Sylwandira/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SYLWANDIRA.

ROMANS
Aleksandra Dumas.
PRZEŁOŻYŁ Z FRANCUSKIEGO
J. B.

Tom I.

WARSZAWA.
w Drukarni S. Orgelbranda Księgarza i Typografa
przy ulicy Miodowéj Nr. 496.

1852.

Wolno drukować z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu prawem przepisanéj liczby egzemplarzy.
w Warszawie dnia 23 Listopada (5 Grudnia) 1851 r.

Cenzor J. Tugendhold.






I.
Kto był kawaler Roger Tankred d’Anguilhem i jego rodzina w roku 1708.

Na początku ośmnastego wieku, to jest w epoce wypadków, które zamierzyliśmy skreślić, Paryż wiele stracił z dawnéj swojéj świetności i znaczenia. Ludwik XIV nie mógł darować stolicy, że gdy był jeszcze dzieckiem, podczas burzliwych dni Frondy, odrzuciła go od swego łona, a ponieważ z równą przyjemnością mścił się na rzeczach jak na ludziach, stworzył Wersal — tego ulubieńca bez zasługi, jak go wówczas nazywano, ażeby pozbawiając stary Luwr swojéj królewskiéj obecności, ukarać go za dawne przewinienie.
Z tego powodu Wersal od dnia, w którym Ludwik XIV przeniósł doń swoję rezydencyją, stał się świetnym punktem królestwa; pochodnią, przy któréj płomieniu opalały skrzydła wszystkie złocone motylki dworu Ludwika XIV. Ten wszakże potężny blask zjednoczony nad Wersalem, zostawiał w cieniu resztę królestwa; — i dla tegoto podczas siedemdziesięcio trzech letniego panowania Ludwika XIV, historyja Wersalu, jest prawie historyją całéj Francyi, a na jéj kartach napotykamy same wielkie imiona; — zaś co do téj dzielnéj i walecznéj szlachty prowincyjonalnéj, która niegdyś stanowiła siłę monarchii, która z Duguesclin’em wypędziła Czarnego księcia z Gujenny, a z Joanną d’Arc króla Henryka VI z Francyi, ta szlachta już nie istniała, a raczéj oddalona od środkowego punktu działań, nie dawała znaku życia.
Żałujemy, że nie możem wybrać naszego bohatéra z pośród tych świetnych dworaków, otaczających bez ustanku króla, uważnych na każde jego skinienie, niepokojących się każdém zmarszczeniem brwi, uszczęśliwionych uśmiechem; — lecz nadejdzie może chwila, że porzucimy wraz z nim jego rodzinny zakątek i wstąpimy w to promieniste koło, otaczające zawsze rezydencyją królewską.
Tymczasem zaś, prosimy czytelnika, aby opuścił Wersal, w którym zresztą obecność pani de Maintenon czyni od niejakiego czasu pobyt dosyć nudnym, i udał się z nami o 58 mil od Paryża, na lewy brzeg Loary, w okolice miasta Loches, na piękną dolinę, położoną między rzekami Indrą i Cher, którą przerzynają gaje, majestatycznie nazywane lasami, i stawy, którym dają okazałe miano jezior.
Ta okolica była prawdziwém gniazdem szlachty, gdzie wegetowali potomkowie wszystkich tych wielkich rodzin, które uciskane najprzód przez Ludwika XI, następnie pozbawione zostały przedniejszych głów swoich za rządów Ryszeliego; dzięki przeto zrujnowanym zamkom, skonfiskowanym majątkom, ograniczonym przywilejom, wszyscy ci dzielni wieśniacy, szlachetni jak Charlemagne, byli biédni jak Gauthier, bez-grosza. Niegdyś rozbijając po drogach pod Filipem Augustem i Ludwikiem IX, byli wodzami partyzantów, pod Filipem Pięknym i Karolem V; kapitanami pod Franciszkiem I i Henrykiem II; nakoniec chorążemi lub sierżantami w wojskach Henryka IV i Ludwika XIII; wreszcie, nie mając sposobności nawet w ostatnich szeregach wojska dobyć starych szpad swoich przodków, których złocenia rdza potrochu zatarła, zostali tém czém są w epoce niniejszéj powieści; — potomkami najszlachetniejszych, najdawniejszych i najbogatszych rodzin Francyi.
