział taniec hiszpańskich gitan, egipskich almei i bajaderek indyjskich.
— I cóż!...
— I utrzymuje...
— Co?
— Że jest przekonany, iż przewyższasz w wdziękach te damy, i że gdybyś chciała zatańczyć menueta lub gawota...
— Oh! — rzekła Sylwandira.
Powiedziałem ci, mój kochany, — rzekł Roger, — że to jest niepodobieństwem.
— Jednak, mój drogi, — rzekła Sylwandira nie chcąc pozostać na drodze zalotności i podobania się, — gdyby znalazł się kto coby mógł figurować ze mną, zatańczyłabym chętnie menueta.
— Skoro tak, ja jestem gotów, — rzekł stary Sardyńczyk.
— A ja będę wam śpiewał, — rzekł Roger.
I zaczął nucić menueta, Sylwandira zaś w towarzystwie swojego śmiesznego tancerza wykonywała wszystkie jego figury, z zachwycającą dokładnością i wdziękiem.
Powodzenie Sylwandiry było istnym tryumfem.
— A w jakim wieku jest pani? — zapytał kupiec sardyński, tonem prawdziwego uwielbienia.
— Ma dziewiętnaście lat, siedm miesięcy i dni piętnaście, — odrzekł Roger, — jeszcze nie skończyła dwudziestu lat, mój drogi panie.
— Nic nadto mi pan nie powiedziałeś, — rzekł Sardyńczyk; — owszem powinienem przyznać, że pochwały jego daleko niższemi są od rzeczywistości.
— O! panie, — rzekła Sylwandira rzucając spojrzeniem wdzięczności na męża.
— Nie, słowo honoru, — rzekł Sardyńczyk z złośliwym uśmiechem, — jesteś pani najpiękniejszą z kobiét jakie kiedykolwiek widziałem, prawdziwą pięknością wschodu, perłą seraju, istną huryską, kobiétą nieopłaconą.
— Zdaje mi się, że zanadto uprzejmie zalecają mi się w twojéj obecności kochany Rogerze, — odrzekła przymilając się Sylwandira.
— Nie, moja luba, — rzekł Roger, — oceniają cię tylko, jak na to zasługujesz, nic więcéj.
Potém wszystkiém pożegnano się, lecz wyprowadzając ich, Sardyńczyk prosił oboje małżonków aby przybyli doń na śniadanie nazajutrz na pokład tartany, która stała na kotwicy za przystanią. Oprócz śniadania mieli być obecnymi przy połowie ryb, gdyż było właśnie czas przechodu sardeli.
Ta w nowym rodzaju rozrywka podobała się bardzo Sylwandirze, która przyjęła propozycyją z całego serca; lecz widząc że Roger nie odpowiada, zwróciła się z niespokojnością ku niemu.
— I cóż, — rzekła doń, nie odpowiadasz? czybyś odmawiał?
— Nie, moja droga, lecz obawiam się.
— A to czego?
— Czy będziesz mogła znieść morze.
— O! nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
— Życzysz sobie przeto znajdować się przy tym połowie?
— Koniecznie.
— A więc, kochany gospodarzu, — rzekł Roger, — do jutra.
— Do jutra, — rzekła Sylwandira.
— Do jutra, — rzekł Sardyńczyk.
Nazajutrz o oznaczonéj godzinie przybyli do Sardyńczyka. Mała elegancka szalupa czekała na nich w porcie, nieco powyżéj komory. Wszystko troje wsiedli w nią, i popłynęli do tartany, która stała na pełném morzu.
Był to prześliczny, zgrabny statek, który w biegu sunął po powierzchni fal jak ptak morski. Dowodził nim tak zwany w marynarce kupieckiéj patron, mogący mieć od trzydziestu do trzydziestu pięciu lat, i odznaczający się wschodnią fizyjonomiją i zagranicznym kostjumem. Patron ten mówił tylko po włosku, co dało Sylwandirze nową sposobność rozwinięcia swoich wiadomości filologicznych. Miał prześliczne oczy, nos grecki i zęby jak perły.
Zjedzono śniadanie z wielkim apetytem, przypatrzono się wyciąganiu sieci, które zrywały się pod ciężarem ryb i ułożono przy téj sposobności, połów przy świetle, mający się odbyć nazajutrz wieczór, na którym Roger z Sylwandirą mieli się znajdować.
Powróciwszy do domu, Sylwandira nie mogła się dość nachwalić patrona: jak był piękny, jak silny i odważny, z jakim wdziękiem się wyrażał, z jakim przepychem przyjął gości, i jak cała osada statku była mu posłuszną na jeden wyraz, na jedno skinienie.
— Istotnie, — rzekła do Rogera, — ten człowiek jest wyższy nad swój stan.
— Zapewnie, — odrzekł Roger.
Nazajutrz rano, Roger powróciwszy od Sardyńczyka, zastał żonę jak tańczyła i śpiewała sama z sobą.
— Dobrze! — rzekł, — już się zakochała w patronie.
Mieli odpłynąć dopiero o szóstéj po południu: co moment Sylwandira spoglądała na zegar: rada byłaby popchnąć skazówkę. Roger uśmiechał się gorzko i potrząsał głową; lecz Sylwandira nie zajmowała się Rogerem.
W chwili gdy odpływali, otrzymawszy pozwolenie inspektora portu, Roger zapytał negocyjanta sardyńskiego czy czas będzie piękny.
— Prześliczny, — rzekła Sylwandira.
Lecz Sardyńczyk przymrużył oko w szczególny sposób zdający się mówić:
— Bądź pan spokojny, będziem mieli czas jakiego nam trzeba.
Wsiedli w czółno, lecz ponieważ wiatr mieli przeciwko sobie, posuwali się bardzo wolno; tak, że noc już zaszła, a byli dopiero w odległości wyspy Pommégne.
Przez ten czas czarne chmury zebrały się na horyzoncie i zbliżały się coraz bardziéj; wkrótce otoczyły księżyc, który wyglądał wśród ich ciemnych bałwanów jak gorejąca wyspa, lecz po trochu nagromadziły się tak gęsto, że zaczęły przyćmiewać jego światło.
Morze było posępne i rozbijało się z hukiem o nadbrzeżne skały.
Widać było wśród ciemności wielkie pasy fosforycznéj piany przesuwające się nakształt płomienistych szlaków.
— Mój Boże, — rzekła Sylwandira, — zdaje się, że bgędziemy mieli burzę?
— Co mówisz o pogodzie, kochany gospodarzu? — zapytał Roger sardyńskiego kupca.
— Piękny, bardzo piękny czas na połów, — odrzekł tenże z żartobliwém spojrzeniem, którego się przelękła Sylwandira.
— Co ten pan przez to rozumie, mój przyjacielu? — rzekła przysuwając się do Rogera.
Roger zadrżał poczuwszy dotknięcie téj kobiéty, którą tak niegdyś kochał, i którą teraz jeszcze kochał może.
Cofnął się machinalnie.
— Boję się, — rzekła Sylwandira.
Roger nie odpowiedział i wsparł głowę na obu dłoniach.
Wówczas kupiec sardyński zapalił pochodnią, i powstawszy, poruszył nią kilka razy w powietrzu, poczém zgasił ją.
Wiatr wył okropnie, rzekłbyś, że to są ludzkie narzekania.
W téj chwili błyskawica oświeciła niebo i przy świetle téj błyskawicy ujrzano tartanę, płynącą o pięćset kroków najdaléj.
Wkrótce ukazało się cóś w cieniu; była to szalupa, na któréj znajdowało się pięciu ludzi.
Dwóch robiło wiosłami; dwóch znajdowało się na przodzie; piąty siedział w tyle. W tym ostatnim Sylwandira poznała patrona tartany.
Lecz tą razą twarz jego, która wczoraj wydawała jéj się tak piękną, teraz zdawała jéj się nacechowaną złowieszczym wyrazem.
— Przybijaj, — rzekł patron po włosku.
I szalupa zetknęła się z łodzią.
— O mój Boże! — zawołała Sylwandira domyślając się z wyrazu fizyjonomii nowo przybyłych, że nie chodziło tu wcale jak mniemała o zabawkę, — mój Boże! co się tu dzieje?
Zaledwie wymówiła te słowa, dwaj wioślarze i dwóch ludzi siedzących na przodzie szalupy wskoczyło do łodzi, i podczas gdy wioślarze trzymali Rogera lub udawali tylko, że go trzymają, tamci porwali w pół Sylwandirg i unieśli ją.
— Rogerze, — zawołała, — Rogerze, na pomoc! ratuj mnie! Rogerze, ratuj twoję Sylwandirę!
Roger powstał poruszeniem instynktowém i machinalném, lecz dwóch ludzi wstrzymało go; prawda, że gdyby Roger chciał, wziąłby każdego w jednę rękę i wrzucił w morze obudwu.
Lecz sądził zapewnie, że nie była to stosowna chwila użycia swoich sił, gdyż usiadł wydając westchnienie i przesuwając ręką po czole.
Tymczasem przenoszono Sylwandirę bladą z przerażenia z łodzi do szalupy.
— Rogerze, Rogerze, — siliła się jeszcze wołać, — Rogerze, do mnie! Umieram.
I zemdlała.
Musiał Roger przypomnieć sobie zarazem wszystkie cierpienia jakich doświadczył, wszystkie zniewagi jakie znieść musiał, aby powściągnąć się od ratowania Sylwandiry i wydarcia jéj z rąk tych ludzi, gdy usłyszał jéj głos gasnący.
Podniósł głowę, lecz spuścił ją znowu na ręce.
Patron wziął Sylwandirę z rąk ludzi, którzy ją unieśli, wioślarze powrócili na swoje miejsca i szalupa szybko się oddaliła.
— Addio, padrone, — zawołał komendant tartany do sardyńskiego kupca.
— Addio, — odrzekł tenże z właściwym sobie żartobliwym uśmiechem.
Roger zwrócił ostatni raz spojrzenie ku Sylwandirze, i dostrzegł jeszcze śród ciemności jéj białą suknię, a że ludzie i szalupa zniknęła w pomroce, rzekłbyś, że to widziadło jakie sunące się po powierzchni morza.
Lecz po krótkim czasie i to zniknęło.
Natychmiast stary Sardyńczyk pochwycił wiosła i zaczął robić niemi w stronę przeciwną szalupie, to jest ku lądowi, z siłą jaką trudnoby powiedzieć w tak szczupłém i wątłém ciele.
— No, — rzekł do Rogera po kilku chwilach milczenia, zwalniając nieco poruszenia wioseł, — jesteś więc wolny panie kawalerze. Wszak wszystko stało się tak jakeś sobie życzył i jesteś zapewnie z nas zadowolony!
— Tak, — odrzekł Roger ponuro, — tak, jestem wolny, i to dzięki zbrodni.
— Ba! zbrodni, — rzekł starzec, — nie trzeba rzeczy tak uważać. Jest to po prostu żarcik. Pańska żona popłynie prosto do Tunis; patron miał polecenie od jednego indyjskiego pana, aby mu dostarczył żony francuzki; pańska się właśnie panu naprzykrzyła i wszystko załatwiło się jak najlepiéj.
Roger spojrzał po raz ostatni na horyzont i ujrzał istotnie przy chwilowo zabłysłym promieniu księżyca tartanę sunącą wśród białéj mgły w kierunku ku Tunis.
— A teraz, — rzekł starzec, — myślmy o sobie, gdyż zbliżamy się do lądu; porozdzieraj pan żywo suknie, zmaczaj nogi i głowę w morskiej wodzie i rozbijmy ze dwie ławki w czółnie.
Roger, w tém co się jego tyczyło, wykonał milcząc te przepisy, i przy wietrze, który zdawał się coraz groźniejszym, wpłynęli do portu około godziny pierwszéj po północy.
Skoro tylko widać już było wieżę nadbrzeżną. Sardyńczyk zaczął wydawać krzyki, jęki, szlochania, które zbudziły Rogera z straszliwego zadumania, w jakiem się pogrążył.
— O povero! o biédny, nieszczęśliwy mąż! — wołał, — Ohime! ohime!...
Na te krzyki, powtarzane w rozmaitych narzeczach, wszyscy celnicy wyszli z kordegardy, a koło ich ugrupowało się kilku mieszczan, którzy nie spali jeszcze.
— Co się stało? — zawołał dowódzca strażników.
— Co się stało, co się stało, ah! che sciagure, tak śliczna kobieta, o! che peceato.
Podczas gdy starzec wydawał te niezrozumiałe krzyki, barka posuwała się ciągle.
— Ale cóż się przytrafiło? — zawołali obecni.
Wówczas starzec wysiadając na ląd, opowiedział jak w chwili gdy przybijali do tartany, na której Roger, Sylwandira i on, mieli być świadkami połowu, łódź jakaś gnana falami uderzyła o ich czółno, strzaskała jedną z ławek i rudel, i to z taką gwałtownością, że wskutek uderzenia, pani d’Anguilhem wpadła w morze.
— Natychmiast, — mówił dalej starzec, — kawaler rzucił się za żoną, lecz nadaremnie. Morze było burzliwe, niebo czarne. Nieszczęśliwa Sylwandira nie ukazała się więcéj.
I trzeba było widzieć ożywione giesta Sardyńczyka. jego wściekłą pantominę. Trzeba było słyszéć jak przyozdabiał swoje opowiadanie wszystkiemi zwrotami włoskiéj retoryki.
