Sylwandira/Tom II/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sylwandira |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Drukarnia S. Orgelbranda |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński |
Tytuł orygin. | Sylvandire |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
SYLWANDIRA.
ROMANS
Aleksandra Dumas.
PRZEŁOŻYŁ Z FRANCUSKIEGO
J. B.
Tom II.
WARSZAWA.
w Drukarni S. Orgelbranda Księgarza i Typografa
przy ulicy Miodowéj Nr. 496.
1852. Wolno drukować z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu prawem przepisanéj liczby egzemplarzy. Cenzor J. Tugendhold. |
Baron znalazł Rogera spokojnym i mocno trwającym w swojém postanowieniu. Gdyby zamiar przez niego powzięty, był następstwem egzaltacyi, baron mógłby miéć nadzieję, że z uspokojeniem umysłu, zamiar ów spełzłby na niczém; lecz rzeczy miały się inaczéj, i okoliczność była tém ważniejszą, że w owéj epoce rządów Ludwika XIV, a raczéj pani de Maintenou, gdy wszystko zwracało się do religii, naczelnicy kongregacyi i przełożeni klasztorów, mając zapewnioną opiekę, wywierali wielki wpływ na umysły, tak, że wiele bardzo młodzieży płci obojéj z piérwszych rodzin Francyi, wstąpiło do klasztorów, pomimo oporu rodziców i krewnych.
Nie widząc przeto innego środka, baron postanowił sam swojemi przełożeniami wybić z głowy ten zamiar kawalerowi; lecz na wszystkie prośby jego, Roger odpowiadał, że posłuszny był wewnętrznemu głosowi, którym odzywało się do niego sumienie, i od chwili, jak utracił jedyne dobro jakie przywięzywało go do ziemi, czuł w sobie niecofnione powołanie.
Wówczas baron udał się do ojca rektora, prosząc go, aby mu pomógł zwalczyć postanowienie syna; lecz ten odpowiedział, że byłoby obrazą Najwyższego, chcieć odwrócić od nieba duszę, która pragnęła zbawienia, i przyrzekł tylko, że nie będzie sam naprowadzał Rogera na drogę, którą dobrowolnie obrał. Baron rzeczywiście nie mógł więcéj żądać.
Cztéry dni upłynęło w tym stanie rzeczy; nareszcie, piątego wieczorem, przybył list od baronowéj, która uwiadomiona o wszystkiém przez męża, prosiła kawalera, aby nim poweźmie ostateczne postanowienie, przybył przepędzić dwa tygodnie w Anguilhem, przyrzekając mu, że jeżeli po upływie tego czasu, będzie trwał jeszcze w swoim zamiarze, pozostawi mu wszelką wolność. Żądanie to było tak rozsądne, że Roger zgodził się na nie natychmiast.
Nazajutrz, otrzymawszy błogosławieństwo ojca rektora, przyszły Jezuita wyjechał do Anguilhem, w towarzystwie ojca i ks. Dubuquoi, którzy przeklinali w głębi serca dzień fatalny, w którym panna de Beuzerie pojawiła się w Anguilhem.
Baronowa użyła także wszelkich środków w celu przekonania syna; lecz pomimo największych usiłowań, nie mogła zwyciężyć jego uporu. Z drugiéj strony, ojciec napróżno wspomina mu o polowaniu, konnych przejażdżkach, fechtowaniu; na wszystkie te zaczepki, Roger odpowiadał, że światowe ćwiczenia, nie przystawały wcale człowiekowi, którego zamiarem było oddać się Panu Bogu.
Dwanaście dni upłynęło, w czasie których baronowa wznawiała kilka razy, lecz zawsze bezskutecznie swoje prośby. Nareszcie, zdawała się sama zrzekać wszelkiéj nadziei, i Roger uwolniony został od jéj przekonywających nalegań, na które wszakże zawsze odpowiadał z stałością połączoną z czcią i uszanowaniem. Cały dzień trzynasty upłynął więc smutnie i prawie w milczeniu; gdy bowiem przestano mówić o powołaniu Rogera, którém od czasu jego przybycia wyłącznie się zajmowano, zabrakło przedmiotu do rozmów.
Wieczór był jeszcze smutniejszy niż dzień cały, i wszyscy udali się wcześnie na spoczynek. Roger, jak wszyscy, odmówił modlitwy przed wielkim obrazem przedstawiającym Chrystusa na Kalwaryi, który podczas swojéj ostatniéj bytności, przejęty już uczuciami religijnemi, kazał przenieść z dawnéj kaplicy zamkowéj, obecnie obróconéj na lamus, do swojego sypialnego pokoju. Następnie odprawiwszy modły, położył się w łóżku, i wpadł wkrótce w ten rodzaj pół-senności, który nie jest ani czuwaniem, ani téż snem.
Gasząc światło, Roger zauważał okoliczność będącą zapewnie skutkiem przypadku, lecz którą w swojém pobożném zachwyceniu przypisał szczególnéj łasce, jaką niebo zlewało na niego: promień światła księżycowego dobywając się przez okienko wykrojone w wierzchniéj części okiennicy, oświecił święty obraz zawieszony naprzeciwko jego łóżka; gdy z oczyma wlepionemi w ten obraz, pełen pobożnych marzeń, zaczynał powoli ulegać wpływowi snu, zdawało mu się, że obraz usuwał się i na jego miejscu ukazywała się postać dziewicy w długiéj bialéj sukni z twarzą pokrytą zasłoną; następnie, gdy obraz zniknął zupełnie i promień księżyca oblał widziadło bladém światłem, postać podniosła zwolna zasłonę, i Roger, drżąc zarazem z radości i przestrachu, poznał Konstancyją.
Piérwszém poruszeniem młodzieńca, było podniéść się na łóżku i wyciągnąć ręce do czarującego widziadła, które zstąpiło do niego z pomiędzy aniołów; lecz cień uczynił poruszenie ręką, nakazując Rogerowi aby pozostał na miejscu, i głosem, którego każde brzmienie dochodziło aż do głębi serca młodzieńca:
— Rogerze, — rzekł, — Bóg pozwolił mi wyjść z grobu, aby ci powiedziéć, że ofiara, jaką chcesz uczynić mojéj pamięci jest za wielką; twojém przeznaczeniem nie jest zagrzebać się w klasztorze, lecz uświetnić imię ojców, które zgasłoby wraz z tobą; wyrzecz się więc swojego zamiaru. Proszę cię o to, a jeżeli trzeba, rozkazuję. Bądź zdrów Rogerze, pamiętaj o tém co ci mówię, gdyż to jest wola Boga.
Po tych słowach widziadło znikło, i obraz zajął znowu miejsce, na którém się przedtem znajdował.
Przez cały czas trwania zjawiska, Roger, z czołem potem oblanym, pozostał bez tchu i poruszenia; lecz skoro tylko znikło, wątpiąc o swoich zmysłach poskoczył przekonać się, czy obraz był na swojém miejscu; dotknął rękoma ram, płótna, i przekonał się, że nikt nie mógł wejść, ani wyjść z jego pokoju, którego drzwi zresztą sam zamknął. Istotnie więc, cień Konstancyi ukazał mu się.
Łatwo zgadnąć, jak Roger przepędził resztę nocy: dopóki dzień nie zajaśniał, nie zachował ani cienia wątpliwości o istocie zjawiska; lecz, gdy brzask poranku zastąpił tajemniczą i uroczystą zasłonę nocy, kamienie fantastycznéj budowy jego marzeń, odrywały się i spadały jeden po drugim, i z najgłębszego przekonania przeszedł do zupełnego niedowiarstwa.
Jednak przez cały dzień był niespokojny i zamyślony; kilka razy matka zapytywała go, co spowodowało w nim od wczoraj tak widoczną zmianę; lecz na każde zapytanie otrzymywała tylko w odpowiedzi uśmiech smutny i pełen melancholii.
W ciągu dnia jednakże, Roger wyszedł z zamku i udał się na przechadzkę do otaczającego lasku. Kiedy niekiedy czerwieniał nagle, jak gdyby wszystka krew z serca biła mu do głowy; niekiedy wzdrygał się, i zdawał śledziéć wśród drzew oczyma jaki obłędny cień widzialny tylko dla niego; poczém głębokie westchnienie wydobywało się z jego piersi i dwie wielkie łzy spływały po licach. Było to wiele dla Rogera, który przeszło od sześciu miesięcy nie płakał.
Roger oczekiwał nocy z niespokojnością połączoną z obawą, Kilka razy w czasie wieczerzy, matka, która niespuszczała go z oczu, uważała, że bladł i czerwieniał na przemiany, oraz, że ocierał pokryjomu krople potu spływające mu po twarzy. O téj saméj godzinie co dnia poprzedzającego, wyszedł z sali jadalnéj i udał się do swojego pokoju.
Powiedzieliśmy, jak wraz ze dniem najprzód wątpliwość, późniéj pewność że to mniemane zjawisko było tylko snem, następowały w myślę Rogera; teraz zaś przeciwnie, w miarę zbliżania się nocy, zwłaszcza gdy położywszy się w łóżko, zgasił światło, i ujrzał ten sam promień księżyca oświecający obraz, cała jego wiara wróciła i był przekonany, że ów mniemany sen był rzeczywistością.
Godzina prawie upłynęła: Roger z oczyma wlepionemi w nieruchomy obraz, słyszał tylko bicia swojego serca: nareszcie zdawało mu się, że rama zaczęła się poruszać, i że jak wczoraj, obraz usuwał się. Za chwilę, nie miał wątpliwości, gdyż zaczynał dostrzegać białą suknię Konstancyi, potém młoda dziewica ukazała się w zupełności: cud wczorajszy powtórzył się.
— Rogerze, — rzekła, — nie uwierzyłeś moim słowom, i Bóg pozwolił, abym ci je powtórzyła. Rogerze, wyrzecz się tego nieszczęsnego postanowienia, które przywodzi do rozpaczy twoję rodzinę; Rogerze, nie przyjmuję ofiary, którą chcesz dla mnie uczynić; stworzony jesteś dla świata, a nie dla klasztoru; żyj dla świata i bądź szczęśliwy.
Następnie, jak gdyby tą razą cień młodéj dziewczyny obawiał się jeszcze, aby wątpliwość nie zniszczyła wrażenia sprawionego przez jego obecność, odpięła od gorsu bukiet fijołków podobny do tego, jaki za życia upuściła na kurytarzu klasztoru w Chinon, i wyciągając rękę dla pożegnania Rogera, upuściła go na podłogę.
Roger wyskoczył z łóżka, lecz już obraz zajął dawne miejsce. Żaden ślad zjawiska nie pozostał; oprócz bukietu fijołków, który z poruszeniem zarazem pełnem radości i obawy, kawaler przycisnął do ust.
Tą razą nie można było wątpić: dowód materyjalny, widoczny, dotykalny, ukazania się zachwycającego widma, pozostał w rękach Rogera. Młodzieniec położył się przyciskając bukiet do serca i spodziewając się ciągle jakiego zjawiska. Lecz nadaremnie.
Obudził się wraz ze dniem. Tą razą, jak dnia poprzedzającego, chciał z razu wierzyć, że to wszystko mu się tylko śniło; lecz w ręku miał bukiet, który otrzymał od Konstancyi. O! tą rażą, istotnie jéj cień, wywołany z grobu cudem miłości, ukazał się jego oczom.
Była to wilija dnia w którym Roger miał powrócić do Amboise; lecz czy w Amboise, czarujące widziadło będzie śmiało ukazywać mu się, pośród tych ludzi czarno ubranych? Zresztą, powrócić, niebyłoż to okazać się nieposłusznym rozkazom istoty, którą tak kochał?
Lecz jak cofnąć postanowienie tak publicznie powzięte? Jak, opierając się dotąd wszystkim naleganiom rodziców, samemu przedłużyć teraz pobyt w Anguilhem? Było to niepodobieństwem, co większa, byłoby śmiesznością.
Dzień upłynął przeto śród wzajemnego przymusu. Baron, jak zawsze, zdawał się zgadzać z stanem rzeczy; lecz biédna matka nie traciła z oczu syna; widocznie obawa odmównéj odpowiedzi, wstrzymywała jéj prośbę; z swojéj strony, Roger pragnął tylko aby go zatrzymano; tym sposobem trzeba było okazać, aby się oboje porozumieli; tę okazyję sprowadził ks. Dubuquoi zapytując swojego ucznia, o któréj godzinie nazajutrz chciał odjechać. Roger zmięszał się i nie dał żadnéj odpowiedzi. Wtedy baronowa rzuciła mu się na szyję zapytując, czy istotnie nieodmienném jego postanowieniem było opuścić dom rodzicielski. Wówczas Roger nie mógł powściągnąć łez, i głosem uległym, pełnym hypokryzyi dla nas, którzy wiémy jaka przyczyna nim powodowała:
— Wszak jesteś pani moją matką, — rzekł, — i winienem ci uległość. Rozkazuj przeto, a będę ci posłusznym.
Baronowa wydała krzyk radości, i pobiegła opowiadać po całym domu, że jéj syn zostaje jeszcze na dłużéj, a może nawet wcale nie odjedzie.
Roger oddalił się wieczorem o téj saméj godzinie co dnia poprzedzającego: pragnął jak najprędzéj być w swoim pokoju, obawiał się tylko, aby śliczny duch, który mu się ukazywał, i który wiedział zapewnie o jego postanowieniu, nie uznał, że posłannictwo jego już skończone, i nie przestał go odwiedzać; ta myśl niepokoiła Rogera, który zaczynał przyzwyczajać się do pięknego widma.
Przeto zamknąwszy się w swoim pokoju, Roger nie tracąc czasu położył się i zgasił światło; lecz że księżyc właśnie zaczynał ubywać, promień oświecający, który już wczoraj spóźnił trochę, dziś jeszcze dłużéj zwlekał swoje ukazanie się. Nareszcie, oświeciwszy kolejno ścianę, od narożnika pokoju aż do ram, zabłysnął na obrazie: była to chwila, któréj z taką niecierpliwością wyglądał Roger. Nigdy téż żadne zaklęcie, nie wymówione było z większym zapałem przez czarownika, jak prośba, która wydobyła się z ust biédnego kawalera, o ukazanie się Konstancyi. Dla tego téż prośba ta została wysłuchaną.
Tą razą znowu, obraz, jak dwóch dni poprzedzających, usunął się, białe widziadło ukazało się. Roger wydał okrzyk radości.
— Tak, to ja, — rzekł cień, — ja, przybywam cię pożegnać. Bądź zdrów przeto, usłuchałeś rozkazów Najwyższego. On ci to nagrodzi, spodziewam się. Żegnam cię, żegnam.
I gdy wymówiwszy te słowa, cień znikał, zdawało się Rogerowi, że usłyszał dwa lub trzy łkania źle przytłumione, które dowodziły, że to nowe rozłączenie równie przykrém było zmarłéj, jak i żyjącemu.
— O! nie, nie, — zawołał Roger, wyskakując z łóżka; — o! nie, żadnego pożegnania! O! gdybym wiedział, że cię już nigdy ujrzéć nie mam, Konstancyjo, Konstancyjo! ja bym oszalał.
I Roger padł na kolana z rękoma wyciągniętemi przed obrazem, błagając Tego, który tyle ucierpiał, aby się ulitował nad nim, który także wiele cierpiał.
Lecz Roger wzywał już tylko nieczuły obraz, nieme płótno, Roger był sam, ostatnie brzmienie głosu Konstancyi ucichło: cień zniknął.
Wówczas przygnębiony boleścią, powrócił do łóżka; słyszał pożegnanie Konstancyi, jego obawa ziściła się, to ukazanie się było ostatnie; kamień, który spadł nad grobem, nie uchyli się już więcéj.
Zdawało się Rogerowi, że utracił Konstancyją po raz drugi. Przeto godzinę przepędził w gorączkowém poruszeniu, które nazwaćby można rozpaczą. To pożegnanie powtórzone trzy razy, a dwa ostatnie ze łkaniem, to pożegnanie brzmiało mu ustawicznie w uszach, i sam, nie wiedząc co mówił, powtarzał mimo woli: Żegnam cię! żegnam!
Nagle, zdawało się Rogerowi, że odgłos lekkich kroków, odgłos zaledwie słyszany, odgłos jakiby czyniła Sylfida stąpając po kwiatach, dawał się słyszéć po za ścianą. Roger uniósł się na łóżku, nie śmiejąc oddychać, a drżąc zarazem z nadziei i obawy, z oczyma wlepionemi w obraz pogrążony teraz w ciemności; lecz pomimo ciemności, zdawało mu się że ramy, które same tylko można było dostrzedz, poruszały się znowu; wkrótce nie miał już wątpliwości: obraz usuwał się.
Konstancyja ukazała się po raz drugi, lecz tą rażą cień odłączył się od ściany, i skoczywszy lekko na ziemię, pobiegł ku młodzieńcowi wołając:
— Rogerze! Rogerze! ja nie umarłam!
ja nie jestem cieniem Konstancyi! Jestem prawdziwą Konstancyją!
I w téjże saméj chwili, kawaler, prawie szalony z radości, poczuł że istotnie nie cień, lecz ciało ściskał w swojém objęciu.
W kilku słowach, Konstancyja wyjaśniła Rogerowi całą tajemnice.
Przez czas, który nasz zbieg stracił uciekając z Ambois do Chinon, ksiądz Dubuquoi zdążył przybyć do Anguilhem i uwiadomić baronostwo o nowém szaleństwie ich syna; domyślano się słusznie, że udał się do Chinon, i postanowiono wynaléść skuteczny środek przytłumienia téj namiętności, która tyle kłopotu sprawiała rodzicom obojga kochanków. Wówczas to ksiądz Dubuquoi miał owo szczęśliwe natchnienie, aby udać Konstancyją za umarłą. Baronowa, pojmując macierzyńskiém swojém sercem, ile ta niespodziewana wiadomość sprawi boleści jéj synowi, długo opierała się wykonaniu tego podstępu; lecz nareszcie musiała ustąpić przed przekonywającemi dowodami męża, i baron odjechał w celu przypuszczenia ksieni do spisku. Traf zrządził że właśnie jedna z zakonnic umarła dniem przed tém, co ułatwiało znacznie wykonanie całego planu.
Widzieliśmy jak ten plan wykonano.
Lecz nie pomyślano wcale o tém, że ta wiadomość tak gwałtowną boleść sprawi kawalerowi; nie przewidziano zwłaszcza, że w skutek téj boleści zechce wyrzec się świata.
Przeto, gdy wiadomość, że Roger chce zostać Jezuitą, doszła za pośrednictwem ks. Dubuquoi do Anguilhem, przywiodła istotnie do rozpaczy oboje baronostwo. Jak widzieliśmy, baron udał się natychmiast do Amboise, w nadziei, że jego wpływ przywiedzie do rozsądku kawalera; lecz z piérwszéj rozmowy jaką miał z synem, baron poznał, że postanowienie jego było nieodmienne i że nic w świecie nie było w stanie skłonić go do wyrzeczenia się tego postanowienia.
Napisał natychmiast do baronowéj donosząc jéj o smutném przekonaniu jakie powziął.
Wówczas to baronowa, natchnięta macierzyńskiém sercem, postanowiła za pośrednictwem Konstancyi, którą kawaler miał za umarłą, skłonić nieszczęśliwe dziecko do wyrzeczenia się powziętego postanowienia; udała się przeto do Beuzerie, i tak tkliwie błagała wice-hrabinę i wice-hrabiego, że ani jedno, ani drugie nie było w stanie oprzéć się jéj łzom, i pozwolili aby ich córka udawała ducha, dla nawrócenia Rogera.
Wtedy baronowa napisała do męża żądając, aby przynajmniéj kawaler przepędził dwa tygodnie w Anguilhem, nim poweźmie ostateczne postanowienie; żądanie, którego spełnienia Roger nie mógł ojcu odmówić. Widzieliśmy w jaki sposób upłynęło piérwsze dwanaście dni, i jak upór kawalera uczynił niezbędném wdanie się Kostancyi.
W tym celu najzręczniejszy stolarz z miasta Loches, sporządził machinę, obracającą się doskonale i usuwającą obraz: baron i baronowa śledzili w sercu syna wrażenie sprawione przez ukazania się Konstancyi, i uznali że jedno jeszcze będzie dostateczne dla utwierdzenia go w postanowieniu. Konstancyja, która sypiała wraz z matką w jednym z najodleglejszych pokoi w zamku, ze łzami w oczach i rozpaczą w sercu pożegnała po raz ostatni Rogera; lecz żal przemógł w niéj nad wszelkiemi innemi względami, i ona także powzięła śmiały zamiar; korzystając z snu matki, wstała, ubrała się, wyszła na palcach, i wolna od czujności osób, które dotąd dyktowały jéj słowa i powściągały uczucia, dostała się aż do miejsca, w którém co wieczór stawała, popchnęła sprężynę i ukazała się kawalerowi nie jak cień, lecz jako czarująca rzeczywistość.
Roger był człowiekiem szybkiego postanowienia; przez chwilę oniemiały, jak umarły, któregoby wydobyto z grobu, i który otworzywszy nagle oczy, ujrzałby niebo i odzyskał życie i szczęście, tyle miał tylko mocy, że nie upadł przywalony ciężarem radości; lecz gdy ta chwila przeszła, spostrzegł, że sposobność tyle szukana przez niego, sama mu się nastręczała; przeto postanowił natychmiast, nie pominąć jéj.
W jednéj chwili kawaler był gotów; co do Konstancyi, ta wyznała już dawno swojemu kochankowi, że jéj życie do niego należało, i że mógł niém rozrządzać. Gdy przeto zaproponował jéj, aby uciekli natychmiast i wzięli ślub w piérwszym kościele, który napotkają, nie tylko nie czyniła żadnéj trudności, ale oświadczyła, że gotowa była iść za nim na koniec świata. Kawaler nie wątpił, że doczekał się już przecie rozwiązania tego romansu.
Oboje zeszli natychmiast, przemykając się po cichu, jak dwa cienie przez korytarze i schody, i dostali się na podwórze. Roger pobiegł do stajni, osiodłał Krysztofa, który od niejakiego czasu, wypoczywał po trudach, i jak zawsze dobry i powolny, pozwolił robić z sobą wszystko bez oporu: potém otworzył bramę, jak mógł najciszéj, wsiadł na Krysztofa i przysunął się na nim do kamienia, z którego siadła z tyłu Konstancyja; poczém, zapewniwszy się, że młoda dziewczyna, mocno siedzi na koniu, ruszył galopem.
Pędzili tak przez dwie godziny; lecz ponieważ było to w lipcu, to jest w czasie najkrótszych nocy w roku, po upływie tych dwóch godzin, zaczęło dnieć. Roger pomiarkował przeto, że wypadało zwolnić biegu, gdyż młodzieniec podróżujący galopem z młodą dziewczyną, mogliby się wydawać podejrzanemi. Spostrzegł w téjże chwili nie daleko wioskę, w któréj poznał kaplicę Śgo Hipolita; zaczął przeto zmierzać ku téj stronie.
Jak powiedzieliśmy, Roger nie miał innych wyobrażeń o małżeństwie, jak te które zaczerpnął z ówczesnych romansów. A w tych romansach, wszystkie tego rodzaju śluby, zawiązywały się bez wiedzy rodziców, przed poczciwym jakim proboszczem wiejskim, który tłómacząc dosłownie zalecenie, jakie Pan uczynił naszym piérwszym rodzicom, aby rodzili i rozmnażali się, sądził że wypełnia przepisy, Biblii, błogosławiąc ile możności najwięcéj małżeństw. Roger udał się przeto pełen zaufania ku plebanii, i zapukawszy do drzwi: które otworzyła mu tłusta gospodyni lat trzydziestu pięciu do cztérdziestu mająca, oświadczył jéj, że pragnął pomowić z proboszczem.
Proboszcz przysposabiał się właśnie do prawienia mszy, co wydało się Rogerowi dobrą wróżbą. Wyłożył mu więc jak mógł najzwięźléj przedmiot jaki go sprowadził, i zapytał czy nie mógłby natychmiast dać im ślubu. Dobry ksiądz uśmiechnął się na ten pośpiech młodzieńca; lecz wytłómaczył mu, że wypadało dopełnić niektórych formalności, jak naprzykład wyspowiadać się, podać swoje imiona i nazwiska, przysiądz że narzeczeni nie byli z sobą w pokrewieństwie. i t. d.; że te formalności pociągały zawsze dwadzieścia cztéry lub trzydzieści sześć godzin zwłoki; że tym sposobem pomimo jego szczeréj chęci, obrzęd nie mógł mieć miejsca, jak nazajutrz lub za dwa dni; lecz tymczasem, oboje młodzi mogą pozostać w plebanii; Roger pod strażą proboszcza, Konstancyja pod opieką jego gospodyni. To opóźnienie nie w smak poszło Rogerowi, który nalegał ze wszystkich sił; lecz proboszcz był nieubłagany i gdy oświadczył, że żaden z jego kollegów nie będzie powolniejszy od niego, Roger wolał zostać w kaplicy Śgo Hipolita, aniżeli szukać innego kościoła, coby go naraziło może na jakie niebezpieczeństwo.
Proboszcz poszedł więc odprawiać mszą; a że zdawał się podzielać obawy, jakich doświadczał Roger, zalecił obojgu młodym, aby nie pokazywali się ani we drzwiach, ani w oknach; powróciwszy zaś przystąpił do zwykłych zapytań. Młodzieniec oświadczył, że się nazywa kawaler Roger Tankréd d’Anguilhem, młoda dziewczyna zaś, Agle-Konstancyja de Beuzerie: piérwszy mający siedemnaście lat i pięć miesięcy wieku, druga piętnaście lat bez tygodnia. Oboje przysięgli nadto, że nie byli sobie ani kumami, ani krewnemi, w jakimkolwiek bądź stopniu.
Wtedy proboszcz kazał im, podczas gdy sam miał wyjść za kilkoma interessami, przysposobić się do spowiedzi, która za jego powrotem zaraz się odbyła. Nie potrzebujemy mówić, że była to spowiedź dwojga dzieci czystych i niewinnych, którzy wyznając tę miłość dla której obje tyle dotąd szaleństw popełnili, nie mieli myśli nawet, któréj musieliby się rumienić.
Ta podwójna spowiedź zdawała się uspokajać zupełnie dobrego plebana, który dotąd nie był wolnym od niejakiéj obawy; potém pod pozorem, że obie młode dusze nie powinny były grzeszyć ani myślą, ani czynami dopóki nie otrzymają błogosławieńswa ślubnego, zamknął Rogera w gabinecie, gdzie znajdowała się jego kościelna biblijoteka, Konstancyją zaś w pokoju gospodyni.
Przy obiedzie jednak, oboje młodzi zobaczyli się. Roger zapytał wówczas proboszcza, czy mógł ich połączyć nazajutrz? na co szanowny ten człowiek odpowiedział, że nie widział żadnéj w tém trudności, jeżeli tylko do tego czasu nie zajdzie żadna przeszkoda. To zapewnienie zaspokoiło nieco Rogera, i sprawiło że po obiedzie oddalił się do biblijoteki bez wielkich trudności. Zastał tam łóżko, które podczas obiadu wniesiono do niego.
Czas wieczerzy nadszedł. Tak jak rano dwoje młodych znalazło się znowu razem. Roger jaśniał szczęściem; po owym cudzie zmartwychwstania, nie przypuszczał już, aby ich można było rozłączyć.Konstancyja była nieśmiała i rumieniła się często; lecz radość błyszczała w jéj oczach i szczęście odzywało się w każdém słowie wychodzącém z jéj ust.
Po kolacyi, proboszcz odmówił modlitwę za wszystkich, poczém każdy oddalił się do swojego pokoju.
Roger chciał czytać; lecz czy podobna czytać, kiedy myśl nasza odzywa się w głębi naszego własnego serca, daleko słodziéj, tkliwiéj i dźwięczniéj, aniżeli wszystkie myśli na świecie. A jednak czytał ten cud poezyi, który nazywają miłostkami Jakóba i Racheli; lecz znalazł, że Rachel ani się porównać mogła z Konstancyją, i przyznał sam przed sobą, że dla pozyskania Konstancyi, daleko trudniejszym próbom gotówby się poddać, aniżeli Jakób. Na tych rozmyślaniach czas mu szybko upływał; jedenasta godzina wybiła, i za każdém uroczystém uderzeniem zegaru, Roger drżał, pomyślawszy, że za ośm godzin będzie mężem Konstancyi.
Ta słodka myśl towarzyszyła mu do łóżka, i pieściła we śnie. Marzył, że dzień już zajaśniał, i że ktoś wszedł do pokoju uwiadomić go, że ksiądz czekał już tylko na niego. W téj chwili zdawało się istotnie Rogerowi, że ujrzał dzień przez zamknięte powieki, i że kilka głosów rozmawiało przy nim. To wrażenie było tak prawdziwe, że Roger obudził się i otworzywszy oczy, ujrzał przed sobą ojca.
Na ten widok, twarz Rogera przybrała taki wyraz rozpaczy, że chociaż przygotowany surowo wyłajać niepoprawionego zbiega, baron nie miał do tego odwagi, i dostrzegał już cierpień człowieka w tém biédném młodzieńczém sercu, wyciągnął doń tylko rękę, i wymówił jedne słowo: Odwaga!
Być może, że Roger byłby powstał przeciwko wymówkom; lecz widząc to pobłażanie, rzucił się tylko w objęcia barona zapytując, czy go chcą znowu rozłączyć z Konstancyją. Baron spojrzał badawczo na niego, a widząc, że niespokojność maluje się we wszystkich jego rysach:
— Słuchaj, — rzekł doń, — moje piérwsze słowo było: Odwaga! drugie będzie Nadzieja!
— O! mój ojcze, mój ojcze, — zawołał Roger, — oszukano mię już raz tak okrutnie, że nie mogę miéć żadnéj nadziei.
— Lecz gdyśmy cię oszukali, Rogerze, — rzekł baron, — byliśmy ubodzy, gdy tymczasem teraz...
— A teraz, mój ojcze, byliżbyśmy bogaci!
— Być może, — rzekł baron.
— Być może, — zawołał Roger, — być może! Co mówisz mój ojcze? jakim sposobem nasz majątek mógłby się zmienić przez jeden dzień?
— Nasz krewny wicehrabia de Bouzenois umarł; wczoraj wieczór, otrzymaliśmy tę wiadomość.
— Umarł, mianując nas swojemi spadkobiercami! — zawołał Roger.
— Gdyby tak było, powiedziałbym, że jesteśmy istotnie bogaci, ale mówię być może. Wice-hrabia umarł bez testamentu.
— Bez testamentu, mój ojcze?
— Tak, bez testamentu, kawalerze.
Baron z takim przyciskiem wymówił te dwa wyrazy, że kawaler pojął, iż owa okoliczność miała bardzo wielkie znaczenie.
— Cóż więc ztąd? — zapytał bojaźliwie młodzieniec, nie pojmujący jeszcze, jakim sposobem śmierć pana de Bouzenois przybliżała go do Konstancyi.
— Cóż ztąd, mój panie! — rzekł baron, — oto spadek jest otwarty; zapiera nam go tylko syn wice-hrabinéj z piérwszego łoża, utrzymujący, że jego matka pod tym warunkiem zapisała panu de Bouzenois swój majątek, aby po tegoż śmierci przeszedł na jéj syna.
A więc, akta i dowody są w sądzie, i proces ma być rozpoczęty; pan Coquenard, nasz prokurator pisze mi, że proces ten może być z pewnością wygrany, byle tylko dopilnować się, a jeżeli wygramy ten proces...
— Jeżeli wygramy ten proces, mój ojcze...
— Będziem mieli nie więcéj tylko siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów dochodu; a wtedy nie my, lecz pan de Beuzerie będzie nam się zalecał; myto wówczas zrobimy ofiarę, łącząc się z nim.
— O! mój ojcze, mój ojcze, jakąż nadzieje wlewasz mi w serce! zawołał Roger. — Jakto! więc myślisz... spodziewam się...
— Wiém dobrze co myślę; — poczciwy proboszcz, któremu się zwierzyłeś, wyprawił jednocześnie posłańców do Beuzerie i do Anguilhem; tak, że spotkałem wice-hrabiego o trzy mile ztąd, śpieszącego po córkę; był rozjątrzony, lecz na piérwszą wzmiankę o liście pana Coquenard, ułagodził się znacznie, i nawet dał do zrozumienia, że po zgorszeniu, jakie nieochybnie wywoła w całéj okolicy twoja ucieczka z jego córką, związek jéj z hrabią de Croisey, można było naprzód uważać, jako zerwany.
— O! mój ojcze, mój ojcze, co mówisz!
— Pojmujesz, — rzekł baron, — że to było odwołanie się do mojéj prawości.
— I cóżeś odpowiedział, mój ojcze?
— Odpowiedziałem, że pomiędzy nami szlachtą, tytuł był tylko tytułem, i że wiedziano w całéj okolicy, że chociaż Anguilhem’owie byli tylko baronami, sięgali piérwszych krucyjat, gdy tymczasem na początku rządów naszego wielkiego króla, dziad hrabiego de Croisey chcąc się dostać na masztalerza przy stajniach Jego Królewskiéj Mości, zaledwie z wielką trudnością zdołał zebrać potrzebne dowody. Co miało znaczyć, że gdyby baronowa d’Anguilhem przedstawioną była u dworu, miałaby niewątpliwie piérwszeństwo przed margrabiną de Croisey.
— I cóż na to odpowiedział?
— Podał mi rękę i rzekł: „Dobrze baronie, pomówimy jeszcze o tém.”
— O! mój ojcze, — zawołał Roger, — ileż mi szczęścia zwiastujesz! A Konstancyja, gdzie jest Konstancyja?
— Konstancyja jest przy swoim ojcu, z którym ma powrócić do Beuzerie, tak, jak my powrócimy do Anguilhem. Jutro pojadę do wice-hrabiego z przeprosinami, i wtenczas pomówimy o wszystkiém.
— O! mój ojcze, — rzekł Roger, — nie zapomniéj powiedziéć jak uwielbiam Konstancyją, wspomniéj, że nie mógłbym żyć bez niéj, żebym umarł gdyby nas nie połączono, że...
— Powiém, że wedle wszelkiego podobieństwa do prawdy, będziesz miał kiedyś siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów dochodu, i wierzaj mi, że ta wymowa będzie daleko skuteczniejszą.
— Powiédz co chcesz, mj ojcze, lecz uzyskaj pozwolenie wice-hrabiego.
— Pozostaw to już mnie; wiém daleko lepiéj jak się wziąć do tego.
— A... a... — wybąknął Roger.
— A co? — zapytał baron.
— A Konstancyja?
— No i cóż, Konstancyja?
— Czy jéj wcale nie zobaczę?
— To, mój panie, jest zupełném niepodobieństwem; nie możesz teraz widziéć się z panną de Beuzerie, jak tylko w rodzicielskim domu i za zezwoleniem wicehrabiostwa.