W istocie, jak rzekliśmy, znakomitsza szlachta zbliżyła się po trochu do Wersalu i stara Turenija z przepysznemi swojemi zamkami, emigrowała z ciałami i majątkami w okolice Chartres i Maintenon.
Loches, ulegając powszechnemu upadkowi, przestało być królewskiém miastem, a okoliczni ziemianie, zamieszkując kraj bogaty, spokojny lecz zapomniany, zaczynali czuć stopniowo nad swojemi głowami rozpościerający się całun smętności.
Dla tego téż szlachta, powodowana obrażoną miłością własną, w poruszeniu powszechnéj oppozycyi, nie przestawała nadawać rzeczom nieobecnym nazwisk, które je przypomniały; ich dom zawsze nazywał się zamkiem, mur zewnętrzny wałem, a błotnisty strumyk, w którym żerowały stada kaczek, fossami; był i dziedziniec honorowy, stanowiący jedyne podwórze domu; była sala broni, zwykle owocarnia lub mléczarnia; wreszcie kaplica, którą był zazwyczaj kościołek najbliższéj wsi, oddalonéj na godzinę drogi.
Jednakże wszystkie te osady szlacheckie byłyby gniazdami szczęścia, gdyby ich mieszkańcy nie czuli się poniżonemi, uznając się za nieszczęśliwych. Prawda, że ich próżność była pokryta nieukontentowaniem; że zbyt biédni, ażeby mogli udać się do Wersalu, mówili głośno, że co chwila czyniono im zapomogi, które odrzucali. Ponieważ zaś wszyscy jedno utrzymywali, zmuszeni byli udawać, że sobie wzajemnie wierzą. Rozumie się, że cała ta mała oppozycyja nie przekraczała granic prowincyi, i od pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu lat jak trwała, przechodząc od ojca do syna, nie doszła nigdy do uszu króla.
Zresztą, w tym małym zakątku ziemi, tworzącym część prowincyi, którą nazywają ogrodem Francyi, szlachcic uchodził za bogatego, mając dwa tysiące talarów dochodu; to téż nie wielu dosięgało téj upragnionéj liczby. Ogół szlachty posiadał średnio od dwóch tysięcy pięciuset do trzech tysięcy liwrów dochodu, a niektórzy zmuszeni przestawać na stu piędziesięciu lub dwustu pistolach na rok, znajdowali jeszcze sposób, pomimo tak szczupłéj fortunki, nie pokazywać się zbyt niekorzystnie z rodzinami, niekiedy licznemi, na zgromadzeniach okolicznéj szlachty.
Wprawdzie, wszyscy ci panowie, a raczéj ich przodkowie, posiadali niegdyś prawa i swobody nader rozciągłe, które potrosze zaczynały tracić swoję moc, co nie przeszkadzało im, gdy przypadkiem odczytywali swoje przywileje i okurzali pargaminy, uczuwać ztąd niejaką dumę. Dla tego pewien zagrodnik barona Agenora Palameda d’Anguilhem, przestraszył się nie pomału dnia jednego, gdy jego pan i senior tupając nogami podczas polowania na wilka, odezwał się w te słowa:
„Baronowie d’Anguilhem, mają przywilejem XIII wieku nadane prawo, raz w rok na polowaniu, rozgrzać swoje nogi w wnętrznościach jednego z swych wassali otworzonych przez ich krajczego.”
Rozumie się jednak, że ani godny szlachcic, ani żaden z jego przodków, nie czuł nigdy takiego zimna, aby potrzebował uciec się do tak osobliwego środka.
Ponieważ wymówiliśmy nazwisko barona d’Anguilhem, korzystajmy z sposobności i powiédzmy, kto on był i czém był.
Baron Agenor Palamed d’Anguilhem był jednym z tych możnowładnych właścicieli, których wyliczyliśmy majątki i przywileje: zamieszkiwał zamek w niższéj części doliny, posiadał sześćdziesiąt owiec i sześć krów, sprzedawał na rok za dwieście liwrów wełny, zbierał za trzysta liwrów konopi, razem pięćset liwrów, które wspaniale oddawał pani baronowéj d’Anguilhem na jéj wydatki toaletowe i wychowanie syna.