Sześć razy Roger dał nurka. Sardyńczyk chciał go przytrzymać za poły sukni, lecz nadaremnie; nareszcie gdy miał zanurzyć się po raz siódmy, pochwycił go wpół i zatrzymał przemocą, zapewniając go, że druga łódź ocaliła Sylwandirę. Nakoniec Roger zemdlał, i przez ten czas on sam, biedny starzec przyprowadził łódkę do portu. Co do ludzi znajdujących się na szalupie, tych więcéj już nie widziano i nie domyślano się coby to za jedni byli, gdyż gwałtowność fali uniosła ich natychmiast daleko.
Ubolewano bardzo nad Rogerem; kilku obecnych czulszych niż reszta, wylewało łzy. On sam był ponury, milczący i nieruchomy, co wzięto za rozpacz równającą się prawie szaleństwu, i przez co współczucie obecnych powiększyło się jeszcze. Gdyby był biedny, obsypywanoby go jałmużnami, tak jego boleść zdawała się być istotną.
Powróciwszy do hotelu, Roger zamknął się. Sardyńczyk odprowadził go, i opowiedział przed wszystkiemi smutny wypadek w nocy wydarzony. Roger pragnął, aby pozostał sam z swoją boleścią; nikt przeto nie wszedł do jego pokoju oprócz sardyńskiego negocyjanta, który nazajutrz rano, o godzinie dziesiątéj, przybył dowiedzieć się jak biedny małżonek noc przepędził.
Potém obadwaj zamknęli drzwi na klucz i Roger wyliczył Sardyńczykowi pięćset pistolów, w zamian których tenże wręczył mu wywód słowny podpisany przez czterech obywateli kraju, wzmiankujący o przygodzie nocnéj, która spowodowała śmierć pani d’Anguilhem, aż w najdrobniejszych szczegółach.
D’Anguilhem posłał ten wywód słowny panu Bouteau, wraz z listem pełnym żałobnych uwag.
Uwiadomił także o stracie ukochanej małżonki, margrabiego de Cretté, d’Herbigny’ego, Clos-Renaud’a i Chastellux’a.
Następnie wyjechał do Anguilhem, gdzie przybył w dwanaście dni po porwaniu Sylwandiry.
A teraz wyznajmy otwarcie to, co czytelnicy nasi oddawna już zapewnie odgadli.
Kawaler Roger Tankred d’Anguilhem sprzedał po prostu żonę korsarzowi tunetańskiemu, którego kupiec sardyński był korrespondentem we Francyi.
Co, jak na prowincyjonalistę, było dosyć dowcipnie obmyślane.




XXVII.
Jak kawaler d’Anguilhem dowiedział się, że jego ojciec nie oddał pannie de Beuzerie listu, w którym on zwracał jéj słowo, i co z tego wynikło.

Baron d’Anguilhem przywiązany sercem i duszą do zamku swoich ojców, nie zaniedbał przy zmianie jaka zaszła w jego fortunie, pomyśleć o uskutecznieniu niejakich ulepszeń i restauracyj w swojéj posiadłości. Zaraz po ślubie Rogera, gdy tylko powrócił do Anguilhem, wziął się do wielkiego dzieła, które od tak dawna go już zajmowało, a którego przedsięwzięciu brak funduszów tylko dotąd stał na przeszkodzie.
Piérwszą z tych zmian była długa alea jaworów, któremi kazał wysadzić drogę wiodącą do jego mieszkania, a które od półtrzecia roku dosyć się już rozrosły; nadto pomiędzy pniami tych drzew, zasadzono żywy płot z bzu i leszczyny; w końcu téj alei ciągnącéj się blisko ćwierć mili, wznosił się zamek Anguilhem, u którego dodano jedno piętro, i nad tém jeszcze belweder, których moda zaczynała się upowszechniać nawet w okolicach Loches.
Rozprzestrzeniwszy w ten sposób mieszkanie, baron pomyślał o zaokrągleniu swoich ziemskich posiadłości; kupił owe sławne, na dwie mile rozciągające się bagna, które nic nie przynosiły oprócz przepysznego polowania w zimie na kaczki i bekasy, lecz za to nadawały majętności te samę rozległość jaką miała niegdyś baronija; potém ponabywał jedne po drugich wszystkie małe laski, od tak dawna będące przedmiotem jego pożądliwości, tak, że baron mógł teraz mówić moje lasy, moje łąki; któréj to jednak łatwości trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, śmiesznie nie nadużywał.
Służbę zamkową powiększono o dwóch « lokai, zaś ksiądz Dubuquoi niepotrzebny już jako professor, podniesiony został na stopień bibliotekarza, i trawił wyłącznie czas na kompletowaniu u księgarzy w Loches porozrywanych tomów składających powierzony mu księgozbiór.
Dzięki temu stanowi domu, utrzymywanemu zresztą na daleko niższej stopie, aniżeli stan majątkowy pozwalał, baron d’Anguilhem uważany był za najbogatszego właściciela w okolicy. Trzykroć sto tysięcy liwrów przeto, jakie przeznaczył dla siebie z majątku pana de Bouzenois, przynosiły mu z milijon ukłonów na rok, i to ukłonów najposzukiwańszych w całéj prowincyi.
Co do baronowéj, ta pozostała zawsze tém, czém była, to jest najzupełniejszym typem wybornéj żony i matki; przydała tylko do sześciu sukien jakie posiadała, dwie nowe, zrobione w Paryżu; lecz w ważnych okolicznościach, sama trudniła się jak dawniéj, pieczywem ciast, w czém istotnie celowała, i własnoręcznie okurzała piękne japońskie talerze, co niegdyś było obowiązkiem Rogera.
Przenosimy się wraz z Rogerem w to miejsce, ponieważ wśród zmiany majątku, ten dobry ojciec i ta czuła matka, myśleli tylko o synie, któremu to polepszenie bytu winni byli: wieczorem, gdy zasiedli oboje przy kominku, nieochybnie imię kawalera Wymówione przez jedno albo drugie, naprowadziło ich na rozmowę o tym ukochanym synu, a jednak przyznajmy, że były chwile, w których baronostwo oskarżali Rogera o niewdzięczność.
Bo téż trzeba wiedzieć, że ani pan, ani pani d’Anguilhem, nie wiedzieli wcale o uwięzieniu Rogera. Cretté pojmował, że podobna wiadomość byłaby śmiertelnym ciosem dla nich, a że jako zasiedziali na prowincyi i niemający żadnych związków w Paryżu, nie byliby w stanie dopomódz przyjaciołom Rogera w staraniu się o jego wolność, wolał oszczędzić im bezużytecznego zmartwienia. Doniósł im przeto, że kawaler mając sobie poleconą tajną missyją, odjechał do Hollandyi, uprzedzając ich oprócz tego, że ponieważ nikt nie powinien był wiedzieć o miejscu jego przebywania, przez długi czas zapewnie nie odbiorą od niego żadnego listu, gdyż takowy mógłby być przypadkiem przejęty i tajemnica odkrytą. Pomimo tedy, że Roger przez piętnaście miesięcy nie dał o sobie wiadomości, rodzice jego, dzięki listowi Cretté’go byli o niego spokojni.
Wyszedłszy z więzienia, Roger napisał natychmiast do Anguilhem; lecz uprzedzony przez Cretté’go, nie wywiódł rodziców z błędu. List jego, jak łatwo się domyśléć, przyjęty został z nieopisaną radością; lecz po tak długiém rozłączeniu, obecności jego szczególniéj pragniono; pani d’Anguilhem przeto słała list za listem, wzywając go aby przybył przepędzić choć miesiąc jeden w Anguilhem; lecz znajdując się w wiadomych nam okolicznościach, Roger nie miał czasu zadosyć uczynić życzeniu poczciwych swoich rodziców.
Dopiéro wyjeżdżając do Marsylii napisał, że wybiera się w podróż do Prowancyi, i że powracając wstąpi do Anguilhem, gdzie zabawi miesiąc albo dwa.
Natychmiast zaczęto czynić w zamku przygotowania na przyjęcie domyślnego dziedzica. Przysposobiono najpiękniejszy pokój w zamku i sprowadzono z Loches zbytkowniejsze meble, aby gdy przybędzie pani d’Anguilhem, nic jéj nie brakowało.
Przeto gdy powóz pocztowy ukazał się w jaworowéj alei, krzyk: „kawaler! kawaler!” rozległ się po całym zamku i cała służba stanęła pod bronią.
Powóz zbliżył się szybko, gdyż konie biegły czwałem. Przed bramą zatrzymał się. Drzwiczki otworzyły się i Roger padł w objęcia rodziców, wylewających łzy radości; potém z ich objęć rzucił się na szyję swojemu dawnemu professorowi księdzu Dubuquois.
O kilka kroków za nimi stanęli starzy służący, wiedzeni uczuciem przywiązania, i nowi, przybyli przez ciekawość.
Kastor skowyczał w budzie i rzucał się tak gwałtownie, że o mało nie zerwał łańcucha.
Po chwili pierwszego wylania, baronowa przypomniała sobie, że brakowało jéj drugiego dziecka. Spojrzała w powóz, i zobaczywszy, że jest próżny:
— A gdzież jest pani d’Anguilhem? — zawołała.
Żywy rumieniec oblekł czoło Rogera, i łza, która nie była obłudną, potoczyła się z jego oczu.
Spieszmy się dodać, że ta jedna tylko łza pociekła.
— Spotkało mię wielkie nieszczęście, moja matko! — rzekł Roger; — utraciłem panią d’Anguilhem... Lecz wejdźmy do pokoju, a opowiem ci to.
Trudnoby było dać czytelnikowi wyobrażenie wykrzykników żalu i podziwienia, z jakiemi przyjęto w salonie opowiadanie katastrofy wydarzonej w Marsylii.
Baronowa o mało nie zemdlała z żalu, i nie przestawała powtarzać jak Géronte:
— Lecz co ona miała robić na téj galerze!
Jednak Roger wkrótce ją pocieszył, i tego cudu z łatwością dokonał, wziąwszy matkę na stronę i wyrzekłszy te kilka słów:
— Bóg wszystko wiedzący wié, moja matko, że pani d’Anguilhem nie czyniła mię szczęśliwym, a nieszczęściem, świat wié jeszcze, że nie zachowywała zawsze dla naszego imienia szacunku, jaki mu się od niéj należał; jéj nieszczęście przeto uważać należy jako karę.
Roger przymuszony kłamać w wielu punktach, w tym przynajmniéj nie kłamał.
Przeszło już od trzech lat Roger nie widział Anguilhem’u; lecz pomimo tak długiéj nieobecności nic nie zapomniał; wszystkie wspomnienia obecne były w jego sercu, a każde tych wspomnień związane było z miłością jego dla panny de Beuzerie. Z dawniejszych wspomnień żadne nie pozostało; zdawało mu się, że żyć dopiéro zaczął od dnia, w którym ujrzał Konstancyją.
Baronowa, jak mówiliśmy, kazała przygotować najpiękniejszy w zamku apartament; lecz Roger życzył sobie sypiać w swoim dawnym małym pokoiku. Tam to, jak sobie przypominamy, ukazała mu się i rozkazała żyć, młoda dziewczyna, którą miał za umarłą. Poszedł przed obraz wyobrażający Chrystusa, ukląkł tak samo jak w owéj epoce i probował się modlić tak, jak kiedy był dzieckiem; lecz w epoce kiedy się modlił, Roger był młody, czysty, pełen illuzyi i wiary; a nadewszystko nie dokonał czynu, który jakkolwiek bądź, zakrawał mocno na zbrodnię.
Roger położył się w łóżku, lecz długo nie mógł zasnąć. Jednakże po trochu przyszedł sen a ze snem marzenia; zdawało mu się jakoby obraz usuwał się znowu, jak w czasie widziadeł jego młodości; lecz tą razą nie Konstancyja mu się ukazywała, lecz Sylwandira, która zeszedłszy z piedestału, obumarła i zimna jak marmur kładła się obok niego.
Trzy razy Roger budził się i trzy razy gdy znowu zasnął, ten sam sen powtarzał się.
Rano, wstał równo ze dniem, poszedł do stajni, i sam osiodłał Krysztofa, który sprowadzony przez barona z Paryża, odpoczywał wśród wygód po trudach; a że czuł potrzebę odegnania wspomnienia Syiwandiry przez czulszą jaką pamiątkę, udał się drogą aż na miejsce, gdzie owego wieczoru w Wielkanocne święta, znalazł wywrócony w bagno powóz pana de Beuzerie i przyprowadził tryumfalnie Konstancyją na tym samym Krysztofie, który po sześciu latach, niósł go na to samo miejsce.
Roger poznał je łatwo; zdawało mu się że owa przygoda wydarzyła się wczoraj dopiéro i że wszystko co od tego czasu zaszło, było snem tylko.
W godzinę śniadaniową, Roger powrócił do zamku z umysłem nieco spokojniejszym i ulżoném sercem. Wspomnienia ranne zwalczyły nocne marzenia; Konstancyja zwyciężyła Sylwandirę.
Przy śniadaniu. Roger wypytywał się o wszystkie sąsiedztwa; lecz wedle zwyczaju ludzi, którzy myślą wyłącznie o jednej osobie, o téj właśnie osobie nie śmiał wspomnieć. Spodziewał się ciągle, że ojciec lub matka wymówi nazwisko panny de Beuzerie; lecz to nazwisko nie wyszło z ich ust.