— I, sądzisz mój ojcze, — zapytał Roger bojaźliwie, — że na to zezwolenie długo jeszcze czekać trzeba.
— Zapewnie trzy lub cztéry dni.
— Trzy lub cztéry dni! — rzekł Roger, — niestety, tak długo!
— A gdy byłeś w przekonaniu, że jéj już wcale nie zobaczysz, zdaje mi się, że to było daleko dłużéj.
— To téż, — rzekł Roger, — chciałem zostać Jezuitą.
— Tak, tak, mój panie, — rzekł baron, — jesteś człowiek pełen pomysłów, wiém o tém; dla tego téż postanowiliśmy korzystać z tego.
— A to jak, mój ojcze?
— Dowiesz się w Anguilhem.
Nie mogąc wydobyć wyjaśnienia tych ciemnych dla siebie słów, kawaler za przykładem ojca wsiadł na konia, i ruszył i obaj ku domowi.
Trzeci to już raz Roger powracał do Anguilhem nie dokonawszy swoich zamiarów; tą razą jednak nie powracał zupełnie bez nadziei. Jakkolwiek nieświadomy wielu rzeczy na tym świecie, pojął doskonale, jaką zmianę, śmierć pana de Bouzenois sprowadzała w jego położeniu, przypuszczając nawet, że spadek byłego kapitana fregaty zależał od wypadku procesu.
Gdy przybył do zamku, jego nadzieje podwoiły się; gdyż baronowa, która wyglądała męża i syna z okna wieżyczki, zkąd widać było całą okolicę, spostrzgłszy ich, wyszła na ich spotkanie z śmiejącém się obliczem. Roger popędził prosto ku niéj, zeskoczył z konia, i rzucił się w jéj objęcia szepcąc:
— Czy ty także masz nadzieję moja matko? O! nie zwódź mię, nie zwódź!
— Tak, moje dziecko, moje drogie dziecko, — odrzekła baronowa, — bądź spokojny, wszystko dobrze pójdzie.
W istocie baronowa, jak jéj mąż, była także świadkiem wielkiéj zmiany. Gdy rano wice-hrabina, która znajdowała się z Konstancyją w Anguilhem, spostrzegła zniknięcie córki, wpadła w wielki gniew. Wśród tego to wybuchu macierzyńskiéj popędliwości, przybył słynny list pana Coquenard, donoszący państwu d’Anguilhem o śmierci pana de Bouzenois. Ten tedy list ułagodził jakby za pomocą czarów wice-hrabinę, która w jednej chwili zdawała się zapominać części swojego zmartwienia, ciesząc się pomyślną wiadomością jaką otrzymali sąsiedzi. Nareszcie, gdy posłaniec proboszcza kaplicy Śgo Hipolita przybył zadyszany do zamku, z doniesieniem, że dwoje zbiegów znajdowało się w plebanii, wice-hrabina z żalem prawie usłyszała zapewnienie, że dzięki skrupułom poczciwego księdza, młodzi nie byli wcale zaślubieni. Jednak, ponieważ nie wiedziała że drugi posłaniec wyprawiony został do Beuzerie, a chciała przytém jak najprędzéj uwiadomić wicehrabiego jednocześnie o ucieczce i o wypadku, w skutek którego ta ucieczka szczęściem prawie dla nich była, kazała założyć konia do powozu, który pozostawiono na folwarku, aby Roger go nie dostrzegł i odjechała do Beuzerie, lecz dając do zrozumienia przy pożegnaniu baronowéj, że wizyta barona w Beuzerie nie tylko będzie dobrze przyjęta, ale nawet, przy obecnych okolicznościach powinna być uważaną jako konieczną.
Przepowiednie tedy były pomyślne tak ze strony wice-hrabinéj jak i wice-hrabiego. Co do Konstancyi, kawaler miał powody nie obawiać się niczego z téj strony.
Postanowiono przeto na walnéj naradzie, do któréj należał i ksiądz Dubuquoi, że baron uda się nazajutrz z wizytą do Beuzerie, i stosownie do okoliczności wspomni o małżeństwie lub zamilczy; lecz wszyscy przewidywali, nawet professor, że okoliczności naprowadzą same na ten przedmiot.
Ten wielki dzień, z taką niecierpliwością wyglądany przez Rogera, nadszedł nareszcie. O szóstéj już wstał i obudził ojca. Lecz baron zbyt ścisłym był przestrzegaczem przyzwoitości, aby miał przybyć do Beuzerie przed południem. Musiał więc Roger uzbroić się w cierpliwość, do czego dopomagał sobie rozmawiając z matką o Konstancyi.
O dziewiątéj baron wyjechał, dosiadłszy Krysztofa. Roger wymógł na nim obietnicę, że nie zabawi dłużéj w Beuzerie, jak tylko przez czas niezbędnie potrzebny do ułożenia warunków małżeństwa. Baron przyrzekł, że będzie z powrotem o czwartéj godzinie po południu.
O drugiéj, Roger nie mógł już wytrzymać; zarzucił torbę na plecy, wziął fuzyją, zawołał Kastora i udał się drogą ku Beuzerie. W godzinę może ujrzał barona, który powracał wielkim kłusem. Ta okoliczność była już dobréj wróżby.
W dwóch skokach Roger był przy ojcu.
W istocie wiadomości były dobre i wszystko ułożyło się, jeżeli nie zupełnie po myśli Rogera, to przynajmniéj wedle życzenia jego ojca.
Staranie się Rogera o Konstancyją, było dobrze przyjęte przez rodziców; nazajutrz cała rodzina Anguilhem miała oddać sąsiedzką wizytę państwu de Beuzerie: lecz podczas téj wizyty nie miało być mowy o niczém, gdyż wice-hrabia pełen przezorności nie chciałaby wiedziano o jego nowych zamiarach; poczém, nazajutrz lub na trzeci dzień po téj wizycie, Roger miał jechać do Paryża, aby sam osobiście dopilnował procesu, od którego wypadku zależało ostateczne zezwolenie wice-hrabiego. To postanowienie przedstawiało podwójną korzyść: raz, że interesa znajdować się będą w ręku tego, któremu najwięcéj zależało na ich ukończeniu, powtóre, że tym sposobem Roger przez rok przynajmniéj oddalonym będzie od Konstancyi; gdyż w owéj epoce, najkrótsze procesa bardzo długo trwały; przez ten czas Konstancyja powrócić miała do klasztoru i pozostać tam aż do ukończenia szesnastu lat.
Była w tém wszystkiém dobra i zła strona dla Rogera, który wolałby najprzód się ożenić a późniéj odjechać: to mu się wydawało daleko logiczniéj i rozsądniéj; przeto baron zaledwie zdołał mu wytłómaczyć, że to było niepodobieństwem, ponieważ jego małżeństwo miało być następstwem wygrania procesu. To rozumowanie jednak było tak jasne i zrozumiałe, że kawaler musiał uledz. Skłaniał się już więc prawie do przyjęcia podanych warunków, gdy spotkali o pół mili od Anguilhem baronową, która także wyszła z ks. Dubuquoi naprzeciwko męża i syna.
Tam znowu baron wyłożył cały plan uchwalony u wice-hrabiego i z wielką rozpaczą Rogera, plan ten pozyskał ogólne przyzwolenie. Musiał więc biédny kawaler rad nie rad przystać na wszystko. Uradzono wówczas, że nazajutrz pojadą wszyscy z wizytą do Beuzerie, a ponieważ nie było czasu do stracenia, za trzy dni kawaler odjedzie do Paryża.
Jednak, trzeba wyznać, Roger niesprawiedliwym był względem Opatrzności: mając już sobie stanowczo odmówioną Konstancyją, mając ją już za umarłą i o mało nie zostawszy Jezuitą, odzyskiwał ją żyjącą i zawsze wierną; nadto pozyskując niespodziewanie nadzieje bogatego spadku, według wszelkiego prawdopodobieństwa nie długo miał zostać bogatym panem i szczęśliwym małżonkiem. W tém wszystkiém było tyle źródeł pociechy, Roger ważąc je na szali rozumu, zaczynał spoglądać w przyszłość nieco weseléj i zapominał powoli o odjeździe, myśląc już tylko o powrocie.
Przytém, powiédzmy także, we wszystkich epokach, słowo Paryż, posiadało dla uszu prowincyjonalisty magiczne brzmienie. Paryż jest celem, do którego dążą wszystkie organizacyje młode i żywe. Dla rozpustnika, Paryż jest miejscem roskoszy, dla ambitnego, przybytkiem sławy dla spekulanta, źródłem majątku. Często, Roger słyszał wymówione przy sobie słowo Paryż, lecz nigdy nie zwrócił na nie uwagi, gdyż nie sądził nigdy, aby trafiła mu się w życiu sposobność jechania do Paryża. Tymczasem niespodzianie okoliczności nasunęły mu tę sposobność. Słowo Paryż brzmiało w jego uszach wśród pewnego dźwięku talarów; których harmonija zawsze jest przyjemną, nawet dla osób najbezinteresowniejszych. Słowem, tego jeszcze wieczoru, kładąc się, Roger przyznawał sam przed sobą po cichu, że skoro konieczność nakazywała, aby przez pewien przeciąg czasu rozłączony był z Konstancyją, lepiéj że ten czas upłynie dlań w Paryżu, aniżeli gdzie indziéj.
Nazajutrz, baronowa przywdziała najpiękniejszą z swoich sześciu sukien, baron także i Roger wystroili się jak mogli najlepiéj; poczém o dziewiątéj, wszystko troje wsiedli do karyjolki i ruszyli do Beuzerie.
Wszystko odbyło się wedle umowy zawartéj naprzód pomiędzy baronem i wicehrabią, to jest stosownie do ścisłych reguł etykiety prawie królewskiéj. Nie było wcale mowy o tém co zaszło pomiędzy Rogerem i Konstancyją, którzy oddali sobie wzajemnie ceremonijalny ukłon, jak gdyby widzieli się po raz piérwszy. Baron uwiadomił uroczyście państwo de Beuzerie o śmierci pana de Beuzenois, kawalera orderów królewskich i kapitana fregaty, przyjął wynurzenie współubolewania wice-hrabiego i wice-hrabinéj, i oznajmił że ponieważ spadek pociągnął za sobą wielki proces, syn jego kawaler Roger Tankred odjeżdża do Paryża dla prowadzenia go. Wówczas wice-hrabiostwo wynurzyli kawalerowi życzenie pomyślnego skutku, rozwodząc się w szczególności nad przyjemnością, jaką szczęśliwe ukończenie procesu im sprawi, poczém z kolei także napomknęli, że ich córka za młoda jeszcze aby można było już myśléć o jéj postanowieniu, powraca do klasztoru w Chinon, gdzie pozostanie tak długo aż nadejdzie czas wydania jéj za mąż.
Po téj urzędownéj niejako zamianie wzajemnych projektów, baronostwo i ich syn powstali, i pożegnawszy wśród ceremonijalnych ukłonów wice-hrabiego i wice-hrabinę, wsiedli do karyjolki i odjechali do Anguilhem.
Wieczór i dzień następny upłynęły na przygotowaniach do podróży. Wieczorem baron zaprosił uroczyście Rogera do swojego pokoju. Roger domyślił się, że wzywany był dla otrzymania ojcowskich przestróg i napomnień, stawił się więc z uszanowaniem przed baronem, który przyjął go stojąc; co do baronowéj, ta siedziała i łatwo było dostrzedz, że wiele płakała, i że zbierała wszystkie siły, aby nie płakać znowu.
Kawaler zbliżył się zwolna i stanąwszy przed ojcem pochylił głowę.
— Mój synu, — rzekł baron, — masz wstąpić w świat nowy i nieznany ci dotąd; strzeż przedewszystkiém honoru; honor szlachcica jest tak jak reputacyja kobiéty; raz splamiony, nie obmyje się już nigdy. Przedewszystkiém, powtarzam ci, czuwaj nad swoim honorem.
Poznasz się z młodemi ludźmi, nie powiém szlachtniejszemi od ciebie, gdyż wszyscy szlachta mogący dowieść swojego pochodzenia, są równi pomiędzy sobą; lecz z ludźmi hojniéj obdarzonemi przez los od ciebie. Znajdziesz grę bardzo upowszechnioną w ich towarzystwach, graj tylko wtedy gdy nie będziesz mógł uczynić inaczéj, nie jesteś ani tyle bogaty, abyś mógł przegrywać, ani tak ubogi, abyś pragnął wygranéj; w każdym razie, jeżelibyś miał nieszczęście grać i przegrać, sprzedaj choćby ostatnią koszulę, a zapłać dług; każdy dług jest święty, lecz dług z gry, jest nim podwójnie.
Wyrachowaliśmy z baronową, że sto luidorów mogą ci wystarczyć na wszystkie wydatki przez ciąg roku; oto jest piérwsza połowa téj summy: pieniądze są stare, gdyż to jest nasza oszczędność od lat piętnastu: jesteś młody i czynny, bywaj w sądach, zobowiązuj sobie sędziów, staraj się o możnych protektorów, a mam nadzieję, że pomyślnie ukończysz interes: fortuna lubi młode głowy.
Co tydzień odbierzesz od nas list, na który regularnie co tydzień także masz odpowiadać, donosząc szczegółowo o wszystkiém; pamiętaj że jeżeli wygramy sprawę, ty sam będziesz sprawcą swojego szczęścia.
Pojedziesz na Krysztofie; jestto poczciwa szkapa, wytrwała i niezgorzéj wygląda, — a miałby daleko lepszą minę gdybyś go był nie machał nieraz porządnie. Kazałem go przekuć wczoraj na nowo: w Saint-Aignan każ mu obciąć grzywę podług teraźniejszéj mody. Siodło i cały rynsztunek masz porządny; w olstrach znajdziesz moje podróżne pistolety.
A teraz, mój synu, sprawiłeś nam nie raz wiele przykrości, przebaczamy ci wszystko wraz z matką: ja także sprawiłem ci wiele boleści z powodu téj historyi o śmierci; nie wiém czy miałem prawo zrządzać ci tę przykrość, nie sądzę, gdyż było to kłamstwo, a kłamstwo, nawet popełnione w dobrym zamiarze, jest zawsze kłamstwem: błagam Boga aby mi to przebaczył.
— O! mój ojcze! mój ojcze! — zawołał Roger nie mogąc wstrzymać łez.
— Nie powiedziałem ci tego, aby ci sprawić przykrość, Rogerze, — rzekł baron myląc się względem istotnego znaczenia tego wykrzyknika. — Jesteś dobre i poczciwe serce, lecz złą masz głowę; nie dowierzaj przeto sam sobie wigcéj aniżeli innym. Jestto ostatnia rada ojca, który cię kocha. A teraz, — kończył baron, sam głęboko wzruszony, — przyjmij nasze błogosławieństwo.
Roger padł na kolana, baron zaś z poruszeniem pełném ojcowskiéj tkliwości i oczyma wzniesionemi ku niebu, położył na chwilę ręce na głowie syna. Powstawszy, Roger rzucił się w objęcia matki.
— Drogie dziecko, — rzekła baronowa, — idź do swojego pokoju i napłacz się do woli, gdyż czuję po moich łzach, że potrzebujesz tego. Zresztą bądź spokojny, na każdym liście, który ojciec będzie pisał do ciebie, położę przypisek.
Roger uściskał po raz drugi matkę, która tak dobrze odgadywała tajemnie życzenia jego serca. Potém, ucałowawszy rękę, którą mu podał ojciec, udał się do swojego pokoju i W istocie przepłakał większą część nocy.
Rano przywdział swoje podróżne suknie. Baron d’Anguilhem wstał już i czynił przygotowania do drogi; Krysztof był już osiodłany i okiełznany, i dźwigał na grzbiecie tłomoczek, przyzwoicie zaopatrzony. Kawaler zauważał z głębokiém wzruszeniem, że baron miał oczy prawie tak czerwone jak on sam.
Śniadanie było przygotowane, lecz jak łatwo się domyślić, nikt go nie dotknął. Każdy płakał lub połykał łzy. Baron czuł że im prędzéj położy się koniec téj przykréj scenie, tém lepiéj będzie. Wstawszy od stołu, Roger zbliżył się do swojego guwernera i prosił go o przebaczenie za przykrości jakie mu zrządzał. Biédny ksiądz, jakkolwiek egoista w zwyczajnych okolicznościach życia, przebaczył głosem pełnym wzruszenia swojemu uczniowi tysiąc i jedną małych zdrożności, jakich się względem swojego nauczyciela dopuścił.
Roger zszedł na dół wraz z rodzicami: we drzwiach spotkał służących, którzy płakali rzewnewi łzami, gdyż w Anguilhem wszyscy uwielbiali Rogera. Uściskał ich wszystkich jakby swoich przyjaciół, w skutek czego płacz powiększył się w dwójnasób.
Kastor szczekając i skowycząc, rzucał się na łańcuchu, rzekłbyś że poczciwe psisko pojmuje, że jego pan opuszcza dom na długo; Roger poszedł do niego, Kastor wspiął mu się na piersi, i pocałował go po swojemu.
Baronostwo odprowadzili syna prawie ćwierć mili drogi; gdy się zatrzymali, Roger, nie będąc pod uroczystym wpływem błogosławieństwa ojcowskiego, rzucił się w objęcia barona.
Potém nadeszła koléj na biédną matkę: baronowa nie mogła rozłączyć się z synem, jéj biédne serce rozdzierało się śród łkań i przeklinała w głębi duszy spadek, który wydzierał jéj dziecko. Ksiądz Dubuquoi spoglądał na to wszystko z okna wieżyczki i dawał znaki chustką.
Nareszcie baron wziął syna za rękę i prowadząc go do konia:
— Daléj, odważnie, mój synu, — rzekł doń, — nie zapomniéj, że masz ośmnaście lat, a tém samém jesteś już mężczyzną.
Roger wsiadł na Krysztofa, który zwiesiwszy łeb i ogon, zdawał się podzielać powszechny smutek; lecz baronowa rzuciła się jeszcze raz ku niemu, wyciągając obie ręce, które Roger okrył pocałowaniami. Nareszcie baron oderwał żonę od tych uściśnień bez końca, i zbierając całą moc duszy:
— Odjeżdżaj już, — zawołał, — rozkazuję ci.
Roger usłuchał i oddalił się. O sto kroków jednakże, odwrócił się, pragnąc jeszcze raz ujrzéć matkę. Że zaś ujrzał ją wspartą na ramieniu barona i płaczącą, powrócił jeszcze, ucałował ją, uścisnął po raz ostatni ręce ojca, potém ruszył galopem, i w pięć minut zniknął po za drzewem.
Wówczas Roger uczuł w swojém biédném sercu, że jednego jeszcze pożegnania miał dopełnić: nie chciał, nie mógł oddalić się nie zobaczywszy Konstansyi. Wspomniano w jéj obecności, którego dnia odjeżdżał, pewny był przeto, że spodziewa go się chociaż przez to zobaczenie musiał nadłożyć drogi. Przyśpieszył przeto biegu, i wkrótce ujrzał wśród zwierzyńca, chorągiewki zamku.
Zbliżając się, Roger spoglądał naokoło siebie, doświadczając jeszcze pomimo woli niejakiéj bojaźni, w skutek dawnych zakazów wice-hrabiostwa. Nareszcie na zakręcie drogi, spostrzegł pomiędzy drzewami, białą suknię: zbliżył sio, była to Konstancyja, która z książką w ręku siedziała na trawie, udając że czyta.
W jednéj chwili Roger był obok niéj, i zeskakując z Krysztofa, ukląkł przy niéj.
— Ah! jesteś Rogerze, — zawołała młoda dziewczyna, — czekałam na ciebie.
— A ja, Konstancyjo, — rzekł Roger, — byłem pewny, że cię tu zobaczę.
— Jedziesz więc?
— Muszę, wiész o tém, nasze szczęście od tego zawisło.
— Tak Rogerze, — rzekła Konstancyja, — matka powiedziała mi wszystko: nasze małżeństwo ma miéć miejsce za twoim powrotem. Masz być bogatym, podobno... Jakże jestem szczęśliwą! tobie będę winna wszystko.
— Oi jesteś aniołem, Konstancyjo, — rzekł Roger. — Dla tego trudno mi wierzyć w moje przyszłe szczęście, i obawiam się zawsze aby mi cię nie wydarto...
— Ciebie to raczéj, nie zobaczę może już nigdy; jedziesz do Paryża, tam łatwo mnie zapomnisz.
— Ja! zapomniéć ciebie, Konstancyjo! O! nigdy, nigdy. Gdybym ja tylko tyle miał się obawiać z twojéj strony ile ty z mojéj, byłbym bardzo szczęśliwy.
— A czegóż masz się obawiać z mojéj strony?
— Czego mam się obawiać, Konstancyjo? obawiam się, abym nie przegrał sprawy, i aby wtedy wice-hrabia nie cofnął słowa i nie wydał cię za margrabiego de Croisey.
— Niczyją nigdy nie będę, tylko twoją Rogerze, — odrzekła Konstancyja.
— Przysięgnij mi więc, że nie pójdziesz za mąż, chyba gdybym cię sam zwolnił z twojéj przysięgi.
— Przysięgam ci.
— Że gdyby ci co mówiono o mnie, nie uwierzysz, — tylko co z moich własnych ust usłyszysz, lub co ci własną ręką napiszę.
— Przysięgam, — powtórzyła Konstancyja.
— Ja zaś, — rzekł Roger, — przysięgam ci...
W téj chwili wystrzał dał się słyszéć o dziesięć kroków zaledwie od miejsca, w którém się znajdowali i słychać było wice-hrabiego zwołującego psy.
— Mój ojciec! — zawołała Konstancyja przestraszona; — o! uciekaj! uciekaj!
Roger złożył pocałowanie na ustach młodéj dziewczyny bladéj i drżącéj, wyszeptał pożegnanie, i dosiadłszy Krysztofa, ruszył galopem. O sto kroków, odwrócił się: Konstancyja zniknęła.
Spostrzegł wówczas; że sama tylko Konstancyja związała się przed nim przysięgą, i że on w zamian za to nie miał czasu nic jéj przyrzec; lecz ponieważ Roger był człowiekiem sumiennym, uczynił po cichu tg samę przysięgę, jaką powinien był głośno wyrzec, i zaspokojony pod tym względem, kontent z siebie, udał się w drogę.
Jedenaście dni trwała podróż kawalera z Anguilhem do Paryża; w Saint-Aignan, stosownie do rady ojca, kazał wystrzydz i odmłodzić Krysztofa piérwszemu weterynarzowi tego miasteczka; w Orleanie kupił sobie płaszcz podróżny i kazał przyszyć nowy galon do kapelusza; w Wersalu miał ochotę zatrzymać się dla zobaczenia dworu; lecz porównywając swojego podjedzka z rumakami szlachty, których spotykał, nie śmiał tego uczynić i nie zatrzymywał się już nigdzie, chyba dla wytchnienia Krysztofowi i posilenia się.
Wjechał do Paryża przez Chaillot i ten wjazd do stolicy nie podobnym był w owéj epoce do tego czém jest dzisiaj, tak, że Roger nie był zbyt zachwycony tém co widział; zatrzymał się jednak dla przypatrzenia się pięknemu więzieniu, które wznosiło się obok klasztoru Panien-Swiętéj-Maryi, i który wziął z razu za pałac; potém udał się bulwarem Sayonnerie, i wjechał do Cours-la-Reine. Tam, trzeba wyznać, zadziwienie jego rozpoczęło się. Przed sobą miał Luwr, dom Inwalidów, z świetną kopułą po prawéj stronie; ponieważ zaś był to piękny dzień letni, mnóstwo karet pełnych świetnych panów i najwytworniejszych dam z téj epoki, postępowało aleą z lewéj strony. Wkrótce znalazł się po środku magazynu marmurów, obszernego warsztatu odkrytego, gdzie Ludwik XIV kazał ciosać statuy, któremi zapełnił Francyją, i który leżąc wzdłuż ulicy Bonne-Morue, zajmował właśnie miejsce, gdzie się dziś znajduje pałac Zgody.
Przybywszy do tego magazynu marmurów, który mu zagradzał drogę, kawaler był w kłopocie, nie wiedząc czy ma się udać na prawo lub na lewo. Zasięgnął przeto rady jednego z rzemieślników.
— Mój panie, — rzekł mu tenże, — chociaż wasz koń ma dobrą minę, wydaje się jednak strudzonym. Nie jedź pan więc bulwarem, którego bruk jest niegodziwy, lecz udaj się bramą Śgo Honoryjusza; zostawisz pan po lewéj ręce klasztor Niepokalanego Poczęcia i pałac Luksemburgski, i dostaniesz się na plac Ludwika Wielkiego; poznasz go łatwo. Jest to wielki plac, po środku którego stoi król na koniu. Tam łatwo pan będziesz mógł wybrać hotel.
Kawaler usłuchał rady i udał się wskazaną drogą: znalazł plac Ludwika Wielkiego w wskazaném miejscu; lecz nie śmiejąc zatrzymać się w tak świetnéj części miasta, pojechał jeszcze daléj, i spostrzegłszy hotel dosyć skromnéj powierzchowności, który zdawał się zgadzać z stanem jego fortuny, zatrzymał się pod nim: był to hotel pod Złotém Jabłkiem.
Kawaler wjechał w bramę z miną dosyć pewną jak na prowincyjonalistę, a że był znużony, poruczył Krysztofa opiece stajennego; sam zaś udał się do niewielkiéj stancyjki na piątém piętrze, którą mu wskazano według jego miny, położył się, zasnął i nie obudził się, aż nazajutrz rano.
Nazajutrz, piérwszą jego myślą, było oddać niejakiemu margrabiemu de Cretté, bardzo ważny list rekomendacyjny, który napisał dlań pan d’Orquinon, sąsiad jego ojca. Lecz usiadłszy w oknie, kawaler spostrzegł pomiędzy toaletą osób przyjeżdżających konno lub powozami, a jego ubiorem, tak wielką różnice, że zawstydził się swoich sukien, które jednak na prowincyi, wydawały mu się bardzo wytwornemi: wypytał się więc o mieszkanie krawca, do którego udał się natychmiast, i kupił suknię prawie nową, kamizelkę dosyć jeszcze porządną, pończochy z klinami i szpadę. Tak przestrojony kawaler, dzięki powierzchownym zaletom, wyglądał niezgorzéj nawet na Paryż; jednoby tylko można było mu zarzucić, że jego suknia koloru błękitnego miała kokardę zieloną na ramieniu, — połączenie kolorów w nienajlepszym guście, które przypisać zapewnie należało miłosnéj fantazyi piérwszego właściciela. Ustroiwszy się tedy w nowe suknie, kawaler pragnął najprzód przekonać się, jakie wrażenie sprawi jego mina na osobach niższego tonu, jak jest zapewnie margrabia de Cretté i towarzystwo, które mógł spotkać u niego; w celu przeto zrobienia doświadczenia in anima vili, Roger udał się do pana Coquenard, prokuratora, mieszkającego przy ulicy Baraniej, niedaleko placu Gréve.
Roger, jak powiedzieliśmy, był przystojny, i chociaż przybył z prowincyi, widać było po nim szlachcica. Znać było wprawdzie wpływ powietrza i słońca na jego okrągłéj twarzy i muszkularnych rękach; lecz nogę miał zgrabną, i pomimo nieśmiałości, oko jego błyszczało niekiedy męzkim ogniem. Szpada tylko zawadzała mu, bijąc go po łydkach, gdyż w Anguilhem nie przyzwyczajony był nosić jéj. To ciągłe tarcie nabawiło go niespokojności; nie umiał także jeszcze robić sobie miejsca pomiędzy ludźmi z pospólstwa i ustępować z drogi osobom znakomitszym od siebie; tak, że nieraz usunął się przed nosiwodą, a potrącił jakiego dygnitarza. Lecz jego fizyjonomija malująca podziwienie, ocalała go od gniewu tych ostatnich, atletyczne zaś kształty oszczędzały mu żartów tamtych. W istocie, jak już mówiliśmy, kawaler miał pięć stóp i ośm cali wzrostu i zbudowany był odpowiednio, co we wszystkich krajach na świecie, wzbudza zawsze niejakie poszanowanie.
Pan Coquenard przyjął Rogera bardzo uprzejmie. Z swojéj strony Roger, nieznający ceremonii, przyjął chętnie zaproszenie na potrawkę z zająca najapetyczniejszą w świecie i gorący pasztet nader nęcącego zapachu. Zasiedli przeto do stołu, bez dalszych ceregieli i zaczęli się raczyć wzajemnie; następnie przystąpili do interessów. Wówczas pan Coquenard uwiadomił Rogera, z wielkiemi ostrożnościami, pragnąc złagodzić cios jaki miał mu zadać, że dochodzenie dziedzictwa, dla którego przybył do Paryża, było bardzo trudne i niepewne; że baron d’Anguilhem, przyjmując dobrodziejstwo spadku, stał się, prze sam fakt akceptacyi, dłużnym summy dwadzieścia tysięcy liwrów, stanowiącéj długi nieboszczyka.
Roger przerażony został tym wstępem.
Lecz to jeszcze nie było wszystko; pan Coquenard wytłómaczył mu jeszcze, jak zaledwie od tygodnia, koszta rozpoczęcia procesu, wynosiły już dziewięćset liwrów.
Tą razą, Roger zbladł i stracił apetyt; gdyż dla niego pod dwoma względami ważnym był wypadek procesu; nie zapominał, że od wygranéj zależało małżeństwo jego z Konstancyją.
Skorośmy jednak wspomnieli o wpływie jaką ta wiadomość wywarła na apetyt Rogera, dodajmy, że usłyszał ją właśnie w chwili, gdy obiad miał się ku końcowi.
Otrzymawszy tak złowieszcze objaśnienia, kawaler powrócił pod Złote Jabłko, krokiem daleko mniéj pewnym, aniżeli gdy wychodził do swojego prokuratora.
Pragnąc dopełnić danego przyrzeczenia, Roger napisał zaraz do ojca, donosząc mu o swojém nieszczęśliwém przybyciu do Paryża, o bytności u pana Coquenard i niepomyślnych wiadomościach, jakie usłyszał u zacnego prokuratora: kończąc wspomniał, że w téj chwili właśnie udać się miał do margrabiego de Cretté z listem pana d’Orquinon.
W istocie, napisawszy list i oddawszy go na pocztę, kawaler poprawił starannie swoję toaletę, zmienił chustkę na szyję, wyciągnął mankietki, i udał się nie bez bicia serca ku mieszkaniu margrabiego de Cretté, leżącego na przedmieściu Saint-Germain przy ulicy du Four, nieopodal od pałacu Montmorency’ch.
Niespokojność kawalera, pochodziła głównie ztąd, że spodziewał się ujrzéć starca surowego, sztywnego i pełnego powagi, w rodzaju pana de Beuzerie, a ku rodzajowi temu czuł osobliwszą antypatyją; następnie za tym starcem poważnym i sztywnym, widział matronę pełną kaprysów, z okiem przyćmioném, głosem piskliwym, a wokoło téj przyjemnéj pary, tuzin zuchwałych lokai. Jedna rzecz tylko pocieszała kawalera d’Anguilhem, to jest, że starcy zawsze trącą nieco prowincyjalizmem, nawet w Paryżu.
Lecz wszedłszy do pałacu, wbrew temu czego się spodziewał, ujrzał z pół tuzina rasowych koni, przystrojonych najmodniéj, trzymanych przez służących w rozmaitych liberyjach, lecz w ogóle świetnych i wesołych, tak, że widocznie i konie i ludzie należeli do młodych paniczów żyjących w wielkim świecie, stosujących się ściśle do mody; to wszystko, jeszcze większéj niespokojności nabawiło Rogera, aniżeli stare familijne portrety, które spodziewał się ujrzéć.
Szwajcar stał w bramie, w trójrożnym kapeluszu nagłowie, szerokim temblakiem przez ramię i laską w ręku, odganiając arystokratyczném poruszeniem psy i żebraków zatrzymujących się przed bramą pałacu; lecz gdy spostrzegł, Rogera, podniósł z uszanowaniem rękę do kapelusza, z tym instynktem, który oznajmia lokajowi, że ma do czynienia z szlachcicem, i zapytał go co rozkaże. Roger odpowiedział że pragnął się widziéć z panem margrabią de Cretté; wówczas szwajcar zawołał na jednego z lokai znajdujących się przy koniach, który znowu zawołał wysokiego drągala wygalonowanego na wszystkich szwach, i ten wprowadził kawalera do wytwornego salonu położonego na dole, i wychodzącego z jednéj strony na dziedziniec, z drugiéj zaś na ogród.
W chwilę potém, sześciu młodych panów świetnie wystrojonych, z hałasem zeszło wielkiemi schodami, przeskakując po cztéry stopnie na raz. Jeden z nich udał się ku salonowi, pięciu zaś pozostałych rozproszyło się po dziedzińcu, biegnąc każdy do konia dla siebie przeznaczonego.
— Kto się chce widziéć ze mną? — zapytał zdaleka lokaja młody pan, który zmierzał ku salonowi.
— Pan kawaler d’Anguilhem, — odrzekł lokaj.
— Kawaler d’Anguilhem, — rzekł młodzieniec, starając się zebrać swoje wspomnienia, — nie znam.
— Bez wątpienia panie margrabio, — rzekł Roger otwierając sam drzwi, — i proszę mi wybaczyć, że tak zły czas obrałem i przybyłem w chwili gdy panowie macie odjeżdżać; lecz racz pan wskazać mi czas, w którym będziesz wolnym, a będę miał honor zastosować się do niego.
Wszystko to powiedziane było trochę niezgrabnie, lecz zarazem z pewną godnością, która uderzyła margrabiego de Cretté.
— Bynajmniéj, panie kawalerze, — odrzekł margrabia, — jestem na jego usługi teraz i zawsze. Zechciéj więc pan powiedziéć mi, czemu winienem zaszczyt jego wizyty.
Tym kilku słowom towarzyszył ukłon pełen grzeczności.
— Panie margrabio, — rzekł kawaler, przybywam do niego pod protekcyją pana d’Orquinon, pańskiego przyjaciela, jeżeli się nie mylę i chciałem wręczyć panu list od niego.
— Nie mam honoru znać osobiście pana d’Orquinon, — odrzekł margrabia; — lecz był on, o ile sobie przypominam, jednym z najściślejszych przyjaciół mojego biédnego ojca, który nieraz wspominał o nim.
— No, no, — rzekł po cichu Roger, — margrabia kocha swojego ojca, nie będzie bardzo żartował ze mnie.
Następnie, gdy margrabia de Cretté otwierał i czytał list, Roger przypatrzył mu się dokładnie.
Był to przystojny młodzieniec od dwudziestu dwóch do dwudziestu cztérech lat, nieco może za mały, lecz nader zgrabnie zbudowany; jego ubiór mógł służyć za wzór elegancyi, tak jak mowa, obejście i wszystkie poruszenia mogłyby służyć za wzór dobrego tonu.