Pani baronowa Kornelija Atenais d’Anguilhem miała tylko sześć sukien, — lecz te były wszystkie, jeżeli nie najwytworniejszéj elegancyi, to przynajmniéj rzadkiéj piękności. Jedna sięgała epoki jéj zamężcia; druga urodzenia syna, którego nazywano baronetem przez grzeczność, chociaż miał tylko prawo do tytułu kawalera, którym my go będziemy mianowali, nie mając żadnego powodu pochlebiania mu. Co do cztérech innych sukien baronowéj, te pochodziły nie z tak odległéj epoki i były nieco w nowszym guście, chociaż także pamiętały z jaki dziesiątek lat.
Baronet, a raczéj kawaler Roger Tankred d’Anguilhem, domniemany sukcessor dóbr d’Anguilhem, de la Pintade i de la Guérite, to jest sześćdziesięciu morgów ziemi, dwudziestu morgów lasu, i ogrodu zasadzonego kapustą, rozpoczynał piętnasty rok życia. Był to wysoki, ładny chłopak, posiadający na dziesięć mil na około reputacyją zawołanego strzelca i nieustraszonego jeźdźca; — gdyż na dwudziestu bekasów, zabijał ich zwykle dziewiętnastu, a najnarowistszy koń musiał uledz sile jego dłoni i kolan. Od pięciu lat wieku, to jest epoki, w któréj baron Agenor dał mu małą szpadkę w rękę, nie było dnia, ażeby choć przez godzinę nie ćwiczył się w robieniu bronią z swoim ojcem, jednym z najtwardszych rębaczy z okolicy; — chociaż dzięki swojéj reputacyi, nie miał nigdy sposobności dobyć szpady na serio; tym sposobem, od lekcyi do lekcyi, mała szpadka zamieniła się w długi rapir, noga słaba w sprężynę stalową, ręka nabrała niepospolitéj siły, i owe dziecko mogło przez dzień cały stać w obronnéj postawie, nie doświadczając żadnego znużenia.
Oprócz tych nabytych korzyści, kawaler posiadał jako dary przyrodzone, piękne, jasne włosy, wzrost wynoszący pięć stóp, pięć cali, który obiecywał nie zatrzymać się na tak pięknéj drodze; dwoje oczu niebieskich, z spojrzeniem otwartém i jasném, dwa tłuste, rumiane policzki, na których zaczynał wyrastać lekki meszek, i nogę doskonale utoczoną. Dla tego wszystkie żony okolicznych właścicieli, korzystając z wolności jaką im nadawał młody wiek kawalera, nazywały go prawie zawsze albo pięknym Rogerem, albo pięknym Tankredem, stosownie do tego, jak ich romansowy umysł uczuwał sympatyją do zdobywcy Sycylii lub kochanka Kloryndy.
Opisawszy tedy powierzchowność i fizyczne zalety kawalera, poznajmy go z wewnętrznéj, to jest moralnéj strony.
Ta część tak ważna wychowania mężczyzny, przeznaczonego do utrzymania i uświetnienia nazwiska d’Anguilhem, była, od czasu jak Bóg dał im syna, główném zajęciem barona i baronowéj. Pani d’Anguilhem dawała dziecku piérwsze lekcyje czytania, pisania i rachunków. Proboszcz wsi sąsiedniéj nauczył go deklinacyi i konjugacyi, lecz na tém ograniczały się jego wiadomości, i przyznawał z szczerością, która więcéj przynosiła zaszczytu jego charakterowi niż nauce, że nie był w stanie więcéj udzielić swojemu uczniowi. Baron i baronowa byli tedy w wielkim kłopocie jak prowadzić daléj wychowanie syna, z którym oboje nie chcieli się rozłączać tak wcześnie, gdy dowiedzieli się, że niejaki ksiądz Dubuquoi ukończywszy edukacyją jednego z najbogatszych dziedziców z Loches, pragnął znaléść innego ucznia. Tego samego szukali baronostwo d’Anguilhem. Zasięgnięto jak najdokładniejszych wiadomości, które wypadły wszystkie na korzyść professora, i w skutek których ksiądz Dubuquoi zainstallowany został w zamku, z pensyją sto pięćdziesiąt liwrów rocznie, stołem, i szumnym tytułem nauczyciela pana kawalera d’Anguilhem.