Jednak powiedzmy prawdę; że Roger oczekiwał wymówienia tego nazwiska, z niecierpliwością, która nie była wolna od obawy. Co chwila spodziewał się usłyszeć z ust barona, pomiędzy genealogicznemi wyliczeniami prowincyi, te fatalne słowa:
— Ale, ale, panna Konstancyja de Beuzerie poszła za mąż, za pana de Croisey, lub kogo bądź innego.
Lecz z wielkiém podziwieniem Rogera, baronostwo zdawali się dać sobie słowo, i żadne z nich nie wspomniało o Konstancyi.
Przy obiedzie, toż samo milczenie. Roger nie odzywał się i był zamyślony; łamał sobie głowę, w jaki sposób naprowadzić rozmowę na tak ważny dla niego przedmiot. Nareszcie po tysiącznych zwrotach, które do niczego nie doprowadziły, nabrał odwagi.
— A... a nasze dawne nieporozumienia z domem de Beuzerie, — rzekł starając się uśmiechnąć, — nic mi o tém nie mówisz, mój ojcze.
— Ustały już, i srodze zostaliśmy pomszczeni, — odrzekł baron.
— A to jak? — zawołał Roger, truchlejąc na myśl, że Konstancyja może umarła lub źle poszła za mąż.
— Wystaw sobie, — rzekł baron, podczas gdy baronowa spoglądała z niespokojnością na syna, — że Konstancyja nie znalazła męża i dotychczas jest panną.
Konwulsyjne drżenie wstrząsnęło Rogerem. Rumienił się i bladł kolejno. Następnie łzy stanęły mu w oczach, i zwiesił głowę na piersi wydając głębokie westchnienie.
— Tak, — rzekła baronowa, — już blisko rok, jak schroniła się do klasztoru w Lochcs, i kto wié, czy pomimo próśb rodziców nie zostanie zakonnicą.
— Więc nie poszła za mąż! powtarzał Roger, — jest wolna, i zapewnie kocha mnie zawsze.
— Ona, która dawniéj była tak dumną, — rzekł baron, nie wiedząc co się działo w téj chwili w sercu jego syna.
— To jest, — rzekła baronowa, — ona, któréj rodzice posiadali tyle pychy; gdyż co do Konstancyi, Bóg sam wié, że to była dobra i święta dziewczyna, i kochałam ją téż jak córkę.
Roger podziękował matce spojrzeniem.
— A... cóż powiedziała o mojém małżeństwie? — zapytał wahając się.
— O tém, istotnie nie wiemy, — rzekł baron z niejakim kłopotem; — gdyż od twojego wyjazdu nie widzieliśmy się z niemi.
Rozmowa na tém stanęła; tylko Roger stał się bardziéj zamyślony jak zwykle, i wstano od stołu nie wymówiwszy ani słówka więcéj.
Dnia jednego na polowaniu, Roger spotkał wicehrabiego de Beuzerie, w tém samém miejscu parku, gdzie przed trzema prawie laty, tak gwałtownie się obaj przemówili, i gdzie później, odjeżdżając pełen nadziei i illuzyi, Roger pożegnał się z Konstancyją.
Roger ukłonił się starcowi prowadząc zanim oczyma z rozrzewnieniem, gdyż lubo niesprawiedliwie obszedł się z Rogerem, starzec ten zawsze był ojcem Konstancyi.
Pan de Beuzerie, który nawrócił się już, chcąc umknąć spotkania z kawalerem, zmienił postanowienie i poszedł prosto ku niemu:
— Panie d’Anguilhem, — rzekł, — chciéj mi z łaski swojéj sam powiedzieć, dla tego abym to usłyszał z własnych ust twoich, czy jesteś żonaty lub nie.
— Jestem wdowcem, — odrzekł Reger ze drżeniem.
— Skoro tak jest, — rzekł wicehrabia, — chodź pan ze mną, a wybawisz z rozpaczy całą moję rodzinę; córka moja schroniwszy się do klasztoru nie chce wierzyć wcale temu co jéj mówimy; utrzymuje, że ją oszukaliśmy, że pan byłeś zawsze kawalerem, żeś jéj nie powrócił danego słowa, i że tém samém tylko do ciebie lub do Boga może należeć; kto wié nawet czy jéj rozum nie obłąkał się, gdyż od dwóch lat ani ja, ani matka nie możemy pojąć jéj postępowania.
Roger wypuścił z rąk fuzyją i spojrzał na barona jak człowiek, który ma utracić przytomność.
— Niestety! niestety! — rzekł starzec wzruszony aż do łez, — wszystko spadło na nas, panie d’Anguilhem i istotnie jesteśmy bardzo nieszczęśliwi.
Roger uczuł, że kolana uginają się pod nim.
— O! panie wice-hrabio, — zawołał, — przebacz mi, przebacz Konstancyi. Lecz zdaje mi się, że spostrzegam całą prawdę; nim pójdę z panem, pozwól mi powrócić do Anguilhem. Muszę zażądać od ojca wyjaśnienia w jednym punkcie, poczém jestem cały na pańskie usługi. O której godzinie życzysz pan sobie, abym był jutro w Beuzerie?
— To już lepiéj zaczekaj pan na mnie, odrzekł wice-hrabia, — jutro wstąpię sam po ciebie.
— Dobrze, będę czekał.
— Lecz pamiętaj pan, że nie żadne czcze zobowiązanie bierzesz na siebie.
Mogę liczyć na pana, nieprawdaż? — dodał z serdeczném naleganiem, gdyż nie wiedział czy dawna obraza jaką uczynił Rogerowi, nie żyła jeszcze w sercu jego młodego sąsiada.
Roger uczynił mu znak potwierdzający zarazem głową i ręką, i udał się natychmiast drogą do Anguilhem. Za dwie godziny był w domu.
— Mój ojcze, — rzekł do barona, zrywającego właśnie brzoskwinie w ogrodzie; — czy nie oddałeś pannie de Beuzerie listu, zawiadamiającego ją o mojém małżeństwie, a który, prosiłem cię abyś jéj wręczył?
Pan d’Anguilhem, zagadnięty tak niespodzianie, zarumienił się i wahał się przez chwilę.
Ten wstyd ojca, którego tak szanował, był bolesną wymówką dla Rogera Przeto, ująwszy natychmiast obie ręce barona:
— O! uspokój się, mój dobry ojcze, cokolwiek bądź się stało dobrze uczyniłeś.
— A więc, tak, kochany Rogerze, — rzekł baron, — nie oddałem go jéj; nie powiedziałeś mi co było w tym liście, i wyznaję, że obawiałem się, aby w trudnych okolicznościach, w jakich znajdowaliśmy się, ten nieszczęsny list, nie narobił więcéj złego jak dobrego.
— A więc ten list?...
— Mam go dotąd u siebie.
I baron razem z Rogerem, udał się do swojego pokoju, wyjął fatalny list z dębowego kufra, w którym zżółkł, troskliwie zapieczętowany, i oddał go synowi.
— O! teraz pojmuję wszystko, — zawołał Roger, — powiedziałem jéj aby tylko moim słowom lub pismu wierzyła; nie chciała przeto słuchać o niczém; czekała aż sam uwolnię ją od zobowiązania, i czekałaby tak aż do śmierci!... O! luba dziewczyna, jak ona mię kochała!...
Roger wziął list i oddalił się do swojego pokoju, aby mógł swobodnie rozmyślać nad tém wszystkiém.




XXVIII.
Jak kawaler d’Anguilhem i panna Konstancyja de Beuzerie znaleźli się zakochani w sobie więcéj nit kiedykolwiek i o kłopocie w jakim ta miłość postawiła Rogera.

Roger przepędził noc niespokojnie. Ciągle we śnie widział usuwający się obraz, i tą razą Konstancyja mu się ukazywała; lecz w chwili gdy schodziła na ziemię i zbliżała się do jego łóżka, Sylwandira z spojrzeniem pełném groźby stawała pomiędzy nią i Rogerem, tak, że pomimo największych usiłowań nieszczęśliwi kochankowie nie mogli zbliżyć się do siebie.
Lubo Roger bardzo mało pokładał wiary we snach, to jednak marzenie tak było zgodne z położeniem rzeczy i posiadało charakter tak pełen proroctwa, że pozostawiło w jego umyśle wzruszenie, które trwało jeszcze, gdy o godzinie ósméj z rana przybył pan de Beuzerie.
Starzec przyjechał na koniu. Roger kazał natychmiast osiodłać Krysztofa; gdyż wczoraj jeszcze domyślał się, że miał udać się z wice-hrabią do klasztoru w Loches. Jakoż obaj udali się ku temu miastu.
Jadąc, kawaler na wspomnienie, że miał ujrzeć Konstancyją, doznawał niekiedy tak gwałtownych ściśnień serca, że wstrzymywał raptownie konia i bladł tak mocno, że zdawało się iż upadnie. Wtedy pan de Beuzerie także się zatrzymywał spoglądając nań z niespokojnością; lecz natychmiast Roger zbierał wszystkie swoje siły i jechał daléj.
Wkrótce ukazało się ich oczom miasto Laches. Roger nie mógł pojąć, że wśród téj kupy domów, w jednym z nich znajdowała się Konstancyja; nie mógł pojąć, że za pół godziny, za kwadrans, za pięć minut, miał ujrzeć tę, któréj nie widział już prawie trzy lata.
Stanąwszy przed klasztorem, zapukali do bramy. Gdy furtyjanka otworzyła, pan de Beuzerie oświadczył życzenie widzenia się z córką, na co odpowiedziała najspokojniejszym tonem:
— Dobrze, panie wice-hrabio; zechciej wejść do refektarza, natychmiast zostanie uwiadomioną.
Ta odpowiedź była prostą i bardzo naturalną; jednak Roger usłyszawszy ją zadrżał; spodziewał się usłyszeć, że Konstancyi nie ma już w klasztorze, albo téż może jak powiedziano mu w Chinon, że już nie żyje.
Weszli do klasztoru; zakonnica wprowadziwszy wice-hrabiego i Rogera do refektarza, zostawiła ich samych.
Jak jeden tak drugi nie wymówili ani słówka; tylko ojciec zbliżył się do kraty, Roger zaś pozostał zdaleka nieco w cieniu.
Po kilku chwilach drzwi otworzyły się, i Konstancyja ubrana całkiem biało weszła i zbliżyła się do kraty, krokiem wolnym i zdającym się nie czynić żadnego odgłosu.
Była blada i wychudła, lecz piękniejsza i nadobniejsza niż kiedykolwiek; zdawało się, że wszystko co tylko było w niéj ziemskiego, strawiło się ogniem jéj miłości, i że, z kobiéty cierpiącéj na tym świecie, pozostał tylko aniół, gotów unieść się w niebiosa.
Lecz nagle, odwróciwszy się od ojca, spojrzenie Konstancyi spotkało się z oczyma Rogera. Wówczas zachwiała się, i wydała głośny krzyk. Roger sądząc, że upadnie, poskoczył ku niéj i wyciągając obie ręce przez kratę:
— Konstancyjo, Konstancyjo! — rzekł; — jesteś aniołem; lecz pomimo całéj swojéj doskonałości, czy przebaczysz mi kiedykolwiek?
— To on, — rzekła Konstancyja, — to on, rzeczywiście.
I podnosząc oczy i złożone ręce ku niebu:
— O! mój Boże, — rzekła, dziękuję ci. Więc dobrze uczyniłam, żem mu wierzyła, żem miała nadzieję? Powrócił!
— Jednakże to było prawdą, że się ożenił, — rzekł wice-brabia de Beuzerie, pragnąc przekonać córkę, że jéj nie oszukiwał.
— Ożenił się! — rzekła Konstancyja, — czy to prawda Rogerze?
— Niestety! — rzekł Roger, — zmuszony byłem uledz konieczności, i oto jest list, który pisałem do ciebie w téj fatalnéj epoce, a którego mój ojciec, Bóg go natchnął zapewnie, wcale ci nie oddał.
— Skoro tak po cóś tu przybył, Rogerze?
— Oświadczyć ci, że jestem... wolny... i podziękować ci za twoje szlachetne poświęcenie.
— Jesteś wolny, Rogerze; wszak mówisz żeś wolny?
— Tak, — szepnął Roger głosem prawie niezrozumiałym.
— Mój ojcze, — zawołała Konstancyja, — mój ojcze, chcę wyjść ztąd; o! mój Boże, mój Boże, a ja prosiłam cię o śmierć; o! teraz, mój Boże, chcę żyć, Roger jest wolny!...
Każdy czuły wyraz dziewczyny, był sztyletem raniącym serce Rogera.
Roger odwrócił się do pana de Beuzerie, i zażądał chwili rozmowy sam na sam z Konstancyją.
Starzec był tak uradowany, widząc, że jego córka, którą uważał już za straconą, miała mu być powróconą, że pozwolił na wszystko czego żądał Roger i wyszedł sam z refektarza.
Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, Roger pochwycił rękę Konstancyi i pokrył ją pocałunkami.
— O! Konstancyjo, — rzekł do niéj, — widzisz, że byłem znaglony nieprzezwyciężoną koniecznością; powiedz mi, czy to prawda, że mi przebaczasz?