Gdy skończył czytanie listu, podniósł oczy na kawalera.
— Niestety! panie, — rzekł doń, — ten list napisany był do margrabiego de Cretté, mojego ojca, którego mieliśmy nieszczęście utracić w roku zeszłym; lecz pojmuje że nie wiedzieliście o tém na prowincyi.
Roger zarumienił się, to słowo prowincyja nie mile brzmiało dla jego uszu.
— A jednak, — mówił daléj margrabia, — zdaje mi się, że posłaliśmy list uwiadamiający panu d’Orquinon; lecz list, który miałem honor odebrać od pana, przekonywa mię, że wiadomość o śmierci pana de Cretté nie doszła tam do was.
Roger poczerwieniał jeszcze bardziéj. To tam, wydawało mu się antypodami.
— Nic to jednak nie znaczy, — rzekł margrabia, spostrzegłszy zapewnie kłopot młodzieńca, — nic to nie znaczy, panie d’Anguilhem, syn zastępuje ojca w stosunkach z przyjaciółmi swojéj rodziny, i rad jestem, że zechciałeś udać się do mnie; proszę przeto, rozrządzaj mną do woli.
— Panie margrabio, — rzekł kawaler, — istotnie nie zasłużyłem na tyle względów; jestem tylko biédny prowincyjonalista, śmieszny, czuję to dobrze, i bardzo nudny może, gdyż nie oddalałem się nigdy z Anguilhem; lecz potrafię, zaręczam, ocenić i zawdzięczyć pańskie uprzejme przyjęcie.
— Ale istotnie, ja znowu nie zasłużyłem na tyle grzeczności, panie d’Anguilhem, odrzekł margrabia kłaniając się Rogerowi z otwartością, która doszła do głębi jego serca.
Następnie zwracając się do przyjaciół, którzy rozmawiali w przysionku:
— Panowie, — rzekł do nich, — pozwólcie przedstawić sobie, pana kawalera d’Anguilhem, który polecony mi został przez jednego z najlepszych przyjaciół mojego ojca.
Młodzi ludzie zbliżyli się, i Roger ukłonił im się z poruszeniem, któremu nie brakowało na godności.
— Mieliśmy przejechać się do Saint-Germain, kawalerze, — rzekł margrabia,. — czy masz czas wolny dzisiaj? jeżeli jesteś wolny i nasze towarzystwo nie jest ci nieprzyjemném, radzibyśmy odbyć tę przejażdżkę z tobą.
— Lecz, — rzekł Roger, — zdaje mi się, że panowie mieliście jechać konno.
— Tak, pojmuję, — rzekł margrabia, — a pan przybyłeś karetą lub powozem, i nie masz wierzchowca.
— Mam konia w hotelu, — rzekł z uśmiechem Roger; — lecz muszę wyznać w pokorze mojéj duszy, że zbyt licho wyglądałby przy pańskich, abym narażał biédnego Krysztofa, na niebezpieczne dla niego porównanie.
— Co słyszę, otwartość własnym swoim kosztem, — rzekł do siebie margrabia; — — ten chłopiec nie jest widzę tak dalece prowincyjonalistą, jakem mniemał. Skoro tak, — dodał głośno, — jest na to sposób; mam jeszcze w stajni konia, któregośmy zostawili, gdyż nie da się łatwo powodować; weźmiesz pan mojego, ja zaś pojadę na Marlborough’u. Zresztą, wiécie panowie, — dodał śmiejąc się margrabia, — że zrzucił mię nie dawno, i muszę to sobie powetować.
— Ale, — rzekł nie śmiało Roger, — nie rób pan sobie dla mnie subjekcyi.
Margrabia omylił się względem znaczenia tych słów, i zbliżając się do Rogera:
— Jeździsz pan konno, nie prawdaż? — rzekł doń po cichu.
— Trochę, panie margrabio; to téż widzę nie zrozumiałeś mię. Miałem honor zaproponować, abyś pan jechał na swoim zwyczajnym koniu, ja zaś jeżeli pan pozwolisz wsiądę na Marlborough’a.
— Ah! ah! — rzekł margrabia spoglądając z podziwieniem na Rogera.
— Cóż panowie chcecie, — rzekł Roger, — jestem wieśniakiem; jeździłem wiele konno i trzymam się dosyć mocno na siodle; przeto nie turbujcie się o mnie i jeżeli pozwolicie abym się znajdował w waszém towarzystwie, niech mi osiodłają Marlborough’a.
— Dalibóg, kochany kawalerze, — rzekł margrabia, — nie chcę cię pozbawiać téj przyjemności. Boisjoli, — zawołał na jednego z lokai, osiodłaj Marlborouglh’a.
Służący poszedł ku stajni przymrużając oczy i pokazując język swoim kolegom, co miało znaczyć dosłownie: Dobrze, będziem mieli zabawkę.
— Ale, — rzekł, margrabia, — przybyłeś kochany kawalerze, w pończochach i trzewikach; trzebaby ci przynajmniéj butów, a nadewszystko ostróg.
— Pójdę do hotelu, i przebiorę się, — rzekł Roger.
— Gdzież mieszkasz?
— Przy ulicy Śgo Honoryjusza.
— Nie, toby było za długo. Rameau d’Or, — zawołał margrabia obracając się do drugiego służącego, — idź do mojego szewca, niechaj przyniesie natychmiast pięć lub sześć par butów do konia, spiesz się.
Służący wyszedł.
— A teraz, kochany kawalerze, — rzekł margrabia, — musisz wiedziéć przynajmniéj gdzie cię prowadzimy. Jedziemy na kawalerską hulankę do Saint-Germain. Widzisz, że trafiłeś doskonale, gdyż zapewnie nie gniewasz się, że przybywszy do Paryża nauczysz się, jak się w nim zachowywać: poczém, ukończywszy edukaeyją pod tym względem, opuścisz go unosząc swoje milijony, gdyż trzeba wam wiedziéć panowie, — mówił daléj margrabia zwracając się do swoich przyjaciół, — że pan d’Anguilhem przybywa, jak mi piszą, do Paryża, po odebranie spadku wynoszącego nie więcéj tylko półtora milijona liwrów.
— Do pioruna! — zawołała młodzież chórem, — przyjmij pan nasze szczére powinszowania.
— Wierzaj mi, kawalerze, — rzekł jeden z nich, z tą poufałością jaka prędko znachodzi się pomiędzy ludźmi rasowemi, — obetnij nieco tego skarbu, za nim uwieziesz go na prowincyją; nauczymy cię, jak się wziąć do tego.
— O! co w tém, kawalerze, — zawołał margrabia de Cretté, — to słuchaj d’Herbigny’ego; jest on mistrzem w téj materyi: przejadł już ciotkę i dwóch wujów.
— Ale, — rzekł drugi, — któż jest tym błogosławionym nieboszczykiem, który pozostawia półtora milijona?
— Wice-hrabia de Beuzenois, mój krewny, — rzekł Roger.
— W takim razie, kochany kawalerze, — rzekł inny podając mu rękę, — jesteśmy nieco spokrewnieni z lewéj ręki: ja zdmuchnąłem temu kochanemu wice-hrabiemu, jego ostatnią kochankę.
— Czy pańskie dziedzictwo warte było mojego? — zapytał Roger, wstrząsając podaną rękę.
— Nie źle powiedziano, — rzekł margrabią de Cretté: — co mówisz na to Tréville?
— Mówię, — rzekł Tréville, — że pan kawaler d’Anguilhem, zada kłamstwo przysłowiu: Głupi jak milijoner; będzie bogaty i będzie miał rozum: Gaudeant bene nati.
— Amen, — rzekł Cretté, — kawalerze, o to twoje buty.
Roger poszedł z szewcem do małego gabinetu, przeznaczonego do ubierania się.
— A co, panowie, — rzekł margrabia patrząc za nim, — przyznajcie, że ten chłopiec nie jest niezgrabny jak na prowincyjonalistę, i że mniéj nas znudzi, niżeśmy się z razu spodziewali.
W pięć minut, Roger wyszedł z gabinetu w butach i przy ostrogach, któreby ustraszyły każdego wierzchowca oprócz Marlborough’a. W przedsionku, jeden z lokai podał mu szpicruzgę.
Gdy młodzież wsiadała na konie, Boisjoli przyprowadził Marlborough’a.
Był to prześliczny skarogniadosz z nozdrzami rozdętemi, przepyszną grzywą i oczyma ogniem tryskającemi; na jego delikatnych nogach żyły krzyżowały się jak siatka; Roger spojrzał nań wzrokiem amatora i poznał, że będzie miał przeciwnika godnego siebie; dla tego téż nie zaniedbał żadnéj z ostrożności wymaganych w podobnym razie: oddzielił munsztuk od trenzli[1][2], zebrał cugle, poprawił się na strzemionach, następnie, gdy już czuł, że mocno siedzi na siodle, dał znak Boisjolir’emu, aby puścił konia.
Była to chwila, któréj oczekiwał Marlborough. Zaledwie ujrzał się wolnym, zaczął skakać, spinać się, wyrzucać, słowem probować wszelkich obrotów, za pomocą których zwykł był zrzucać z siodła jeźdźca; lecz tą rażą miał do czynienia z mistrzem. Roger przez jakiś czas nie przeszkadzał jego kaprysom, poprzestając na stosowaniu się do jego poruszeń w taki sposób, że koń i jeździec zdawali się stanowić nierozdzielną całość; następnie, gdy osądził, że czas już położyć temu wszystkiemu koniec, zaczął tak dobrze używać kolan, że Marlborough pomiarkował iż źle z nim będzie. Wtedy podwoił usiłowań: lecz tą razą przyłączyły się ostrogi i szpicruzga; tak że koń zaczął rżyć z bólu i wyrzucać piane z pyska kłębami. Nareszcie, po dziesięciu minutach rozpaczliwéj walki, Marlborough uznał się zwyciężonym. Wówczas Roger objechał na nim kilka razy w około, jak w ujeżdżalni, najprzód kłusem, późniéj kurs-galopem, słowem zupełnie jak zwykł był ujeżdżać konie, ówczesny Franconi, sławny Laguérinière.
Nasi młodzi panowie spoglądali na to widowisko, najprzód z ciekawością, nareszcie z najpiękniejszą przyjemnością: margrabia de Cretté szczególniéj dumny był z zwycięztwa Rogera; przeto gdy Marlborough uspokoił się, zbliżył się do kawalera z powinszowaniami, do których przyłączyły się chórem pochwały reszty młodzieży.
Wyjechano do Saint-Germain. Przez całą drogę rozmowa prawie wyłącznie toczyła się o nudach, w jakich surowość obyczajów pani de Maintenon i Ludwika XIV pogrążała Francyją. Roztrzepana ta młodzież przeklinała z całego serca wdowę Scarron’a, któréj nie nazywano nigdy inaczéj tylko starą.
Była wprawdzie partyja, żartująca sobie z ojca Lachaise i jego dostojnych penitentów; członkowie jéj zaczynali skupiać się około księcia Orleańskiego i tworzyli oppozycyją przeciw staroświecczyźnie; lecz partyja ta była jeszcze bardzo słabą, a że źle bardzo widziano ją w Wersalu, niebezpiecznie było przyznawać się otwarcie do niéj.
Roger, który wychował się wśród téj ostatniéj prowincyjonalnéj, która jak powiedzieliśmy, stanowiła systematyczną oppozycyją, znajdował się tu jak w domu i bawił się dosyć dobrze słuchając złorzeczeń, jakie miotano na faworytę; zbogacił nawet konwersacyją kilku śpiewkami skomponowanemi na ojca Lachaise i dyrektorkę Saint-Cyr’u, przez jakiegoś poetę z okolic Loches. Zresztą, sądził że był bardzo śmiałym, a tymczasem był tylko wesołym.
Lecz obok tego wszystkiego, co podziwiał najwięcéj Roger, to sposób, w jaki ci panowie mieli swoje żaboty i mankietki; doskonałość kroju ich sukien, wreszcie pełen gustu dobór materyi, których barwy tak dobrze zgadzały się z sobą, że ta harmonija przestraszała prawie Rogera; nie przypuszczał aby mógł kiedy dojść do podobnéj doskonałości i z takim wdziękiem nosić suknie, które jednak, wnosząc z kroju, zdawały się więzić wszystkie poruszenia. Pomimo tego naiwnego uwielbienia, z którém Roger nie starał się nawet taić, nie usłyszał jednak ani jednego żartu, któregoby był przedmiotem; taką wdzięczność czuł z tego powodu, że stawał się pokornym i sam szukał wszelkich sposobności poniżenia się; lecz zaledwie otwierał usta z jakiém zastosowaniem do swojego ubioru lub prowincyjonalnego obejścia, którykolwiek z młodzieży przerywał mu delikatnie. Serce kawalera rozpływało się.
Przybywszy do Saint-Germain, zadysponowano obiad; lecz ponieważ za godzinę ledwie mógł być gotowy, p. de Cretté zaproponował grę. Roger struchlał usłyszawszy tę propozycyją.
— Niestety! — pomyślał, — ci ludzie grają zapewnie grubo; mogę przegrać ze trzy lub cztéry pistole.
Biédny Roger!
Spojrzał bojaźliwie na margrabiego, który zrozumiał go natychmiast.
— Panowie, — rzekł Cretté, — kawaler d’Anguilhem nie zna może dobrze naszego brelan’a; ograniczmy przeto stawkę do dwudziestu luidorów, ażeby miał czas nauczyć się nie przegrywając wiele.
Usłyszawszy to uprzejme oświadczenie, zimny pot wystąpił na twarz Rogera.
— Połowa tego, co posiadam, — rzekł do siebie; — jestem zgubiony.
Wówczas w jednéj chwili pojął całą znikomość istnienia: Anguilhem, Guérite, Pintade, oszczędności pół wieku zgromadzone w ojcowskim kufrze, wszystko to w godzinę mógł pochłonąć brelan, i to jeszcze z ludźmi, którzy grali skromnie.
Pan de Cretté zrozumiał, że Roger miał ochotę pomówić z nim na osobności; wstał więc, podczas gdy ustawiono stolik do gry, i nieznacznie wyszedł do drugiego pokoju. Roger udał się za nim.
— Dalibóg, margrabio, — rzekł Roger z tą otwartością, która z początku zaraz zyskała mu życzliwość jego nowych towarzyszy, — nie chcę kłamać przed człowiekiem tak zacnym jak pan; mój ojciec nie jest bogaty, nie wiele mi dał na podróż, i obawiam się...
— Przegrać?
— Nie, margrabio, lecz za wiele przegrać.
— Nie miéjże podobnych wyobrażeń, kawalerze. Jednym z najpiérwszych przymiotów szlachcica, jest umiéć przegrywać.
— Być może, lecz dla tego nie mogę więcéj przegrywać niż posiadam.
— A to dla czego?
— A pieniądze?
— Pieniądze znajdą się zawsze jeżeli nie w własnéj kieszeni, to w kieszeni przyjaciół.
— Daruj, margrabio, lecz nie lubię pożyczać.
— Jesteś dzieckiem, kawalerze; nie pożycza się, lecz gra się na słowo; tak my wszyscy robimy. Ileż sądzisz że mamy przy sobie? Może wszyscy razem ze sto luidorów, lecz na dnie worka jest słowo, kawalerze, a słowo szlachcica warto jest kopalnię złota. Zresztą grając z uczciwemi ludźmi, jak my, szczęście się równoważy. My, naprzykład, grając pomiędzy sobą przez cały rok, przegrywamy i wygrywamy ogromne summy, a 31 grudnia, najnieszczęśliwszy z nas, nie jest może przegrany i sto pistolów. Graj więc bez obawy, przegrywaj wesoło, jeżeli chcesz abyśmy byli w dobrém porozumieniu.
— Uczynię wszystko ce będę mógł, dla zachowania twoich względów, margrabio, — rzekł Roger z uśmiechem.
— A więc, chodźmy nie zwlekając dłużéj, gdyż słyszę już dźwięk złota.
Margrabia i Roger powrócili do sali; stół był już wystawiony, karty przygotowane. Anguilhem przegrał dwadzieścia luidorów w trzech rozdaniach.
Przez te pół godziny, kawaler przeszedł przez najdotkliwsze udręczenia obawy.
Chociaż jednak muszkuły skroni drżały mu nieco, usta nie przestały się uśmiechać. Margrabia nawracał go, aby stawił jeszcze.
Kawaler dobył drugie dwadzieścia luidorów z kieszeni.
Po pięciu rozdaniach, kawaler odegrał swoje dwadzieścia luidorów, nadto wygrał jeszcze cztérdzieści. Wówczas zaczął grać ostrożniej.
— Ten kochany d’Anguilhem, jest istotnie niebezpieczny, — rzekł margrabia de Cretté, odsuwając kawalerowi piętnaście luidorów, które ten wygrał od niego mając brelan’a z waletów. — Przyjechał do Paryża po półtora milijona i chciałby jeszcze zabrać nasze pieniądze.
Roger zrozumiał naukę, podziękował swojemu przyjacielowi szczérym uśmiechem i zaczął grać tak grubo, jak kiedy przegrywał.
Lecz Roger był przy szczęściu; w dziesięć minut miał trzysta luidorów przed sobą.
Powiédzmy, że jeżeli obawa kawalera była wielką, radość jego była szaloną.
Dano znać, że obiad był gotów. D’Anguilhem podziękował w duszy niebu, że zasłało mu tę sposobność wstania od stołu. Cretté dojrzał poruszenia radości, jakkolwiek nieznaczném ono było.
— Kawalerze, — rzekł margrabia, — chciałbyś w nas wmówić, że wygrana czyni cię dowcipnym i wesołym, a to jest skromność z twojéj strony; lecz ja, który cię znam, założę się, że wystawisz wygrane trzysta luidorów przeciw d’Herbigny’mu, który już zdaje mi się przegrał cztérysta, na piérwsze dwadzieścia jeden, jakie wam przyjdzie do ręki.
To powiedziawszy, spojrzał w znaczący sposób na Rogera.
Roger pojął, że trzeba było pokazać się szlachcicem, i poświęcić tę zaimprowizowaną fortunę; zakaślnął przeto aby utaić westchnienie i odrzekł:
— Zgadłeś, margrabio; lecz ponieważ dwadzieścia jeden nie od razu może przyjść, wystawiam panu d’Herbigny trzysta luidorów na większość ok, w piérwszém rozdaniu, bez względu co mieć będziemy.
— Zgoda, — rzekł d’Herbigny.
Rozdano karty; nikt więcéj nie grał tą razą. Dwaj partnerzy odkryli grę: Roger miał dwadzieścia dziewięć, d’Herbigny trzydzieści.
Roger zarumienił się nieco, lecz nic więcéj.
— Oto są, twoje trzysta luidorów, wicehrabio, — rzekł uśmiechając się.
— Grasz bardzo bezinteresownie, panie d’Anguilhem, — odrzekł d’Herbigny kłaniając się.
— Przyjmij moje powinszowanie, kawalerze, — rzekł hrabia de Chatelux; — grasz jak prawdziwy szlachcic.
— I odemnie także, — rzekł baron de Tréville.
— I od nas, — rzekła reszta młodzieży.
Cretté wziął go za rękę i uścisnąwszy ją, rzekł mu do ucha:
— Bardzo dobrze; można poznać człowieka przy grze i w ogniu; postępuj zawsze tak, jakeś się znalazł przed chwilą, a za trzy miesiące, będziesz skończonym człowiekiem.
— Co tu pochwał, — pomyślał Roger wstając, zdaje się, że zrobiłem coś bardzo pięknego. — Lecz przechodząc od stołu gry do obiadu, wydał westchnienie, które o mało go nie udusiło.
Obiad był bardzo wesoły, margrabia Cretté i jego towarzysze, pili wiele i mieli pretensyją do uchodzenia za mocne głowy; lecz byli pod tym względem dziećmi, obok swojego współbiesiadnika. Roger z przedziwną zimną krwią zauważał, że szklanki były za małe i wino za słabe.
— Do pioruna, — rzekł d’Herbigny; — dzielnie pijesz kawalerze. nie gorzéj jak grasz i dosiadasz konia: zdaje się, że w Anguilhem wszystko dobrze robią.
Roger był zachwycony, znajdując się nie tylko równym, ale jeszcze wyższym w czémkolwiek od tych wzorów elegancyi.
Podczas obiadu, rozmawiano o polowaniu, miłostkach i potyczkach, w dwóch piérwszch przedmiotach, kawaler miał dosyć awanturek do opowiadania, chociaż jego miłostki w innym były rodzaju, niż nowych jego przyjaciół. Lecz co się tycze potyczek, kawaler nie miał z czém odezwać: nigdy nie widział ognia; nie miał nigdy najmniejszego pojedynku; upokarzało go to bardzo i z nienajlepszą miną grał rolę słuchacza.
Podano właśnie deser, gdy przybyło drugie towarzystwo. Osoby składające je, czyniły taką wrzawę wchodząc, jak margrabia de Cretté i jego współbiesiadnicy przy końcu obiadu.
— Otóż mamy panów Kollińskich, — rzekł margrabia de Cretté z nieukontentowaniem, które nie uszło uwagi Rogera.
Roger wychylił się oknem i ujrzał cztérech młodych ludzi, z których dwaj, przepysznie ubrani po cudzoziemsku, stali na progu oberży, sprawiając wielki hałas.
Byli to dwaj panowie węgierscy w stroju tak bogatym, że stawał się aż przesadzonym. Ich przepych był ubliżającym, nawet w téj epoce zbytków.
Natychmiast pomiędzy piérwéj przybyłemi nastało głębokie milczenie, jak gdyby obawiali się upoważniać do poufałości tych nowych gości.
Roger nachylił się do ucha margrabiego.
— Co to są za panowie Kollińscy? — zapytał.
— Dwaj panowie węgierscy, którzy żyją tu według zwyczajów swojego kraju, — odrzekł margrabia, — to jest bijąc oberżystów, ćwicząc lokai, zastępując drogę przechodzącym, co wszystko byłoby bardzo dobre, gdyby pojedynki nie były zakazane i tak surowo dochodzone. Odważni, zresztą; pod tym względem nie ma im nic do zarzucenia.
Roger postanowił korzystać z tego objaśnienia. Panowie Kollińscy weszli właśnie do wielkiéj sali oberży, i z obu stron oddano sobie grzeczny ukłon. Lecz zaledwie zamieniono piérwsze grzeczności, margrabia de Cretté, za którego przykładem poszła reszta towarzystwa, wstał, zapłacił gospodarzowi, i wyszedł wraz z swemi współbiesiadnikami.
Schodząc ze schodów, Roger usłyszał panów Kollińskich śmiejących się głośno, i wyrazy kokarda zielona obiły się kilka razy o jego uszy. Powiedzieliśmy, że Roger miał kokardę zieloną na ramieniu; ozdoba ta była w bardzo złym guście, zwłaszcza na błękitnéj sukni: Roger rano nie zwrócił na tę okoliczność uwagi, pojął ją dopiéro wieczorem; oburzył się przeto na zuchwałych dostrzegaczy i zaczął nienawidzieć ich w głębi serca: kawaler czuł że był śmiesznym w ich oczach.
Pan de Cretté nie stracił także widać ani słowa z ich szyderstw, gdyż siadając na konia:
— Jak téż, — rzekł, — ci Kollińscy są zuchwali i wyzywający?
Roger pojął, że żarty Węgrów zrozumiane były przez jego towarzyszy: bolało go to bardzo; lecz zmuszony był pokryć to milczeniem.
Przybywszy do Paryża, Roger podziękował uprzejmie margrabiemu za wszystkie jego grzeczności, prosił każdego z obecnéj młodzieży, o pozwolenie oddania mu wizyty, i przyjął na dzień następny zaproszenie na partyją gry w piłkę.
— Odejmij kokardę zieloną, — rzekł doń po cichu margrabia żegnając się, — i każ przypiąć ponsową: jest to najmodniejszy kolor.
Roger byłby wolał uderzenie sztyletem, jak delikatną uwagę swego nowego przyjaciela.
— Bogiem a prawdą, — pomyślał, — zostałem obrażony, i nie żądałem zadosyć uczynienia. Miałżebym być tchórzem?
Ta myśl nie dała Rogerowi zasnąć przez całą noc; rozważał ową awanturę z stu rozmaitych stanowisk; wynajdywał tysiące dowodów na swoję obronę; lecz wypadkiem tego wszystkiego było że żartowano z niego i on to ścierpiał. Ta okoliczność psuła wspomnienie całego tego dnia, tak zkądinąd dlań świetnego. Myśl ta, przyłączona do objaśnień, danych przez pana Coquenard względem stanu procesu, daleką była od sprowadzenia mu przyjemnego snu; przeto Roger przespawszy zaledwie godzinę lub dwie, obudził się w bardzo złym humorze.
Ponieważ jednak wczoraj miał sposobność przekonać się o wartości eleganckich sukien, przed śniadaniem jeszcze kazał zawołać krawca i obstalował na godzinę dziesiątą kompletny ubiór w najlepszym, jak tylko być może, guście. O dziesiątej, krawiec był u Rogera z suknią z materyi mieniącéj haftowaną srebrem, kamizelką jedwabną popielatego koloru z takimże haftem i spodniami stosownemi do sukni; dopełniały toalety, chustka na szyję koronkowa, pończochy z haftowanemi klinami i nowe sprzączki; szpada bogatsza od téj, którą miał wczoraj, i doskonale wyostrzona, podnosiła z niechcenia lewą połę sukni.
Wówczas wyznał otwarcie przed krawcem, że pragnąłby nauczyć się, jak nosić przyzwoicie te wszystkie piękne rzeczy; krawiec który był mistrzem w swojéj sztuce, dał mu bardzo szacowne rady, które Roger chciał natychmiast wprowadzić w wykonanie. Przechadzał się przeto, wykręcał, kłaniał przed swoim professorem, który nareszcie oświadczył, że zadowolony był z gracyi, z jaką kawaler głaskał sobie podbrodek i ciskał kapelusz pod pachę: to była rzecz główna. Roger zapłacił krawcowi i odesłał go, pozbywszy się już nieco przykrych wspomnień jakie dręczyły go przez noc całą. Udał się przeto lekkim krokiem na ulicę Vaugirard, gdzie znajdowała się gra w piłkę.
Jednéj rzeczy tylko nie dostawało do zadowolenia jego miłości własnéj, to jest, że Konstancyja nie mogła go widziéć w tém ubraniu: ten żal był tem żywszy, że widocznie sprawiał wielkie wrażenie na osobach, które napotykał, gdyż wszystkie odwracały się i spoglądały za nim; w istocie nikt nie mógł pojąć, gdzie szedł o godzinie dziesiątéj zrana, wystrojony jak do ślubu, ten piękny młodzieniec, który zdawał się tak kontent z siebie.
Roger przybył piérwszy na miejsce schadzki: markierzy oddali mu głębokie ukłony, które wydały mu się dobrą wróżbą. Piérwszy to raz Roger widział grę w piłkę; sądził, że zobaczy jaki pałac, tymczasem znajdował się prawie pod prostą szopą.
Co jednak nie przeszkadzało, że to miejsce było najbardziéj uczęszczane w całym Paryżu.
Roger postanowił korzystać z sposobności jaką mu nastręczała jego zbyt ścisła akuratność i zapytać markierów o główniejsze prawidła gry, a nawet wziąć kilka praktycznych lekcyi; obdarzony bystrém pojęciem, zrozumiał natychmiast wszystkie jéj warunki, a że przytém miał trafny rzut oka i silną rękę, wyrzucał piłki dosyć dobrze jak na początkującego.
Tymczasem téż nowi przyjaciele Rogera zjawili się: podziwienie kawalera nie miało granic; ubrani byli wszyscy w długie spodnie i szlafroki. Niestety! wiele jeszcze brakowało biédnemu kawalerowi do przerobienia się na Paryżanina.
Margrabia de Cretté dostrzegł jego zadziwienia.
— Mieszkamy w sąsiedztwie, — rzekł, — i dla tego nie ubieraliśmy się.
— Ja, — rzekł Roger, mam zrobić kilka wizyt, i dla tego wolałem być już gotów:
— Byłbyś lepiéj zrobił przybywając w negliżu, — rzekł margrabia, — wyszedłszy ztąd, byłbyś wstąpił do domu przebrać się; ten ubiór będzie ci zawadzał.
— Nie spodziewałem się, abym mógł należeć do gry, — rzekł Roger przygryzając usta, — nie znam jéj, i...
— Dla tego téż, — rzekł margrabia, — pobawimy się tymczasem nie grając, abyś nabrał wprawy, poczém uformujemy partyją.
W téj chwili złowróżbny hałas dał się słyszeć w przedpokoju. Kilka głosów rozlegało się, pomiędzy któremi Rogerowi zdawało się że poznaje głos, który dnia wczorajszego szydził z jego zielonéj kokardy: kawaler miał jakby przeczucie.
W istocie, prawie natychmiast, panowie Kollińscy weszli, w tém samém co wczoraj towarzystwie: zimny pot oblał czoło Rogera.
— Stawajmy prędko na miejscach, — rzekł margrabia, — inaczéj musielibyśmy kłócić się z temi junakami do kogo ma należéć gra.
Margrabia zrzucił szlafrok: jego przyjaciele uczynili toż samo; Roger za ich przykładem zdjął suknię, kamizelkę i odpiął szpadę.
Partyja rozpoczęła się.
Roger występując po raz piérwszy w grze tak trudnéj, popisał się kilka razy z początku nie zbyt zręcznie, i to wśród śmiechu galeryi. Lecz po trochu gra jego poprawiła się. W ogólności wszystkie ćwiczenia ręczne są do siebie podobne: Roger biegły w zapasach wymagających siły i zręczności, czynił widoczne postępy; jego piłki świszczały jak armatnie kule, i istotnie trzeba było odwagi aby się przybliżyć do niego.
To rozwijanie się ukrytych dotąd zdolności kawalera, bawiło bardzo jego towarzyszy. Już to dla pochwycenia piłki po nad głową, Roger podskakiwał tak wysoko, że rzekłbyś, iż ma sprężynę w nogach, już téż rzucał się na przód lub w tył, z zadziwiającą siłą i trafnością; jego przyjaciele nie szczędzili dlań pochwał. Roger zapalał się.
Galeryja nie bawiła się tak dobrze: panowie Kollińscy życzyli sobie także grać, i dla tego znajdowali, że partyja margrabiego de Cretté zbyt długo się przeciąga. Dla zabicia przeto czasu, podczas gdy młodszy Kolliński drwił ze wszystkiego z zwykłą sobie impertynencyją, starszy zaczął rzucać piłki do łóz.
Ponieważ to miało miejsce od strony margrabiego de Cretté, przeto tenże zaczął się niecierpliwić, i tém samém nie tyle zważając na grę, zaczął przegrywać.
Margrabia de Cretté mniejby na to zważał, gdyby przegrywał przez własną winę lub przez winę swoich przyjaciół; lecz łatwo się zapalał, gdy popełniał błędy z winy ludzi, których nie lubił. Gdy przeto jeszcze raz pan Kolliński schował mu piłkę, margrabia stracił cierpliwość.
— Mój panie, — rzekł odwracając się do Węgra, — chowasz mi piłki i z tego powodu przegrywam. Być może że to pana bawi, lecz mnie bynajmniéj.
— Skoro tak, margrabio, będę rzucał piłki tego pana, — rzekł Kolliński przechodząc na stronę Rogera.
Roger spojrzał na margrabiego de Cretté pytającym wzrokiem, na który margrabia odpowiedział znaczącém spojrzeniem.
— I słusznie pan uczynisz, jeżeli tylko ten pan pozwoli, — rzekł margrabia de Cretté.
— Tak, lecz nie pozwolę, — rzekł Roger z nieznaczném biciem serca, postępując jednak kilka kroków ku panu Kollińskiemu.
— Aha, — rzekł Węgier, — to ten jegomość z zieloną kokardą; dla czego nie masz swojéj kokardy, mój przyjacielu?
Rogerowi uderzyła krew do głowy; stał jednak jakby przykuty do miejsca. Chciał odpowiedziéć panu Kollińskiemu, lecz język nie był mu posłuszny.
— Pan d’Anguilhem nie ma zielonéj kokardy, to prawda, — rzekł margrabia de Cretté, — lecz ma za to nową szpadę.
Te kilka słów były iskrą przytkniętą do baryłki prochu.
Roger postąpił przed samego pana Konińskiego, i kłaniając mu się z powagą:
— Tak, mój panie, nową szpadę, — rzekł, — którą będę miał honor przeszyć go na wylot, jeżeli mu to sprawi przyjemność.
Wszyscy obecni wybuchli śmiechem, usłyszawszy to osobliwsze wyzwanie. Pan Kolliński chciał odpowiedziéć z hałasem jak miał zwyczaj, lecz wice-hrabia d’Herbigny zbliżył się do dwóch przeciwników i położywszy palec na ustach:
— Panowie, rzekł, — ani słowa teraz przy wszystkich, proszę was; zobaczymy się jeszcze.
Dwaj Węgrzy ukłonili się, i usunąwszy się w głąb sali, zaczęli znowu szydzić pomiędzy sobą.
— Co ci jest, kawalerze, — rzekł margrabia pół-głosem do Rogera, który zaczerwieniwszy się naprzód, zbladł teraz jak chusta, — zdawałoby się, że chcesz zasłabnąć.
— Nie, margrabio, lecz jestem nieco wzruszony.
— Czy to wzruszenie nie przeszkodzi bić się, jeżelibyśmy potrzebowali czwartego.
— Toby mi miało przeszkodzić bić się! — zawołał Roger, przypomniawszy sobie przestrogi swojego ojca; — gotów jestem bić się dziesięć razy, i przeciw dziesięciu osobom, jeżeliby wypadło. Lecz dzieje się we mnie cóś dziwnego, drżę: — z gniewu zapewnie.
Margrabia uśmiechnął się, usłyszawszy z jaką naiwnością kawaler tłómaczył swoje uczucia.
— Czy umiesz bić się na szpady? — zapytał go.
— Trochę.
— Kto cię uczył?
— Mój ojciec.
— Do djabła! tedy nie musisz umiéć wielkich rzeczy.
— Zdaje mi się, że będę mógł się bronić.
— Gdybyś umiał robić szpadą tak, jak jeździsz konno?
— Sądzę, że jestem jednakowo mocny w obu tych ćwiczeniach.
— Doprawdy?
— Bez wątpienia, lecz biłem się tylko na florety.
— Nie wiész tedy, czy potrafisz bić się na ostre.
— Wiém tylko, że się bić będę, i to nie ustępując ani na krok, przyrzekam ci.
— Ah! jeżeli mi to przyrzekasz, — rzekł margrabia, — jestem zupełnie spokojny.
— Przyrzekam.
— Bardzo dobrze.
Margrabia włożył szlafrok, poprawił kołnierzyk i zbliżył się do dwóch braci, którzy siedzieli na ławce markierów z swoimi dwoma przyjaciółmi. Gdy przyszedł do nich, wszyscy czteréj powstali.