Teraz powiédzmy kilka słów o zamku zamieszkiwanym przez osoby przez nas opisane, a z których jedna, nie będziemy taili dłużéj przed czytelnikami, przeznaczona jest na głównego bohatéra téj historyi. Domyśla się zapewne czytelnik, że chcemy mówić o tym, którego damy zwykły były nazywać pięknym Tankredem albo pięknym Rogerem.
Zamek ów nie był, ściśle mówiąc, zamkiem, chociaż téż nie był i domem. Byłto budynek trzymający środek pomiędzy temi dwoma rodzajami budowli, i obejmował ośm pokoi na dole. Te pokoje były: mleczarnia zaszczycona nazwiskiem sali jadalnéj, salon ozdobiony trzema staremi portretami, które trudno było rozeznać, i jednym nowszym wyobrażającym oficera marynarki królewskiéj, w mundurze kapitana okrętu. Będziemy jeszcze mówili o tym portrecie. Była sala broni, ozdobiona pięciu staremi zbrojami, a w któréj zwykle zgromadzała się rodzina; nakoniec cztéry pokoje sypialne. Kuchnia i przyległe jéj części położone w suterenach, oraz piwnice znajdujące się pod kuchnią, rozciągały się pod całym domem; wreszcie, w jednym z cztérech narożników budynku, stérczała wieża, dwanaście metrów wysoka, którą nazywano la Guérite. Pan baron Agenor d’Anguilhem sypiał w téj wieży, i na niéj to mianowicie opierał pretensyją nadawania swojemu mieszkaniu okazałego tytułu zamku.
Zamek ten nie należał do najbogatszych w okolicy. Baron d’Anguilhem pobierał od osadników należących do jego posiadłości summę tysiąc dwieście liwrów: ponieważ zaś na prowincyi dochody każdego są wszystkim wiadome, trzeba było albo uchodzić za niemajętnego obywatela, albo kłamać.
Baron kłamał tedy: utrzymywał, że posiada sto luidorów dochodu z kassy wojennéj, i drugie sto z prywatnéj szkatuły króla. Nie śmiemy zaręczyć, ażeby sam to rozgłaszał, jednak nie zaprzeczał nigdy, jeżeli kto odezwał się w tym przedmiocie. Nikt wszakże nie wierzył w owe dwieście luidorów dochodu, chociaż na pozór wszyscy byli innego przekonania, i kawaler Roger Tankred nie uchodził w okolicy za nader świetną partyją.
To zresztą, jak się łatwo domyśléć, nie obchodziło bynajmniéj młodzieńca; był zdrów, wysoki, silny; w braku swoich, wszystkie cudze konie do niego należały; polowanie miał przepyszne, gdyż w skutek wzajemnego układu pomiędzy całą tą poczciwą szlachtą, każdy z nich zbyt ścieśniony, ażeby mógł poprzestać na swoich gruntach, miał wolność polowania na wszystkich posiadłościach; tłómaczył biegle Korneljusza Neposa, a nie czując żadnych potrzeb, nie spostrzegł jeszcze, że był ubogi.
W istocie, czegóż mu brakowało? Miał guwernera, którego uważał jako niepotrzebny zbytek. Powracając z polowania, znajdował zawsze, dzięki macierzyńskiej troskliwości baronowéj, smaczny i obfity obiad, którego resztki psu oddawał. Po jedzeniu, czekało go wygodne łóżko, w którém mógł, gdyby mu się podobało, spać przez dwanaście godzin. To wszystko, każdy przyzna, nie mogło się nazywać niedostatkiem.
Gdy Roger Tankred oddalał się z zamku, czy to konno, czy pieszo, czy z fuzyją na ramieniu, czy pod rękę z księdzem Dubuquoi, wieśniacy pracujący w polu kłaniali mu się, a młodzież okoliczna witała się z nim uściśnieniem ręki. Czegóż więcéj pragnąć może serce proste i umysł filozofa.