— Przebaczam ci, i kocham cię więcej niż kiedykolwiek, Rogerze. — Potém przerywając sobie nagle: — O! ja nieszczęśliwa, — zawołała ukrywając głowę w dłoniach, — mówię ci o inném szczęściu, a zapominam o cieniu téj biédnéj nieboszczki, którą znieważam i która przeklina mię może.
Roger poczuł dreszcz przebiegający mu po wszystkich żyłach i westchnął.
— Żałujesz jéj, Rogerze, — rzekła Konstancyja, — gdyż zapewnie była piękna, o! piękniejsza odemnie! To tak łatwo! teraz zwłaszcza; ale pewna jestem, że nie kochała cię tak, jak ja cię kocham.
— To prawda, — odrzekł Roger; — pomimo to jednak muszę zastosować się do przyjętych zwyczajów. Jest czas naznaczony na żałobę.
— O! bez wątpienia, mój drogi. Oczekiwanie jest niczém, gdy mamy nadzieję; tylko gdy jesteśmy w rozpaczy, jest ono śmiertelném. Teraz, gdy powróoony mi jesteś po trzech latach rozłączenia, jestem pewną ciebie, Rogerze.
I wyciągnęła doń rękę z tą anielską ufnością, która uczyniła ją prawie bez jéj wiedzy, kobiétą szczytną poświęceniem i rezygnacyją.
W téj chwili wszedł pan de Beuzerie: dwoje młodych spojrzało na siebie z uśmiechem. Wypowiedzieli już wszystko co mieli sobie wzajemnie objawić, chociaż już trzy lata jak się nie widzieli. Lecz tyle jest rzeczy w tych dwóch wyrazach: kocham cię, że wymówiwszy je, nie pozostaje już nic więcej do powiedzenia.
— No, Konstancyjo, czyś gotowa? — rzekł starzec.
Konstancyja spojrzała na Rogera, jakby chcąc go zapytać raz jeszcze, czy istotnie miała wyjść z klasztoru.
— Tak, panie, — rzekł kawaler do wicehrabiego de Beuzerie, — panna Konstancyja zgadza się powrócić nam szczęście, jakiego pozbawiła nas przez swoję nieobecność.
Konstancyja wsparła obie ręce na sercu i odetchnęła. Potém, podniosła swoje piękne oczy błyszczące z wzruszenia, błyskawica radości oblokła szkarłatem jéj lica, i w téj chwili wydała się piękną i promieniejącą jak anioł.
Jednak nie wypadało panu de Beuzerie i jego córce, wyjechać tak natychmiast, okoliczność ta dziwnąby się wydała. Roger znowu nie mógł dłużéj zostać. Ukłonił się przeto panu de Beuzerie i Konstancyi, której przy tém pocałował po raz ostatni rękę; i podczas gdy ojciec z córką żegnali się z przełożoną i przysposabiali do odjazdu, Roger rozdzierany wewnętrznym niepokojem powracał sam do Anguilhem.
Matka ujrzała go wchodzącego z zmienioną twarzą: udała się za nim na palcach, i stanąwszy pod drzwiami jego pokoju, usłyszała, jak wybuchnął płaczem.
Biédna kobiéta powróciła do siebie potrząsając smutnie głową i przewidując jakieś nieszczęście, chociaż nie wiedziała jakie ono być mogło; a że jéj syn płakał, płakała także.
Wkrótce rozeszła się wieść po całéj prowincyi, że wice-hrabia de Beuzerie i kawaler d’Anguilhem odwiedzili razem pannę Konstancyją de Beuzerie, i że skutkiem tych odwiedzin, nowicyjuszka porzuciła zamiar wstąpienia do klasztoru i powróciła do ojca.
Każdy widział w tym niespodziewanym powrocie młodéj dziewczyny do światowych uczuć, prędkie rozwiązanie trudności jakie zachodziły niegdyś pomiędzy dwiema rodzinami, a podwójnych jaszcze z powodu pierwszego małżeństwa Rogera.
Konstancyja sama nie wątpiła o swojém przyszłém szczęściu; wierzyła Rogerowi gdy był nieobecnym, jakżeby teraz mogła wątpić o nim, gdy powracał po trzech latach, tak zakochany jak i dawniej?
I w istocie, wśród wszystkich wspomnień młodości, Roger powrócił do swéj pierwszéj, do swojéj jedynéj miłości. Czuł teraz, gdy odzyskał Konstancyją, że uczucie jakiego doznawał dla Sylwandiry, było miłością zmysłową, oczarowaniem, urokiem piękności, jeżeli można się tak wyrazić: przeto ta miłość, nie oparta na żadném uczuciu wzniosłém, była zawsze namiętnością pełną niespokojności i zazdrości; uczucie jakiego doznawał dla Konstancyi było szczęściem.
Lecz to szczęście zakłócone było srodze, wspomnieniem katastrofy Marsylskiéj. Niekiedy Roger potrafił zapomnieć o téj straszliwéj nocy, i wówczas twarz jego jaśniała nieopisaną radością; uśmiech pełen niewypowiedzianego szczęścia ukazywał się na jego ustach; poczém nagle myśl fatalna przebiegała jego umysł: Roger bladł jak śmierć, włosy jego jeżyły się i zimny pot występował mu na czoło.
Nieszczęśliwy widział tartanę, uciekającą wśród białej mgły horyzontu w kierunku ku Tunis.
Roger jak już powiedzieliśmy, wynurzył przed Konstancyją życzenie noszenia przez rok jeden żałoby, co Konstancyja pochwaliła. Roger nie wspomniał jéj wcale o małżeństwie; lecz Konstancyja pozostawszy mu wierną, pomimo jego przeniewierzenia się, widząc Rogera powracającego do niéj, nie sądziła aby potrzeba było wspominać o związku, który zdawał jéj się oddawna zawartym już przed Bogiem. Przeto téż gdy Roger, w nadziei, że wrzawa stolicy wyruguje z jego umysłu dręczące go troski, wspomniał pod pozorem dopilnowania dawno zaniedbanych interesów, o potrzebie udania się do Paryża, Konstancyja nie uczyniła żadnéj trudności i zapytała go tylko kiedy spodziewał się powrócić.
— Jak będę mógł najprędzéj, — odrzekł Roger.
I ta odpowiedź wystarczyła pełnéj ufności dziewczynie. Roger przeto pożegnawszy się z rodzicami i ks. Dubuquoi, wyjechał do Paryża, dokąd przybył trzeciego dnia po swoim wyjeździe, w nocy.
Straszliwą była dla Rogera chwila, gdy wchodził sam jeden do tego domu, z którego wyszedł z Sylwandirą. Nie śmiał podnieść oczu w obawie czy nie ujrzy świateł w apartamencie żony, i oczekiwał rychło który z służących rzeknie do niego:
— Pani powróciła w czasie nieobecności pana kawalera, i prosi pana do siebie.
Lecz apartament był ciemny i zamknięty, i żaden głos nie wspomniał o Sylwandirze.
Breton rozebrał pana: Roger drżał przed tym dawnym powiernikiem jego zazdrości. Zdawało mu się, że sługa znający jego stosunki z Sylwandirą, spoglądał nań w sposób zdający się mówić:
— Aha! więc skwitowaliśmy się?
Lecz na najstraszliwszą próbę Roger przygotował się, gdy stanął przed panem Bouteau. Spojrzenie teścia było badawcze; lecz Roger zebrał wszystkie siły w tym momencie i wytrzymywał je nie spuściwszy oczu. Pan Bouteau nie kochał córki, której charakter mógł przez lat dziewiętnaście należycie ocenić; lecz jako prawnik miał; zwyczaj wypytywać się, i nie gniewałby się gdy był znalazł choćby w swojej familii, jaki procesik kryminalny. Tylko, że tą razą nie trafiła mu się sposobność do tego; gdyż komuby przyszedł na myśl środek jakiego użył Roger, który zresztą nie dopominał się o żadną sukcessyją.
Przeto pan Bouteau opłakiwał razem z Rogerem stratę, jaką obaj ponieśli; lecz to w sposób tak umiarkowany, że przybywał niekiedy jak dawniéj na obiad do zięcia, z którym zaprzyjaźnił się badziéj niż kiedykolwiek.
Ten stan rzeczy z wielkiém wszystkich zbudowaniem, trwał już od trzech miesięcy, gdy dnia jednego odpowiadając z uniesieniem adwokatowi, który zuchwale się doń odzywał, pan Bouteau, będąc popędliwym, i mając przytém szyję grubą i krótką, padł uderzony apopleksyją i umarł nie odzyskawszy już przytomności.
Na piérwszą wiadomość o tym wypadku, pokojowa, służąca u pana Bouteau już od piętnastu lat, przybiegła do Rogera. Ten udał się natychmiast do mieszkania teścia, lecz, jak powiedzieliśmy, szanowny prezydent nie odzyskał przytomności.
Otworzono testament. Pan Bouteau zostawił trzy kroć sto tysięcy liwrów zięciowi, pićdziesiąt tysięcy liwrów pannie Fauchon, pokojówce i około sto tysięcy liwrów na szpitale i kościoły.
O gotówce nie było żadnej wzmianki, to téż nie znaleziono przy spisie inwentarza ani grosza. Panna Fachon była dobrą gospodynią.
Pan Bouteau został pochowany z wszelkiemi honorami należnemi jego socyjalnemu stanowisku na cmentarzu Pére Lachaise, który zaczynał już naówczas wchodzie w modę.
Sto tysięcy talarów zapisane dlań przez teścia, nabawiły Rogera wielkiego kłopotu; te pieniądze ciążyły mu niepospolicie. Było to dziedzictwo Sylwandiry; lecz gdzie przesłać tę summę? to był sęk. Zresztą, temi pieniędzmi Sylwandira mogłaby się wykupić i powrócić do Francyi; na tę myśl Roger truchlał.
Pomimo to postanowił mieć zawsze tę summe w gotowości, w wekslach na okaziciela.
Przejdźmy od pana Bouteau, z którym chcieliśmy raz skończyć, do margrabiego de Cretté, z którym nie skończyliśmy jeszcze chwała Bogu.
Jeżeli pan Bouteau miał jakiś cień podejrzenia, Cretté posiadał prawie zupełną pewność; lecz chociaż dworak, był zarazem, co rzecz rzadka, bardzo delikatny; zresztą kochał Rogera jak brata. Nie uczynił mu przeto żadnego zapytania o żonę, tylko rzekł doń w ciągu rozmowy i jakby nawiasem:
— Ale, mój drogi, wiész, że miałem dawny rachunek do załatwienia z Royancourtem.
— Prawda, — odrzekł Roger.
— A więc gdy widziałem, że już nie byłby w stanie cię dosięgnąć, pojechałem za nim do Utrechtu, i tam wśród całego dworu nadeptałem mu na nogę w taki sposób, że musiał już nareszcie bić się.
— I...? — zapytał Roger.
— I poczęstowałem go porządném pchnięciem szpady w brzuch.
— Więceś go zabił?
— Nie zupełnie; jest nawet teraz w rękach doskonałego chirurga; lecz ponieważ rana była głęboką, wątpię aby przeżył zimę; nie zmartw się przeto bardzo, gdy się dowiész, że przeniósł się do wieczności.
Jakoż w istocie, niedługo czytano w Gazecie Hollenderskiéj artykuł następujący datowany z Amszterdamu, w marcu 1714 roku.
„Pan margrabia de Royancourt umarł dziś rano, w skutek rany jaką poniósł na polowania. Bawił on od ośmiu miesięcy u nas jako poseł nadzwyczajny króla Francuzkiego.”
— Zdaje się jednak, — pomyślał Roger, — że Bóg wymierza sprawiedliwość i na ziemi, skoro uwalnia mię kolejno od wszystkich moich prześladowców. Przysłowie dobrze mówi: Radź sobie, a niebo ci dopomoże.
Cretté sam przyniósł Rogererowi tę gazetę nekrologiczną.
— Twoje więzienie zapłacone, — rzekł, gdy kawaler czytał wspomniony artykuł.
— Ja uwolniłem cię od jednego, ty zaś wziąłeś na siebie...
Lecz Roger tak zbladł, że Cretté nie dokończył i podając mu rękę:
— Daruj, kawalerze, — rzekł, — nie pragnę badać twoich tajemnic; tylko ci powtarzam, co już wiész, że jeżeli one mogłyby cię kiedy skompromitować, możesz na mnie liczyć zawsze, jak dotąd.
Roger uścisnął rękę margrabiego głośno westchnąwszy, lecz nic nie odpowiedział; co kazało wnosić margrabiemu, że okoliczność była bardzo ważna, i że należało wszystko zostawić czasowi.
Lecz czas upływał nie przynosząc żadnéj zmiany w humorze Rogera, który owszem pogrążał się w coraz większéj melancholii; przeto Cretté porozumiawszy się z przyjaciółmi, dostarczał mu niekiedy, i to niejako pomimo jego woli, niejakich rozrywek; lecz te rozrywki sprowadzały prawie zawsze skutek prawie zupełnie odmienny od tego, jakiego spodziewał się ten najlepszy z przyjaciół.
I tak, dnia jednego gdy odbywali konną przejażdżkę do Saint-Cloud, d’Herbigny, w przekonaniu, że melancholija Rogera pochodziła z żalu po utracie żony, rzekł ujrzawszy jakąś damę przejeżdżającą w karecie:
— Ah! jak téż ta pani podobna jest do biédnéj Sylwandiry!