Ci panowie zamienili z sobą przyjęte w podobnym razie grzeczności: panowie Kollińscy stali się nader uprzejmi: rzecz prosta, mieli się bić.
Naznaczono schadzkę na godzinę czwartą, po za klasztorem panien Sakramentek.
Cretté wraz z trzema swoimi przyjaciółmi, powrócił do siebie.
— Wiécie co panowie, że to głupia sprawa, — rzekł margrabia, rzucając się na kanapę w swoim salonie i dając znak swoim towarzyszom, aby toż samo uczynili.
— A to dla czego? — zapytał d’Herbigny.
— Bo ci panowie Kollińscy, kochany wice-hrabio, chcą się koniecznie bić cztérej przeciwko cztérem.
— Wszak nas także jest cztérech, — rzekł Tréville.
— Bez wątpienia, baronie; lecz znajdując się dopiéro drugi dzień razem z kawalerem, chciałbym mu oszczędzić tego spotkania.
— A to dla czego? — zapytał Roger.
— Bo widzisz, kochany kawalerze, piérwszy pojedynek... jest zawsze piérwszym pojedynkiem.
— Czy wy Paryżanie, — rzekł Roger, — wynaleźliście przypadkiem sposób zaczęcia od drugiego?
— Nie jeszcze, to prawda, — rzekł Cretté śmiejąc się.
— Skoro tak, rozrządzaj mną, proszę cię margrabio, — rzekł kawaler: — a jeżeli idzie tylko o otrzymanie pchnięcia szpadą, wart przecie jestem tyle co każdy inny, cóż u djabła!
— To się nazywa mówić, nie prawdaż, — rzekł d’Herbigny.
— Ja, ręczę za kawalerem, — rzekł Tréville.
— Kawalerze, jeżeli wyjdziesz szczęśliwie, rzekł Cretté, — ofiaruję ci moję przyjaźń... Lecz pamiętaj, że ci Kollińscy są zawołani rębacze; w swoim kraju biją się na rapiry z czasów Karola IX.
— No, no, margrabio, chociaż są tak straszni, postaramy się nie ustąpić im w niczém.
— Niech i tak będzie, lecz pamiętaj, że cię uprzedziłem. Masz jeszcze czas, kawalerze, wycofać się honorowo, a zamiast ciebie udamy się do Clos-Renaud’a, który dzielnie się rąbie.
— Wielkąbyś mi przykrość wyrządził, margrabio, gdybyś raz jeszcze to powtórzył. Jestem na usługi tak twoje jak naszych Węgrów.
— A więc, panowie, dziś po południu o czwartéj, — rzekł Cretté. — Poróbmy testamenta, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa spotkanie będzie gorące. Chodź ze mną, Rogerze, dam ci dobrą szpadę, ta którą masz na nic się nie przyda.
Margrabia pożegnał swoich przyjaciół, i zaprowadził Rogera do rodzaju zbrojowni, gdzie znajdowały się szpady wszelkich rozmiarów, z oprawami zastosowanemi do rozmaitych rąk.
Roger uczynił wybór po amatorsku: wziął piękną szpadę średniéj długości, ani zbyt ciężką, ani zbyt lekką, z ostrzem cienkiém jak u szpilki, przy osadzie zaś dosyć szeroką, co było bardzo dogodném do odpierania ciosów.
Margrabia przypatrywał się z wielką uwagą wyborowi kawalera.
— No, no, — rzekł, — widzę, że masz dosyć dobry gust. Ciśnij w kąt swoję szpadę, która do niczego się nie przyda, a na jéj miejsce załóż tę. Do widzenia przeto o czwartéj, za klasztorem panien Sakramentek. Pamiętasz?
— Doskonale.
— Zresztą, zaczekaj na mnie; zabiorę się po drodze. Albo jeszcze lepiéj, bądź u mnie o drugiéj, zjemy razem obiad.
— Istotnie, margrabio, nie zasłużyłem...
— No, no, porzućmy te ceremonije, nie powinny one mieć miejsca pomiędzy przyjaciółmi; czuć ich o dziesięć mil prowincyjonalizmem.
Powróciwszy do hotelu i zamknąwszy się w swoim pokoju, Roger zaczął zastanawiać się nad swojém położeniem. Wzmianka jaką uczynił margrabia de Cretté o zrobieniu testamentu wbiła mu klin w głowę.
— Byłoby osobliwszą rzeczą, — rzekł, — gdybym przybył z Loches do Paryża umyślnie po to, aby mię zabito.
Wówczas kawaler oparł łokieć na stole, położył głowę na dłoni, i zaczął myśléć o Konstancyi, o rodzicach, o szczęściu, jakiego kosztował w domowém zaciszu, a które teraz dopiero nauczał się oceniać; następnie napisał kilka stronnic do Konstancyi, do ojca i do matki, płacząc przytém coraz rzewniéj w miarę jak pisał.
Wypłakał się tak szczérze, że mu nareszcie łez zabrakło; zresztą pogoda była prześliczna: słońce rzucało przez szyby okna wielki promień światła, w którym ulatywały milijony atomów; śmierć nie wydaje się tak brzydką i smutną w czas pogodny: uważano, że daleko więcéj było ludzi odważnych w sierpniu aniżeli w grudniu.
Roger otrząsnął się przeto z przykrych wrażeń, wziął szpadę margrabiego i dobył ją z pochwy: ciężyła zaledwie tyle w jego silnéj dłoni, co zwyczajny floret. Sprobował nią kilka rozmaitych pchnięć naprzeciwko ściany, przekonał się z ukontentowaniem, że nie utracił nic z swojéj dawnéj zręczności i siły, chociaż już prawie ośmnaście miesięcy nie miał w ręku floretu.
O drugiéj udał się do mieszkania margrabiego. Cretté czekał nań w sali broni z d’Herbigny’m i Tréville’m.
Przed niemi zastawiony był stół, na którym widać było kotlety, pasztet i dwie tylko butelki starego wina.
Na ten widok, kawaler oświadczył, że nie jadłszy nic jak tylko czokoladę o godzinie dziewiątéj rano, umierał prawie z głodu.
Trzéj młodzieńcy oświadczyli toż samo.
Śniadanie było tak wesołe, jak gdyby wstawszy od stołu mieli się udać na Operę. Czasami tylko kawaler czuł, że jakieś wzruszenie nerwowe ściskało mu serce; lecz to wzruszenie było przemijające i nie odbierało mu wcale wesołości.
Czteréj przyjaciele godzinę całą siedzieli przy stole, lecz nie wypili ani jednego kieliszka wina więcéj jak dwie butelki. Przy deserze uściskali się.
— Posłuchaj mię, kawalerze, — rzekł d’Herbigny, który uchodził za najlepszego rębacza pomiędzy swojemi przyjaciółmi, — łatwo spostrzegłem wczoraj gdyś dosiadł Marlborough’a i dziś gdy graliśmy w piłkę, że posiadasz wiele zręczności i siły: trzymaj się przeto dobrze z tym Kollińskim, gdyż jestem pewny, że będzie chciał mieć z tobą do czynienia, i bardzo słusznie, skoro tak uprzejmie ofiarowałeś się przeszyć go swoją szpadą. Uważaj dobrze na jego rękę, gdyż lubi używać fałszywych pchnięć: zmęcz go tylko odcinając się i cofając, a późniéj łatwiéj ci z nim będzie.
— Przy drugim pojedynku, — odrzekł Roger, — odcinać się może będę cofając, gdyż ojciec mawiał mi zawsze, że cofać się nie jest uciekać; lecz przy piérwszym, nie ustąpię ani kroku jednego, i ażebym sam siebie był pewnym, uprzedzam was, jeżeli będzie jaki mur, stanę przed nim.
— Tak, żeby cię przybił jak motyla do ściany; daj pokój junakieryi, mój kochany, pamiętaj, że jak skończy z tobą, wpadnie na nas.
— Postaram się dać mu tyle do czynienia, aby wam nie przeszkadzał, — rzekł Roger.
— Amen! — odrzekł d’Herbigny.
— Amen! — powtórzyli Cretté i Tréville.
Wszyscy trzéj wzięli szpady; kawaler nie odejmował wcale swojéj; poczém wsiedli do powozu.
Cretté kazał się zatrzymać niedaleko klasztoru panien Sakramentek.
— Zaczekasz tu, Basque, — rzekł do stangreta wysiadając, — uważaj dobrze na wszystko, gdyż bez wątpienia więcéj potrzebować będziemy powozu do powrotu, aniżeli wyjeżdżając z domu.
Cztérej młodzieńcy wyskoczyli na ziemię.
— No, jakże się masz Rogerze, — rzekł margrabia.
— Ja, mam się jak najlepiéj, i gotów jestem bić się z djabłem w własnéj jego osobie.
Drugi powóz nadjechał. Czteréj przeciwnicy naszych młodzieńców wysiedli. Byli to panowie Kollińscy, hrabia de Gorkaun, Sas, i oficer z lekkiéj konnicy pan de Bardane.
Zbliżyli się do margrabiego de Cretté i ukłonili się.
Jak przewidział d’Herbigny, tak się stałe. Kolliński starszy chciał się koniecznie bić z Rogerem, a że ten także pragnął się spotkać z Kollińskim, rozprawa nie trwała długo.
Margrabia de Cretté miał mieć do czynienia z Kollińskim młodszym; d’Herbigny stanął naprzeciwko pana de Bardane, Tréville zaś naprzeciwko Sasa; a że lada moment mogło co przeszkodzić walce, skrzyżowano natychmiast żelaza.
Margrabia de Cretté otrzymał pchniecie, które przeszyło mu dłoń; d’Herbigny zabił na miejscu pana de Bardane, Tréville’a zaś zabił hrabia de Gorkaun.
Co Roger, ten nie wiedząc sam o tém, władał doskonale szpadą; przyobiecał nie cofnąć się ani na krok jeden. Przeciwnie trzy razy dosięgnął swojego przeciwnika: piérwszą razą przeszył mu policzek, drugą zranił go w gardło, trzecią nareszcie przeszył mu piersi.
Pan Kolliński starszy upadł.
— Do pioruna, — rzekł Cretté, który usiadł na trawie, — dzielny chłopak, zdaje się żeby rozwalił najgrubszy mur.
Widząc, że jego brat pada, pan Kolliński młodszy rzucił się na Rogera, lecz d’Herbigny zastąpił mu drogę.
— Chwilkę, panie, — rzekł d’Herbigny do Węgra. — Jeżeli pozwolisz, ja będę miał honor utraktować go w taki sam sposób, jak mój przyjaciel Roger utraktował pańskiego brata.
I to powiedziawszy, usunął Rogera, który upierał się utrzymać, że do niego należało zacząwszy od jednego, skończyć na drugim bracie; lecz nie miał czasu na rozprawy.
Sas zbliżył się do niego.
— Daruj mój panie, — rzekł, — ale nie mam ochoty stać z założonemi rękoma.
— A więc weźmy się do roboty, — rzekł Roger gotując się do walki.
— Baczność, panowie, — zawołał Cretté, — Basque daje mi znak, że ktoś przybywa.
— Zaraz, zaraz, — rzekł Roger, — niech tylko skończę.
To powiedziawszy natarł żywiéj i przeszył ramię hrabiemu de Gorkaun.
— Dziękuję panu, — rzekł tenże z powagą, — i jeżeli kiedykolwiek będziesz pan w Dreźnie, miło mi bardzo będzie przyjąć go u siebie.
— Możesz pan być pewnym, — rzekł Roger oceniając ten komplement, — że to będzie moja najpiérwsza wizyta.
Dwaj przeciwnicy oddali sobie ukłon.
Przez ten czas Kolliński młodszy i d’Herbigny obadwaj dosięgli się jednocześnie; d’Herbigny przeszył biodro Kollińskiemu, Kolliński zaś zadrasnął tamtego w udo.
Powozy nadjechały galopem; na znak margrabiego de Cretté, Basque i stangret pana Kollińskiego położyli naprzeciwko siebie pana de Bardane i wice-hrabiego de Tréville, ażeby mniemano, że się zabili wzajemnie; zaniesiono Kollińskiego starszego, który nie był śmiertelnie raniony, do powozu; jego brat i Sas wsiedli za nim, i powóz ruszył galopem. Z swojéj strony Cretté, d’Herbigny i Roger wskoczyli żwawo do swojéj karety, i konie uniosły ich w największym pędzie.
— Kochany kawalerze, — rzekł margrabia, — proszę cię o twoję przyjaźń, i ofiaruję ci z całego serca swoję.
— I ja także, — rzekł d’Herbigny.
— Nie zasłużyłem na tyle względów, — odrzekł kawaler.
— Rogerze, Rogerze, — rzekł margrabia, — wiész już, że nie masz się nigdy odzywać w ten sposób. Do pioruna, jak mię ręka boli.
— Biédny Tréyille, — rzekł d’Herbigny, — winienem mu był dwieście pistoli.
— Cóż chcesz, mój kochany, — rzekł margrabia, — rachunek pokwitowany.
I wszyscy trzej powrócili do mieszkania margrabiego de Cretté, zkąd d’Herbigny i Roger wyszli dopiéro w nocy.
Żegnając się z Rogerem, Cretté, który powziął szczérą przyjaźń dla niego, radził mu aby przedewszystkiém pamiętał o procesie, i od jutra zaraz nim się zajął.
— Wiész, — dodał, — że mam na twoje usługi karetę lub konia; pamiętaj tylko co dzień rano uwiadomić mię o któréj godzinie życzysz sobie mieć jedno albo drugie.
— A jak sądzisz, czy wygram proces? — rzekł Roger.
— O, mój kochany, wiecéj żądasz ode mnie, aniżeli jestem w stanie wiedziéć; gdybyś mię zapytał czy ujeździsz Bucefała, powiedziałbym że niewątpliwie; gdybyś się zapytał czy pokonasz Berthelot’a i Boisrobert’a, to jest naszych dwóch najpiérwszych fechtmistrzów, powiedziałbym że być może; ale mój kochany nie tak łatwo ująć sobie sędziego jak ujeździć konia lub zabić człowieka: są przytém prokuratorzy, radcy, prezydenci, woźni; trzebaby najprzód wywiedziéć się o nazwiska tych wszystkich ichmościów, poczém starać się będziemy ująć jednych pięknemi słówkami, drugich pieniędzmi.
— Co się tycze pięknych słówek, bardzo dobrze, — rzekł Roger, — nie zabraknie mi tego; słuchałem retoryki i filozofii u Jezuitów w Amboise; lecz co się tycze pieniędzy, to wcale co innego; ojciec dał mi wszystkiego pięćdziesiąt luidorów na sześć miesięcy, a chociaż od dwóch dni dopiéro jestem w Paryżu, przepuściłem już dwadzieścia pistolów.
— Ale mój kochany, powiedziałem ci już, że nie potrzebujesz kłopotać się o podobne rzeczy. Czerpaj z mojego worka: mam sześćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, których trudnoby mi było wydać gdybym nie miał intendenta. Bierz przeto, mój kochany, oddasz mi gdy zostaniesz milijonerem.
— A jeżeli przegram proces? — rzekł Roger.
— I cóż ztąd, nie powiesisz się przecie dla tego. Weźmiemy ile ci zostanie pieniędzy, pójdziemy do domu gry, i stawiemy je na kartę. Nie podobna zawsze przegrywać: fortuna będzie musiała pozwolić ci się odwetować.
— Wszystko to jest bardzo niepewne, kochany margrabio, i przyznam ci się, że w nienajlepszych barwach widzę przyszłość.
— Uskarżaj się jeszcze, radzę ci. A cóż powiedzą Bardane i Tréville, kiedy nie jesteś kontent? Ale, ale, gdyby się kto ciebie pytał o nich, nie zapomnij powiedziéć, że pokłócili się grając w piłkę, i obadwaj się tak utraktowali. Gdyby kto ciekawy chciał wiedziéć zkąd masz tę wiadomość, powiédz, że ode mnie.
— Bardzo dobrze, — rzekł Roger wychodząc, — życzę ci dobréj nocy margrabio.
— Dziękuję zażyczenie, lecz wątpię aby się zjiściło. Ręka boli mnie piekielnie. Ten osieł Kolliński nie mógł mię trafić gdzie indziéj! Wielkie bydlęta z tych Węgrów! No, dobra noc, mój kochany, pamiętaj, że od dzisiejszego dnia, jesteśmy przyjaciółmi od serca.
Roger powracając do hotelu rozważał, że jeżeli nie zabił, to jednak zranił mocno w ciągu dnia człowieka, i dziwił się, że pomimo przykazań Boskich i kościelnych, które nakazują kochać bliźniego jak siebie samego, nie doznawał wielkiéj zgryzoty.
Co więcéj; gdy pan Kolliński padał, zamiast doświadczać z tego powodu jakiegokolwiek żalu, uczuł przeciwnie najżywszą radość: tyle to instynkt własnego bezpieczeństa, przeważa nad wszelkiemi innemi względami.
Jedna rzecz wszakże zmniejszyła złe mniemanie, jakie Roger zaczął mieć sam o sobie; to jest, że zaledwie była mowa pomiędzy Cretté’m i d’Herbigny’m o biédnym Treville’u, który został zabity, i to dopiero gdy, jak powiedzieliśmy, po jego śmierci, d’Herbigny przypomniał sobie, że winien mu był sto luidorów, — okoliczność, która nie przyszłaby mu może tak łatwo na pamięć, gdyby Treville żył.
A jednak Cretté i d’Herbigny przyjaźnili się z Tréyille’m od dziesięciu lub dwunastu lat.
Lecz za to Tréville miał bez wątpienia ojca, matkę, kochankę, których ta śmierć miała pogrążyć w żałobie. Roger zadrżał wspomniawszy, że on także miał rodziców i kochankę, i że byćby łatwo mogło, że w chwili gdy czynił te filozoficzne uwagi, on mógł leżéć martwym na placu w miejscu Tréville’a.
Na to wspomnienie, kawaler przyśpieszył kroku, gdyż pilno mu było napisać do Anguilhem, i wylać przed drogiemi mu osobami uczucia, któremi jego serce było przepełnione.
Roger istotnie napisał do rodziców; był tak szczęśliwy, że radość płynęła strumieniem z jego serca. Piękna to rzecz żyć, gdy się było tak bliskim śmierci, i gdy jeszcze do tego ukontentowania, przyłącza się dama z odniesionego tryumfu! A potém, jedna rzecz jeszcze zaspokajała Rogera; nie będzie już doznawał, na przyszłość tego bicia serca, które paraliżuje męztwo najodważniejszego: znał już swoję silę, i inni wiedzieli o niéj.
W liście do matki prosił aby nie zapominała, że po miłości jaką czuł dla niéj i dla ojca, jedyne i wyłączne uczucie jego serca było dla panny de Beuzerie; prosił ją aby rozgłosiła, że związawszy się ścisłą przyjaźnią z margrabią de Cretté, zaczął żyć w wielkim świecie paryzkim. Następnie napisał jak się ubiera, wspomniał nawiasem o swoich tryumfach i zapytał czy prędko będzie mógł otrzymać drugie pięćdziesiąt luidorów. Daléj następowało post-scriptum przeznaczone dla Konstancyi i zawierające półtory stronnicy.
W liście do barona, Roger wyłożył szczegółowo obawy pana Coquenard; odmalował krytyczne położenie w jakiém proces stawiał szczupłą fortunę d’Anguilhem’ów, a że był nieco zarozumiały, w przekonaniu, że nic już nie byłoby w stanie mu się oprzéć, i pewny wygrania sprawy, umyślnie przesadzał opisy trudności, aby późniéj tém świetniejszym zwycięzcą się okazać.
Przypisek tego drugiego listu obejmował wiadomość o Krysztofie, który wypoczywał i żył wśród obfitości w stajni pod Złotém Jabłkiem.
Tymczasem sprawa, dla któréj Roger przybył do Paryża toczyła się: Pan de Bouzenois umarł w skutek attaku apopleksji, nie oświadczywszy ani słowami, ani na piśmie swojéj woli, gdyż zacny szlachcic spodziewał się żyć jeszcze z jakie dziesięć lub dwanaście lat. Pałac jego, leżący na placu Ludwika Wielkiego, opustoszał w jednéj chwili. Syn Indyjanki, gdyż tak nazywano żonę wice-hrabiego de Bouzenois, przybył objąć go w posiadanie; lecz ponieważ nie miał ani żadnego tytułu, ani praw wyraźnych, opieczętowano dom i zaprowadzono administracyją nad całym majątkiem.
Roger postanowił, skoro tylko mieć będzie chwilę wolną, odwiedzić ten dom: a że właśnie, stosując się do rady Cretté’go, miał w dniu tym dowiedzieć się o zdrowiu pana Kollińskiego, który mieszkał przy ulicy Kapucyńskiéj, i hrabiego de Gorkaun, mieszkającego przy ulicy des Mathuriens, umyślił po drodze zatrzymać się przed swoją przyszłą własnością.
Poznał ją po hermetyczności z jaką drzwi i okna były pozamykane: był to wielki piękny gmach, który sam mógł być wart trzykroć sto tysięcy liwrów, summę ogromną na te czasy. Roger ujrzał kamienną tarczę, na któréj wyryty był herb nieboszczyka i na któréj postanowił umieścić swój, skoro tylko prawdopodobne wygranie procesu, dozwoli mu tego skromnego zadosyć uczynienia miłości własnéj. Zbliżał się tedy i oddalał od pałacu, chcąc mu się przypatrzéć ze wszystkich punktów, gdy ujrzał jakiegoś jegomości, który przybywszy prawie jednocześnie z nim, wykonywał takie same obroty i z takiémże samém zajęciem; to spowodowało, że uważniéj przyjrzał się temu jegomości.
Był to człowiek, którego wieku niepodobna było prawie na pewno oznaczyć, chociaż widocznie mógł mieć od dwudziestu pięciu do cztérdziestu lat, twarz jego miała żółto-pomarańczową barwę, która rozciągała się aż do białek oczu; zęby miał małe i świetnéj białości, włosy czarne jak smoła, suknie krzyczącéj barwy i haftowane na wszystkich szwach, dwa łańcuchy od zegarków i brylanty na wszystkich palcach; po drugiéj stronie ulicy czekała nań wielka wyzłacana kareta, na któréj koźle siedział stangret jeszcze żółtszy niż on; przy drzwiczkach stał, przybrany w bogatą liberyją lokaj, jeszcze żółtszy niż stangret.
W téjże saméj chwili, gdy Roger zdawał się uważać te osobliwsze figury, nieznajomy także zdawał się uważać Rogera; obadwaj kilka razy spojrzeli kolejno po sobie i na pałac, następnie, gdy brama wzmiankowanego pałacu otworzyła się przepuszczając jakiegoś człowieka czarno ubranego, wyglądającego na woźnego, obaj amatorzy rzucili się jednocześnie ku bramie, z takim zapałem, że pragnąc zajrzéć przez furtkę, ich głowy potrąciły się.
Roger, będąc bardzo grzecznym, zaczął przepraszać nieznajomego, który wydał rodzaj głuchego mruknięcia, które można było wytłómaczyć w te słowa: Djabelnie twardą głowę ma ten drągal. Potém obadwaj odezwali się jednocześnie:
— Dalibóg, bardzo piękny dom!
— Nie prawdaż panie? — rzekł Roger.
— To właśnie moje zdanie, — odrzekł nieznajomy.
— Gdy się powyrywa trawę, która zaczyna wyrastać na dziedzińcu...
— Gdy się pomaluje na nowo drzwi i okiennice...
— Gdy to wszystko ożywione będzie w dzień pięknemi karetami i końmi.
— A w nocy uilluminowane rzęsistém światłem...
— Dalibóg, będę miał jeden znajpyszniejszych pałaców w Paryżu, — rzekł Roger.
— Za pozwoleniem, — rzekł nieznajomy, — chciałeś pan zapewnie powiedziéć, że ja będę miał jeden z najpyszniejszych pałaców w Paryżu.
— Bynajmniéj, nie mówiłem o panu, lecz o sobie.
— Lecz któż pan jesteś?
— Jestem krewny pana de Bouzenois.
— A ja jestem jego pasierb, mój panie.
— Jakto, to pan jesteś Indyjaninem?
— A pan prowicyjonalistą?
— Mój panie, — rzekł Roger, — wyrażenie nie jest grzeczne; przybywam z prowincyi, to prawda, lecz nie jestem dla tego prowicyjonalistą; jestem przyjacielem pana margrabiego de Cretté, pana barona d’Herbigny, p. kawalera de Clos-Renand, i wczoraj, poczęstowałem trzema pchnięciami szpadą Węgra, głową wyższego od pana.
— I cóż to wszystko ma znaczyć?
— To ma znaczyć, — rzekł Roger, — że skoro mam szczęście spotykać pana, będę miał honor uczynić mu pewną propozycyją.
— Względem porozumienia się?
— Tak jest;, względem porozumienia się.
— Jakąż? mów pan.
— To jest; abyśmy odbyli spacer, za klasztor panien Sakramentek, i abyśmy, ze względu że sądy ludzkie są często wątpliwe, zdali rozstrzygnięcie procesu na sąd Boski, jak czynili dawni rycerze.
Czyli po prostu, pojedynek mi pan proponujesz! — zawołał Indyjanin z pomarańczowego stając się blado-żółtym.
— Ten, który wyjdzie szczęśliwie z walki, — rzekł Roger, — otrzyma plac, i sprawa tém samém się umorzy.
— Sługa uniżony, — rzekł Idnyjanin wracając do karety. — Pewny jestem wygrania procesu, a nie wiém czybym ci co zrobił w pojedynku, mój panie; dajmy przeto temu pokój, poprzestańmy tą razą na sądzie ludzkim.
I Indyjanin wsiadłszy do karety i podnosiwszy wszystkie szyby u okien i drzwiczek, umknął galopem.
— Dalibóg, — rzekł Roger, — bardzo zabawny oryginał.
I udał się zapisać swoje nazwisko u p. Kollińskiego, który żył jeszcze, i u hrabiego de Górkanu, który miał się tak dobrze, jak tylko stan jego pozwalał.
Poczém poszedł odwiedzić margrabiego de Cretté, któremu opowiedział swoje spotkanie z Indyjaninem.
Margrabia de Cretté cierpiał ciągle na rękę, pomimo to jednak oddał rano kilka wizyt, zapobiegając tym sposobem szerzeniu się pogłoski, jakoby się pojedynkował i był raniony.
Ostrożność ta nie była zbyteczną, gdyż wczorajszy pojedynek narobił wiele hałasu; lecz ponieważ nie złapano nikogo, a dwaj zabici téż zachowywali najgłębsze milczenie, nikt nie został skompromitowany.
Nic przeto nie przeszkadzało margrabi do pomagania kawalerowi w prowadzeniu procesu i do oddania wraz z nim potrzebnych wizyt.
Trzech sędziów i radca zdający rapport sądzić sprawę miało.
Kawaler i margrabia odwiedzili najprzód sędziów. Znaleźli trzech oryginałów, z których każdy miał upodobanie w jakiém zwierzęciu: jeden uwielbiał kota, drugi małpę, trzeci papugę. Kawaler był bardzo uprzejmym z trzema sędziami, margrabia zaś pieścił zwierzęta; lecz skoro tylko jeden albo drugi chciał przystąpić do interesu, sędziowie dawali do zrozumienia, że woleliby mówić o czém inném.
Co radca rapportujący, ten był purytanin tak surowy, że nie chciał nawet ich przyjąć.
— Do djabła! — rzekł margrabia do kawalera, — to mi się wydaje złą wróżbą.
Tymczasem dnia jednego dowiedzieli się, że sąd zaczął już rozstrzygać tę sprawę. Dwa miesiące upłynęły, gdyż tyle czasu trzeba było na pisanie protokołów, skompletowanie inwentarzy i zebranie tytułów stron obu. Przez ten czas, Roger rozmyślał, czy nie lepiéj byłoby wejść w układy z pasierbem. Lecz margrabia de Cretté oparł się temu, ponieważ Indyjanin głosił wszędzie, że jego sprawa była niewątpliwą, i że dostarczy trybunałowi akt tak autentyczny, że panowie d’Anguilhem ojciec i syn, odprawieni zostaną z kwitkiem.
Tymczasem sprawa toczyła się z zwyczajną powolnością. Sprawiedliwość jest nie tylko ślepą, ale jeszcze kulawą. Kawaler chociaż z wielkim wstrętem, oddawał jednak wizyty prawnikom; co tydzień widać było karetę jego a raczéj margrabiego de Cretté w bliskości sądów. Było to zazwyczaj po odebraniu każdego z peryjodycznych listów barona.
Gdyby jednak Roger nie był znalazł w margrabim de Cretté zarazem przyjaciela, bankiera i doradcy, byłby może zmuszony zdać się na łaskę syna Indyjanki, który wiele bardzo pieniędzy wykładał na tę sprawę.
Lecz ten nieszczęsny dokument najbardziéj trapił Rogera. Co do barona d’Anguilhem, ten widząc w każdym liście syna nowy powód do obawy, nie mógł już sypiać.
Staraj się, pisał ciągle, dowiedziéć się co to jest za akt, czy substytucyja, czy testament, czy téż donacyja.
Roger dowiadywał się, lecz nadaremnie.
Dnia jednego, d’Herbigny, który wraz z Creité’m, Clos-Renand’em i Chastellux’em, składał radę kawalera, przechodząc ulicą, poznał z opisu jaki mu uczynił Roger, Indyjanina, który jechał karetą z dawną jego kochanką, znajdującą się widać obecnie w dobrém porozumieniu z przeciwnikiem Rogera. Jako prawdziwy przyjaciel kawalera, d’Herbigny postanowił korzystać z sposobności i zakończyć proces, od którego zależały majątek i spokojność Anguilhem’ów.
Dał przeto stangretowi znak, aby się zatrzymał i zbliżył się do drzwiczek, spoglądając zuchwale na damę, która była aktorką komedyi francuzkiéj i nazywała się Pussetka. Panna Pussetka, poznawszy wice-hrabiego, którego kiedyś bardzo kochała, uśmiechnęła się czule.
— Moi państwo, — rzekł d’Herbigny, — cobyście powiedzieli, gdybym wam zaproponował małą kolacyjkę we troje? sądzę, żebyście się dobrze zabawili.
— Nie znam pana, — rzekł kwaśno Indyjanin, którego oko zżółkło zupełnie, — i nie zwykłem jadać z nieznajomemi.
— Ta pani mię zna, i może panu powiedziéć, że należę do dobrego towarzystwa. Pussetko, moja kochana, — mówił daléj d’Herbigny, — bądź tak dobrą i zarekomenduj mię panu...
— Rekomenduję ci, pana wice-hrabiego d’Herbigny, — rzekła Pussetka śmiejąc się z impertynencyi swojego dawnego kochanka.
— Aha!... d’Herbigny?... — rzekł Indyjanin, — przypominam sobie to nazwisko. Jesteś pan przyjacielem d’Anguilhem’a, i szukasz ze mną kłótni, aby mu otworzyć spadek po panu de Bouzenois!.. Nic z tego, mój panie! Mój prokurator ostrzegł mię o tém...
— Mam honor liczyć się do przyjaciół pana d’Anguilhem, to prawda; lecz ubliżasz mi pan, przypuszczając, że mam podobne zamiary. Przeto uważam pańskie postępowanie za bardzo niegrzeczne, i proszę powiedziéć, którego dnia i w którym miejscu moi świadkowie będą mogli porozumiéć się z pańskiemi.
— Dobrze! Wracasz pan do tego samego celu, tylko inną drogą i zawsze pojedynek mi proponujesz. A więc, niech tylko wygram sprawę, a wówczas zobaczymy.
To zakończenie wydało się tak zabawném d’Herbigny’emu, że zaczął śmiać się na całe gardło.
— Dalibóg, — rzekł, — jak na Indyjanina, jesteś pan bardzo dowcipny, i mam wielką ochotę zjeść z nim kolacyją. Skoro pan jesteś tak przyjemny przed jedzeniem, musisz być zachwycąjcy gdy się upijesz.
— Inny sposób odziedziczenia, — rzekł Indyjanin; — otrulibyście mnie. Dziękuje.
— Ah! jesteś wielki głupiec, — rzekła panna Pussetka, — nie chcę pozostać ani chwilę dłużéj, w twojéj karecie. Otwórz mi drzwiczki, wice-hrabio; przyjmuję twoję kolacyją.
D’Herbigny otworzył drzwiczki, i panna Pussetka wyskoczyła na ziemię, — poczém oboje pożegnawszy się z nababem, jeden kiwnięciem głowy, druga ukłonem, odeszli wziąwszy się pod ręce.
Wówczas panna Pussetka opisała tego człowieka jako najzabawniejszą istotę na świecie; o niczém nie mówił, tylko o swojém dziedzictwie, wszędzie widział szpiegów kawalera, i tego samego dnia, zażądał od naczelnika policyi eskorty, któréj o mało nie otrzymał.
To zdawało się ważném d’Herbigny’emu, który nazajutrz rano wyszedłszy od panny Pussetki, udał się do margrabiego de Cretté i opowiedział mu całe zdarzenie. Margrabia wniósł z tego, że Indyjanin rozrzucił już wiele pieniędzy, nie licząc, że prócz tego był zapewnie popierany przez ministerstwo marynarki, w którém pan de Bouzenois miał wielu przyjaciół.
Roger w ostatnim swoim liście, zakommunikował ojcu te niepokojące okoliczności.
Co dzień symptomata stawały się bardziéj zatrważające; wkrótce wieść się rozeszła, że syn Indyjanki pokazał trzem sędziom akt, na którym opierał swoje pretensyje, i że trzej sędziowie zapewnili go, iż wygra sprawę. Ta wiadomość była uderzeniem piorunu dla partyi d’Anguilhem’a. Przyjaciele jego zaczęli już uważać wszystko za stracone; przemyślano już zkąd dostać pieniędzy na zapłacenie ogromnych kosztów téj sprawy, które miały wynosić szesnaście tysięcy liwrów nadto, pan Coquenard żądał dla siebie cztéry tysiące liwrów honorayjum; pobyt Rogera w Paryżu wraz z tém co pobrał sposobem pożyczki od przyjaciół, kosztował blisko pięć tysięcy liwrów; w razie przeto przegrania procesu, nicby nie pozostało baronowi z jego szczupłéj fortunki, a zbliżał się już dzień, w któréj ta prawda miała im się ukazać w całéj swojéj nagości.
Margrabia de Cretté był nieocenionym dla Rogera w tych okolicznościach: ofiarował mu dziesięć tysięcy talarów, których wypłata zależeć miała od woli dłużnika; lecz Roger odpowiedział, że nigdy ani on, ani jego ojciec, nie przyjęliby summy, z któréj uiścić się nie byliby w stanie: oświadczył przeto, że będzie się starał obejść własnemi funduszami, w niepomyślnym zaś razie, zaciągnie się do którego z pułków wychodzących do Flandryi.