Lecz gdy się obejrzał chcąc zobaczyć, jaki skutek sprawiły na Rogerze te pocieszające słowa, ujrzał go chwiejącym się na siodle, bladym jak śmierć, z włosami najeżonemi i dzikiem wejrzeniem.
— Co za słabość miał do téj kobiéty! — rzekł do siebie d’Herbigny potrząsając głową. — Już widzę, nie wyleczy się nigdy.
Inną razą gdy Roger, d’Herbigny, Cretté i Chastellux, obiadowali wszyscy czteréj razem, Chastellux zaproponował aby udać się na komedyją francuzką, gdzie bywał często od czasu jak wziął sobie na utrzymanie pannę Pussetkę. Cretté i d’Herbigny zgodzili się w celu rozerwania Rogera, Roger przystał nie wiedząc nawet co mu proponowano.
Grano Fedrę, która zaczynała mieć powodzenie, i Pana de Pourceaugnac, który posiadał naówczas tak jak i dziś jeszcze przywiléj pobudzania do najwyższego stopnia wesołości słuchaczy. Roger zawsze zatopiony w marzeniach, słuchał Fedry, nie rozumiejąc jéj wcale, zaczynał jednak rozweselać się nieco na komedyi, gdy nadeszła scena, w któréj dwóch adwokatów śpiewa nieszczęśliwemu mężowi oskarżonemu, o pojęcie dwóch żon:
„Dwużeństwo pociąga za sobą szubienicę.”
Ta tedy scena, która wzbudza do najwyższego stopnia wesołość publiczności, sprawiła zupełnie przeciwny skutek na Rogerze. Wydał kilka niezrozumiałych krzyków, które jego przyjaciele wzięli za wybuchy śmiechu; potém, wywróciwszy się w tył, padł zemdlony w objęcia Cretté’go.
Odwieziono go bardzo słabym do domu, i przez całą noc miał gorączkę.
Cretté oddalił wszystkich i sam czuwał nad nim.
Nazajutrz, margrabia de Cretté był prawie tak zamyślonym jak i jego przyjaciel, który przyszedł wkrótce do zdrowia, lecz nie pozbył się smutnego humoru, który owszem codziennie stawał się większym.




XXIX.
Jak ambassador perski Mehemet-Riza-Beg przybył do Paryża z hołdem i podarunkami dla Ludwika XIV od swojego władzcy, i jak kawaler d’Anguilhem oddał wizytę téj dostojnéj osobie.

Co czyniło Rogera coraz smutniejszym, to szybkość z jaką czas ubiegał: żądał roku czasu na noszenie żałoby, tymczasem z tego roku dziewięć miesięcy już upłynęło.
Wprawdzie jak widzieliśmy, Roger nie przyrzekł nic Konstancyi, lecz oczywistem było, że Konstancyja nie potrzebowała obietnic z strony Rogera, aby mogła uważać swój związek z nim jako zadecydowany. Gdy Roger przybył prosić ją aby wystąpiła z klasztoru i gdy ona zgodziła się powrócić na świat, to nieinaczéj jak pod tym domyślnym warunkiem, że zostanie żoną Rogera; wszyscy zresztą byli w tém samém przekonaniu: wice-hrabia, wice-hrabina, baron i baronowa, całe sąsiedztwo, wreszcie ci wszyscy, którzy znali dawne stosunki Rogera z Konstancyją.
Potém, powiedzmy to, Roger sam kochał Konstancyją więcej niż kiedykolwiek. Co drugi dzień odbierał list od młodéj dziewczyny, i każdy z tych listów był nową kartą księgi jéj serca, w której Roger czytał obietnice niewypowiedzianych roskoszy. Położenie to było okropne; strach wstrzymywał Rogera; miłość popychała go naprzód. Jego związek z Konstancyją miał dwa oblicza: jedno uśmiechało sie szczęściem, drugie płakało śmiercią.
Dwadzieścia razy Roger był gotów jechać do Anguilhem i wyznać wszystko przed ojcem i Konstancyją; lecz dobry gienijusz wstrzymał go zawsze, jak Minerwa wstrzymywała Achillesa w Homerze.
Nareszcie, naglony przez wszystkich, straciwszy głowę po nowéj sześciomiesięcznéj zwłoce, dał słowo na miesiąc grudzień 1714 roku, potém udał chorego, spodziewając się że umrze, nareszcie ostatecznie przyrzekł zawrzeć związek w miesiącu lutym 1715 roku.
Konstancyja przyjmowała te wszystkie odwłoki z anielską rezygnacyją, nie pytając się nawet o ich przyczynę. Zresztą utraciła matkę w tym przeciągu czasu, i ona także przywdziała żałobę.
Zadecydowano, że ślub odbędzie się w Paryżu. Na tydzień przed dniem przeznaczonym na tę uroczystość, przybyli baronostwo i stanęli w pałacu d’Anguilhem; zaś wice-hrabia de Beuzerie z córką umieścił się w sąsiednim domu, gdzie Roger kazał przygotować dla nich pomieszkanie.
Wszystko zostało zmienione w pałacu d’Anguilhem; meble, obicia, obrazy, wszystko, zwierciadła nawet. Roger uważałby za profanacyją obrócić do użytku Konstancyi jakikolwiek przedmiot, należący niegdyś do Sylwandiry.
Zresztą przyszłe małżeństwo kawalera d’Anguilhem zajmowało bardzo wszystkich. O tém tylko wszędzie mówiono, oraz o przybyciu ambassadora perskiego Meliemet-Riza-Begn, który przywiózł od swojego władzcy podarunki dla Ludwika XIV. Kobiéty dawały wizyty temu ambassadorowi wieczorem, a mężczyźni rano.
Powiedzmy kilka słów o téj osobliwszéj osobie, która mając mieć udział w opowiadanéj przez nas historyi, zasługuje na oddzielną wzmiankę.
Mehemet-Riza-Beg był, jak już powiedzieliśmy, w obecnej chwili osobą, którą wraz z kawalerem d’Anguilhem, najwięcej się zajmowano. Jednak powinniśmy wyznać z skromnością jakiej daliśmy tyle dowodów, w ciągu tego arcy-prawdziwego opowiadania, że kawalerem zajmowano się tylko w pewnych towarzystwach paryskiéj społeczności, gdy tymczasem o Mehemecie-Riza-Begu mówiono w całéj Francyi.
W istocie, od Abdallaha, który w roku 807 przybył w poselstwie od Aarona króla Perskiego, do Karlomana, cesarza Zachodniego, i który przywiódł mu od swojego monarchy żywego słonia, co uważano za wielką osobliwość, następni królowie francuzcy nie otrzymali żadnego poselstwa z kraju Tysiąca i jednej Nocy; gdy ku środkowi roku 1714, wieść się rozeszła, że szach Perski Husseiu, wnuk wielkiego Sefi, a syn sułtana Solimana, dosłyszawszy aż w lspahanie, swojéj stolicy rozlicznych pochwał wielkiego króla Ludwika XIV, postanowił posłać doń ambassadora z darami. Ta wiadomość, jeszcze nie pewna, zdawała się pochlebiać bardzo dumie zdobywcy Flandryi; jakoż wkrótce w istocie dowiedziano się, że Mehemet-Riza-Beg wylądował w Marsylii.
Była to wielka nowina dla Wersalu. Stary król, otoczony nieprawém potomstwem i doznający z tego powodu ciągłych udręczeń, dotknięty ręką Boga w osobach swoich synów i wnuków, stawał się coraz nudniejszym, tak, że pani de Maintenon, chociaż umiejąca sobie we wszystkiém radzić, uskarżała się przed swoimi poufalcami, że wzięła na siebie tak trudny i nieznośny obowiązek, bawić człowieka najtrudniejszego do rozerwania nie tylko z Francyi i Nawary, ale i z całej Europy.
Przeto niektórzy mówili po cichu, że Mehemet-Riza-Beg nie był wcale ambassadorem Husseina, szacha Perskiego, lecz pani de Maintenon, bezimiennéj królowéj Francyi.
Cóżkolwiek bądź, Mehemet-Riza-Beg przyjęty został z największemi honorami. Skoro tylko posłyszano o jego przybyciu do Marsylii, król wysłał na jego spotkanie pana de Saint-Olon, ambassadora swojego przy królu Marokańskim: przez całą drogę oddawano mu honory należne posłom nadzwyczajnym, i Paryż ujrzał go wreszcie w swoich murach dnia 7 lutego; w dniu 19 zaś tego samego miesiąca otrzymał uroczyste posłuchanie u dworu.
Jak tedy powiedzieliśmy ambassador ten, był naówczas pierwszą ciekawością; rozprawiano wszędzie o jego przepychu, dziwactwach i udręczeniu jakie z tego powodu cierpieć musiał baron de Breteuil, który z polecenia królewskiego trudnił się przyjmowaniem tego dyplomaty dwakroć nadzwyczajnego.
Nic przeto dziwnego, że obejrzawszy Wersal i Paryż, pan de Beuzerie i jego córka, zapragnęli zobaczyć ambassadora.
Boger, który Coraz weselszym się stawał, im bliższym był swojego nowego szczęścia, z łatwością zgodził się na sprawienie téj małéj przyjemności swojej narzeczonéj.
Ułożono przeto, że, ponieważ ślub miał się odbyć w południe, a nie ma nic nudniejszego dla nowych małżonków, jak w dzień weselny, w którym przymuszeni są przyjmować powinszowania, krewnych i przyjaciół, ułożono przeto mówię, że po powrocie z kościoła przed obiadem, udadzą się z wizytą do pomienionego ambassadora.
Dzień 26 lutego naznaczony był na ślub Konstancyi z kawalerem. Myśląc ciągle o téj chwili uroczystej dla wszystkich, a tak straszliwéj dla niego, Roger chociaż wprawdzie nie zapomniał w jakiem położenia stawiało go to drugie małżeństwo, mniéj jednak zważał na to.
Słowem był jak ci ludzie, którzy uczyniwszy ofiarę z swojego życia, chociaż wiedzą, że lada chwila to życie może być im odjęte, starają się jednak pozostałe dni do śmierci jak najweseléj przepędzić.
Roger tedy od rana upajał się szczęściem oglądania Konstancyi, i patrząc na nią zapominał o wszystkiém.
Wyszedłszy od Śgo Rocha, gdzie Roger wziął ślub, damy odprowadziły Konstancyją do domu aby ją rozebrać, on zaś i Cretté udali się do pałacu ambassadorów, gdzie mieszkał Mehemet-Riza-Beg. Mężczyźni, jak już mówiliśmy, przyjmowani byli rano, kobiéty zaś po południu.
Margrabia de Cretté znał barona de Breteuil i dostał od niego bilety.
Dzięki przeto tym biletom, wpuszczono obu do Jego Ekscellencyi. Było pełno osób, które przechodziły po cztéry przed ambassadorem siedzącym na macie na środku salonu i kłaniającym się poważnie odwiedzającym go, których anonsowano kolejno.
Gdy przyszła koléj na dwóch przyjaciół, oznajmiono, tak samo jak postępowano z innymi, margrabiego de Cretté i kawalera d’Anguilhem.
W téj chwili Riza-Beg zajęty był paleniem fajki, którą niewolnica klęcząca przed nim zapalała mu właśnie.
Roger zauważał że ta niewolnica, któréj plecy tylko mogli widzieć, miała figurę bardzo zgrabną.
Usłyszawszy nazwiska margrabiego de Cretté i kawalera d’Anguilhem, ambassador uczynił poruszenie, a niewolnica odwróciła się.
Obaj wizytujący, którzy kilka kroków uczynili już w salonie, zatrzymali się nagle i spojrzeli na siebie niewzruszeni i przerażeni, jak gdyby twarz téj niewolnicy posiadała własność głowy Meduzy; następnie po chwili osłupienia wzięli się za ręce i wyszli z salonu z pośpiechem, nie widziawszy nawet ambassadora.
— O! Rogerze, — rzekł margrabia gdy stanęli w przedpokoju, — co za podobieństwo!
— Cretté, — odrzekł d’Anguilhem, to nie jest podobieństwo; Sylwandira to sama i jestem zgubiony.
Wtedy w kilku słowach opowiedział margrabiemu swoję historyją, którą ten zresztą znał już po części, gdy Roger owéj nocy gdy miał gorączkę wygadał się prawie ze wszystkiém.
— W takim razie, — zawołał Cretté, — musisz uciekać, i to natychmiast; zabierz czém prędzej i co tylko posiadasz złota i dyjamentów, i jedź do Flandryi, do Hollandyi lub Anglii; gdzie chcesz wreszcie, lecz odjeżdżaj.
Roger nie ruszał się z miejsca.
— Lecz jakim sposobem przybyła z tym osłem ambassadorem? — rzekł Cretté.
— Kto może zgłębić zamiary Opatrzności? — odrzekł ponuro d’Anguilhem.
— No! no? — zawołał margrabia ciągnąc go za sobą; — daj pokój teologii, nie trać ani sekundy; pośléj po konie pocztowe, siadaj do powozu i jedź.
— Bez Konsfancyi; nigdy! nigdy!
— Ależ, mój kochany, czy wiész na co się wystawiasz?
— Na śmierć, wiém o tém; lecz mniejsza o to, że umrę, bylebym umarł jutro dopiero.