D’Herbigny; z swojéj strony, robił co tylko mógł: dzięki wpływowi jaki miał u panny Pussetki, skłonił ją aby powróciła do Indyjanina, przekonała się o istnieniu owego aktu, jeżeli zaś ten akt nie istnieje, ażeby wykryła, na czém przeciwnik Rogera, opierał swoje pretensyje.
Sam kawaler udał się do swoich adwokatów panów Branchu i Verniquet, i prosił ich aby nie zaniedbali niczego w swoich obrotach. Lecz pomimo całéj miłości własnéj pospolitéj u prawników, potrząsnęli głową uskarżając się że wciągniono ich w tak złą sprawę; wynaleźli przytém, że trzéj sędziowie z któremi mówili o niéj, bardzo mało uczynili im nadziei. Radzili Rogerowi, aby był jeszcze u nich i starał się przypodobać kotowi, małpie i papudze, stanowiącym roskosz tych szanownych jurystów. Lecz radę tę udzielali tylko dla tego, ażeby nie mieli sobie żadnego zaniedbania do wyrzucenia. Utrzymywali, że gdyby mogli się domyśléć, iż partyja przeciwna posiada formalny tytuł, który miała zaprodukować sędziom, nic w świecie nie skłoniłoby ich do przyjęcia obrony téj sprawy. Roger nie śmiejąc, ani będąc w stanie obiecywać im gór złotych, nie miał na to co odpowiedzieć, a że był tylko pełnomocnikiem swojego ojca, doniósł mu wiernie o wszystkiém.
Lecz postanowił jeszcze usłuchać rady, jaką im dali adwokaci i probować po raz ostatni szczęścia u sędziów; naładował przeto kieszenie ciasteczkami dla kota, migdałami dla małpy i makaronikami dla papugi; lecz zamiast okazać się wdzięcznemi za tę grzeczność, kot go udrapał, małpa ugryzła a papuga nazwała hultajem.
— Jesteś człowiek zrujnowany, — margrabia, dowiedziawszy się o tém, — przegrasz sprawę ze wszystkiemi kosztami.
Wieczorem panna Pussetka wytłómaczyła Rogerowi i jego przyjaciołom postępowanie sędziów i ich zwierząt. Sędziowie, jako ludzie poczciwi i prawi, nie chcieli nic przyjąć. Lecz Indyjanin podarował kotowi pierścień wartujący dwa tysiące pistoli, małpie uczynił zapis dziesięciu tysięcy talarów, papudze zaś ofiarował dochód dożywotni wynoszący trzy tysiące liwrów.
Co do radzcy rapportującego, ten był niewzruszony: drzwi jego były ciągle zamknięte tak dla Indyjanina jak dla Rogera, i nie słyszano, aby miał jakiekolwiek zwierzę dzikie albo domowe, któreby przyjmowało pierścienie, darowizny lub dochody dożywotnie.
Łatwo pojąć, że te ciągłe niepowodzenia, pomimo szczęśliwego usposobienia charakteru, pogrążyły powoli kawalera w głębokiéj melancholii. Oddawał się bez ustanku rozpaczy, i nie przyjmując żadnych pocieszeń od przyjaciół, przepędzał czas w swoim pokoiku pod Złotém Jabłkiem, pisząc elegije do Konstancyi; gdyż dodajmy, że na domiar nieszczęścia, wraz z melancholiją przyszedł mu smak do pisania wierszy.
Jednego rana, gdy Roger przeglądał się w małém zwierciadełku, przypatrując się jak mu są do twarzy zmartwienia, i kończąc układanie bardzo lichego, lecz niezmiernie czułego cztérowierszu, przeznaczonego dla panny Konstancyi de Beuzerie, w chwili właśnie, gdy znalazł niezgorszą końcówkę do czwartego wiersza, usłyszał trzy uderzenia we drzwi.
— Można wejść, — rzekł d’Anguilhem.
Drzwi otworzyły się zwolna, i osoba, która zapukała, weszła.
Był to człowiek mający z fizyjonomii wiele bardzo podobieństwa do lisa. Włosy miał rude i gładko leżące na czole, sporą fijoletową brodawkę na każdym policzku, oko błyszczące jak opal i brodę nadzwyczajnie spiczastą.
Człowiek ten ukłonił się nisko.
— Czy mam honor, — rzekł, — mówić z panem kawalerem Rogerem Tankredem d’Anguilhem, panem i dziedzicem na Anguilhem, Guérite, Pintade i innych miejscach?
Roger pomyślał, że jeżeli był jeszcze w téj chwili panem tych wszystkich posiadłości, wkrótce zapewnie nim być przestanie. Pomimo to jednakże, chociaż zdziwiony tym wstępem, odpowiedział:
— Tak, mój przyjacielu, z nim samym.
— Pozwól się pan zapytać, — mówił daléj człowiek z brodawkami, — czy nie jest kto ukryły w tym gabinecie, który spostrzegam za tą alkową.
— Nikt, mój panie, — odrzekł Roger, — i pozwól sobie powiedziéć, że zapytanie wydaje mi się osobliwszém.
— Nic jednak prostszego; mogłeś pan być z kochanką lub przyjacielem, i przyjmując mnie, ukryć jedno albo drugie w tym gabinecie.
— Byłem sam, — rzekł kawaler, — i ten gabinet jest zupełnie pusty.
— Czy pozwolisz mi pan upewnić się o tém? — rzekł człowiek z brodawkami.
— Do pioruna, mój panie, dziwny jesteś że nie wierzysz mi na słowo.
— O! wierzę ci, panie kawalerze, — rzekł nieznajomy, przybliżając się drobnemi krokami do gabinetu; — wierzę ci; gdyż wiém, że jesteś człowiekiem honoru; lecz bez pańskiego pozwolenia lub wiedzy mógł się zakraść jaki ciekawiec...
I to mówiąc uchylił drzwi i zajrzał do gabinetu.
— Dobrze, — rzekł, — nie ma nikogo.
— Z czém u djabła przyszedł do mnie ten oryginał? — rzekł sam do siebie kawaler.
— A ściany, — rzekł znowu człowiek z brodawkami, — czy są dosyć grube?
— Obejrzyj pan sam, — zawołał d’Anguilhem, — gdyż istotnie zaczynasz mię niecierpliwić.
— Nie unoś się pan, nie unoś... przepraszam najpokorniéj, że używam tych wszystkich ostrożności, lecz wkrótce się pan przekonasz, że były one niezbędnie potrzebne.
— A więc patrz pan wszędzie; w szafach, pod łóżkiem, za firankami, a jeżeli chcesz jeszcze kluczy od komody i biórka, mów śmiało.
Nieznajomy korzystał z pozwolenia, otworzył szafy, zajrzał pod łóżko i za firanki; co się zaś tycze komody i biórka, widząc, że te dwa sprzęty zbyt były szczupłe aby mogły pomieścić podsłuchywacza, odmówił grzecznie kluczy, które Roger już dobył z kieszeni.
— A teraz, panie kawalerze, — rzekł nieznajomy, — teraz, gdy przekonałem się dostatecznie, że jesteśmy sami, mam honor prosić, abyś mię pan posłuchał uważnie; gdyż mamy pomówić o interesie bardzo wielkiéj wagi.
— Dobrym czy złym? — rzekł Roger.
— Jak pan zechcesz, — rzekł człowiek z brodawkami; — to od pana będzie zależało.
I to powiedziawszy poszedł zamknąć drzwi na klucz i zasunąć rygiel.
Roger rzucił z niechcenia wzrokiem na szpadę, leżącą niedaleko na krześle, gdyż tak jak Indyjanin, zaczynał wierzyć, że przysłano kogo aby go podszedł.
Człowiek z brodawkami dostrzegł tego spojrzenia, i starał się zaspokoić Rogera zarazem uśmiechem i giestem, poczém przysunął krzesło do fotelu, na którym siedział Roger.
Roger mimowolném poruszeniem, odsunął się wraz z fotelem.
Nieznajomy spostrzegł to drugie poruszenie, i uśmiechnął się szkaradnie, w sposób mający znaczyć:
— Widzę, że nie masz wielkiego zaufania we mnie; ale zaczekaj chwilkę.
Roger czekał. Człowiek z brodawkami obrzucił ostatniém spojrzeniem pokój, jak gdyby nawet pewność, że znajdował się sam z kawalerem nie zaspokajała go dostatecznie, i nachylając się do jego ucha:
— Panie kawalerze, rzekł, — czy nie miałbyś odrazy do małżeństwa?
Roger spojrzał bystro na nieznajomego.
Ten, w mniemaniu, że kawaler jest trochę głuchy, powtórzył swoje zapytanie.
— Do małżeństwa? — rzekł Roger zdziwiony.
— Do małżeństwa, — powtórzył nieznajomy potrząsając wdzięcznie głową, z tym samym szkaradnym uśmiechem.
— Ale do jakiego małżeństwa? — zapytał Roger.
— Jakto, do jakiego! do prawdziwego małżeństwa.
— Nie wiele rozumiem, — rzekł Roger; — ale mów pan daléj.
— A więc, — rzekł nieznajomy, — inne zadam panu zapytanie. Czy życzyłbyś pan sobie wygrać proces?
— Do licha, spodziewam się, — zawołał Roger.
— Dobrze, dobrze, — rzekł człowiek z brodawkami z tym samym uśmiechem, — skoro tak, łatwo się porozumiemy.
— Porozumiejmyż się, — rzekł Roger posuwając się nieznacznie razem z krzesłem.
— A więc, — mówił daléj nieznajomy, ja mogę panu pomódz do wygrania tego procesu.
— Ah!
Roger zbliżył się z zapałem do człowieka o szkaradnym uśmiechu, i gotów był rzucić mu się na szyję.
Biédna natura ludzka, która wierzy w sympatyje i antypatyje, a powoduje się tylko interesem.
— I cóż mam uczynić w tym celu? — zapytał Roger.
— O! mój Boże, nic prawie, — rzekł nieznajomy.
— Ale przecie?
— Musisz pan się ożenić.
Roger spojrzał po raz drugi na tego człowieka, ale jeszcze bystrzéj niż piérwszą razą, i zaczął przypuszczać, że ma do czynienia z waryjatem.
Nastąpiła chwila milczenia.
— No, i jakże? — zapytał nieznajomy.
— Mówiłeś pan tedy..? powtórzył Roger.
— Mówiłem panie d’Anguilhem, że musisz się ożenić.
— Ja? żartujesz sobie mój panie.
— Gdybym miał honor być lepiéj panu znanym, — rzekł stręczyciel małżeństw, — przekonałbyś się pan, że nie żartuję nigdy.
— A więc mówisz pan na serio?
— Na serio, panie kawalerze, i proszę bardzo, abyś się pan zechciał zastanowić nad moją propozycyją.
— Więc mam się ożenić?
— Tak jest.
— I z kim? — zapytał Roger.
— Ah! z kim? — powtórzył człowiek z brodawkami uśmiechając się znowu, — spodziewałem się tego zapytania.
— Bez wątpienia z kim? — odrzekł Roger.
— Pojmujesz pan, że nie mogę się żenić, nie znając narzeczonéj!
— A jednak, tak być musi, panie d’Anguilhem.
— Czy jesteś przy zdrowych zmysłach, mój panie? — rzekł Roger.
— Jakto!
— Gdyż w przeciwnym razie, żarty te za długo mogą się przeciągnąć, a przyznam się, że nie wiele mam czasu, czekają na mnie, i pragnąłbym jak najprędzéj ukończyć tę grę, w którą się bawimy.
— Nie jest to bynajmniéj gra, — rzekł nieznajomy z największą powagą, — a jeżeli nią jest, to grasz pan w nią o całą swoję przyszłość, gdyż możesz wygrać półtora milijona liwrów.
— Skoro tak, — odrzekł Roger, — na Boga wytłómacz się pan jaśniéj.
— Czy nie jesteś pan przypadkiem zakochany? — zapytał człowiek z brodawkami, wlepiając w Rogera swoje małe oczki opalowe.
— Co do tego, — rzekł Roger rumieniąc się mocno, — uwolnij mię pan od odpowiedzi...
— Skoro pan żądasz aby szanowano jego tajemnicę, — rzekł nieznajomy? — ja także mam prawo wymagać tego samego z swojéj strony.
— Ależ to jest wielka różnica, — zawołał kawaler.
— Jaka różnica?
— Powinieneś pan powiedziéć, zwłaszcza mnie...
— Przeciwnie, panie kawalerze, tobie mniéj niż komukolwiek; lecz nie zabraniam panu odgadnąć...
— Aha! dziękuje bardzo za pozwolenie, lecz na nieszczęście nie jestem biegły w rozwiązywaniu zagadek.
— Skoro tak, musisz się pan nauczyć, gdyż co do mnie, nie mogę więcéj powiedziéć jak już powiedziałem.
— Mój panie, — rzekł Roger wstając, — pojmujesz...
— Tak, pojmuję, że jesteś pan bardzo bezinteresowny, — rzekł nieznajomy wstając także, — i że nie wiele panu chodzi o to, czy wygrasz lub téż przegrasz proces. Bo téż istotnie dla szlachcica takiego jak pan, półtora milijona liwrów, to bagatela.
— Do djabła! — rzekł Roger, — bagatela! nie tak bardzo, mój panie; ale otwarcie mówiąc, powiédz pan sam, czy mogę się tak żenić... na oślep...
— Powiadam panu, — rzekł nieznajomy z miną głębokiego politowania nad nieświadomością Rogera, — powiadam, że nie wiesz pan co odrzucasz.
— A w razie, gdybym się zgodził przystąpić do układów, cóż musiałbym uczynić.
— Układy tego rodzaju, powinny być od razu kończone.
— A więc żądasz pan odemnie formalnego zobowiązania się?
— Tak jest.
— Zobowiązałbym się tedy zaślubić..?
— Zostawimy próżne miejsce na imię.
— To nie ma sensu.
— Jednakże, pozwól pan...
— Nigdy, mój panie, nigdy.
— Czy to jest pańskie ostatnie słowo?
— Ostatnie.
— Namyśl się pan jeszcze.
— Namyśliłem się, a raczéj nie będę się namyślał wcale nad podobną niedorzecznością... Żenić się, nie znając narzeczonéj, nie mówiąc z nią, nie wiedząc czy jest młoda czy stara, ładna czy brzydka, głupia czy mądra. Ho! ho i mój kochany, tracisz oczywiście głowę.
— A pan, półtora milijona!
I nieznajomy wziął za kapelusz.
Człowiek ten mówił z taką pewnością, że Roger zmięszał się. Zaczął przechadzać się wielkiemi krokami po pokoju; poczém rzucił się na fotel patrząc z pod oka na nieznajomego, który z najnaturalniejszą w świecie miną drapał się kolejno po brodawkach i po brodzie.
— No, jakże więc! — rzekł Roger przerywając piérwszy milczenie, — nie chcesz pan istotnie dać mi jakiegokolwiek objaśnienia?
— Na honor, radbym to uczynić, — rzekł nieznajomy; — ale to mi jest najsurowiéj zabronione.
— Powiedz mi przynajmniéj czy młoda osoba, hum!.. — rzekł Roger przerywając sobie, — czy tylko jest młoda?
Nieznajomy drapał się ciągle po brodawdach.
— Powiédz mi, czy jest ładna czy brzydka?
Nieznajomy od brodawek przeszedł do brody.
— Lecz wreszcie, wolno mi będzie zapytać się, czy moja narzeczona jest panną... lub wdową.
Nieznajomy pozostał niewzruszony.
— Słowo honoru, — rzekł Roger, uderzając się pięścią w czoło, — z tego można oszaléć!
— Zostawię panu czas do jutra, na zastanowienie się nad moją propozycyją, — rzekł nieznajomy.
— A jutro? — zapytał Roger.
— Jutro, powrócę o téj saméj godzinie.
— Sam?
— Nie; będę miał z sobą zobowiązanie się do zawarcia małżeństwa.
— Zobowiązanie się do małżeństwa! — zawołał Roger bledniejąc.
— O! nie ma jeszcze nic stanowczego, — rzekł nieznajomy, — podpiszesz pan, jeżeli zechcesz; bądź pan spokojny, dodał śmiejąc się po swojemu, — nie myślemy używać przemocy.
Roger pozostał przez czas niejaki przywalony ciosem, jaki w niego uderzył, nareszcie zebrawszy wszystkie swoje siły, wstał, wziął kapelusz i pobiegł do margrabiego de Cretté, swojego doradzcy i opiekuna.
Na szczęście margrabia był u siebie.
— Co ci jest? — zawołał spostrzegłszy kawalera; czy przegrałeś już proces?
Margrabia zadał to pytanie kawalerowi, tak oblicze tego ostatniego było zmienione.
— Nie jeszcze, dzięki Bogu, — rzekł Roger; — wiész, że dopiéro za trzy dni ma zapaść wyrok; i nawet...
— Nawet?.. — powtórzył margrabia.
— I nawet mam niejaką nadzieję wygrania go, — rzekł wzdychając kawaler.
— Zdaje mi się, że skoro tak jest, nie masz czego tak ciężko wzdychać.
— Naturalnie, że tak ci się zdaje, bo nie wiész pod jakiemi warunkami.
— Ah! są więc warunki?
— Niestety! — rzekł Roger rzucając się w objęcia przyjaciela.
— Opowiedzże mi to, — zawołał margrabia, — istotnie niepokoisz mnie, kawalerze.
Wówczas Roger opowiedział margrabiemu swoję rozmowę z człowiekiem z opalowemi oczyma. Cretté wysłuchał opowiadania z największą uwagą, poczém gdy kawaler skończył:
— Rzecz szczególniejsza, — rzekł. — Czyby Bouzenois zostawił jaką córkę naturalną, którą chcianoby wydać za mąż? Albo téż, mój biédny Rogerze...
— Co, albo téż? — zawołał kawaler — bledniejąc.
— Może sama stara Indyjanka, pragnie wejść w powtórne związki?
Roger zdrętwiał, lecz pewna uwaga uspokoiła go.
— Niepodobna, — rzekł, — już nie żyje.
— A więc, — zdaje się, że z téj strony nie masz się czego obawiać. Ale, czy to niejaka łapka przeciwnéj strony? Co na to mówisz?
— Myślałem już o tém; lecz cóżby przyszło panu Afghano z tego gdybym się ożenił?
Zapomnieliśmy powiedzieć, że Indyjanin nazywał się Afghano.
— Nie wiadomo, zawsze jednak bądź ostrożny.
— Bez wątpienia; lecz w dniu jutrzejszym mam dać stanowczą odpowiedź.
— Poradź się ojca.
— Ależ mój ojciec znajduje się o pięćdziesiąt pięć mil ztąd, a przytém wyznam ci margrabio, nie potrafiłbym się w ten sposób ożenić; kocham, ubóstwiam młodą dziewczynę w naszém sąsiedztwie, anioła który odpłaca mi się równém przywiązaniem i umrze gdybym się ożenił z inną.
— Tak sądzisz? — rzekł Cretté wyciągając wargi na znak powątpiewania.
— Jestem pewny, dała mi swoje słowo.
— Że umrze?
— Nie, lecz, że żyć będzie tylko dla mnie.
Wówczas Roger opowiedział margrabiemu wszystkie swoje przygody z Konstancyją, nie wymieniając jednak jéj nazwiska.
— Skoro tak, mój kochany, nie ma nad czém wiele się namyślać. Czy wolisz pannę... mogęż się zapytać bez niedyskrecyi, jak się nazywa?..
— l owszem, nazywa się Konstancyja de Benzerie.
— W istocie, to imię jest obiecujące...
— Pytałeś się więc?..
— Pytałem się, czy wolisz pannę Konstancyją de Beuzerie, aniżeli sześćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu.
— Gdybym był sam, przekładałbym ją nad majątek, nad życie, nad wszystko; lecz na nieszczęście mam ojca i matkę, którzy mnie uwielbiają, i których zniszczę odmawiając.
— Tak, masz słuszność, — rzekł Cretté, — to jest prawdziwy obowiązek; pojmujesz sam przeto, że to jest kwestyja sumienia, którą ty sam tylko możesz rozwiązać.
Roger głęboko westchnął.
Margrabia de Cretté zamyślił się także, i dumał długo; nareszcie porwał rękę Rogera poruszeniem tak nagłém, że ten osłupiał.
— Jesteś człowiek zgubiony, — rzekł, — zgaduje zkąd pochodzą propozycyje, które ci czyniono.
— No! — rzekł Roger z przestrachem.
— Jegomość z brodawkami jest sędzia lub assesor, słowem, jaki jurysta posiadający garbatą córkę, któréj chciałby się korzystnie pozbyć.
— Margrabio, proszę cię, nie gadaj mi podobnych rzeczy; słabo mi się robi.
— Mój kochany, trzeba umiéć powiedziéć prawdę przyjaciołom.
— Niestety! — jęknął Roger.
— Zresztą, — mówił daléj margrabia, — napisz do ojca i zapytaj go o radę.
— Jeszcze jedna rzecz!.. — odrzekł kawaler wymawiając każdy wyraz tonem płaczliwym. — Być może, że który z tych panów, o których dopiéro mówiliśmy, ma córkę, która...
— Myślałem o tém, — rzekł Cretté; — lecz nie chciałem ci mówić... Którąż z dwóch ułomności wolałbyś?.. Ja, przyznam się, wolałbym ułomność nieuleczoną...
— To jest okropna zdrada! — zawołał Roger wściekły.
— Musisz jednak wybierać, — rzekł margrabia, — nie ma tu środka. Albo przegrać proces, albo skoczyć z zamkniętemi oczyma w przepaść.
— Niestety! niestety! — powtórzył znowu Roger.
— Mój biédny przyjacielu, — rzekł de Cretté, którego położenie kawalera wzruszało aż do łez, — wpadłeś w prawdziwą łapkę; lecz nie rozpaczaj jeszcze póki nie odbierzesz drugiéj wizyty; korzystaj z obecności tego człowieka, wybadaj go na wszystkie sposoby, żądaj bliższych objaśnień, a jeżeli ci odmówi, odmów także swojego zezwolenia; ukryty będę za drzwiami i udam się za tym czartem choćby do piekła, a przynajmniéj będziemy mieli tę przyjemność, że się zemścimy.
— Tak, lecz przegram proces.
— Nie możesz miéć wszystkiego na raz, mój kochany.
Ponieważ cała ta rozmowa nie doprowadzała ich do niczego, Roger pożegnał margrabiego i powrócił pod Złote Jabłko.
Postanowił napisać zaraz do ojca; lecz przyszło mu na myśl, że list potrzebował cztéry dni aby się dostać z Paryża do Loches, i tyleż dni napowrót, co stanowiło ośm dni, przypuszczając nawet, że baron odpisze natychmiast. Wyrok zaś miał być wydany za trzy dni; materyjalnie przeto niepodobna było odebrać na czas odpowiedzi z Anguilhem, a jednak biédny chłopiec potrzebował rady ojca przed powzięciem jakiegokolwiek postanowienia.
Tymczasem każda minuta posiadała wartość dnia. Nazajutrz człowiek z opalowemi oczyma: przybyć miał, nieubłagany jak czas, punktualny jak śmierć.
Roger przez całą noc szukał środków wydobycia się z tego położenia; nie potrzebujemy dodawać, że nie znalazł żadnego.
Dzień nadszedł. Roger czekał na człowieka z brodawkami, uzbrojony w cały arsenał propozycyi i podstępnych zapytań.
Nieznajomy nie dał czekać na siebie. O godzinie, minucie, sekundzie oznaczonéj, Roger, który nadstawiał ciągle ucha, usłyszał na schodach odgłos kroków, które zatrzymały się przed jego drzwiami; następnie zapukano trzy razy, i nareszcie na słowa „można wejść,” wymówione drżącym głosem przez Rogera, drzwi otworzyły się i fatalny posłaniec wszedł z miną jeszcze grzeczniejszą, jeszcze pokorniejszą jak wczoraj.
Przedewszystkiem obrzucił badawczém spojrzeniem cały pokój.
— Jesteś pan sam? — zapytał.
— Zobacz, — rzekł d’Anguilhem.
Nieznajomy powtórzył przegląd z tą samą skrupulatnością jak piérwszą razą, poczém zbliżył się do Rogera, który siedział na krześle, blady jak winowajca skazany na śmierć.
— No, jakże, panie kawalerze, — rzekł tajemniczy człowiek, — czy namyśliłeś się?
— Więcéj jeszcze, mój panie, — rzekł Roger, — gdyż rozwiązałem zagadkę; możem przeto mówić otwarcie i ukończyć prędko układy.
— To jest mojem najgorętszém życzeniem, panie kawalerze, — odrzekł nieznajomy kłaniając się.
— Przysłany pan jesteś do mnie przez osobę, chcącą pozbyć się córki.
— Pozbyć się! O! panie, to wyrażenie nie jest mocne.
— Nie roztrząsajmy wyrażeń. Na nieszczęście jestem przekonany, że to co powiedziałem, jest aż nadto prawdą.
— Ja jednak powtarzam, że pan jesteś w błędzie.
— Teraz, tym ojcem jest jeden z moich sąsiadów, nieprawdaż? — rzekł Roger wlepiając w człowieka z brodawkami badawcze spojrzenie.
Nieznajomy spojrzał z kolei na Rogera z wyrazem podziwu, który wyglądał prawie na uwielbienie.
— Istotnie, — rzekł, — zgadłeś pan.
— Ah! wiedziałem dobrze, — zawołał Roger z tryumfem.
— Lecz cóż panu przyjdzie z téj wiadomości?
— Pewność, że przegram proces jeżeli się nie ożenię.
— A tém samém, że pan wygrasz jeżeli się ożenisz.
— Bardzo smutna ostateczność, — rzekł Roger.
— Panie d’Anguilhem, — rzekł nieznajomy, — nie masz na co się uskarżać; jesteś na pięknéj drodze do majątku i szczęścia, powtarzam, korzystaj z tego.
— Zapewnie, ja szlachcic, którego honor nie podlega żadnemu zarzutowi, mam zaślubić córkę człowieka, który frymarczy sprawiedliwością.
— Dla czegóż uważasz pan rzeczy z fałszywego punktu widzenia, — odrzekł nieznajomy. — Człowiek posiadający kredyt, korzysta z niego, i dopomaga swoim przyjaciołom; ci zaś, na mocy prawa wdzięczności, które jest prawem pięknych dusz, oddają mu przysługę za przysługę.
— Tak, wiém dobrze o tém, lecz panna?..
— A więc panna...
— Panna! jest panną?
Nieznajomy rośmiał się drwiąco.
— Czy wdową? — mówił d’Anguilhem.
Ten sam uśmiech.
— Do stu piorunów, mój panie! — krzyknął kawaler wściekły, — zdaje mi się, że drwisz ze mnie.
— Niech mię Bóg zachowa, kawalerze, śmieję się tylko z pańskich obaw.
— Które może nazywasz bezzasadnemi; — odrzekł d’Anguilhem, — gdy przymuszasz mię kupować kota w worku.
— Tém większą późniéj będzie radość panie d’Anguilhem.
— Na tém nie mogę poprzestać; niech przynajmniéj zobaczę tę pannę.., młodą osobę... damę na wydaniu...
— Niepodobna, panie, niepodobna.
— To chociaż ojca... niech poznam ojca... zdaje się, że nie wiele żądam,
— Przeciwnie, żądasz pan wszystkiego: gdyż skoro pan poznasz ojca, w dwadzieścia cztéry godzin będziesz znał córkę.
— Dalibóg oszaleję, — rzekł d’Anguilhem.
— Panie kawalerze, — odrzekł człowiek z brodawkami, swoim najsłodszym głosem, — nie unoś się tak bardzo: interes jest doskonały, wierzaj mi pan, i żałowałbyś później gdybyś się nie ułożył; gdyż powodując się wszystkiemi temi małoznaczącemi względami, które jak widzę z żalem, mają tyle wpływu na pana, utracisz majątek wynoszący półtora milijona liwrów i przegrasz sprawę pociągającą za sobą trzydzieści do cztérdziestu tysięcy liwrów kosztów; gdy tymczasem żeniąc się, dostaniesz swoje półtora milijona, nadto meble i ruchomości wartujące sześćdziesiąt tysięcy talarów, klejnotów i biżuteryi przeszło za sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów, nie licząc gotówki znajdującéj się w skrzyni, a skrzynia ciężka, zaręczam pana: byłem przy opieczętowaniu.
— Za pozwoleniem, jeszcze jedno zapytanie.
— I owszem panie; i jeżeli tylko będę mógł, odpowiem na nie.
— Dla czego, — rzekł Roger, — mój przyszły teść nie udał się z ofiarowaniem swojéj córki, do mojego przeciwnika, pana Afghano?
— Gdyż sądził, iż panu należało się piérwszeństwo.
— Bardzom mu za to wdzięczny.
— A przytém Indyjanin jest brzydki, pan zaś jesteś piękny kawaler; w swoim kraju jest może jakim księciem, tu zaś jego szlachectwo nie jest uznane; wreszcie nazwisko d’Anguilhem brzmi daleko przyjemniéj dla francuzkich uszu, jak nawpół dzikie Afghano. Pani Afghano! pojmujesz pan, że nazywając się tak, nie można być przedstawioną u dworu. Lecz pomimo to wszystko, jeżeli pan odmówisz dzisiaj...
— No i cóż! jeżeli odmówię dzisiaj? — Jutro udam się do pana Afghano.
— Więc ten ojciec chce koniecznie wydać córkę?
— Jest w wieku stosownym do zamężcia.
— O! wierze bardzo. Słowem, mnie wybraliście na ofiarę.
— To wyrażenie jest bardzo niewłaściwe. Jak można nazywać ofiarą osobę, któréj gwałtem tkają do ręki milijony.
— Możebyśmy ułożyli się w inny sposób, — rzekł d’Anguilhem. — Ten, kto tu pana przysłał, niech zażąda sto, dwakroć, nawet trzykroć sto tysięcy liwrów, dam mu je chętnie.
— To co pan proponujesz, nie ma sensu; sto tysięcy talarów, które pan ofiarujesz, nie są już pańskie, lecz stanowią posag pańskiéj żony.
— Jakto! posag mojéj żony!
— Bez wątpienia; zaślubiając dziewczynę, przyznajesz jéj pan sto tysięcy talarów; i to zdaje się, bardzo naturalnie, skoro z łaski ojca wygrasz półtora milijona.
— Powiedziałeś pan dziewczynę, — zawołał kawaler, — panna jest więc młoda?
— Szczęśliwy, zbyt szczęśliwy kawalerze, przyjmij, ja ci to mówię, przyjmij.
— Posłuchaj mnie pan: znacie mnie, żyję w wielkim święcie, nic we mnie nie ma tajemniczego, i gram z odkrytemi kartami.
— A więc bądź pan aż do końca wspaniałomyślnym graczem.
— Bardzo chętnie; lecz potrzebuję mieć dowód waszego kredytu, przekonać się ile wpływu posiadacie.
— Cóż pan żądasz?
— Niech wydanie wyroku, które miało mieć miejsce po jutrze, odłożone zostanie za dni ośm, a w zamian za to, dam wam moje słowo pod dwoma w warunkami.
— Jakiemiż?
— Jeżeli panna nic jest ułomna, i nie ma, a raczéj ma...
— Rozumiem, kawalerze.
— A więc!
— Zgoda.
— Jakto, zgoda?.. Raczysz mi więc, że...
— Tak.
— W takim razie, masz moje słowo.
— A więc, za dziesięć dni.
— Za dziesięć dni.
— Przyjdę rano, w sam dzień wydania wyroku.
— Będę czekał.
— Winszuję, istotnie winszuję ci kawalerze; urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą.
I człowiek z brodawkami wziął za kapelusz i wyszedł kłaniając się jeszcze niżéj niż piérwszą razą.
W pięć minut powrócił zmięszany.
— Panie d’Anguilhem, — rzekł, — zapewneś pan sądził, że odkrywszy naszę tajemnicę ocalisz się, i dla tego zapewnie|} pański przyjaciel margrabia de Cretté, znajduje się o dwadzieścia kroków ztąd, w karecie; nie zaprzeczaj pan, poznałem, poznałem liberyją i herby; lecz omyliłeś się pan; udzielona zwłoka jest równą rękojmią dla nas jak dla pana. Jeżeli w tym przeciągu czasu dowiemy się cośkolwiek o pańskich zamiarach, jeżeli jakiekolwiek kroki z pańskiéj strony będą nam zagrażały, ja, jedyny świadek, pojmujesz pan? jedyny, zaprę się wszystkiego, i pan przegrasz proces ze wstydem.
Roger został przygnębiony tą nową groźbą, która odpowiadała tak trafnie jego tajemnym zamiarom; gdyż, jak mówiliśmy, postanowił przy pomocy margrabiego odkryć tajemnicę i wywzajemnić się swoim prześladowcom.
Lecz widząc, że odkryto jego zamiary, zraził się ze wszystkiém.
— Cóż mam czynić, aby pana zadowolić? — zapytał nieznajomego.
— Zejdź pan najprzód, — odrzekł tenże, — a gdy będę widział, że pan odjeżdżasz z margrabim, — odejdę dopiéro.
Roger wziął kapelusz i wypełnił życzenie człowieka tajemniczego.
Znalazł Cretté’go klnącego i rzucającego się w karecie; powiedział mu, że ich odkryto i obaj kazali się zawieść do ogrodu Luksemburgskiego, gdzie długo rozmawiali.
Tymczasem człowiek z brodawkami oddalił się bezpiecznie.
— Nie ma już co robić, — rzekł margrabia do kawalera. — Najlepiéj przypuść że złe już się stało i żeś się źle ożenił. Zresztą, łatwo się pocieszysz spoglądając około siebie i widząc ilu niedobranemi małżeństwami jesteś otoczony.
— Tak, lecz wszystkie te małżeństwa zawarte były w zwykły sposób; ja zaś, co za różnica... pięknie będę okrzyczany. Co na to powiedzą wszyscy nasi przyjaciele?
— Nie będą nic wiedzieli; spodziewam się, że nie myślisz tego rozgłaszać.
— Niech mię Bóg zachowa!
— Zdaje się także, że przyszły pan teść nie będzie się chwalił, że wynalazł nowy sposób kojarzenia małżeństw.
— Niestety! czy nie mówiłeś mi sam nieraz, że w Paryżu mi się nie utai?
— Być może; lecz wszystko można ukoloryzować jak nam się podoba. Zresztą w twojém położeniu, nie ma co wybierać; przypomniéj sobie, że słuchałeś filozofii u Jezuitów w Amboise, i okaż się filozofem.
— Ah! margrabio, łatwo ci tak mówić; lecz powiedz otwarcie, czy zawarłbyś to małżeństwo?
— Ja margrabia de Cretté, posiadający sześćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, nie licząc majątku matki, przyznaję, nie zaślubiłbym téj dziewczyny, nie poznawszy jéj; lecz gdybym się nazywał Roger Tankred d’Anguilhem i gdybym wiedział, że odmawiając mogę umrzeć z głodu, ożeniłbym się z samą Alekto, rozumie się nie kommunikując się z nią późniéj wcale.