— Pozwól sobie powiedzieć, że to rozumowanie nie ma sensu. Jutro zapewnie mniéj ochoty będziesz miał umrzeć jak dzisiaj. Żyć ci potrzeba, do pioruna! i żyć długo; przeto odjeżdżaj, i to natychmiast: powiedz mi tylko gdzie się udasz, a jutro, dziś wieczór jeszcze, posyłam ci żonę, lub sam ją odwiozę, jeżeli trzeba, na miejsce gdzie się będziesz znajdował, a gdy się już połączycie, zapomniecie o ambassadorze, o Sylwandirze i o całym świecie.
— Nie, Cretté; pozostaw mię przeznaczeniu; widzisz dobrze, że przynoszę nieszczęście!
— Czy istotnie tracisz głowę, kawalerze? tegoby tylko brakowało; chcesz więc służyć za pośmiewisko całéj Francyi? Chcesz... do djabła! przypomniéj sobie szubienicę pana de Pourceaugnac. Aha! dla tego to wtenczas...
— Tak, niestety, mój przyjacielu.
— Biédny chłopiec! lecz powtarzam ci, weź jakie postanowienie, Rogerze, król nie żartuje, gdy idzie o obyczaje. Pamiętaj na Fort-l’Évêque, Bastyliją i Châlons. Piętnaście miesięcy więzienia za to żeś zaniedbał żonę, cóż to będzie, gdy się wykryje żeś ją sprzedał?
Tak rozmawiając, stanęli w pałacu Anguilhem. Konstancyja wyjechała właśnie z baronową i kilkoma przyjaciółkami, oddać z kolei wizytę ambassadorowi.
Cretté korzystając z téj chwili, zaczął znowu naglić Rogera aby powziął postanowienie. Roger miał u siebie blisko za trzydzieści tysięcy franków gotówki i dwa kroć sto tysięcy franków w dyjamentach, było to aż nadto na piérwsze potrzeby. Ucieczka tedy była już prawie zadecydowaną, gdy damy powróciły. Drzwi pałacu ambassadorów, w skutek jednego z licznych kaprysów Riza-Beg’a zostały nagle zamknięte, i przyjmowanie odłożone do godziny piątéj wieczorem.
Widok Konstancyi sprawił swój skutek. Roger nie miał już ani mocy uciekać, ani odwagi wszystko wyznać; tymczasem téż oznajmiono, że obiad na stole. Roger udał się machinalnie za biesiadnikami i siadł do stołu z umysłem tak widocznie zaprzątniętym, że wszyscy to zauważyli.
Lecz w dniu wesela głowa pana młodego może być łupem tylu rozlicznych myśli, że nikt nie był tak mało delikatnym, aby się pytał o ich przedmiot; tylko, kiedy niekiedy Konstancyja spoglądała nań z niespokojnością, a za najmniejszym hałasem, d’Anguilhem i Cretté drżeli i zwracali spojrzenia ku drzwiom.
W ten sposób doczekali się wetów: Roger i Cretté zaczynali się nieco uspokajać. Roger uśmiechał się do żony i wracał jéj życie tym uśmiechem. Cretté opowiadał z tą zachwycającą arystokracyją, jaką nie wiele osób dochowało do dni naszych, niektóre z tych anegdotek, jakich nikt już teraz nie śmié opowiadać, gdy niespodzianie wszedł do salonu bardzo brzydki murzynek i zapytał o pana barona d’Anguilhem.
Pan d’Anguilhem ojciec podniósł się już, gdy Roger pojmując, że o niego tu chodziło, dał znak ojcu aby napowrót usiadł, i blady jak śmierć udał się za murzynkiem.
Zszedł ze schodów, nie mając siły zadać jakiegokolwiek pytania swojemu przewodnikowi. Zresztą gdyby mu pozostała jaka wątpliwość, ta rychło rozproszonąby została. Ujrzał na dziedzińcu karetę, a w niéj siedzącą młodą niewolnicę, której widok sprawił na nim rano tak straszliwy skutek.
Niewolnica dała znak Rogerowi, aby wsiadł do karety i zajął miejsce naprzeciwko niéj.
Roger był posłuszny nie wymówiwszy ani słówka i usiadł na przodzie. Murzynek zamknął drzwiczki i dwoje dawnych małżonków znalazło się sam na sam.
— Przecie téż, — rzekła Sylwandira, — oglądam cię, kochany Rogerze; a nie tak łatwo mi to przyszło!
Roger ukłonił się.
— Nie liczyłeś dziś na mnie, nieprawdaż? — rzekła znowu Sylwandira, pozwalając sobie téj saméj przyjemności. jakiej doznaje kot igrając z myszą, nim ją ma udusić.
— Nie, istotnie, — rzekł Roger.
— Tak, sądziłeś że jestem w Konstantynopolu, w Kairze, lub co najmniej w Tripoli; lecz kochałam cię tak, mój drogi, że nie mogąc znieść twojéj nieobecności, uchwyciłam skwapliwie piérwszą, jaka mi się nadarzyła sposobność powrócenia do Francyi.
— Jesteś zbyt dobrą, — pomruknął Roger.
— Lecz jak nagrodzoną zostałam za tg miłość? Przybywszy, pytam się o ciebie, powiadają mi, że masz pojąć drugą żonę, i że dziś, dziś właśnie żenisz się; a czy wiész, że ja jestem zazdrosną, niewdzięczniku!
Każde z tych słów przejmowało dreszczem biednego Rogera; nareszcie po chwili milczenia, podczas której Sylwandira nie spuściła oczu z niego.
— Lecz wreszcie, co chcesz odemnie? — zapytał Roger.
— Chciałabym wiedzieć za jaką cenę mię sprzedałeś, abym mogła przyłączyć tę summę do małych reklamacyj, jakie mam ci uczynić.
— Dalibóg, — rzekł Roger; — miałem słuszne prawo sprzedać kobietę, która wtrąciła mię do więzienia.
— Powinnam była uczynić gorzéj jeszcze, urwisie jakiś, — odrzekła Sylwandira pieszczotliwym tonem.
— Postarać się o wyrok śmierci, nieprawdaż? Dalibóg, gdybyś tak postąpiła, uczyniłabyś mi wielką przysługę.
— Słuchaj mnie, — rzekła Sylwandira, — zaprzestańmy tych żartów i przystąpmy do interesów.
tylko chcesz, słucham cię.
— Rogerze, — rzekła Sylwandira, — czy wiész, że nie spodziewając się tego, uczyniłeś mię szczęśliwą? Poznałam Mehemeta-Riza-Bega, podobałam mu się i poślubił mię.
— Jakto! — zawołał Roger z promieniem nadziei, i ty także, jesteś zamężna?
— Tak, lecz na sposób mahometański, co tam mogło być bardzo dobrem, lecz tu nic nie znaczy. Z czego wynika, że ja mam istotnie jednego tylko męża, gdy ty, masz dwie żony. A że, jak wiész, mój drogi mężulku, dwużeństwo jest...
— Wiem, wiem, — rzekł Roger.
— Jesteś przeto zupełnie w mojéj mocy, gdyż czekałam, dopóki związek nie zostanie zawarty, pojmujesz mnie? i w każdym razie, chociażbyś nie był łaskaw oddać mi dziś rano wizyty, miałbyś mnie wieczór u siebie.
— Chcesz więc mnie zgubić, — zawołał Roger.
— Jesteś waryjat. Coby mi z tego przyszło? Nie, mój luby Rogerze, chcę najprzód, abyś mi dał sto tysięcy talarów jakie odziedziczyłeś po moim biednym ojcu.
— O! żądanie to, jest aż nadto słuszne, — zawołał Roger, — i cała ta summa jest u mnie w gotowości w wekslach na okaziciela.
I to powiedziawszy Roger uczynił poruszenie chcąc wysiąść z powozu i iść po pugilares, — lecz Sylwandira zatrzymała go.
— Zaczekaj, zaczekaj, rzekła; — to jeszcze nie wszystko, nie wymkniesz mi się tak tanim kosztem.
— Słucham, — rzekł Roger.
— Oddasz mi nadto, sto tysięcy talarów stanowiące mój posag.
— Jakto! twój posag? Wiész dobrze? że tych pieniędzy nigdy nie odebrałem.
— Wiém, że jest o nich wzmianka w moim kontrakcie ślubnym, i że należą się słusznie mojemu drugiemu mężowi, którego postępowanie, sam przyznasz, wiele się różni od twojego, ponieważ on mnie kupił, gdy tymczasem ty mnie sprzedałeś.
— No, niech i tak będzie, — rzekł Roger, — dam ci i te sto tysięcy talarów.
— Oprócz tego... — rzekła Sylwandira.
— Jakto! czy jeszcze co? — zawołał Roger.
— Bez wątpienia, cena za którą mię sprzedałeś. Zdaje mi się, mój luby Rogerze, że byłam jeżeli niepełnoletnią, to przynajmniéj usamowolnioną, i mogłam sama odebrać te pieniądze; nie darmo jestem córką prawnika...
— Co do tego, — rzekł Roger, — mogę ci dać słowo honoru, że nie wziąłem ani grosza... i nawet, dopłaciłem sam pięć set pistolów.
— To mi dopiero grzeczność powiedziałeś, mój panie, — odrzekła z przymileniem Sylwandira; — lecz ponieważ jesteś człowiekiem honoru i dajesz mi słowo, wierzę ci; oddasz mi przeto, jak mówiłam sześć kroć sto tysięcy liwrów.
— Kiedyż chcesz mieć tę summę? — zapytał Roger.
— Miałam jednak ochotę, — mówiła daléj Sylwandira nie odpowiadając na zapytanie, — wejść do salonu, zamiast pozostać na dziedzińcu i kazać się oznajmić niespodzianie, poczciwemu Bretonowi... masz jeszcze Bretona?
Roger uczynił znak potwierdzający.
— I kazać się oznajmić poczciwemu Bretonowi, jako pani d’Anguilhem, — ciekawaby rzecz była, jakąbyś zrobił minę znalazłszy się pomiędzy dwiema żonami, turku jakiś. Ale wolałam inną satysfakcyją. Oddasz mi, jak już powiedziałam, najprzód sześćkroć sto tysięcy liwrów, a potém zobaczymy.
— Gdzież mam ci przysłać tę summę? — zapytał Roger.
— Do ambassady, — odrzekła Sylwandira. — Zapytasz się o niewolnicę faworytę Jego Ekscellencyi Mehemeta-Riza-Bega; zrozumiem co to ma znaczyć i wyjdę sama.
— I kiedyż potrzebujesz tych sześciu kroć sto tysięcy liwrów? — zapytał Roger powtarzając pytanie, które zostało bez odpowiedzi.
— Za dwie godziny.
— Za dwie godziny! — zawołał Roger; — ależ to tak jakbyś żądała abym sobie w łeb wypalił! Jakże chcesz, abym w dwóch godzinach zebrał tyle pieniędzy?
— Masz dyjamenty, sprzedaj je, masz przyjaciół, wezwij pomocy ich worka. Przykro mi, że jestem tak wymagającą, lecz wkrótce wyjeżdżamy, mój Rogerze. Nawet tylko na moje usilne nalegania, Jego Ekscellencyja Mehemet-Riza-Beg został tak długo, dopóki twój ślub nie został zawarty.
— Za dwie godziny! za dwie godziny! — zawołał Roger; — lecz to niepodobna, zaczekaj przynajmniej do jutra rana.
— Nie zaczekam ani minuty.
— Skoro tak, rób sobie co chcesz.
— Bardzo dobrze; wejdę tedy do domu, udam się do naszego pokoju, i będę tam czekała na ciebie. Angola, — mówiła daléj zwracając się do murzynka i zabierając się wysiąść: — otwórz drzwiczki, chcę wyjść.
Murzynek położył rękę na klamce u drzwiczek: Roger zatrzymał Sylwandirę.
— Lecz pamiętaj na następstwa.
— Dla ciebie tylko złe być mogą. Mehemet takie tylko ma prawo nademną, że mnie kupił, a wątpię, aby takie kupno było prawomocne we Francyi. Zresztą, ponieważ sam mię sprzedałeś, niestosownie byłoby z twojéj strony wymawiać mi to, co miało miejsce w czasie, gdy byłam własnością mojego nabywcy.
— Ależ, pani.
— Słuchaj, — rzekła Sylwandira. — Powiedziałam, że daję ci dwie godziny czasu, i powtarzam ci to jeszcze; lecz jeżeli za te dwie godziny, uważaj mnie dobrze...
— Ah! nie tracę ani słówka, — odrzekł Roger z westchnieniem.
— Jeżeli za dwie godziny, sześć kroć sto tysięcy liwrów nie będą się znajdowały w pałacu ambassady...
— To cóż? — zapytał Roger z niespokojnością.
— To, mój drogi Rogerze, — odrzekła Sylwandira, — będziesz miał mnie dziś jeszcze w swoim domu, gdzie każę się zaanonsować jako pani Rogerowa d’Anguilhem.
To powiedziawszy, Sylwandira pożegnała męża zachwycającém poruszeniem głowy, i prześlicznym uśmiechem; następnie, na znak swojéj pani murzynek otworzył drzwiczki karety, i Roger wysiadł.
Natychmiast kareta potoczyła się, lecz dopóki nie wyjechała z bramy, Sylwandira, wychyliwszy zupełnie głowę za drzwiczki, kłaniała się ciągle ręką Rogerowi.