— Szczerze mi to mówisz?
— Słowo honoru!
— Lecz ja, wiész, że jestem zakochany.
— Jest to zawsze głupstwo; lecz tą rażą więcéj jeszcze, gdyż jest nieszczęściem!
— Lecz mam utracić Konstancyją!
— Ba! wiész, że góry tylko nie spotykają się, i ty téż kiedyś zejdziesz się z panną Konstancyją.
— Co sobie pomyśli o mnie.
— Wytłómaczysz jéj całą rzecz.
— Będzie mnie przeklinała.
— W takim razie wina byłaby z jéj strony, gdyż nie dowiodłaby rozsądku.
— Nie uwierzy nigdy abym mógł się stać tak niewiernym.
— Powiesz jéj, że twój ojciec to wszystko ułożył, i myśléć będzie, że tym sposobem chciał się zemścić nad panem de Beuzerie.
— Lecz gotowa pójść także za mąż.
— Tém lepiéj dla ciebie, mój kochany: najprzód nie chciałbyś miéć na sumieniu, że z twojéj przyczyny została panną; a potem gdy oboje będziecie w stanie małżeńskim, świat zapomni o waszym romansie, powrócisz w swoje strony, będziesz polował z mężem, będziesz mu dawał obiady, i gdy on będzie prawił komplementa twojéj żonie, ty będziesz się umizgał do Konstancyi. Chociażby nie wiém jak prędko postępował, będziesz miał zawsze przewagę nad nim.
— Ah! gdyby pani de Maintenon cię słyszała, mój Cretté.
— Zdawałoby jéj się, że odmłodniała o cztérdzieści lat.
Po téj rozmowie obaj przyjaciele wstali, i wyszli czynić potajemnie poszukiwania w nadziei, że dowiedzą się czegokolwiek.
Kawaler i margrabia trzy dni całe strawili zasięgając potrzebnych wiadomości i czyniąc poszukiwania; lecz pomimo usilności, nie wiele się dowiedzieli; dwunastu sędziów i sześćdziesięciu radców miało córki na wydaniu. Było nawet między temi pannami kilka, których kawaler bardzo się obawiał, ponieważ nie posiadały reputacyi westalek; jedną z nich widziano w nocy w ruinach spustoszałego klasztoru, za ulicą Śgo Benedykta.
Druga, odbyła podróż do Pikardyi bez ojca ani matki, i chodziły dosyć złośliwe wieści, że jakiś kuzynek muszkieter był jéj towarzyszem podróży.
Trzecią nareszcie, widziano w fiakrze o piérwszéj po północy, jak wyjeżdżała z sławnéj oberży pod Cielcem złotym w Marby.
Nic nie przekonywało, aby panna, którą przeznaczono na małżonkę dla Rogera, miała być jedną z tych trzech kobiét, lecz téż nic nie zbijało tych przypuszczań: i z tego powodu Roger pogrążony był w najokropniejszéj niepewności.
Jednocześnie dowiedział się, że stosownie do życzenia, jakie oświadczył tajemniczemu człowiekowi, ostateczne rozsądzenie sprawy odłożone zostało za dni ośm; to było oznaką dobréj woli jego prześladowców, niemniéj jak ich wpływu na sądach.
W ośm dni po oddaniu na pocztę listu, to jest w wiliją dnia, w którym miano sądzić sprawę, odebrał list z Anguilhem.
Baron nie żałował atramentu ani papieru, gdyż list zawierał ośm stronnic. Donosił kawalerowi, że byłby sam przybył do Paryża, gdyby zupełny brak pieniędzy nie zatrzymał go w domu. Opłakiwał fatalną konieczność, jaka ciążyła nad jego ukochanym synem i zostawiał mu w tym względzie zupełną wolność działania według wyrachowań rozsądku lub natchnień serca, pomimo to jednak, po przeczytaniu tego listu, Roger wylawszy wiele gorzkich łez, powziął okrutne postanowienie wyrzeczenia się Konstancyi i zapewnienia szczęścia swoich rodziców.
„Nie zważaj na nas, — mówił baron w tym liście, — jesteś młody Rogerze, i masz jeszcze długie lata przed sobą; nie bądź sprawcą własnego nieszczęścia, starając się osłodzić resztę dni naszych. Ten proces zgubi nas, twoję matkę i mnie; lecz mniejsza o to, przywykliśmy już do niedostatku. Zresztą masz wiele siły, dobréj woli, możnych przyjaciół, otrzymasz z łatwością urząd, który pozwoli ci dopomagać nam aż do śmierci, która teraz zapewnie nie jest zbyt odległą.”
Roger nie czytał daléj; otarł oczy, pochylił głowę z czcią, i gdy człowiek z brodawkami przyszedł:
— Jestem gotów, mój panie, — rzekł kawaler, — co mam podpisać?
— To, — rzekł posłaniec, dobywając z kieszeni papier cały zapisany.
— Dobrze, — rzekł Roger, i podpisał nie czytając.
— Dalibóg, — rzekł człowiek z brodawkami, — postępujesz pan jak prawdziwy szlachcic, i jeżeli nie łatwo się decydujesz, przynajmniéj raz powziąwszy postanowienie, działasz pan wspaniale. Lecz nic pan na tém nie stracisz, czytaj pan.
Roger zaczął czytać ze drżeniem, obawiając się, aby nie napotkał imienia któréj z trzech panien, których się tak lękał; lecz na szczęście ujrzał nieznajome nazwisko.
Papier ten był zobowiązaniem się pojęcia w małżeństwo panny Krystyny-Sylwandiry Bouteau, jedynéj córki pana Jana Amedeusza Bouteau, radcy rapportującego, i zarazem przyznaniem wspomnionéj Krystynie-Sylwandirze Bouteau, posagu wynoszącego sto tysięcy talarów, w dniu gdy kawaler Roger Tankred d’Anguilhem wygra proces przeciwko panu Afghano, pasierbowi ś. p. wice-hrabiego de Bouzenois.
Pan Jan Amedeusz Bouteau, był owym surowym radzcą, który nie chciał przyjąć ani Rogera, ani jego przeciwnika, pana Afghano; ten nie miał ani kota, któremuby można ofiarować pierścienie, ani małpy przyjmującéj darowizny, ani papugi, na któréj imię możnaby zapisać dożywocie. Lecz za to miał córkę na wydaniu.
— Powiédz mi pan, czy jest bardzo brzydka? — zapytał Roger.
— Mam rozkaz nie odpowiadać na żadne z pańskich zapytań, panie kawalerze; ubierz się pan i pójdź ze mną na sądy; będziemy obecni przy ogłoszeniu wyroku, następnie będę miał honor zaprowadzić go do pana Bouteau, pańskiego teścia.
— Po co? — zawołał Roger z poruszeniem przestrachu, które nie pozwoliło mu pojąć nieprzyzwoitości tego zapytania.
— Najprzód powinieneś pan podziękować za to, że od téj chwili jesteś posiadaczem półtora milijona; potém poznasz pan swoję narzeczoną.
Nogi zachwiały się pod kawalerem.
— Przynajmniéj moi rodzice będą ocaleni, i umrą spokojnie w Anguilhem, — wyszeptał padając na fotel.
— No, no, — rzekł człowiek z brodawkami, — widzę, że potrzebujesz pan być sam; udamy się na sądy każdy z osobna.
I to powiedziawszy, człowiek z brodawkami wyszedł dość śmiało tą razą. Roger zauważał tę różnicę w jego postępowaniu.
— Słusznie, — rzekł; — teraz, jest już pewny swojego, podpisałem swój własny wyrok.
Następnie, jak mu radził posłaniec pana Bouteau, zaczął się ubierać.
Roger czuł śmierć w sercu, nienawidził najprzód kobiétę, którą miał ujrzeć, a jednak skutkiem poruszenia miłości własnéj pospolitéj w sercu człowieka, nie chciał, aby mu to piérwsze spotkanie dało jéj złe wyobrażenie o jego powierzchowności.
Przywdział suknię czarną aksamitną z złotym haftem; kamizelkę białą atłasową również bogato haftowaną, potém posłał po margrabiego de Cretté, który przybył wkrótce w najparadniejszym swoim ekwipażu.
Za tym powozem, szły karety d’Herbigny’ego, Chastellux’a, Clos-Renaud’a. Panna Pussetka jechała naostatku w remizie.
— Margrabia de Cretté sam udał się na górę do Rogera, który ujrzawszy go, wyciągnął ręce wołając: Niestety! niestety!
— Zdaje się, że ofiara już spełniona, — rzekł Cretté.
— Najzupełniej, — odrzekł Roger, — podpisałem. Biédna Konstancyja!
— A... czy zasiągnąłeś jakich wiadomości o twojéj przyszłéj? — zapytał wahając się margrabia.
— Nazywa się Sylwandira.
— Ah! prześliczne imię, to już jest cóś. Lecz to jest tylko chrzestne imię, jakże się nazywa z rodziców?
— Panna Bouteau.
— Córka naszego radzcy rapportującego! — zawołał margrabia.
— Nieinaczéj, — rzekł Roger. — Niestety! musi to być jakiś potworek, którego przed wszystkiemi ukrywał i pozbywa go się dla mnie.
— A raczéj dla twojéj baronii. Widziałem kilka razy pana Bouteau.
— Cóż to za człowiek?
— Wygląda na araba; zresztą, jak słychać, niezmiernie bogaty.
— I pomimo swoich bogactw, — zawołał Roger, — ucieka się do podobnych środków dla wydania za mąż córki! Ah! mój przyjacielu, tylko poświęcenie synowskie...
— Prawda, że Kleobis i Biton byli, mojém zdaniem, nic wielkiego obok nas, kawalerze; lecz nie masz czasu teraz rozpościerać się z żalami, wiész, że mamy udać się na sądy. Jeżeli twoja żona będzie zbyt.... śmieszna.... w takim razie osadzisz ją w jakim zakątku twojego domu, przeznaczywszy jéj służących i sto tysięcy franków na utrzymanie. Cała nieprzyjemność, że nosić będzie twoje nazwisko, lecz z milijonem cztéry kroć sto tysięcy liwrów, które ci pozostaną, łatwo znajdziesz gdzie indziéj przyjemności; dobrze przeczytałeś zobowiązanie? czynie stoi tam, że jesteś przymuszony?...
— Nie.
— A więc, nie masz się na co żalić mój kochany! Daléj, do karety.
I Cretté poprowadził d’Anguilhem’a, który powitał kolejno d’Herbigny’ego, Clos-Renaud’a, Chastelhux’a i pannę Pussetkę u drzwiczek ich powozów, i wsiadł nareszcie do karety margrabiego.
Przybywszy na sądy, zastali ścisk wielki. Syn Indyjanki chciał być obecnym przy rozwiązaniu téj długiéj dramy. Powiadano, że wydał około pięćdziesięciu tysięcy luidorów dla ujęcia sobie sędziów. Jego oblicze jaśniało takiém szczęściem, że Cretté zbladł a Roger o mało nie zemdlał.
Sędziowie roztrząsali sprawę w sąsiednim pokoju.
Po całogodzinnéj prawie naradzie, weszli do sali. Roger poznał swoich trzech sędziów i zadrżał; za niemi szedł skromnie radzca rapportujący.
— Jak się nazywa radzca rapportujący? — zapytał nieśmiało Roger jednego z sąsiadów.
— Pan Bouteau, — odrzekł tenże; — bardzo zacny człowiek.
Roger starał się wyczytać cokolwiek z twarzy pana Bouteau, lecz było to niepodobieństwem.
Sędziowie zajęli z powagą swoje miejsca, powiódłszy spojrzeniem po zgromadzeniu, poczém pan Bouteau rozwinął jakiś papier.
— Miéj odwagę, — rzekł Cretté nachylając się do ucha kawalera, — to nasz teść.
— Wiém, — rzekł Roger.
Pan Bouteau, odkaszlnął, splunął i przeczytał co następuje:
„Ponieważ urodzony Afghano przezwany Indyjaninem, nie okazał aktu, który obowiązał się dostarczyć trybunałowi, i ponieważ nie istnieje żaden autentyczny dowód uprawniający jego pretensyje do sukcessyi; ponieważ nadto urodzony baron Tankred Palamed d’Anguilhem, zastąpiony przez swojego syna kawalera Rogera Tankreda d’Anguilhem, jest najbliższym krewnym nieboszczyka:
„Trybunał rozkazuje, aby urodzony baron Tankred Palamed d’Anguilhem objął niezwłocznie w posiadanie spadek po ś.p. wice-hrabi de Bouzenois, tak w ruchomościach jak w nieruchomościach.
„Skazuje urodzonego Afghano, przezwanego Indyjaninem, na zapłacenie wszelkich kosztów procesu.”
Pan Bouteau wymówił to wszystko nie spojrzawszy ani razu na Rogera, który chwiał się na ławce.
Margrabia de Cretté uścisnął swojego przyjaciela i rzekł mu do ucha:
— Rogerze, twój teść jest wielki człowiek.
— Zaczekaj tylko, — rzekł kawaler, — Indyjanin okaże swój akt.
— Bądź spokojny, — odrzekł Cretté, — nie czekałby z nim tak długo; skoro go nie okazał, widać, że go nie ma.
W istocie, Indyjanin nie zaprodukował żadnego papieru. Pochylił na chwilę głowę jakby przywalony ciosem. Potém, podnosząc ją z tryumfem:
— Moja matka, — rzekł na głos, — dobrze zrobiła, że nie dała wszystkiego temu nędznikowi Bouzenois. To dowodzi, jak jest niebezpiecznie zbogacać swoich kochanków.
Roger uczuł poruszenie gniewu i postąpił ku Indyjaninowi, chcąc natychmiast pomścić ubliżenie pamięci krewnego, którego uznano go spadkobiercą.
— Czyś oszalał? — zawołał Cretté wstrzymując go; — pozwól krzyczéć nieszczęśliwemu, którego obdzierają; zresztą nie nazywasz się Bouzenois lecz d’Anguilhem.
W téj chwili Indyjanin zbliżył się ku nim. Roger sądził, że szedł do niego i przygotował się na jego przyjęcie; lecz pan Afghano poszedł daléj; tylko mijając ich rzekł tak głośno, aby go wszyscy słyszeli:
— Źle zrobiłaś zdradzając mnie, panno Pussetko, mam jeszcze sto tysięcy liwrów dochodu.
— Winszuję ci, mój panie, — rzekł Roger; — jestto więcéj niż trzeba, ażebyś godnie utrzymał swoje nazwisko.
— No, no, daj pokój kłótniom, — rzekł Cretté; — wracajmy do siebie na obiad.
— Niestety! Cretté, — odrzekł d’Anguilhem, — zapomniałeś, że mam poznać swoję narzeczoną.
Zresztą, Roger wymówił już te słowa tonem daleko mniéj strapionym, niż można się było spodziewać. Myślał o dumie ojca, o radości matki, skoro ujrzą się nagle tak bogatemi. A biédny kawaler był tak dobrym synem, iż zapominał o boleści Konstancyi.
Przytém łatwo przyzwyczajamy się do pomyślności; Roger wyszedł z sali z minami, którychby się nie powstydził milijoner z urodzenia.
Cretté pożyczył mu karety, w któréj miał oddać wizytę panu Bouteau, poczém pożegnał go przypominając, że kolacyja miała być gotową na ósmą.
Wtedy Roger spostrzegł za sobą człowieka z brodawkami. Jego oczki opalowe ciskały błyskawice.
— Pan Bouteau udał się właśnie do siebie. Czy pan kawaler życzy sobie oddać mu zaraz wizytę.
— I owszem, mój panie, — odrzekł kawaler, — jestto nawet mojém najpiérszém życzeniem.
— No, czy jesteś pan zadowolony?
— Tak, dotrzymałeś mi pan słowa, to prawda; lecz wiész, że są jeszcze dwa warunki do spełnienia.
— I spełnią się, panie kawalerze, tak dokładnie jak piérwszy; spodziewam się przynajmniéj.
— Skoro tak, bądź pan łaskaw siąść do mojéj karety, i jedźmy.
Człowiek z brodawkami siadł do karety, lecz pomimo usilnych nalegań Rogera, nie chciał usiąść gdzie indziéj tylko na przodzie.
Przybyli do domu pana Bouteau przy ulicy Planche-Mibraj; weszli na trzecie piętro.
Pan Bouteau siedział w swoim gabinecie; był to maléńki człowiek, z ogromném czołem, oczkami małemi i ukrytemi pod okularami, siwemi gęstemi brwiami, ustami ścieśnionemi i zaledwie widocznemi wśród licznych fałdów twarzy, słowem bardzo brzydki teść; lecz ponieważ nie z nim miał się żenić, Roger ukłonił się prawie mile, i otworzył usta chcąc mu dziękować.
— Nie dziękuj mi pan wcale, — rzekł pan Bouteau, — pańska sprawa była doskonała; zresztą postąpiłem sobie wedle praw sumienia, i moi koledzy, jakkolwiek uprzedzeni przeciwko panu, musieli dać się przekonać moim słabym dowodzeniom z korzyścią sprawiedliwości.
Roger ukłonił się po raz drugi panu Bouteau, który nie zdawał się go uważać wcale; lecz odpowiadając na ukłon kawalera, zmierzył go bystro oczyma przez okulary; poczém odwrócił się ku parawanowi, który znajdował się za nim, i rzekł najnaturalniéj w świecie:
— Moja córko, chodź przywitaj mojego klienta, pana kawalera Rogera Tankreda d’Auguilhem.
Rogerowi zdawało się, że ziemia usuwa się pod jego nogami; zimny pot wystąpił na czoło, życie jego było jakby w zawieszeniu, oczy zaś wlepione miał w róg parawanu.
W tém ujrzał prześliczną, czarującą istotę.
Wysoka, zgrabnéj kibici i doskonałych kształtów, z oczyma czarnemi, przysłonionemi aksamitnemi powiekami i długiemi czarnemi włosami, spadającemi w gęstych zwojach na białe ramiona. Sylwandira miała ośmnaście lat najwięcéj, i mogła uchodzić za wzór najdoskonalszéj piękności.
Roger olśniony, osłupiały, zdumiony, zapomniał nawet oddać ukłon. Stał nieporuszony, jakby w zachwyceniu, z oczyma i ustami otwartemi.
— Moje dziecko, — rzekł radzca biorąc za rękę, — oto jest pan kawaler Roger Tankred d’Anguilhem, który czyni nam ten zaszczyt, iż prosi o twoję rękę.
Sylwandira podniosła swoje wielkie, czarne oczy na Rogera i rzuciła nań przeciągłe spojrzenie, które doszło aż do głębi jego serca.
— O! jestem zgubiony, — rzekł Roger do siebie; — tak piękna dziewczyna musiała już mieć kochanka, chyba że ją trzymano w szafce.
— Czy pozwolisz aby pan kawaler d’Anguilhem zalecał ci się? — mówił daléj radzca.
Sylwandira spojrzała po raz drugi na Rogera z wyrazem zadziwienia, obawy i omdlewającéj namiętności; lecz milczała.
— Kto milczy, ten zezwala, panie kawalerze, — odrzekł pan Bouteau. — Dowiédz się pan tedy, że Sylwandira jest mojém jedyném dziecięciem i przyniesie mężowi trzy kroć sto tysięcy liwrów posagu.
Sylwandira uścisnęła rękę ojca na znak wdzięczności.
— Do pioruna! — rzekł Roger do siebie, — mógł jéj dać łatwo sześć kroć sto tysięcy, skoro pieniądze tak łatwo mu przychodzą.
— Kiedyż więc wesele, panie kawalerze? — rzekł pan Bouteau.
— Niech panna sama czas oznaczy, — rzekł, — i skoro się tylko zgadza...
Sylwandira ukłoniła się jeszcze raz nic nie mówiąc.
— Jest niemową! — zawołał Roger w mniemaniu, że znalazł istotną ułomność i niezdolny powściągnąć się od wynurzenia nowéj obawy.
Sylwandira wybuchła szczérym śmiechem, i odrzekła:
— Nie, panie kawalerze; mówię, dzięki Bogu.
— Jest może tylko głupia, — rzekł do siebie kawaler, — chociaż przy podobnych oczach, zdaje się, niepodobna nie mieć rozumu.
Jednak, ponieważ to piérwsze widzenie się było ambarasującém dla wszystkich, radzca dał znak oczyma córce, która ukłoniła się i zabierała do wyjścia.
— Jakto! — zawołał Roger, — jakto! odchodzisz panna, nie powiedziawszy mi kiedy raczysz...
— Zostawiam pana z moim ojcem, — odrzekła Sylwandira; — chociaż prawnik, nie lubi spraw przewlekających się długo. Zgadzam się przeto na wszystko co on postanowi.
— Omyliłem się i w tym względzie, — rzekł Roger do siebie, nie jest zbyt głupią.
Sylwaudira oddaliła się, zostawiając Rogera sam na sam z jego przyszłym teściem.
Ułożono, że małżeństwo miało się odbyć za dwa tygodnie.
Ukończywszy naradę, Roger pożegnał pana Bouteau i szedł ze schodów krokiem daleko lżejszym, niż gdy na nie wchodził.
W bramie zobaczył człowieka z brodawkami.
— Jakże, — rzekł ten do niego, — czyś pan zadowolony?
— Zadowolony do tego stopnia, — odrzekł Roger, — że jeżeli ostatni warunek spełni się tak samo jak dwa piérwsze, masz u mnie tysiąc luidorów, mój kochany.
— To tak, jakbym już je miał w kieszeni, — rzekł nieznajomy kłaniając się aż do ziemi.
Roger to usłyszał i wskoczył do karety nie dotknąwszy stopni.
— Do margrabiego, — zawołał do lokaja głosem, w którym ani śladu nie pozostało z dawnych jego obaw.
W dziesięć minut powóz zatrzymał się na dziedzińcu pałacu.
U margrabiego znajdowało się liczne towarzystwo.
Roger wszedł z jaśniejącém obliczem.
Wszyscy obstąpili go i obsypywali powinszowaniami.
Margrabia czekał, dopóki ten grad komplementów nie ustał, poczém wziął Rogera za rękę i zaprowadził go do oddzielnego gabinetu.
— No jakże, — rzekł doń, — twoja narzeczona?
— Prześliczna, — odrzekł Roger z miną płaczliwą.
— Tak piękna jak Konstancyja?
— Niestety! piękniejsza jeszcze.
— Skoro tak, cóż cię u djabła jeszcze trapi?
— Ah! mój przyjacielu, — szepnął Roger z ciężkiém westchnieniem, — byłem pewny, że Konstancyja...
— Aha! rozumiem, — rzekł margrabia; — lecz cóż chcesz, mój kochany! toby było znowu zanadto szczęścia i stajesz się zbyt wymagającym; bądź kontent żeś gorzéj nie trafił. A zresztą, kto wié? Wszystko co ci się przytrafia, jest tak nadzwyczajne...
— O! nie, mój kochany, nie wybijesz mi z głowy, że jest jakiś wąż ukryty pod wszystkiemi temi różami. Lecz trudna rada! nie mogąc mieć władzy nad przeszłością mojéj żony, poprzestanę na tém, że czuwać będę nad jéj przyszłością.
— To co innego, tak to lubię. Powróćmy teraz do gości, i pozwól mi działać przy stole, szczęśliwy milijonerze.
Zasiedli do kolacyi. Złoto, kryształy, światło jarzące błyszczało ze wszystkich stron. Na ten widok, Roger wspomniał, że on, biédny szlachcic, przed dwiema godzinami bez majątku, mógł gdyby chciał, przyjmować nazajutrz, w pałacu piękniejszym jeszcze, i z równym przepychem jaki rozwijał na jego cześć najlepszy z przyjaciół.
— Moi przyjaciele, — rzekł margrabia, — wiécie, że zgromadziliśmy się dziś na to, aby obchodzić uroczyście wygranie tego sławnego procesu, który przynosi naszemu przyjacielowi d’Anguilhem siedmdziesiąt pięć tysięcy liwrów dochodu.
— Ty to przyniosłeś mi szczęście, — rzekł Roger kłaniając się margrabiemu.
— Za zdrowie d’Anguilhem’a i jego siedemdziesięciu pięciu tysięcy liwrów dochodu! — zawołali wówczas chórem wszyscy biesiadnicy.
— Zaczekajcie tylko, rzekł Cretté, — wniesiecie dwa zdrowia razem, chyba, że wolicie wychylić je oddzielnie.
— Cóż tam jeszcze? — zapytali razem d’Herbigny i Clos-Renaud.
— Trzeba wam wiedzieć, — rzekł margrabia, — że nasz przyjaciel d’Anguilhem zakochał się niespodzianie w Paryżu, lecz nie zgadniecie, jaki smaczny kąsek hultaj sobie wynalazł.
— Wychowankę Saint-Cyr’u, wyposażoną przez panią de Maintenon? — rzekł Chastellux.
— Jaką księżniczkę panującą? — rzekł Clos-Renaud.
— Którą z księżniczek krwi, — zapytał d’Herbigny.
— Bynajmniéj, d’Anguilhem ma i tak dosyć krwi szlachetnéj w sobie i myślał o rzeczy gruntowniejszéj; oto córkę prawnika, panowie.
— Fe! — odezwało się kilku biesiadników.
— Ah! kawalerze, uwłaczasz sobie, — rzekł d’Herbigny, — trzeba ci było ożenić się z aktorką komedyi francuzkiéj, albo z tancerką z opery, to byłoby więcéj po magnacku.
— Za pozwoleniem, panowie, — odrzekł margrabia, — panna jest piękna jak Wenus i ma sześć kroć sto tysięcy liwrów posagu.
— Do pioruna, kawalerze, winszujemy ci, — zawołała wszystka młodzież.
— Przytém kawaler pozostaje w Paryżu, osiada w pałacu wice-hrabiego de Bouzenois, i wyprawia nam biesiady, z któremi ta, ani może iść w porównanie.
— A więc niech żyje kawaler i jego małżonka! — zawołał d’Herbigny wznosząc szklankę.
Wszyscy poszli za przykładem d’Herbigny’ego.
— A teraz, — rzekł wice-hrabia stawiając szklankę na stole, — skoro spokrewniony jesteś z jurystami, kochany Rogerze, wynajdź mi także córkę którego z kolegów twojego teścia, jaką ładną sędziankę lub prezesównę; poprzestanę na pięciu kroć sto tysiącach liwrów.
— A więc, za pomyślność przyszłego małżeństwa wice-hrabiego d’Herbigny! — rzekł z kolei podnosząc szklankę, kawaler d’Anguilhem.
Potém, podczas gdy wszyscy pili, odwrócił się żywo ku Cretté’mu, i wyciągnąwszy doń rękę:
— Dziękuję, — rzekł, — dziękuję ci, margrabio, byłeś dobry, wyborny, jak zawsze.
W istocie, Cretté ocalił swojego przyjaciela od śmieszności, na jaką mogło go narazić jego małżeństwo. Prawda także, sześć kroć sto tysięcy liwrów panny Bouteau, sprawiły czarodziejski skutek.
Słowem, kolacyja była tak wesoła, że d’Anguilhem pomimo swoich kłopotów, rozweselił się sam przy wetach.
Roger pożegnał margrabiego po drugiéj po północy, naznaczając mu schadzkę w dniu następnym na godzinę jedenastą rano; nie chciał inaczéj objąć w posiadanie pałacu Bouzenois jak w towarzystwie swojego przyjaciela.
O naznaczonéj godzinie, margrabia był u Rogera; obadwaj wsiedli do karety i udali się na plac Ludwika-Wielkiego, i tą razą brama pałacu otworzyła się na oścież przed kawalerem. Od godziny officyjaliści sądowi czekali na niego mając odrywać pieczęcie.
Wszystko co mówił człowiek z brodawkami, było istotną prawdą; skrzynia była napełniona złotem; kuferki pełne klejnotów, zbiór mebli i kamieni rzniętych był przepyszny.
Roger został olśniony widokiem tylu bogactw; przybywszy do Paryża z pięćdziesięciu luidorami, nie pojmował aby było tyle złota na świecie; chciał oddać natychmiast Cretté’mu ośm lub dziesięć tysięcy liwrów, które mu był winien; lecz margrabia dał mu do zrozumienia, że zanadto się spieszył, mówiąc, że przyszle do niego nazajutrz Basque’a, który zabierze tę bagatelę.
Kawaler wybrał natychmiast sześć brylantów i drogich kamieni, postanowiwszy posłać je matce. Może, czyniąc to, myślał w głębi serca o Konstancyi; gdyż, chociaż nie wymówił jéj nazwiska, Cretté pojmował, widząc jego pomimowolne westchnienia, że nie zapomniał o niéj zupełnie.
Pałac, chociaż bardzo okazały, potrzebował odnowienia: Cretté podjął się i tego; posłał po swojego tapicera, wydał mu rozkazy, i zostawił mu tydzień czasu.
Tapicer odpowiedział, że niepodobna aby wszystko było gotowe w tak krótkim czasie. Cretté na to powiedział tylko:
— Zapłacony będziesz w dniu, gdy wszystko będzie skończone.
Siódmego dnia, pałac był już zupełnie odnowiony; i, jak życzył sobie Roger, herb d’Anguilhem’ów zastąpił na tarczy dawny herb wice-hrabiego de Bouzenois.
Tymczasem Roger posłał matce najlepszy powóz, jaki znalazł w wozowniach. Rameau-d’Or prowadził go pocztą; powrócić zaś miał kuryjerem. Cretté był wiecznym ratunkiem Rogera; jeżeli nie udzielał mu rad, pożyczał mu pieniędzy; jeżeli nie pożyczał mu pieniędzy, oddawał mu na usługi swoich ludzi.
Ponieważ Rameau-d’Or był człowiekiem pewnym, uprzedzono go, że w jednéj z waliz karety, od któréj oddano mu klucz, znajdowało się tysiąc luidorów, i zalecono mu aby czuwał nad niemi.
Roger napisał nadto do rodziców, aby przybyli objąć w posiadanie resztę ich majątku, posyłając im aż do ostatniego grosza, rachunek tego co zmuszony był wydać, dodając przytém, że nadspodziewaném szczęściem jego narzeczona była piękna, doskonale wychowana i zdawała się bardzo rozsądną.
Radość baronostwa była niezmierna, gdy się dowiedzieli, że ich synowa zdawała się prawie wolną od zarzutu. Nadto, baron oświadczył natychmiast, że z tego dziedzictwa przeznacza dla syna pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, resztę zaś obróci na błyszczenie w Anguilhem.
— Tylko, — dodał, — kupimy może dom miejski w Loches, abyśmy mogli przyjmować zimą.
Wieść o wygraniu procesu i o małżeństwie, które miało być jego następstwem, doszła do Beuzerie. Wice-hrabiostwo, którzy chociaż zezwalali na związek swojéj córki z Rogerem, zachowali zawsze dawną urazę przeciwko d’ Anguilhem’om, pospieszyli z udzieleniem córce téj wiadomości. Lecz Konstancyja potrząsnęła główką z uśmiechem i nie chciała bynajmniéj wierzyć temu co jéj mówiono.
— Czy Roger sam pisał? — zapytała.
— Nie.
— Powiedział mi abym wierzyła tylko temu, co usłyszę z jego ust lub co będę widziała jego ręką napisane.
— Więc?...
— A więc, nie wierzę temu wszystkiemu, i ufam w jego miłość.
Wice-hrabiostwo starali się ile możności przekonać ją; lecz Konstancyja, jak niewierny apostoł chciała widzieć nim miała uwierzyć.
Baron, przed odjazdem, sądził się obowiązanym oddać wizytę swoim sąsiadom i wytłómaczyć im przez jaką konieczność Roger zmuszony został uchybić swojemu słowu. Wice-hrabia wysłuchał spokojnie jego mowy, poczém kazał żonie przyprowadzić Konstancyją. Gdy Konstancyja przyszła, pan de Beuzerie prosił barona, aby zechciał powtórzyć przed jego córką, to co już powiedział w przedmiocie małżeństwa Rogera. Baron powtórzył słowo w słowo całą swoję mowę; lecz przez cały czas gdy mówił, Konstytacyja potrząsała głową z uśmiechem pełnym zachwycającego zaufania; nareszcie gdy skończył:
— Czy Roger przysłał jaki list do mnie? — rzekła.
— Nie, — odpowiedział baron; — znajdował się w tak ambarasującém położeniu, że nie śmiał zapewnie wyznać, że pomimo własnéj woli musiał stać się niewiernym.
— Skoro tak jest, widzę, że chcecie mnie oszukać, odrzekła Konstancyja; — Roger powiedział mi, abym temu tylko wierzyła, co sam mi powié, albo własnoręcznie napisze.
— A więc?... — powtórzył pan de Beuzerie.
— A więc, nie wierzę niczemu, — rzekła Konstancyja.
I nie można było wydobyć innéj odpowiedzi od młodéj dziewczyny, która zresztą nie zdawała się zajmować bynajmniéj wieściami znanemi już całéj okolicy.
Odjazd baronostwa pocztą, cztérma końmi, z kuryjerem jadącym przodem, był wypadkiem, o którym rozprawiano wyłącznie przez cały tydzień na dziesięć mil naokoło. Mówiono, że Roger znalazł skrzynię dyjamentów i kopalnią złota w piwnicy.
Przez ten czas Roger zalecał się swojéj przyszłéj, która jednak znajdowała się pod najszczęśliwszą strażą. Pan Bouteau nie odstępował córki ani na chwilę; co nie przyczyniało się bynajmniéj do rozproszenia obaw Rogera. Pomimo to przepędzał codziennie godzinę z Sylwandirą, która z wielkiém podziwieniem przyszłego swojego małżonka okazywała wiele bardzo wiadomości i przyjemne bardzo usposobienie umysłu. Roger nie mógł się napatrzeć na nią i nasłuchać.
Wszystkie potrzebne formalności były już dopełnione, i czekano już tylko na przybycie familii z obrzędem weselnym.
To przybycie było zbyt wspaniałém widowiskiem, abyśmy nie starali się dać o niém czytelnikowi jakiegokolwiek wyobrażenia. Państwo d’Anguilhem mieli tyle rozumu, że kazali sobie porobić suknie krawcom stolicy, i ukazali się w strojach najświeższéj mody; ponieważ zaś oboje pochodzili z dawnéj szlachty i posiadali ową powierzchowność pełną godności, właściwą prawdziwym panom, wystąpili bardzo przyzwoicie; lecz reszta krewnych w rozmaitych stopniach sprawiła głębokie wrażenie; przybyli w skrzydlatych kapeluszach, kaftanach i płaszczach z czasów Ludwika XIII. Można ich było wziąć za kollekcyją familijnych portretów, wyniesionych z garderoby.
Roger, który obawiał się przedewszystkiém śmieszności, wziął ślub w nocy w kościele Śgo Rocha, i czekał z biesiadą weselną tak długo, póki wszyscy krewni obdarzeni upominkami nie porozjeżdżali się.