XXX.
Jak margrabia de Cretté podjął się załatwić wiadomy interes w imieniu kawalera d’Anguilhem i jak nastąpiło rozwiązanie całéj tej historyi, w sposób wcale nieprzewidziany.

Roger spotkał Cretté’go, czekającego nań na ostatnim stopniu schodów.
— I cóż? — zapytał margrabia.
— I cóż, mój przyjacielu, to była ona, — rzekł Roger.
— Spodziewałem się tego. I czegóż żąda?
— Rzeczy niepodobnych.
— Ale przecie.
— Sześćkroć sto tysięcy liwrów za dwie godziny.
— Sześćkroć sto tysięcy liwrów za dwie godziny, — powtórzył Cretté, — dobrze!
— Jakto! dobrze; lecz mam tylko trzy kroć sto tysięcy u siebie, a jeżeli za dwie godziny nie znajdę drugich trzykroć, co niepodobna abym dokazał!..
— No, więc jeżeli nie znajdziesz tych trzykroć, to cóż uczyni?
— Przybędzie tu, i każe zaanonsować się publicznie jako pani Rogerowa d’Anguilhem.
— Nie uczyni tego.
— Dla czego?
— Nie wiém sam; lecz gdyby mogła, byłaby już tak zrobiła.
— Ah! mój przyjacielu.
— Żąda pieniędzy, nie odzywa się z swojemi prawami, ukrywa się, w tém musi być cóś.
— Ależ nie ukrywa się, skoro mi powiedziała, że za dwie godziny przybędzie jako moja żona.
— Tak, wiém, to jest niepokojące.
— Mój przyjacielu, pójdę do siebie i wypalę sobie w łeb.
— Zawsze będziesz miał czas do tego, pozwól mi przeto działać.
— Lecz cóż uczynisz?
— Nie wiém sam, lecz będę się starał ocalić cię.
— Ach! mój przyjacielu, mój jedyny przyjacielu, mój drogi Cretté! — zawołał Roger rzucając się w objęcia Crette’go.
— Dobrze, dobrze, wiém o tém, — odrzekł Cretté; — lecz nie mamy wcale czasu na rozczulanie się.
— Cóż mam czynić? zdaję się na ciebie, rozkazuj, a będę ci posłusznym.
— Zatrzymaj gości w salonie, dopiero jest w pół do dziewiątéj, to ci łatwo przyjdzie; staraj się o ile możności mieć dobrą minę i niech nikt nie wchodzi do twojego salonu, dopóki się nie rozmówi z Bretonem.
— Postawię go na straży przy drzwiach.
— Teraz daj owe trzykroć sto tysięcy liwrów w wekslach; wszystkie jakie posiadasz klejnoty i gotówkę. Jadę do siebie wypróżnić kassę, oraz do mojego notaryjusza wezwać pomocy jego worka. Djabełby się chyba wmieszał, gdybyśmy nie zebrali potrzebnéj summy.
— Tak, tak Cretté; znajdź mi tę summę, sprzedaj wszystko, a ocal mię.
I Roger udał się razem z przyjacielem do swojego pokoju, i wziął trzykroć sto tysięcy liwrów; ztamtąd poszli do pokoju Konstancyi i zabrali wszystkie dyjamenty, jakie Roger ofiarował żonie. Potém skoczywszy do powozu, do którego przez ten czas kazał konie założyć, Cretté popędził na miasto.
Roger powrócił do salonu, i jak mu zalecił Cretté, starał się o ile możności zachować dobrą minę.
Przez ten czas, Cretté pojechał do siebie i wziął dwadzieścia pięć tysięcy liwrów, ztamtąd udał się do swojego notaryjusza, który mu dał piędziesiąt tysięcy. Wszystko to z trzydziestu tysiącami gotówki, którą mu oddał Roger i dyjamentami oszacowanémi podług inwentarza, czyniło blisko sześćkroć sto tysięcy liwrów.
Wszystkie te kursa zabrały półtory godziny. Nie było przeto czasu do stracenia.
Wyszedłszy od notaryjusza, kazał się zawieść do pałacu ambassadorów, gdzie w pięć minut stanął.
Wszedł na schody. Była to godzina o któréj, dzięki zmianie zaprowadzonej w przyjmowaniu, kobiety schodziły.
Spotkał pannę Pussetkę, która odbywszy właśnie wizytę, wracała do swojego powozu śmiejąc się do rozpuku.
Cretté chciał ją ominąć, obawiając się aby mi nie zabrała drogiego czasu; lecz nie mógł tego dokazać; panna Pussetka spostrzegłszy go rzuciła mu się na ramię, zanosząc się od śmiechu.
— Cóż to takiego? — zapytał Cretté, — co cię pobudza do takiego śmiechu?
— Ah! drogi margrabio, — zawołała panna Pussetka, — rzecz najniespodziewańsza, najcudowniejsza, najmitologiczniejsza, najbajeczniejsza...
— O mój Boże, — rzekł do siebie Cretté, — czyby przypadkiem poznała Sylwandirę?
— Cóś podobnego, tylko w romansach albo w bajkach Tysiąca i jednej nocy napotkać można; wiem że mi nie uwierzysz, margrabio.
— I owszem, zawołał Cretté, — uwierzę ci; tylko mów prędzej, moja prześliczna, gdyż się śpieszę.
Idziesz do ambassadora?
— Tak.
— A więc, przypatrz mu się dobrze zbliska, tak jak ja teraz na ciebie patrzę, odejmij mu w myśli brodę i wąsy, i przyjdź do mnie jutro rano, to ci tylko powiadam, albo nawet dziś wieczór jeżeli wolisz, panie margrabio, — dodała z lekkiém uściśnieniem ręki i najprzyjemniejszym uśmiechem.
— Jakto! — rzekł Cretté, — abym się przyjrzał ambassadorowi zbliska, abym mu odjął brodę i wąsy... Pussetko najdroższa, czy znasz przypadkiem ambassadora?
— Czy go znam!... Jak znam ciebie, jak znam d’Herbigny’ego, jak znam Chastellux’a... jak znałabym bezwątpienia waszego przyjaciela Rogera, gdyby chciał być przystępniejszym.
— Pussetko, moje serce, — zawołał margrabia, — możesz mi ocalić życie.
— Tobie, margrabio?
— To jest nie mnie wprost, lecz moje nie wszystko jedno... Rogerowi.
— I cóż mam uczynić?
— Powiedz mi tylko nazwisko tego ambassadera. Dwadzieścia tysięcy liwrów i względy najpiękniejszego szlachcica w Paryżu, obiecuję ci to w jego imieniu; jeżeli on nie dotrzyma, to ja zapłacę. Pussetko, moja luba, jak się nazywa ten ambassador?
— Ah fe! masz mię za tak interesowną, margrabio, zasługujesz...
— Pussetko, jego nazwisko? a jestem u ciebie o północy z dwudziestoma tysiącami liwrów, czekaj na mnie.
— A więc, margrabio, to jest... nie uwierzyłbyś nigdy...
— Pussetko, zlituj się.
— Wystaw sobie, że to jest Indyjanin.
— Co za Indyjanin?
— Indyjanin, wiész dobrze, mój kochanek z pargaminową cerą.
— Przeciwnik Rogera? Afghano!
— On sam.
— Ah! Pussetko, życie moje, chodź niech cię uściskam!
I Cretté uścisnął ją w swoich objęciach, nie dbając o to, czy go widzą osoby schodzące od ambassadora.
— Lecz czy jesteś pewna tego? — rzekł jeszcze, nie mogąc wierzyć tak szczęśliwej nowinie.
— Powiadam ci margrabio, że go poznałam, pomimo brody którą zapuścił, pomimo uczernionych zębów, pomimo paznogci ufarbowanych na czerwono, i chociaż udawał, że mnie nie widzi, potwór! Ah! margrabio, margrabio, jak mężczyźni są niewdzięczni!
— Kochana Pussetko, — rzekł Cretté, — chcę abyś miała o mnie zupełnie przeciwne mniemanie; o północy będę u ciebie; czekaj przeto na mnie z kolacyją.
— A jeżeli Cbastellux przyjdzie?
— Powiesz, że masz migrenę.
— Jak dobrze wszystko umiesz załatwić, panie margrabio, rzekła panna Pussetka starając się zarumienić.
— Nie tak dobrze jak ty, jestem o tém przekonany, moja Wenus, przeto spuszczam się zupełnie na twoję przezorność.
Bądź zdrowa, Pussetko, jeżeliś mi powiedziała prawdę, uczyniłaś mi przysługę, któréj nie zapomnę do śmierci.
Panna Pussetka poszła do swojego powozu, Cretté zaś wbiegł spiesznie na schody. Przy drzwiach prowadzących do ambassadora, murzynek zatrzymał go.
— Co pan chcesz? — rzekł, — godzina w któréj Jego Ekscellencyja przyjmuje mężczyzn, minęła.
— To téż nie żądam widzieć się z Jego Ekscellencyją, — odrzekł Cretté, — tylko z niewolnicą jego faworytą.
— To pan przybywasz...
— W imieniu kawalera d’Anguilhem.
— Skoro tak, wejdź pan.
I murzynek wprowadził Cretté’go do pokoju umeblowanego na wschodni sposób, poczém zostawił go mówiąc że uprzedzi osobę, z którą żądał si ęwidzieć pan margrabia.
Jakoż, w pięć minut, Sylwandira weszła.
— Ah! to ty, panie margrabio, — rzekła Sylwandira; — miałam przeczucie, że będę miała przyjemność widzenia pana. To przeczucie nie zawiodło mnie. Czy masz pan sześćkroć sto tysięcy liwrów?
— Nie, — odrzekł śmiało margrabia.
— Po cóś pan więc tu przybył?
— Chcę pomówić z Jego Ekscellencyją, samym Mehemetem-Riza-Begiem.
— A to w czyjém imieniu? jeżeli wolno się zapytać, — rzekła Sylwandira drwiąco.
— W imieniu pana Voyer d’Argenson, naczelnika policyi w królestwie.
Sylwandira zbladła; Cretté dostrzegł skutku jaki sprawiły jego słowa.
— Jego Ekscellencyja nie może przyjąć w téj chwili, leży w łóżku.
— Skoro tak, — rzekł Cretté, — znajdę kogo, co go podniesie.
— Zaczekaj pan, — rzekła Sylwandira, — zobacz?, czy można się widzieć z Jego Ekscellencyją.
— Wybacz piękna damo, — rzekł Cretté, — lecz mam swoje powody, że chcę wejść razem z tobą, inaczej...
Postąpił krokiem ku drzwiom.
— Wejdź pan, — rzekła Sylwandira.
I otworzyła drzwi wychodzące na korytarz.
Margrabia poszedł za nią i dostał się aż do salonu ambassadora, który siedząc na macie, puszył się i niezgrabnie przybierał pańskie miny.
— Zaczekaj pan, — rzekła Sylwandira, — przywołam tłumacza.
— Nie ma potrzeby, — rzekł Cretté.
— Jakto, umiesz po persku, margrabio?
— Nie, lecz Jego Ekscellencyja będzie łaskaw mówić po fraucuzku.
— Nie zna naszego języka.
— Tak pani sądzisz? — rzekł Cretté.
I zbliżając się do ambassadora:
— Nie prawdaż, kochany panie Afghano, — rzekł uderzając go po ramieniu, — że dla mnie zrobisz tę grzeczność i przypomnisz sobie, że mówisz po francnzku?
Ambassador wyciągnął nogi, oparł się na jednej ręce i spojrzał na Cretté’go bledniejąc.
— Oj, oj! — rzekł Cretté. — Gdybym był wiedział, mój drogi panie, że twarz dawnego znajomego sprawi na tobie takie wrażenie, byłbym prosił pani, aby cię uprzedziła.
— Czego pan chcesz? — rzekł Indyjanin.
— Widzisz pani, — rzekł Cretté do Sylwandiry, — wszak mówiłem, że Jego Ekscellencyja zrobi dla mnie wyjątek! Co chcę, kochany panie Afghano, — rzekł zwracając się znowu do fałszywego ambassadora, chcę cię uprzedzić, że król, którego oszukałeś, za godzinę dowié się, że zażartowałeś sobie z niego.
Indyjanin zsiniał i położył rękę na sztylecie.
— No, no, — rzekł Cretté, — daj pokój tragedyi, kochany panie Afghano, proszę cię, na nicby ci się to nie zdało; gdyż uprzedzam cię, że jedna jeszcze osoba zna całą twoję historyją, i uda się do Wersalu za godzinę, jeżeli w tym czasie nie powrócę do domu; jednak niech cię to nie wstrzymuje, zabij mnie jeżeli ci to sprawi przyjemność. Nie mogłem dotąd niczém uświetnić mojego nazwiska, a śmierć podobna uczyniłaby mnie niemal nieśmiertelnym. Margrabia de Cretté zabity przez Jego Ekscellencyją Mehemeta-Riza-Bega, ambassadora nadzwyczajnego, najpotężniejszego szacha Perskiego. Do djabła! Byłoby to nadto szczęścia dla mnie. Nie, składasz broń; masz spokojniejsze zamiary. A więc zgoda, jestem dobry człowiek, zgadzam się na wszystko. Mówmy tedy o interesach.
Ambassador wstał i sam poszedł pozamykać drzwi na klucz.
— Rozumiem wszystko, — mówił dalej Cretté; — kupiłeś panią, i dobrze uczyniłeś, gdyż jest prześliczna; potém zapoznaliście się, i to jest bardzo naturalnie; następnie przekonaliście się, że oboje mieliście prawo mieć urazę do jednego człowieka, to jest do biednego Rogera. Wówczas powiedzieliście sobie: „Ponieważ nienawiść nasza jest wspólna, zemścijmy się także wspólnie.” Wtenczas właśnie usłyszałeś, że nie wiedziano już jak bawić króla, a że jesteś człowiekiem pełnym imaginacyi, zaimprowizowałeś tę ambassadę. Brawo, mój kochany, brawo! Mogliście wiele zyskać; tobie zostawały podarunki, jakie Jego Królewska Mość raczył ofiarować ci w zamian za fraszki jakie wręczyłeś mu w imieniu twojego pana, któremu zresztą bardzo nędzną zrobiłeś reputacyją. Ta pani zaś, rzekła sobie: Ja, każę oddać sobie dziedzictwo mojego ojca, co jest rzecz słuszna; i posag, co już wcale nie jest słuszném, gdyż pani nie miała żadnego posagu. Z temi zamiarami przybyliście do Paryża, i traf posłużył wam nadspodziewanie. Dowiedzieliście się, że pan d’Anguilhem miał się żenić, i czekaliście tak długo, aż małżeństwo zostało zawarte. Potém, gdy już klamka zapadła, gdy już nie można było się cofnąć, wzięłaś się pani do odgrzebania téj kopalni złota, która otworzyła się pod twojemi nogami. Przeto najprzód wymogłaś na nim sześćkroć sto tysięcy liwrów przypomnieniem stryczka, który grozi temu, kto popełnia dwużeństwo. Lecz nie na tém koniec; nastąpiłoby wkrótce inne żądanie, potém znowu co innego, i żyłabyś do śmierci pod cieniem téj błogosławionéj szubienicy, postępując z kawalerem w ten sposób, że po trochu, dziedzictwo pana de Bouzenois, powróciłoby do rąk pana Afghano. Czyliż nie dobrze zgadłem, powiedzcie państwo? — dodał Cretté zatrzymując na przemian na obojgu spojrzenie, przez pół drwiące, a przez pół groźne.
Sylwandira i Afghano zdawali się przerażeni i chylili czoła przed Cretté’m, jak dwoje zbrodniarzy przed swoim sędzią.
— A teraz, — rzekł Cretté, — gdy położenie każdej osoby jest wyjaśnione. gdy kawaler może być powieszony jako winny dwużeństwa, gdy pan Afghano może być ćwiertowany jako fałszerz, gdy pani Sylwandira może być zamknięta u Śgo Łazarza, dla poprawy obyczajów, przystąpmy do interesów.
Zyskałeś blisko milijon od króla, kochany panie Afghano. Oto trzykroć sto tysięcy liwrów, dziedzictwo twojego ojca w tym pugilaresie, kochana pani d’Anguilhem. Masz prawie dwa milijony swojego majątku panie Indyjninie; co wszystko razem czyni, jeżeli umiem rachować, trzy milijony trzykroć sto tysięcy liwrów; jestto bardzo ładna fortunka, z którą można udać się na mieszkanie do Tripoli, Konstantynopola, Kairu, Ispahanu, Pekinu, słowem gdzie chcecie i wieść wszędzie życie sułtańskie. Nie sprzeciwiam się temu.
— Panie margrabio, — rzekł Afghano, — wyjadę jutro, przysięgam ci.
— Chwilkę, chwilkę. Odjedziecie, lecz pod dwoma małemi warunkami.
— Mów pan, słucham.
— Pan, przysięgniesz, że nigdy tu nie powrócisz.
— Przysięgam.
— Wierzę ci, gdyż twoję przysięgę poręcza obawa zostania odkrytym, nie będę przeto żądał od pana innéj rękojmi oprócz słowa, i pewny jestem, że cię nigdy już nie zobaczę.
Indyjanin ukłonił się.
— Lecz inaczej rzecz się ma z panią; gdy odjedziecie, gdy nie będę już w stanie dowieść, że ty jesteś oszustem, a ta jejmość twoją wspólniczką, gdy wreszcie rozłączy się z tobą, może jéj kiedy przyjść ochota powrócić do małżeńskiego ogniska, coby nam było nie na rękę, gdyż jest tylko miejsce na dwoje, nie poprzestanę przeto na słowie téj pani; lecz musi mi dać mały bilecik, który jéj sam podyktuję i gdy będę miał ten list w ręku, wolno jéj będzie udać się na koniec świata.
Sylwandira oburzyła się głośno na to.
— Tak być musi, — rzekł Cretté; — przyznaję, że to przykra konieczność dla osoby, która sama spodziewała się prawa dyktować; lecz jest to warunek sine qua non.
— A jeżeli ja odmówię? — rzekła Sylwandira.
— Ztąd natychmiast, udaję się do naczelnika policyi; opowiadam mu wasz figiel, i za pół godziny oboje będziecie w Bastylii.
— Ale mój panie, — rzekła Sylwandira, — nie jesteśmy tak odosobnieni jak pan sądzisz; przybywając tu, użyliśmy wszelkich ostrożności; mamy potężnych protektorów.
— Ponieważ nie może być mowa o panu de Royancourt, gdyż miałem honor przysłużyć mu się porządném pchnięciem szpady, przypuszczam, że o jezuitach chcesz pani mówić?
— Być może.
— Niestety! moja kochana pani d’Anguilhem, chociaż miałaś niejakie stosunki z tymi ludźmi, nie znasz ich jeszcze. Skompromitowałabyś ich nie żartem, udając się pod ich opiekę. Nie są głupcami, i poświęcą cię niechybnie.
— To prawda, aż nadto prawda, — pomruknął Afghano.
— A więc, — rzekła Sylwandira, — mam uczynić...
— To co pan margrabia żąda, moja kochana, — odrzekł Indyjanin; — wierzaj mi, to będzie najrozsądniéj.
— Lecz jeżeli dam panu ten list, przysięgniesz, że dozwolisz nam wyjechać z Francyi, razem z pieniędzmi?
— Przyrzekam to na honor, ja, Alfons margrabia de Cretté.
— Jestem gotowa, — rzekła Sylwandira siadając przy stole, na którym był papier, pióra i atrament. — Dyktuj pan.

Tunis, 11 października 1713.
„Panie d’Anguilhem,

„Przestań opłakiwać śmierć moję z tą boleścią, jaka, jak mi powiadano, odzywa się w całém twojém postępowaniu. Żyję jeszcze; i jeżeli wpadłam w morze, jeżeli udałam żem utonęła, był to podstęp w celu wybicia się z pod władzy męża, którego pomimo jego starań, nie mogłam kochać i przejścia nareszcie w objęcia człowieka, którego uwielbiałam. Dziś, zostałam jego żoną pod innemi prawami boskiemi i ludzkiemi, i nigdy mię już nie zobaczysz. Umarła dla wszystkich, chcę nią być jeszcze więcéj dla ciebie. Możesz się przeto uważać od téj chwili za istotnego wdowca, a zwłaszcza za zupełnie wolnego.
„A teraz bądź równie szczęśliwy, jak ja nią jestem, jest to ostatnie życzenie, jakie ci składa ta, która była,

„Sylwandirą, panią d’Anguilhem.

„P. S. Ten list oddany ci będzie przez człowieka pewnego, którego mój mąż wysyła do Francyi.”
— Na cóż się panu przyda ten list? — zapytała Sylwandira, położywszy adres i przycisnąwszy pieczątkę.
— Dowiész się pani, — rzekł Cretté wziąwszy list, — jeżeli uchybiając zobowiązaniu jakie przyjęłaś, zmusisz nas kiedy abyśmy się do niego uciekli.
I ukłoniwszy się panu Afghano i Sylwandirze, poszedł do drzwi, otworzył je i z progu odezwał się do ambassadora, tak głośno aby był słyszanym od jego ludzi:
— Niech Wasza Ekscellencyja raczy przyjąć moje uszanowanie.
Afghano pozostał na tém samém miejscu, na którém się znajdował, tak był zmięszany sceną, jaka się odbyła. Lecz Sylwandira udała się za Cretté’m.
— Margrabio, — rzekła po cichu przechodząc z nim przez przedpokój, — powiédz mi otwarcie: czy jego żona ładna?
— Mniéj piękna jak ty pani, — rzekł Cretté, — lecz kocha ją bardziéj.
— Cóż robić! — odrzekła Sylwandira, chciałam być księżną.
— Jeszcze jedno małżeństwo nakształt tego, — rzekł Cretté, — a osiągniesz pani swój cel; jesteś już ambassadorową.
Sylwandira westchnęła i powróciła zwolna do pałacu.




XXXI.
Zakończenie.

Cretté wsiadł do powozu, kazał jechać galopem i wkrótce był u d’Anguilhem’a.
W małym salonie zastał Konstancyją, która zmartwiona i sama jedna, płakała widząc męża w tak ponurym i niespokojnym humorze.
— Przez sam honor, — mówiła, — sądził się obowiązanym dotrzymać danego słowa, lecz niezawodnie mnie już nie kocha.
W chwili gdy Cretté otworzył drzwi, sądziła, że to był mąż i wstała chcąc biegnąć naprzeciwko niego; lecz ujrzawszy margrabiego, padła napowrót na krzesło.
Cretté pojął co się działo w sercu biédnéj kobiéty; zaczął ją przeto uspokajać.
— No, no, — rzekł, — otrzéj droga pani te piękne oczy, i wejdźmy razem do salonu. Za kwadrans Roger zmieni się zupełnie, a za przyszłość ręczę.
To powiedziawszy wziął ją za rękę i zaprowadził ją do głównego salonu.
Breton według danego sobie rozkazu, pilnował drzwi.
Margrabia de Cretté kiwnął na niego.
— Mój kochany, — rzekł doń, — otwórz drzwi na rościerz, i zaanonsuj najuroczystszym głosem, panią Rogerową d’Anguilhem.
Breton, który nie miał żadnego powodu wzbronić wejścia żonie i przyjacielowi swojego pana, uczynił tak jak rozkazał Cretté i nabrawszy piersiami powietrza, otworzył drzwi i donośnym głosem wymówił to nazwisko, którego się Roger tak obawiał:
„Pani Rogerowa d’Anguilhem!”
Roger, który próbował właśnie rozmawiać z Herbigny’m i panem de Beuzerie w najodleglejszym kącie salonu, gdy usłyszał te straszliwe słowa, poczuł, że nogi uginają się pod nim, i padłszy na fotel, ukrył głowę w obie ręce.
Wtedy Konstancyja weszła do salonu z uśmiechem na ustach; Cretté podawał jéj rękę.
Zbliżyli się do Rogera, który słyszał odgłos ich kroków, a nie śmiał patrzéć i chciałby znajdować się o sto łokci pod ziemią.
— Cóż ci to, — rzekł Cretté uderzając go po ramieniu, na które to dotknięcie Roger zadrżał aż do szpiku kości; — co ci jest? To Konstancyja.
Roger podniósł głowę i spojrzał na przyjaciela błędném okiem.
— Ah! Cretté! Ah! Konstancyjo! — zawołał, — sądziłem... Wybaczcie mi...
— Cóżeś sądził, powiedz? Pani d’Anguilhem przychodzi do ciebie, a ty się boisz, — rzekł margrabia podając mu rękę i wsuwając zarazem list Sylwandiry.
— Już jest jedenasta, kawalerze, czas ci już oddalić się wraz z żoną.
— O! tak, tak, — zawołał Roger, — na koniec świata, jeżeli potrzeba.
— Nie tak daleko, — rzekł Cretté, — już to teraz jest zbyteczném.
Potém, gdy dwoje małżonków przechodziło przez salon, udając się do swoich apartamentów:
— Ale, nie wiecie nowiny, — rzekł, — ambassador perski odjeżdża jutro z całą swoją świtą. Radzę państwu widzieć ten odjazd, który będzie miał miejsce w Chaillot.
— Czy my nie pojedziemy? — rzekła Konstancyja, otwierając drzwi sypialnego pokoju.
— O! nie, odrzekł Roger zamykając je.
Nazajutrz Cretté uwiadomił Rogera o dwóch obietnicach, jakie uczynił pannie Pussetce, a z których piérwsze, to jest wypłaty dwudziestu tysięcy liwrów, margrabia wczoraj wieczór skrupulatnie dotrzymał.
Ponieważ kawaler był człowiekiem honoru i nie chciałby uchybić danemu w jego imieniu słowu, nie wątpimy, że i drugi warunek w właściwém miejscu i czasie, z równąż akuratnością został dopełniony.
Zbyteczném jest dodawać, że Konstancyja i Roger długo byli przytaczani, nie w Paryżu gdzie wielkie przykłady prędko się zacierają, lecz w Loches i jego okolicach jako wzór przykładnych i szczęśliwych małżeństw.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.
  1. Przypis własny Wikiźródeł munsztuk silne kiełzno, wsadzane w pysk konia, służące do kierowania koniem
  2. Przypis własny Wikiźródeł trenzle (inaczej ogłowie), czyli rzemienie wokół głowy konia połączone zwykle z kiełznem wkładanym do pyska zwierzęcia