Baron i baronowa pokryli pieszczotami córkę radzcy, która uśmiechała się czule do swojego męża i mile przyjmowała komplementa jego rodziców.
Roger podziękował margrabiemu de Cretté za wszystkie dowody przyjaźni, jakie od niego odebrał, i obiecał, że napisze doń w przedmiocie, który go ciągle niepokoił, a obecnie więcéj niż kiedykolwiek; poczém odjechał z żoną do małéj posiadłości wiejskiéj leżącéj w Champigny, gdzie długo zamieszkiwał pan de Bouzenois.
Z swojéj strony baron i baronowa powrócili do Anguilhem, pragnąc jak najprędzéj dodać blasku tarczy herbowéj, która już od lat wielu unosząc się w zapomnieniu po nad wjezdną bramą zamku, groziła bliskiém zrujnowaniem.
Nazajutrz po odjeździe Rogera do Champigny, margrabia de Cretté odebrał kuryjerem nadzwyczajnym list od kawalera, który zawierał te kilka wierszy:
„Bądź łaskaw kochany margrabio, dowiedziéć się od mojego teścia o mieszkaniu człowieka z brodawkami, i oddaj temu ostatniemu tysiąc luidorów odemnie.
Tym tedy sposobem Roger uśpił swoje sumienie w przedmiocie panny Konstancyi de Beuzerie.
Jeżeli nic nie osłabia tak miłości jak posiadanie, nic nie podnieca jéj więcéj jak nadzieja; lecz raz ją utraciwszy, najsilniejsza miłość ucieka, jeżeli nie gaśnie w obec nieprzełamanéj konieczności. To téż gdy Roger pojął, że trzeba mu było wyrzec się dawnych jego marzeń i gdy znalazł się w obec najczarowniejszéj rzeczywistości na świecie, płakał, wzdychał, to prawda, lecz koniec końcem poddał się konieczności, i to nawet prawie dobrowolnie.
Korzystał przeto z powrotu swéj matki do Anguilhem, i napisał bardzo tkliwy list do Konstancyi; oświadczał jéj, że fatalna konieczność ciążyła nad nim, i że poświęcając się dla szczęścia swojéj rodziny, sam wyrzekał się nadziei, aby mógł kiedykolwiek być szczęśliwym. Błagał przeto Konstancyją, aby mu przebaczyła i zapomniała o nim; Lecz kończył przysięgając, że pomimo nieugiętości prawa, któremu musiał być posłusznym, kochać ją będzie do śmierci.
Konstancyja uwolniona tym sposobem od danego słowa, stawała się niezależną i mogła wejść także w związek małżeński.
W chwili, gdy Roger pisał do Konstancyi ten list, nie miał jeszcze okazyi napisać do margrabiego de Cretté bileciku, którego treść umieściliśmy przy końcu poprzedzającego rozdziału: nie ufał jeszcze Sylwandirze, i tak był głęboko wzruszony, że z oczyma wilgotnemi jeszcze od łez, oddał ów list baronowéj d’Anguilhem; która wierząc jeszcze w wieczną miłość, nawet gdy ta napotykała nieprzezwyciężone przeszkody, odwołała się ze wszystkiém do męża, zwłaszcza, gdy Roger zalecił jéj, aby list doszedł koniecznie własnych rąk panny de Beuzerie.
Pan d’Anguilhem w wielkim znalazł się kłopocie. Nie wypełnić życzenia syna, było to w jego mniemaniu, zdradzić powinność, a trzeba wyznać, że od cztérech miesięcy Roger swojém prowadzeniem się w stolicy, tyle zyskał na szacunku i opinii ojcowskiéj, że baron tyle prawie teraz szanował swojego syna, ile go kochał. Z drugiéj strony, oddać Konstancyi list niewątpliwie pełen przysiąg wiecznéj miłości, było to może rozniecić ogień, który zostawiony sam sobie zgasłby łatwiéj, a co gorsza, było może zachęceniem występnych zamiarów.
Baron bowiem nie wiedział treści listu: tak daleko posuwał delikatność swoję w tym względzie, że chętniéj byłby się rzucił w ogień, aniżeli starał się dociec tajemnicy powierzonéj listowi; baronowa także nie mogła mu dać żadnego objaśnienia, chyba, że wnosząc z gwałtownéj miłości, jaką Roger pałał ku Konstancyi, list musiał zawierać gorzkie utyskiwania na los i złorzeczenia okrutnego przeznaczenia. Z tego powodu baron umyślił, że najlepiéj będzie nie oddawać wcale listu pannie de Beuzerie, i ażeby był pewnym, że nie cofnie swojego postanowienia, zamknął miłosne pismo na dwa klucze w kufrze.
Korciło to wprawdzie przez czas niejaki barona d’Anguilhem, lecz uspokoił się po trochu wspomniawszy, że traf dopomaga nie raz najlepiéj ludziom i naprawia wszelkie złe, jakie z rozwagą popełnili.
Ztąd wynikło, że panna de Beuzerie, nie odebrawszy listu rozwiązującego jéj przysięgę, nie chciała dać wiary wieściom o małżeństwie Rogera, i odpowiadała na wszelkie przełożenia rodziców.
— Wszak w niego wmówili, że umarłam! Tymczasem Roger, w przekonaniu, że zwrócił wolność Konstancyi, był bardzo spokojny, i dodalibyśmy nawet, bardzo szczęśliwy, gdybyśmy nie obawiali się dać czytelnikom zbyt złego wyobrażenia o naszym bohatérze.
Zdaje mi się, że nie ma na świecie małżeństwa, chociażby nawet było połączeniem tygrysa z panterą, któreby nie cieszyło się spokojnością choć przez dwa tygodnie po ślubie.
Zresztą, oprócz doskonałéj piękności, którą Roger bardzo cenił, Sylwandira zdawała się posiadać wiele naiwności, wdzięku i cnoty. Jéj małżonek badał ją na wszystkie sposoby, lecz nigdy nie mógł dostrzedz żadnéj sprzeczności, żadnego kłamstwa: przeto pytał sam siebie ustawicznie, dla czego pan Bouteau używał tyle zachodów i ostrożności przy wydaniu za mąż córki, mając w niéj skarb tak nieoceniony.
— Cóż robiłaś u ojca, kochana przyjaciółko? — zapytał niekiedy Roger.
— Nudziłam się, — odpowiedziała Sylwandira.
— Czy nie przyjmował nikogo?
— O! i owszem, kilku starych radzców, kilku starych adwokatów, kilku takichże sędziów, wszystko ludzi bardzo nudnych.
— I więcéj nikogo?
— Ani żywéj duszy.
Wówczas Roger, obawiając się najprzód ułomności, słabości i jeszcze czego innego, zaspokojony w tych trzech punktach, zaczął być w mniemaniu, że jego żona ma jaką ukrytą wadę.
— Może jest łakomą, — pomyślał.
Ta wada była wówczas w modzie, obacz Saint-Simona.
I probował pobudzać jéj zmysłowość za pomocą wybornych win, które pan de Bouzenois chował od dwudziestu lat w piwnicy; lecz Sylwandira pokosztowawszy najprzedniejszego tokaju, krzywiła się ze wstrętem, i powracała do świeżéj i czystéj wody, jedynego napoju, w którym smakowała.
Raz gdy wypiła tylko pół kieliszka syrakuzańskiego wina, mocny rumieniec na twarz jéj wystąpił i słabą była przez cały wieczór. Od téj chwili oświadczyła, że nie myśli nawet umaczać ust w żadnym gatunku wina.
— Moja żona nie lubi stołu, — pomyślał Roger; — szukajmy innéj jakiéj wady, gdy niewątpliwie mieć ją musi.
— Ah! już wiém, — rzekł do siebie jednego pięknego poranku, — moja żona lubi grać.
I tego samego wieczora położył przed nią kupę złota i dał jéj karty do ręki; lecz Sylwandira nie znała żadnéj gry: śmiała się jak szalona jak wygrała, krzywiła się zaś gdy kilka sous przegrała.
— Moja żona nie lubi grać, — rzekł Roger, — to prawda, lecz może jest skąpą.
Wsiadł tedy z nią do powozu, nakładł jéj złota pełne kieszenie i zawiózł ją do najpiérwszych sklepów i modniarek w Paryżu. Sylwandira kupiła za trzysta luidorów czepków, koronek i sukien, i to nie targując się wcale.
— Do djabła! — rzekł Roger, — jest więc rozrzutną.
Lecz dnia jednego, gdy czynił jéj umyślnie lekkie wymówki o to, że kupiła suknię o dziesięć luidorów drożéj niż była warta, Sylwandira podziękowała mu za tę uwagę i prosiła go, aby dotąd on sam urządzał jéj wydatki.
— Tém gorzej, — myślał Roger, — widać, że jest cóś jeszcze ważniejszego.
Wówczas Roger zaczął uważać czy nie widać koło domu, owych owadów nocnych i dziennych, które nazywamy kuzynkami, rodzaj bardzo niebezpieczny, i od których nie możemy się inaczéj uwolnić, jak zabijając ich na miejscu.
Lecz pomimo największéj czujności, nic podobnego nie dojrzał w okolicach Champigny.
— Istotnie posiadam prawdziwy skarb, — rzekł Roger z przestrachem, — i urodziłem się jak widzę, pod szczęśliwą jakąś gwiazdą, niewynalezioną jeszcze przez astronomów.
To jednak było prawdą, a przynajmniéj tak się zdawało.
Czy Sylwandira czuła gwałtowną miłość dla męża, tego nie śmielibyśmy zaręczać. Może Sylwandira nic nie kochała, i w oczach biédnego Rogera, ta nieobecność miłości była cnotą; lecz nie ma nic łatwiejszego, jak podobna mniemana obojętność, do łatwego rozbudzenia się i zapalenia.
Pan Bouteau odwiedził swoje dzieci w Champigny. Roger, który uwielbiał swoich rodziców i pisywał do nich dwa razy w tydzień, znalazł Sylwandirę zbyt zimną z tym dobrym ojcem, który tyle dla niéj uczynił. Rozmyślał przez dwa lub trzy dni nad tą oziębłością, póki nie wmówił w siebie, że miłość którą Sylwandira pałała dla niego, przytłumiała w niéj wszelkie inne uczucia.
Czynił jednak tysiące grzeczności panu Bouteau, które ten odpłacał wzajemnością; tylko że jeden miał w tém pewne powody, drugi zaś nie miał ich wcale. Roger chciał upatrzyć stosowną chwilę i wybadać dokładnie pana Bouteau; przeto po obfitym wiejskim obiedzie, który trwał aż do siódméj godziny wieczór, Roger sądził, że trafiła mu się oczekiwana sposobność.
— Powiédz mi panie Bouteau, — rzekł odprowadzając teścia na stronę; — teraz, gdy nie obawiasz się już abym ci się wyśliznął nawet powiém lepiéj, teraz gdy ja sam nie życzyłbym sobie tego, powiédz mi pan otwarcie, bo sam dotąd nie mógłem nic dostrzedz, jaką wadę miała Sylwandira? gdyż wydając ją za mąż w tak dziwny sposób, musiałeś pan mieć w tém swoje powody.
— Muszę być z tobą otwartym, mój zięciu. Najprzód, jak wiész, — rzekł poczciwiec, któremu wino rozwiązało język, — zyskałem na tém posag Sylwandiry, to jest sto tysięcy talarów.
— To wiém, — rzekł Roger.
— Posag, który zresztą, mówił daléj pan teść, — znajdziesz po mojéj śmierci znacznie powiększony; a potém, byłem pewny, że moja córka nie wyjdzie za którego z tych prowincyjonalnych szlachciurków posiadających tylko płaszcz i szpadę, albo za jakiego zbankrutowanego kupca.
— Znałeś pan więc majątek pana de Beuzenois?
— Co do grosza, mój zięciu; tam wszystko przeliczyłem.
— Lecz czyliż nie było u dworu żadnego szlachcica, któryby wart był tyle co ja?
— Znalazłby się zapewnie, lecz nie prowadziłby procesu, któryby mi go oddał z związanemi rękoma, przytém majątki dochodzące półtora milijona liwrów, są rzadkie nawet u dworu. Zresztą mówiłem zawsze, że wyposażę córkę piérwszą ważniejszą sprawą, jaka mi wpadnie pod rękę: przyjąć summę pieniężną jak uczynili twoi trzej sędziowie, jest kradzieżą dokonaną, zarazem na sprawiedliwości i na prawującym się: lecz przeciwnie dać temu prawującemu się, który winien już nam swój majątek, dać mu jeszcze piękną dziewczynę za żonę, jest zarazem, tak mi się zdaje przynajmniéj, dopełnieniem obowiązku i oddaniem przysługi.
— Zawsze to samo, — pomyślał Roger, — powód jest niby dosyć rozsądny, i prawdę mówiąc możnaby mu wierzyć. Więc, — dodał głośno, — kochany teściu, nie miałeś bynajmniéj kłopotu z Sylwandirą?
— O! mój Boże! bynajmniéj, chyba, że się nudziła bardzo ze mną, i że, będąc bardzo żywego charakteru i przytém uporczywa...
— Ah! moja żona jest uporczywa.
— Ma głowę ze stali mój zięciu. Chyba więc, że jak mówiłem, wiedząc, że jest bardzo żywego temperamentu, drżałem aby lada chwila nie popełniła jakiéj nierozwagi. Jestto dziewczyna rozległych bardzo wiadomości i pragnąca zawsze roztargnień.
— Lubi więc zabawy? — zapytał Roger.
— Nie wiém tego, gdyż nigdy ich jéj nie dostarczałem; lecz ponieważ mogłem poznać jéj charakter, zdaje mi się, że nie jest nieprzyjaciółką rozrywek.
— Kochany teściu, wszak jesteś przekonany, że pragnę uczynić Sylwandirę szczęśliwą?
— Zapewnie, czynisz co możesz w tym celu.
— A więc, gdybym dla dopięcia celu poradził się pana i zapytał o jéj charakter i upodobania, jaką dałbyś mi radę?
— Powiedziałbym ci: miéj w niéj zaufanie...
— Ah! doprawdy, tém lepiéj, — przerwał Roger.
— Zaczekaj, zaczekaj, — kończył teść, powiedziałbym ci: miéj w niéj zaufanie; lecz pilnuj ją ciągle.
— Do djabła! — rzekł Roger, dosyć niezadowolony z tego zakończenia.
Nazajutrz pan Bouteau odjechał do Paryża, pozostawiając zięcia mocno zaprzątniętego wczorajszą z nim rozmową.
W istocie Roger był tak szczęśliwy, że oczywiście podobne szczęście nie mogło trwać długo; dręczył się przeto własném swojém szczęściem, i z obawą oczekiwał zjawienia się chmurki na swoim małżeńskim horyzoncie.
Kilka dni upłynęło jeszcze wśród doskonałego szczęścia; lecz Roger, dręczony ustawicznie zwierzeniem, jakie mu uczynił teść, względem charakteru Sylwandiry, postanowił uczynić jéj propozycyją, mającą służyć za kamień probierczy téj spokojności, która zdawała się udaną, tak była głęboką.
I Roger źle sobie postąpił, przyznajmy to. Umieć korzystać z obecnego szczęścia a z przyszłém zdać się na Boga, jest jedném z piérwszych prawideł mądrości ludzkiéj, dla tego téż tak mało kto niem się kieruje. Zapytajcie trzech czwartych części ludzi nieszczęśliwych. Każdy wam powie, że sam szukał pierwszego nieszczęścia, jak Dyjogenes człowieka, z latarnią.
Słowem, jednego pięknego poranku, Roger zapalił latarnię, i przyszedł do Sylwandiry.
— Moja droga, — rzekł do niéj, — mam ci oznajmić wiadomość, która cię bardzo ucieszy, gdyż bez wątpienia, gdy ja jestem szczęśliwy, ty tém samém jesteś także szczęśliwą?
— Naturalnie, — odrzekła Sylwandira, podnosząc na Rogera przeciągłe spojrzenie, które nie było wolném od obawy.
— To szczęście jest następstwem naszéj miłości Sylwandiro, i spodziewam się że równie jak ja, lubisz rozpamiętywanie w miłości.
Sylwandira milczała.
— Ponieważ tedy, — mówił daléj Roger, — lubimy oboje (Roger z przyciskiem wymówił te słowa), być sam na sam, i żyć zdala od świata...
Sylwandira nadstawiła uszu, jak koń, który słyszy trzask bicza.
— Sprzedamy nasz pałac de Bouzenois, zabierzemy ruchomości, i żyć będziemy w Anguilhem, gdzie pan Bouteau przybywać będzie corocznie na feryje.
— I dla czegóż mamy się zagrzebywać na prowincyi? — zapytała dosyć rezolutnie Sylwandira.
— Ażeby mieszkać wśród familii.
— Twoja familija nie jest moją, — odrzekła Sylwandira; — mój ojciec zaś, wyjąwszy feryi, przez resztę roku pozostawać będzie zdala od nas w Paryżu.
— To prawda, moja droga, i w tém masz słuszność; lecz między nami mówiąc, nie zdaje mi się abyś zbyt gorąco pragnęła żyć z panem Bouteau.
— Mylisz się pan, kocham bardzo mojego ojca, a zresztą nie myślę wcale skazywać się na wygnanie.
— Nazywać wygnaniem pobyt na wsi, w mojém towarzystwie! Przyznaj sama Sylwandiro, że wyrażenie nie jest grzeczne.
— Ale, mój przyjacielu, — odrzekła już daleko łagodniej młoda kobiéta, która w téj pierwszéj sprzeczce, nie śmiała się posuwać daléj, — czyż nie jesteśmy tyle bogaci, że możemy żyć w Paryżu, i to nawet wystawnie.
— To prawda, — rzekł Roger; — tylko chciałem wiedzieć, czy przekładasz pobyt w Paryżu, czy moje towarzystwo; upewniłaś mię w tym względzie, dziękuję ci!
— O! bynajmniéj, mylisz się bardzo, — zawołała Sylwandira z wylaniem, skoro Roger był tak nie roztropny, że dał poznać iż jego postanowienie było tylko udaniem; — żyć będę gdzie zechcesz, mój drogi, i bylebym tylko żyła przy tobie; niczego więcéj pragnąć nie będę.
Była pewną, mówiąc to, że powróci niebawem do Paryża.
— Być może, — rzekł Roger, — lecz nieprawdaż że wolałabyś abyśmy powrócili do stolicy i zabawili się nieco w ciągu zimy?
— Fałszywie o mnie sądzisz, mój przyjacielu; nie zachowuję pierwszeństwa dla żadnego miejsca, i zgadzam się we wszystkiem z twoją wolą.
Co odpowiedzieć żonie tak uległéj? nie pozostaje, jak odgadnąć i uprzedzić jéj życzenia.
Roger przeto, kazał natychmiast czynić przygotowania do odjazdu, i powrócili do Paryża.
Roger nie wiele miał znajomości, wyjąwszy dawnych swoich przyjaciół, Sylwandira nie miała ich wcale, gdyż nie można nazwać znajomościami sędziów radzców i adwokatów, którzy bywali w domu pana Bouteau. Roger zawiadomił przeto tylko Cretté’go, d’Herbigny’ego, Clos-Renaud’a i Chastellux’a, że powrócił z żoną do Paryża, że obiadowali codziennie o drugiéj i przyjmowali co wieczór o ósméj.
Pani d’Auguilhem doskonale czyniła honory domu i podobała się powszechnie.
Pierwszego wieczora, margrabia de Cretté pociągnął Rogera na osobność, i zapewniwszy się że ich nikt nie słyszy:
— Mój kochany kawalerze, — rzekł, — pragnę abym nigdy nie był wyłączony z twojego domu...
— Jakto! wyłączonym z mojego domu, — przerwał Roger, — co mówisz?
— Mój kochany, jesteś młody, — rzekł Cretté, — masz serce czyste i niewinne, dowiedz się przeto jednéj rzeczy, to jest, że jeżeli przyjaciele żony są zawsze przyjaciołmi mężowskiemi, to mężowscy bardzo rzadko są przyjaciółmi żony.
— A to dla czego?
— O! dla czego?... zbyt długo byłoby ci to tłómaczyć być; może że kiedyś napiszę ze dwa albo trzy tomy w tym przedmiocie, jeżeli się nauczę ortografii. Powiadam ci tylko, że cokolwiek ci kto będzie mówił na mnie, pozwalam ci wierzyć, wyjąwszy jednak gdyby ci powiedziano że zalecam się pani d’Auguilhem. Znasz mię, Rogerze. Daję ci słowo honoru że twoja żona tak świętą zawsze dla mnie będzie, jak gdyby była moją siostrą.
— A ja zawsze obchodzić się z tobą będę jak z bratem, — odrzekł Roger, — nigdy nie będziesz wyłączony z mojego domu, chyba gdybyś sam żądał tego. Niech przepadnie raczéj żona i majątek, aniżeli przyjaźń taka jak nasza.
— Amen, — odrzekł Cretté.
Margrabia istotnie bardzo częstym gościem był u kawalera, lecz nigdy prawie nie przybywał sam, i to zawsze w godzinach, gdy przyjmowano innych gości. Słowem, wierny swojéj obietnicy, Cretté zalecał się tylko mężowi, co spowodowało, że pani d’Anguilhem zaczęła pogardzać nim jako osobą obojętną i zarazem nienawidziéć jak nieprzyjaciela.
Zresztą, w krótkim czasie, pałac d’Auguilhem stał się miejscem zebrania dobranego towarzystwa. Sylwandira, piękna i pełna wdzięku, przyciągała młodzież, jak miód przywabia muchy. Lecz Cretté wraz z d’Herbigny’m i Clos-Renaud’em odstraszyli te muchy, już to swojemi zwycięzkiemi minami, już téż żartami, które pochwalał zawsze Roger. Przeto sześć miesięcy upłynęło, a pani d’Anguilhem, jakkolwiek może pragnęła tego, nie wzbudziła żadnej żywszéj namiętności, któraby stała się głośną.
Życzyła sobie jednak bardzo, zbliżyć się do Wersalu, i w tym celu, skierowała swoje bateryje ku bigoteryi, lecz margrabia i jego przyjaciele, oświadczyli się otwarcie przeciw staréj, gdyż tak nazywano panią de Maintenon; przeciw jezuicie, jak nazywano ojca Letellier i przeciw staroświecczyznie, miano dawane ówczesnym dworakom.
W téj okoliczności, jak zawsze, Roger jednéj był opinii z swoim przyjacielem, i gdy Sylwandira nalegała, aby przyjmować mogła towarzystwo więcéj chrześcijańskie, oświadczył, że nie myślał zamieniać swojego domu w klasztor, i że jeżeli tylko księża się u niego pokażą, postawi przeciwko nim muszkieterów, ze wszystkich pułków we Francyi.
Sylwandira nie czując się silniejszą, zmuszona była ustąpić.
W tym właśnie czasie, pan Bouteau zaczął się starać o miejsce prezydenta. Roger powiedział o tych życzeniach swojego teścia Cretté’mu, który ze zwykłą swoją nieczynnością, zaczął czynić w tym względzie starania wraz z swojemi przyjaciółmi; lecz pomimo wszelkich usilności, poznali rychło, że o własnych siłach, nicby nie wskórali.
Ktoś doniósł wówczas panu Bouteau o niejakim margrabi de Royancourt, bardzo gorliwym słuchaczu mszy i będącym w wielkich łaskach u pani de Maintenon. Pan Bouteau przypomniał sobie, że właśnie przed trzema lub cztérema laty, ten sam margrabia de Royancourt, miał w trybunale, którego był radzcą rapportującym, sprawę którą wygrał.
Pan Bouteau oddał wizytę panu de Royancourt, który przyjął go bardzo dobrze i przypomniał sobie doskonale okoliczność procesu.
Ponieważ zaś pan Bouteau był w przekonaniu, że rekommendacyja ładnéj kobiéty, nie zaszkodzi interesowi, prosił Rogera o pozwolenie przedstawienia jemu i jego żonie, pana de Royancourt; na które to przedstawienie Roger, bez żadnéj nieufności, zezwolił łatwo.
Przeto Margrabia de Royancourt został przedstawiony Rogerowi, któremu nagadał tysiące grzeczności, i Sylwandirze, która spuściła skromnie oczy.
Roger również przyjął uprzejmie pana de Royancourt, już to przez grzeczność, już téż dla tego, że wolał z nim być dobrze, aniżeli źle; byłto potężny faworyt przypuszczony do wszystkich skromnych wieczerzy pani de Maintenon i tronujący w przedpokoju ojca Letellier.
Trzeciego dnia, po téj pierwszéj wizycie, pan Bouteau mianowany został prezydentem.
Rozumie się, że wypadło przyjąć jak najlepiéj osobę, któréj należało się tyle wdzięczności. Przeto przy drugiéj wizycie margrabia był z większemi jeszcze względami traktowany, jak przy pierwszéj. Z swojéj strony pan de Royancourt wynurzył kawalerowi d’Anguilhem swoje zadziwienie, że człowiek tak jak on, młody, bogaty i pełen zdolności, nie starał się o jaki urząd u dworu lub w wojsku, i ofiarował mu w tym względzie swoje usługi. Roger który zawsze miał w głębi serca nieco ambicyi, podziękował mu z pośpiechem. Aż dotąd margrabia, (Roger wyznał to Cretté’mu, który czuł ku nowo przybyłemu, pewną antypatyją) aż dotąd margrabia wydawał mu się bardzo uprzejmym i uczynnym.
Lecz jak powiedzieliśmy, zachodziła różnica zdań pomiędzy dwoma przyjaciółmi. Cretté spoglądał na margrabiego de Royancourt bardzo złém okiem, wiedział jak krętemi były wszystkie intrygi tych dworaków bigotów, którzy przytłumili ową świetną wesołość, jaka odznaczała dwa piérwsze peryjody panowania wielkiego króla. Nie granoby zapewnie Świętoszka, wczasie gdy pan de Royancourt miał wpływy u dworu.
Z swojéj strony, Sylwandira nalegała ustawicznie na męża, ażeby przyjął ofiarę ulubieńca pani de Maintenon.
— Będziemy przypuszczeni do Wersalu, — mówiła; — może nawet otrzymamy tam appartament.
— A to na co? — odpowiadał Cretté; — czyż nie lepiéj być panem u siebie, jak ulegać kaprysom starego króla, który zawsze jest w złym humorze, tak, że nawet pani de Maintenon nie może go już rozerwać. Co do apartamentów, macie tu dziesięć daleko wygodniéjszych, aniżeli Wersalskie. Nie mówię jeszcze, gdyby dano Rogerowi pułk; ale do wszystkich djabłów, chociaż Roger jest odważny zarazem jak Aleksander, Annibal i Cezar, wątpię aby miał powołanie do rzemiosła wojennego. Ja także miałem pułk i sprzedałem go. Powrócę do czynnéj służby wtedy, gdy pani de Maintenon, przestanie być ministrem wojny.
— Pan, — odpowiadała kwaśno Sylwandira, — wyczerpałeś wszystkie rozkosze i zaszczyty, i pojmuję, że możesz mówić w ten sposób; lecz my jesteśmy jeszcze nowi, i pragniemy tego wszystkiego.
Cretté wówczas zapytywał przyjaciela spojrzeniem, Roger zaś odpowiadał na to spojrzenie przeczącym znakiem. Sylwandira zwyciężona udawała się o pomoc do ojca, który znowu uciekał się do pana de Royancourt.
Razu jednego, przy obiedzie we środę, pan de Royancourt, który pościł cztéry razy na tydzień, jadł tylko same ryby, i przymówił kawalerowi grzecznie lecz dosyć surowo, że tak mało ceni przykazania kościelne.
Cretté i jego przyjaciele spodziewali się, że d’Anguilhem odpowié jak należało natrętowi: lecz czekali dosyć długo; nareszcie Roger odpowiedział, lecz nie tak jak zasługiwała niewczesna apostrofa margrabiego.
— No, no — rzekł pocichu Cretté do Rogera, — widzę że my spadamy, a Royancourt idzie w górę; strzeż się, Anguilhem, strzeż się, już cię opanowano.
W istocie pan de Royancourt, stał się przyjacielem domu; przybywał codziennie z wielką poradą, w pyszne konie, z zuchwałemi lokajami. Sylwandira wypytywała go o nowiny wielkiego świata, do którego tak gorąco pragnęła się dostać, a który był dla niéj zamknięty, jak jeden z tych zaczarowanych ogrodów Tysiąca i jednéj nocy, zostających pod strażą smoka.
Smokiem który bronił wejścia do tego ogrodu, był margrabia de Cretté; przeto nienawidziła go szczerze.
Z swojéj strony Roger zaczynał pojmować wszystko jaśniéj, i przybylec niecierpliwił go mocno.
— Ten Royancourt nudzi mig niepospolicie, — rzekł dnia jednego Roger do Cretté’go, — zaprowadził wczoraj moję żonę i teścia do tego jezuity Letellier; wszystkie te morały nie podobają mi się.
— A więc wycofaj się z tego wszystkiego, — rzekł Cretté, — zawieź Sylwandirę do Turenii, i zostaw mi pełnomocnictwo; możesz być pewny, że podczas twojéj nieobecności, oczyszczę dom od tych wszystkich natrętów.
— Do pioruna! dobra myśl — rzekł Roger.
Natychmiast przysposobił wszystko do podróży, lecz nie mówiąc nic nikomu; dopiero na dwie godziny przed wsiadaniem do powozu, uwiadomił Sylwandirę, że zabiera ją na wieś.
Sylwandira przygnębiona została tym śmiałym krokiem, do którego nie sądziła zdolnym Rogera; następnie chciała oprzeć się temu postanowieniu, lecz Roger był nieugięty; płakała, lecz Roger nieczuły był na jéj łzy. Nareszcie chwila nadeszła, i trzeba było wyjechać nie pożegnawszy się z panem Bouteau, ani z panem de Royancourt.
— O! to niegodnie, — rzekła Sylwandira, siadając do powozu.
— Ależ, — odrzekł kawaler siadając obok niéj, — moja droga, skoro jak mię zapewniałaś, dobrze ci wszędzie, bylebyś ze mną była, na cóż się uskarżasz?
— Mogłeś mię pan przynajmniéj uwiadomić naprzód, abym mogła pożegnać się z ojcem i przyjaciółmi.
— Niepodobna mój aniele; myśl wyjazdu przyszła mi właśnie w chwili, gdym ci ją zakommunikował.
— Czy długo zabawimy w twoim majątku? Najprzód, muszę cię uprzedzić, że nienawidzę wsi.
— Nic nas nie zmusza abyśmy tam wiecznie pozostali. Zabawimy tak długo, dopóki nam się obojgu podoba.
Tymczasem téż, pocztylijon zaciął konie i powóz ruszył galopem.
Na czwartéj stacyi zatrzymano się na kolacyją; Sylwandira pragnęła donieść ojcu o sobie, czemu Roger nie sprzeciwił się bynajmniéj.
Sylwandira napisała wówczas długi list, o którego treści Roger przez delikatność nie starał się dowiedziéć; jednak gdy ukończyła ten list, widział że pisała jeszcze inne; to wzbudziło w nim niejakie podejrzenie. Lecz czego Roger obawiał się najwięcéj, to pierwszéj kłótni, gdyż wiedział, że jezioro małżeńskie raz zmącone, nigdy nie powraca do pierwotnéj czystości.
Nie chciał badać pokojówki, która nosiła list na pocztę; zdawało mu się niezgodném udzielać swoich podejrzeń podobnéj istocie; wreszcie, może liczył na to, że jego gwiazda szczęśliwa aż dotąd, pozostanie zawsze świetną.
W Chartres, Sylwandira pragnęła aby się zatrzymali kilka godzin; gdyż chciała iść pomodlić się w katedrze. Ponieważ od czasu wprowadzenia do jego domu pana de Royancourt, Sylwandira stała się bardzo pobożną, to żądanie nie zdziwiło bynajmniéj Rogera; że zaś nie wiedział co robić przez te trzy lub cztéry godziny, uprzedził Sylwandirę, że weźmie konia i odwiedzi d’Herbigny’ego, który posiadał w bliskości dom wiejski. Sylwandira udała się przeto do katedry, Roger zaś do posiadłości wice-hrabiego, gdzie zabawił ze trzy godziny; lecz ponieważ nie żył w tak ścisłej przyjaźni z d’Herbigny’m jak z Cretté’m, powiedział mu tylko, że jechał z żoną do Turenii dla rozerwania się.
Powróciwszy Roger z oberży, dowiedział się, że Sylwandira jeszcze nie wróciła; czekał przeto z godzinę, lecz widząc że nie wraca, poszedł do katedry. Lecz i tam jéj nie było: powrócił przeto pod Złoty krzyż, i kazał zawołać oberżysty, chcąc go się wypytać. Wówczas dowiedział się, że Sylwandira odjechała powozem z pokojówką: cios ten ugodził go mocno; jednak zachował całą przytomność umysłu i rzekł do oberżysty:
— Czy jéj czego nie brakowało?
— Nie, panie, — odrzekł oberżysta, — i pani wydawała się bardzo zadowoloną.
— Bardzo dobrze, — rzekł Roger, idąc do siebie z wściekłością w sercu.
Wszedł do pokoju, który zajmował a żoną i znalazł na toalecie list Sylwandiry pod jego adresem.
Oto co ten list zawierał:
„Mości panie, sądziłeś, że ci wolno uwozić mig uwiadamiając na dwie godziny naprzód. Ja, która jako kobiéta powinnam mieć nieco więcéj przywilejów, powracam do Paryża i uwiadamiam cię w dwie godziny późniéj.
„Możesz jechać daléj lub powrócić, jak ci się podoba. Wiész, że mam ojca i dom w Paryżu.
— Drwi sobie ze mnie, — rzekł Roger; — lecz zapłaci mi za to. Ah! Cretté! miałeś słuszność, nie jestem już panem u siebie; jeszcze zobaczemy!
Jak widzieliśmy, cios był gwałtowny; Roger przeto doświadczył zarazem wszystkich męczarni, gniewu, wstydu i zazdrości.
Kazał natychmiast Breton'owi swojemu kamerdynerowi, zamówić na poczcie trzy konie, które skoro tylko przyprowadzono przed bramę oberży, skoczył sam na jednego, Breton na drugiego; pocztylijon siadł na trzeciego, i wszyscy trzéj popędzili czwałem.
Ruch jest jedną z piérwszych potrzeb serc zranionych; galop konia, który cię unosi ku nieszczęściu większemu może jeszcze, ku pewności, lecz także niekiedy ku zemście, jest rodzajem balsamu fizycznego wléwanego na rany duszy, — Roger odbył drogę w pięciu godzinach stawając, tylko dla przemiany koni; nie dogonił jednak Sylwandiry. Breton był cały jak zbity, on zaś nie czuł nawet znużenia.
Gdy Roger stanął na dziedzińcu swojego domu, Sylwandira powróciła już od półtory godziny. Roger jak był w bótach, z batem w ręku i pokryty kurzem, wszedł do salonu. Sylwandira była już w wieczornéj toalecie, i wsparta z wdziękiem na kanapie rozmawiała z panem de Royancourt i kilku jego przyjaciółmi, których wprowadził do domu Rogera.
Tyle zuchwalstwa zmieszało Rogera; zdawało mu się, że nogi uginają się pod nim; blady jak śmierć oparł się o drzwi.
Lecz skoro tylko go spostrzeżono, wszyscy zaczęli go witać i okazywać mu tyle grzeczności, że byłoby w najgorszym tonie gniewać się w téj chwili.
Zresztą Roger czuł instynktowo, że lada dzień trafi mu się do tego sposobność.
Co do Sylwandiry, ta przywitała go tylko poruszeniem ręki; potém z giestem pełnym zalotnego rozdąsania:
— Jakto! — rzekła, — pokazujesz nam się w podobnym stroju? o! szkaradny mąż z ciebie; zdaje mi się, że zasługuję na to, aby dla mnie uważać nieco więcéj na toaletę. Czy nie przebierzesz się, mój przyjacielu?
Roger oniemiał na tyle czelności; wielka go brała chętka wyprosić batem, który trzymał w ręku niemiłych mu gości, lecz obawa skandalu wstrzymała go.
— Masz pani słuszność, — rzekł, — lecz ponieważ wiedziałaś, że miałem powrócić, spodziewałem się, że cię zastanę samą.
I spojrzał bystro na pana de Royancourt, dając mu tym sposobem do zrozumienia, że to co powiedział do niego się szczególniéj ściągało.
Jako ludzie znający świat, trzej przyjaciele pana de Royancourt, pojęli że należało ustąpić z placu. Oddalili się téż niezwłocznie. Pan de Royancourt pozostał jeszcze kilka chwil po ich wyjściu; następnie wstał także, ukłonił się Sylwandirze i Rogerowi, i uskutecznił odwrót z którym dla tego tylko zapewnie się ociągał, aby tym sposobem dać do zrozumienia, że protestuje przeciw rozkazowi mężowskiemu.
— Jakto, mości panie, — rzekła Sylwandira, gdy pan de Royancourt się oddalił, — wypędzasz ludzi z mojego domu!
— Cóż to pani nazywasz swoim domem? — rzekł Roger; zdaje mi się, że powinnaś była powiedzieć, z naszego domu.
— Nasz, twój czy mój, mniéjsza o to, nie myślę roztrząsać wyrazów; lecz oświadczam stanowczo, że przyjmować tu będę kogo mi się podoba.
— A ja wypędzę każdego, kto mi się niepodoba.
— Czy sądzisz, że mię ustraszysz?
— Ustraszę, czy nie, pojedziesz natychmiast ze mną do Anguilhem; tylko tą razą, nie powrócisz tak prędko jak piérwszą.
— Przemawiasz w ten sposób do mnie, może sądząc, że jestem samą i opuszczoną, — rzekła Sylwandira; — lecz uprzedzam cię że się mylisz, znajdą się ludzie, którzy ci odpłacą za twoje ze mną postępowanie.
— Ab! twój margrabia de Royancourt —, zawołał Roger rozjątrzony, — mówisz o nim, nieprawdaż? A więc, skoro tak, za godzinę twój margrabia de Royancourt dowié się czegoś odemnie, i na Boga! jeżeli, jak uważałem przed chwilą, nie pojmuje, ani moich spojrzeń ani wyrazów, pojmie może lepiéj giesta.
Sylwandira słyszała o awanturze z Kollińskiemi, w któréj Roger tak się odznaczył, zresztą często bardzo Cretté i d’Herbigny wychwalali przy niéj męztwo i zręczność jéj męża; zlękła się przeto bardzo o Royaucourt’a w którym pokładała wiele nadziei i uczepiwszy się u rąk Rogera który chciał wyjść z pokoju, starała się za pomocą łez ułagodzić jego gniew. Piérwszy to raz Roger widział Sylwandirę płaczącą. Nie miał serca ze stali, przeto w téj walce, w któréj powinien był przynajmniéj wygrać pole bitwy, utracił wszystko... Tego samego wieczoru, pan do Royancourt grał w salonie w tryktraka z panem Bouteau, a Sylwandira uśmiechała się.
Tego samego wieczoru, Cretté, dowiedziawszy się o powrocie swojego przyjaciela, przybył do pałacu d’Anguilhem; lecz Sylwandira kazała mu powiedziéć, że państwo istotnie powrócili, lecz nie przyjmowali nikogo.
Nazajutrz, margrabia doniósł Rogerowi, że nie postanie już nigdy u niego, ponieważ nie dozwolono mu wstępu do jego pałacu, w czasie gdy na dziedzińcu widział karetę pana de Royancourt.
Dodał nadto, że przyjaźń ich już się skończyła.
Roger w rozpaczy, pośpieszył czém prędzéj do Cretté’go, lecz zastał go bardzo urażonego.
Roger z łatwością przekonał go, że nie wiedział wcale o rozkazie wydanym w dniu wczorajszym. Sylwandira zapewniła go, że w tém było jakieś nieporozumienie, starał się przeto, aby jego przyjaciel pozostał w tém mniemaniu. Lecz Cretté wiedział, co o tém myśleć, dla tego téż z trudnością dał się przeprosić i to pod jednym warunkiem.
— Posłuchaj kawalerze, — rzekł margrabia — to co mię spotkało, jest zniewagą uczynioną mi przez twoich ludzi, a która tém samém w oczach świata, od ciebie pochodzi; potrzeba mi przeto zadosyć uczynienia. Którego bądź dnia, gdy mój powóz stać będzie przed bramą, pan de Royancourt otrzyma taką samę odpowiedź, jaką mnie uczyniono.
Pod tym tylko warunkiem, zapomnę o wszystkiém i nie wspomnę więcéj o tém.
Roger zapewnił margrabiego, że stanie się tak, jak sobie życzył.
Powróciwszy do domu, powiedział żonie, jakie uczynił przyrzeczenie swojemu przyjacielowi.
Sylwandira zaczęła się śmiać.
Lecz Roger nie miał wcale ochoty do żartów, i nalegał na serio, wymówiwszy po raz pierwszy te straszne słowa, których kobiéta nie zapomina nigdy, a mąż żałuje zawsze.
— Ja tak chcę.
W tedy nastąpiła pomiędzy małżonkami okropna kłótnia, przeplatana z obu stron wykrzyknikami: Ja tak chcę! i: Ja tak niechcę!
— A więc, skoro tego nie chcesz, — rzekł nareszcie Roger, sądząc, że odniesie tryumf, wymówiwszy te słowa, tak straszne dla uczciwéj kobiéty; — skoro tego niechcesz, będę w przekonaniu że masz dla pana de Royancourt jakieś osobliwsze uczucia.
— Myśl sobie co chcesz, — odrzekła Sylwandira.
— Jeżeli pan de Royancourt nie ustąpi z mojego domu, — rzekł Roger, — ja się oddalę; lecz strzeż się pani, gdy już więcéj nie wrócę.
— Jak ci się podoba, mój panie, świat jest wielki, jesteś młody, a podróże formują ludzi.
— Wyjeżdżam w téj chwili, pamiętaj pani.
— Jedź pan, nie zatrzymuje cię, — odrzekła Sylwandira.
Roger spostrzegł, że fałszywą drogę obrał, lecz już było zapóźno; zamiast spierać się z żoną, powinien był wydać służbie rozkazy, i na tém by się skończyło... Rozpoczął polemikę, i szatan zręczności kobiécéj, odniósł górę nad jego naiwnym gniewem.
— Jakże! jeszcze tu jesteś? — rzekła Sylwandira, widząc że się zatrzymał, oniemiawszy na tyle zuchwalstwa.
Roger postąpił trzy kroki, ku téj bezwstydnéj kobiéćie, lecz uczucie własnéj godności wstrzymało go.
— Breton, — rzekł do kamerdynera, — tłomoki i powóz, za godzinę.
I wyszedł z salonu.
Upłynęła godzina, bez wątpienia, jedna z najburzliwszych i najboleśniéjszych w życiu Rogera. Za najmniejszym łoskotem, drżał i nadstawiał ucha, sądząc, że ujrzy żonę wchodzącą do niego z żalem w sercu, prośbą w ustach, łzami w oczach: dałby dziesięć lat życia, aby Sylwandira to uczyniła. Lecz także sam, śmierć by raczéj poniósł, aniżeli uczynił jeden krok; jedyną jego cnotą, w podobnym razie był upór. Mając słabe serce, wiele jest mieć przynajmniéj mocną głowę.
Gdy tedy naznaczona godzina upłynęła wśród bicia serca, i wzruszeń trudnych do opisania, Roger wziął za kapelusz i udał się do salonu.
Sylwandira była sama i haftowała na tamborku.
— A więc to już rzecz udecydowana, — rzekła tonem tak swobodnym, jak gdyby po prostu szło o zwykłą przejażdżkę; — istotnie opuszczasz nas?
— Tak pani, — odrzekł Roger osłupiawszy na widok takiéj zimnéj krwi, — i mam honor pożegnać cię.
— Kiedyż się zobaczymy?
— Będę miał honor uprzedzić panią.
— Bądź zdrów, kawalerze.
— Żegnam panią.
I nie przyjmując ręki, którą podała mu Sylwandira, Roger zbiegł szybko po schodach i wsiadł do powozu, zawoławszy głośno:
— Do margrabiego de Cretté.
Po tych słowach z zadowoleniem usłyszał, jak Sylwandira zatrzasnęła ze złością okno salonu przez które wyglądała za nim.
Cretté żałował szczerze przyjaciela.
Roger chciał udać się do pana de Royancourt, wyzwać go, i bić się z nim, lecz Cretté wstrzymał go.
— Mój kochany, — rzekł doń, — twoje położenie jest fałszywe; sameś się w niém postawił; trzeba było więcéj cierpliwości, należało śledzić Sylwandirę i margrabiego; miéć jaki dowód, i wtedy na mocy tego dowodu, wyzwać pana de Royancourt. Lecz nic nie widziałeś, nic nie wiesz, wczoraj jeszcze przyjąłeś tego człowieka u siebie; czy od tego czasu masz mu co do zarzucenia? Bynajmniéj, nie był nawet u ciebie. Pan de Royancourt odpowie ci, że nie wié co chcesz od niego, że jesteś dziwak i nikt nie przyzna ci słuszności.
— Jakże mi więc radzisz?
— Jedź, skoro oświadczyłeś, że odjeżdżasz. Udaj się do Włoch, do Niemiec, do Anglii; weź na utrzymanie tancerkę, słowem rozerwij się.
— Nienawidzę kobiet! wolę już opuścić Paryż, oszalałbym, gdybym tu został.
— Gdybyś przejechał się do Anguilhem?
— Jakżebym wytłómaczył nieobecność mojéj żony?
— Ba! panna Konstancyja nie będzie się pytała o to.
— Konstancyja mię zapomniała, i dobrze uczyniła. Konstancyja poszła zapewnie za mąż... Ah! Konstancyjo, Konstancyjo!.. jakaż różnica pomiędzy tobą a Sylwandirą.
— W tém masz wielką słuszność, mój kochany; nie ma nic mniéj podobnego do kobiéty jak druga kobiéta. A więc, jedź do Anglii, nauczysz się tam pięknych rzeczy względem przywodzenia do posłuszeństwa płci pięknéj: nasi zamorscy sąsiedzi wiele wiadomości posiadają w téj materyi.
— Dalibóg, mam ochotę usłuchać twojéj rady. Ah! Cretté, Cretté! ileż mam ran w sercu.
Cretté uściskał przyjaciela i nie starał się go nawet pocieszać; wiedział doskonale, że na podobne rany, czas jest najlepszym balsamem.
Roger udał się do Anglii; bawił tam trzy miesiące, i widział dwóch Anglików nieszczęśliwych w pożyciu, którzy prowadzili żony na targ, założywszy im postronki na szyję.
Jeden sprzedał swoję za dziesięć gwinei, drugi za siedm.
— Do pioruna, — rzekł Roger, — oddałbym chętnie swoję za darmo, dopłaciłbym nawet jeszcze! Na nieszczęście Roger nie był Anglikiem.
Po trzech miesiącach pobytu, wzięła go ochota powrócić do Francyi; ponieważ był zupełnie wolny, i nic nie sprzeciwiało się wypełnieniu jego zamiaru, udał się natychmiast do Douvres, gdzie wsiadł na okręt.
W dwanaście godzin wylądował w Calais. Wysiadając na ląd ujrzał lokaja Cretté’go, który czekał godziny odpłynienia; Roger poznał go od razu.
— Ah! to ty, Basque, — rzekł doń, — co tu u djabła robisz?
— Ah! mój Boże, — odrzekł Basque, — niebo samo chciało, abym pana spotkał: miałem właśnie szukać pana po Anglii.
— A to na co?
— Mam list mojego pana. Ale mówmy ciszéj, panie kawalerze, gdyż zdaje mi się że nas podsłuchują.
— A któżby cię tu podsłuchiwał?
— Wszyscy, panie, wszyscy. Więc pan nie wiész co się tam stało?
— Gdzie, tam?
— W Paryżu.
— Od trzech miesięcy nie miałem ztamtąd żadnéj wiadomości.
— Mój pan przedwczoraj rano był badany, i zagrożono mu Bastyliją.
— Czy podobna, Cretté’mu grożono Bastyliją!
— Tak, panie kawalerze, jak mię pan widzisz.
— I za cóż?
— Ponieważ wyzwał na pojedynek pana Royancourt, który nie chciał się bić.
— I mówisz, że masz list do mnie?
— Tak jest, panie.
— A więc daj mi go.
— Tu nie można, gdyż zaszyłem go za podszewkę u kamizelki, lecz gdyby pan kawaler zechciał udać się ze mną do hotelu Delfina...
— Ale dla czegóż tyle ostrożności?
— Dowié się pan o tém zapewnie z listu mojego pana. Gdy pan margrabia zobaczył ludzi policyjnych wchodzących do domu, napisał natychmiast ten list do pana kawalera, kazał mi go dobrze schować i rzekł:
— „Jedź Basque i nie zatrzymuj się, dopóki nie spotkasz kawalera d’Anguilhem.“ — Wyjechałem natychmiast i oto jestem.
— A więc, idźmy natychmiast do hotelu, chciałbym jak najprędzéj przeczytać ten list.
Przybywszy do hotelu, udali się do oddzielnego pokoju i zamknęli się w nim.
— Uchybiam uszanowaniu należnemu dla pana, — rzekł Basque, — zdejmując przy nim kamizelkę, lecz nie mogąc uczynić inaczéj...
— Rób jak chcesz, mój kochany, aby prędzéj.
Basque popruł podszewkę u kamizelki i dobył list, który oddał Rogerowi.
Roger otworzył go czémprędzéj i przeczytał co następuje:
„Czwarty to już list piszę do ciebie: przejęto bez wątpienia trzy piérwsze. Twoja żona zniknęła i pomimo wszelkich poszukiwań, nie mogłem odkryć gdzie się znajduje. Wczoraj rano spotkałem Royancourt’a na Cours-la-Reine, a że nie wątpiłem że był w zmowie z Sylwandirą, powiedziałem mu głośno, że był nędznikiem. Sądząc, że odpowie mi jak szlachcic i człowiek honorowy, dobyłem szpady; lecz omyliłem się. Z wielkiém mojém podziwieniem, udał, że mię nie słyszał. W téj saméj chwili ujrzałem kilku urzędników policyjnych zmierzających ku mojéj stronie i oddaliłem się z d’Herbigny’m. Wczoraj wieczór, posłałem do niego Clos-Renauda i Chastellux’a, ażeby się ułożyli o czas i warunki; lecz nie przyjęto ich, teraz, widzę, wchodzą mnie aresztować. Wysyłam tedy do ciebie Basque’a; jeżeli spotka cię szczęśliwym trafem, nie trać chwili i powracaj co prędzej do Paryża, wyjaśnić to wszystko.“
— O! tak, — zawołał Roger, — jadę natychmiast.
Jakoż wziął zaraz konie pocztowe i popędzał czwałem, postanowiwszy zabić pana de Royancourt i jego przyjaciół choćby ich było tysiącami; lecz przybywszy do Bourg-la-Reine, w chwili gdy miał wjeżdżać do Paryża, urzędnik policyjny zatrzymał jego powóz kłaniając się aż do ziemi. Roger miał zrazu chętkę sprzeciwiać się; lecz urzędnik cofnął się na trzy kroki, i dobywając papieru z kieszeni:
— Z rozkazu królewskiego, wzywam cię kawalerze d’Anguilhem, abyś oddał swoję szpadę.
Ponieważ zaś było rzeczą bardzo ważną obrazić urzędnika policyjnego, kawaler rozmyśliwszy się, nie rzekł ani słówka i oddał mu szpadę.
W godzinę potém, kawaler zamknięty był w Fort-l’Évêque.
Stan Rogera w chwili gdy go wprowadzono do Fort-l’Eêque, możnaby porównać z położeniem człowieka, w którego piorun uderzył; nie uwiadomił Basque’a o swojém postanowieniu; przeciwnie, kazał mu się położyć, co téż Basque uskutecznił z wdzięcznością i podczas gdy biédaczysko spał jak zabity, Roger skoczył na konia pocztowego i popędził czwałem do Paryża.
Nie chciał wziąć z sobą Basque’a, raz dla tego, że biédny chłopak był zmordowany, a potém z obawy skompromitowania Cretté’go. Nie zaniedbał także spalić natychmiast listu, który odebrał od margrabiego, ażeby nikt nie mógł powiedziéć, że margrabia był powodem jego postanowienia. To co mu Basque powiedział, siedziało mu w głowie; nie wątpił, że wszyscy zausznicy pana Voyer d’Argenson naczelnika policyi mieli na niego oko.
O dziesięć mil od Paryża wziął powóz: zrobił pięćdziesiąt mil w piętnastu godzinach, i był jak zbity. W powozie, zaczynał zbierać myśli, lecz nie mógł się jeszcze niczego domyślić. Urzędnik policyjny dał mu piérwszy wyraz zagadki aresztując go.
— Ab! aresztują mnie, — powtarzał przez drogę; — aresztują mnie!
I na każdy z tych wykrzykników, urzędnik policyjny kłaniał się bardzo grzecznie, lecz nic nie odpowiadał.
Kareta wjechała na dziedziniec zamku i Roger wysiadł z niéj. Człowiek jakiś w sukni z wiśniowego aksamitu z złotemi guzikami, wyszedł naprzeciwko niego, i wskazał głośno jednemu z oficerów pana d’Anguilhem; potém przeczytał półgłosem protokół u więzienia, następnie rzekł:
— Bardzo dobrze.
I dał znak aby zaprowadzono kawalera d’Anguilhem do pokoju, który dla niego przeznaczono.
Roger poszedł za swoim przewodnikiem nie wymówiwszy ani słówka, nie uczyniwszy żadnéj uwagi.
Gdy w téj chwili pokazano Rogerowi rusztowanie pokryte czarném sukném, pieniek i topor, i kazano mu uklęknąć przed tym pieńkiem i schylić głowę dla otrzymania śmiertelnego ciosu, byłby posłuszny bez najmniejszego wahania. Wszystko co mu się przytrafiło, było tak osobliwszém, że biédny kawaler był jakby we śnie.
Dla tego téż przeszedł prawie nic nie czując i nie widząc schodów prawie zupełnie ciemnych i dosyć pięknéj galeryi; potém z téj galeryi udał się kręconemi schodami, przeszedł mnóstwo piętr, znowu jakiś korytarz, z korytarza do rodzaju poddasza, nareszcie z tego poddasza do pokoiku małego, ciemnego, lecz dosyć czystego. Drzwi zamknęły się za nim, rygle zasunęły, i dopiéro na ten odgłos Roger ocknął się.
Ujrzał się siedzącym na rodzaju ławki; spojrzał na około siebie, wstał i obszedł pokój, co nie zabrało dużo czasu.
Potém przez instynkt silniejszy daleko aniżeli wszystkie inne uczucia, z potrzeby najgwałtowniejszéj ze wszystkich, zatrzymał się przed okienkiem ciasném i zakratowaném, które bardzo skąpo wpuszczało powietrza i światła... światła! powietrza! życia!.. I ten biedny Roger, wieśniak nazwyczajony tak swobodnie oddychać świeżem powietrzem, wówczas gdy polował na równinach Anguilhem’u, przymuszony był żyć trochą światła, jakie z trudnością przedzierało się przez okno, opatrzone nadto w silne kraty, tak, że więzień spostrzegał tylko kawałek nieba, na którém żaden przedmiot się nie rysował.
Roger usiadł najprzód na ławce i zaczął rozmyślać; potém spojrzał na nadpruchniały stół przykryty kawałkiem lichego dywanu; następnie obejrzał łóżko, które znalazł bardzo twardém; nareszcie usiadł znowu na ławce, gdzie puścił wodze najdziwaczniéjszym uwagom.
Znajdował się w więzieniu, to była rzecz niezaprzeczona; lecz kto go tam wtrącił i za co, tę zagadkę należało rozwiązać.
Nie wiadomo jak daleko zajść może myśl człowieka, który nie ma nic do roboty jak tylko myśleć; Roger przebiegł myślą wszystkie światy i wszystkie prawdopodobieństwa: przedewszystkiem sądził się ofiarą omyłki.
— Być może, mówił sobie, że mój ojciec knował co na prowincyi i sądzą że jestem jego ajentem. Lecz dowiodę że od trzech miesięcy bawiłem w Anglii, że prosto ztamtąd przybywam, i od roku nie widziałem się z ojcem. Przy takich dowodach moja niewinność okaże się w całym blasku i wypuszczą mię uroczyście.
I Roger był z półgodziny spokojny.
— Ale ba! — rzekł po upływie tego czasu, — a jeżeli będą myśleli, że jeździłem do Anglii po to, aby się porozumieć z księciem Oranii, który poprzysiągł wieczną nienawiść Ludwikowi XIV? Jeżeli powiedzą że moja podróż miała za cel knowanie spisku! W takim razie jestem zgubiony!..
I Roger przepędził drugie półgodziny w rozpaczy.
Potém przypomniał sobie o żonie.
— Zniknęła, — rzekł, — czy nie sądzą przypadkiem żem ją zamordował?
Wtedy, na to wspomnienie, nie myślał o niczém więcéj, jak o szczególném postępowaniu Sylwandiry, przyczém wpadał w przystępy wściekłości, gdyż jak mogliśmy uważać, Roger był zazdrosny jak tygrys, a przyznajmy że Sylwandira, dała mu nieraz powód do zazdrości.
Godzina przechadzki nadeszła; wypuszczono Rogera, gdyż każdemu więźniowi wolno było przechadzać się przez dwie godziny dziennie.
Przechadzka ta miała miejsce na platformie. Roger przybywszy tam, ujrzał ośmiu towarzyszów niedoli, wszyscy ośmiu byli każdy w inném ubraniu, i z innym wyrazem na twarzy.
Można było prawie czytać na ich obliczach i sukniach od jak dawna każdy z nich pozostawał w więzieniu.
Ujrzawszy nowo przybyłego, wszyscy więźniowie obstąpili go.
— Co słychać nowego w Paryżu? — zawołało razem ośm głosów.
— Moi panowie, — rzekł kawaler d’Anguilhem, — powiadają, że zostałem aresztowany; lecz ponieważ upłynęło już od tego wypadku pięć albo sześć godzin, przestano już może nim się zajmować, i mówią o czém inném.
— Ah! aresztowano pana?
— Do pioruna! widzicie przecie zdaje się, że jesteście tu panowie dla swojéj przyjemności?
— Zapewnie.
— A więc, i ja toż samo.
— Ale za cóż pana aresztowano?
— Otóż to właśnie od rana szukam powodu mojego uwięzienia, i gdybyście mnie panowie oświecili w tym względzie, oszczędzilibyście mi kłopotu.
— Jakto! nie wiesz pan za co cię uwięziono?
— Nie, a pan?
— Ja także nie wiem.
— A pan?
— I ja nie wiem.
Na to zapytanie, powtórzone każdemu z ośmiu więźni, każdy jednakową dał odpowiedź.
Z tych ośmiu więźni, żaden nie wiedział powodu swojego uwięzienia, a przecież jeden z nich znajdował się już w Fort-l’Evêque od dziesięciu lat.
Ten z nich wszystkich z największą rezygnacyją poddawał się losowi.
Roger struchlał. Nie znajdował się jeszcze tyle godzin w więzieniu, ile jego towarzysz lat w niém przepędził.
A jednak miał już czas doznawać wielkich nudów.
— Jestem zgubiony, — pomyślał sobie.
Lecz ponieważ spodziewamy się zawsze że nieszczęście dotykające innych, nie będzie naszym udziałem, Roger zapytał swoich towarzyszy niedoli, czy niemógłby widzieć się i rozmówić z którym z członków zwierzchności zamkowéj.
— Możesz pan, jeżeli sobie życzysz, zażądać gubernatora, — odpowiedziano mu.
— Jakto! mogę zażądać gubernatora?
— Bez wątpienia.
— Skoro tak, muszę się z nim widziéć dziś jeszcze; i w takim razie panowie, muszę was pożegnać.
— Jakto! pożegnać?
— Oczywiście, gdyż zapewnie nie będę miał szczęscia widzieć was jutro.
— A to dla czego?
— Ponieważ, jeżeli dziś zobaczę się z gubernatorem, jutro niewątpliwie będę wypuszczony.
— Biedny chłopiec! — szepnęli więźniowie, potrząsając głowami.
Pomimo jednak tych słów i tego poruszenia, Roger powrócił wesoły do swojego pokoju. Przyniesiono mu obiad który zjadł z wielkim apetytem; poczém zaspokoiwszy głód, prosił dozorcy, aby powiedział gubernatorowi, że jego nowy więzień, ma wielką ochotę z nim pomówić.
— Dziś już zapóźno, — odrzekł dozorca; — lecz jutro rano pan gubernator z pewnością przyjdzie do pana.
— Czy jesteś pewny, mój przyjacielu.
— Bez wątpienia.
— Do jutra więc, — rzekł Roger, uzbrajając się w cierpliwość i pocieszając się, że jedna noc wkrótce przejdzie, i usiadł na ławce, śledząc przez kraty okna ostatnich promieni słońca.
Siedział tak, spoglądając w niebo, i zatopiony w rozmyślaniach, gdy zdawało mu się, że słyszy niedaleko siebie jakiś szmer.
Zwrócił oczy na podłogę, i ujrzał mysz zajadającą okruszyny chleba, które upadły na ziemię.
Roger nie cierpiał myszy; porwał przeto kapelusz i cisnął go z całéj siły na biedne zwierzątko, które uciekło przestraszone i przemknęło się pod drzwiami do sąsiedniego pokoju, w którym zapewnie obrało sobie mieszkanie.
Roger był przez chwilę bardzo niespokojny na myśl, że ci natrętni goście, odwiedzą go zapewnie w nocy. Przeto dopóki tylko było widno w pokoju, siedział z oczyma wlepionemi w ten mały otwór; gdy zaś się ściemniło, wziął korek od butelki, który został na stole, i zatkał nim szparę, a zabezpieczywszy się tym sposobem od drugich odwiedzin, zasnął dosyć spokojnie.
Jednak trzy, czy cztéry razy obudził się nagle, gdyż mu się zdawało że czuje małe łapki biegające mu po twarzy i rękach; lecz za każdą razą mógł się przekonać, że oprócz niego nie było żadnéj istoty żyjącéj w pokoju.
Inaczéj rzecz się miała w sąsiednim pokoju, który zdawał się być miejscem schadzki wszystkich myszy, szczurów i kotów z całego zamku.
Pomimo to Roger ciesząc się nadzieją rychłego uwolnienia, przepędził noc dosyć dobrze.
Nazajutrz o godzinie dwunastéj, któréj z wielkiém upragnieniem wyglądał, niezwykły ruch dał się słyszeć na korytarzu.
Żołnierze prezentowali broń, kroki zbliżały się do drzwi Rogera, klucz obrócił się w zamku, drzwi otworzyły się i wszedł gubernator.
Był to człowiek wysoki i chudy, bez żadnego wyrazu w oczach, który gdy mówił, zaledwie poruszał wargami. Trzymał w ręku kapelusz zapewnie dla tego aby wszedłszy nie potrzebował go zdejmować.
— Panie gubernatorze, — rzekł Roger biegnąc na jego spotkanie, — jestem. kawaler Roger d’Anguilhem.
— Wiém panie, — odrzekł gubernator z niedostrzeżoném poruszeniem warg.
— Wiész pan? — zapytał Roger zdziwiony.
Gubernator ukłonił się.
— Skoro tedy wiész pan kto jestem, życzyłbym...
— Czy stół tutejszy nie podobał się panu?
— Bynajmniéj; zresztą nie miałem czasu przekonać się dostatecznie w tym względzie; lecz chciałbym wiedzieć...
— Czy brakuje panu czego?
— Nic, dotąd; lecz czy mogę się dowiedzieć?...
— Czy który z służących ubliżył panu?
— Wcale nie: uważałem nawet że ten który mi usługiwał, był bardzo grzeczny.
— Skoro tedy, panie kawalerze, nie uskarżasz się na nic, pozwól że się oddalę.
— Za pozwoleniem, panie gubernatorze; uskarżam się na to, że mię uwięziono.
— Ah! to do mnie nie należy, — odrzekł gubernator.
— Ale przecie, dla czego tu się znajduję?
— Powinieneś pan lepiéj o tém wiedziéć niż ja.
— Lepiej niż pan? a to jakim sposobem?
— Ponieważ to się pana tycze a nie mnie; a nie mam nigdy zwyczaju wtrącać się do tego co do mnie nie należy.
— Jednak powinieneś pan wiedzieć...
— Nie wiém nic, mój panie.
— Powinieneś się pan domyślać...
— Nie domyślam się nigdy niczego:
gdy król przysyła mi więźnia, wciągam go do rejestru, daję mu pomieszkanie i czuwam aby mu nic nie brakowało dopóki jest moim lokatorem. To jest mój obowiązek i wypełniam go gorliwie.
— Lecz król mógł się omylić.
— Król nie myli się nigdy.
— A jednak przysięgam panu, że nic nie uczyniłem.
— Daruj pan, że nie mogę go słuchać więcéj.
— Przysięgam, że jestem niewinny.
— Pozwól pan, że się oddalę.
— Lecz przynajmniéj powiedz mi pan, czy długo mam tu pozostać?
— Tak długo, jak się podoba królowi.
— Dalibóg, oszaleję! — zawołał Roger.
— Sługa uniżony pański.
I gubernator ukłoniwszy się Rogerowi, wyszedł ciągle z kapeluszem w ręku.
Tą razą zdawało się Rogerowi, że drzwi jego więzienia zamknęły się z złowieszczym łoskotem. Zdawało mu się, że od téj chwili dopiéro był istotnie więźniem; rzucił się na ławkę i wlepił w te drzwi oczy, które potrochu napełniły się łzami.
Roger pomyślał o rodzicach, o przyjaciołach, o Bogu.
Wówczas wszystkie historyje więźniów, okropniejsze w owéj epoce, niż w każdéj innéj, przyszły mu na myśl: Bassompierre, więziony przez lat dziesięć w Bastylii; Lauzun trzymany przez trzynaście lat w Pignerol; Fouquet znajdujący się żywy czy umarły, nie wiadomo gdzie. Widział w swojéj wyobraźni wszystkich tych panów, którzy zniknęli, porwani nocną porą: Mattioli’ego, Żelazną Maskę i tego nawet człowieka którego widział wczoraj, a który znajdował się już w więzieniu od lat dziesięciu. Prawda, że wszyscy ci ludzie cóś Zawinili: Bassompierre probował walczyć przeciwko Richelieu’mu; Lauzun skompromitował wnuczkę Henryka IV, Fouquet śmiał rywalizować w przepychu z Ludwikiem XIV; Mattioli zdradził tajemnicę stanu; Żelazna Maska była zagadką polityczną; lecz on, Roger, napróżno szukał w swojéj pamięci, badał przeszłość, rozbierał każdy dzień swojego życia, nie miał sobie do wyrzucenia żadnéj zbrodni, żadnego błędu, nawet żadnéj nieroztropności, gdy tymczasem świat cały znał przewinienia tych, których wspomnienie nastręczało się jego pamięci.
Lecz świat nie wiedział, co popełnił ten człowiek który mówił z nim wczoraj, którego nie znał nawet nazwiska, a który jednak znajdował się w więzieniu już od lat dziesięciu.
Te uwagi trapiły zrazu Rogera, lecz wreszcie przekonany o swojéj niewinności, nabrał otuchy i owe dręczące myśli odstąpiły go.
Gdy nadeszła godzina przechadzki, Roger wyszedł, jak dnia poprzedzającego: zaprowadzono go na platformę, gdzie znalazł znowu swoich ośmiu towarzyszy.
Zbliżył się do tego, który był już więźniem od dziesięciu lat, i zapytał go o jego nazwisko.
— Hrabia d’Olibarus, — odrzekł tenże.
To nazwisko było zupełnie nieznaném Rogerowi.
I z jakiego powodu tu się znajdujesz? Powiédz mi otwarcie, hrabio.
— Mogę tylko powtórzyć panu, to, co powiedziałem wczoraj, to jest, że nie wiém zupełnie.
— Nie wiész pan?
— Bynajmniéj.
— Lecz, — rzekł Roger zniżając głos, — od dziesięciu lat jak pan jesteś więźniem, czy nie probowałeś nigdy uciec?
Hrabia d’Olibarus spojrzał bystro na Rogera i odwrócił się od niego nic nie odpowiedziawszy. Wziął go za szpiega.
— Do pioruna! — rzekł do siebie Roger, — zdaje mi się, że gdybym tu był lat dziesięć, dziesięć razy probowałbym już uciec.
Potém dodał:
— Ale czemużbym nie będąc dziesięć lat więźniem, nie miał sprobować uciec?
Po téj uwadze, Roger zbliżył się do swoich towarzyszy; lecz wszyscy oddalili się od niego, jak gdyby był zapowietrzonym.
Hrabia d’Olibarus udzielił im swoich podejrzeń, i zwierzenie to skutkowało.
Roger przeto nie mógł zamienić ani jednego słowa z innymi więźniami, co wprawiło go w bardzo zły humor i utwierdziło tém bardziéj w postanowieniu, jakie w myśli uczynił opuszczenia jak najprędzéj zamku Fort-l’Eyêque.
Od téj chwili przeto postanowił zostawić królowi tydzień czasu na odwołanie niesprawiedliwości, jaką względem niego popełniono; jeżeli zaś po upływie tego czasu postać rzeczy się nie zmieni, użyć wtedy wszystkich władz swojego umysłu ku jednemu celowi, — to jest wydobyciu się na wolność!