Gdy przyjmowano gości w zamku, Roger Tankred brał się do roboty, ani mniéj ani więcéj jak dwoje służących stanowiący całą czeladź domową. On czyścił staroświeckie srebra z herbami familijnemi, on pomagał baronowéj przy pieczeniu ciast, które na wzór dawnych kasztelanek, nie wahała się gniéść własnemi rękami. Nadto, ponieważ był równie zręcznym jak mocnym, podejmował się czyszczenia kilku sztuk porcelany japońskiéj, zachowanych od trzech pokoleń jak relikwije. Gdy już goście przybyli, Roger Tankred kładł nową suknię, która zawsze miała najmniéj, dwa lub trzy lata, pogładził grzebieniem swoje piękne włosy, wijące się z natury, i podawał rękę damom.
Baron i baronowa dumali nieraz nad przyszłością tego ukochanego syna i roztrząsali wszystkie karyjery, jakie były przed nim otwarte. Ojciec radził zawód wojskowy; lecz baronowa robiła uwagę, że musiałby chyba zagrzebać imię d’Anguilhem’ów w ostatnich szeregach wojska, nie mając dostatecznego majątku na zakupienie pułku. Mógłby miéć miejsce wypadek wyjątkowy, że król usunie tę przeszkodę, nadając patent pułkownika i przydając doń sto tysięcy talarów gratyfikacyi; lecz król Ludwik XIV, tyle już podobnych uczynił podarunków, że oświadczył się w niemożności czynienia ich nadal tak często; a nie miał téż żadnego powodu dotrzymania na korzyść kawalera Rogera Tankreda tego mądrego postanowienia. Tak przekonywała baronowa swojego męża, gdy naprowadził rozmowę na ten przedmiot. Co zaś nią istotnie powodowało, to obawa, ażeby ostatni z Anguilhem’ów nie otrzymał, jak bardzo łatwo trafić się mogło, cięcia halabardą we Flandryi, lub postrzału z muszkietu nad brzegami Renu, co zniszczyłoby wszystkie jéj nadzieje, nie licząc rany zadanéj jéj macierzyńskiemu sercu.
Baron napomykał wówczas o dobrym jakim urzędzie skarbowym. Był to w owéj epoce zawód, w który szlachcic mógł wstąpić bez poniżenia się. Lecz zkąd wziąć ten urząd, którego kupno kosztowało dwa razy tyle co pułk, bo pułk przynosił tylko właścicielowi zaszczyty i niebezpieczeństwa, gdy tymczasem z urzędu płynęły piękne i dobre luidory? Trzeba było przeto wyrzec się i tego zawodu pozostawionego ulubieńcom pani de Maintenon, ojca Lachaise i p. du Maine; tém bardziéj, że zacny baron jako szlachcic prowincyjonalny, nienawidził szczerze starą i jezuitę. Nie było więc nadziei z téj strony, i sama baronowa, jakkolwiek radaby była widziéć swojego ukochanego syna zajmującego miejsce, któreby nie narażało dni jego na niebezpieczeństwo, zmuszoną była przyznać ze smutkiem, że szaleństwem byłoby tworzyć podobne zamiary.
Baron powracał przeto do ulubionéj swojéj myśli, którą kołysał się w chwilach rozmyślań, to jest ujrzenia swojego syna oficerem marynarki. Marynarka była pięknym i szlachetnym zawodem, i ze wszech miar godnym szlachcica. Ludwik XIV, uczynił Francyją mocarstwem morskiém, które zaczynało rywalizować z Angliją i Hollandyją, temi dwiema władczyniami morza, które nie raz udało mu się osłabić jednę za pomocą drugiéj, gdy tymczasem sam wzrastał w potęgę kosztem obudwu; lecz w tym zwłaszcza punkcie baron napotykał w swojéj żonie nader żywą oppozycyją. Jeżeli obawiała się dla swojego syna zawodu żołnierskiego, tém bardziéj obawiać się musiała widziéć go marynarzem, zmuszonym codziennie walczyć nie tylko przeciwko ludziom, ale i przeciw igraszkom żywiołów; jeden raz tylko, wkrótce po ich pobraniu się, baronostwo zwiedzili port morski.
Było to w Brescie; zapragnęli użyć przejażdżki morskiéj, lecz zaledwie wypłynęli na środek zatoki, powstał wicher tak gwałtowny, że barka, w któréj znajdowali się, ze sto razy o mało co nie zatonęła, i cudem prawie dostali się do portu. Od tego czasu, pani d’Anguilhem, która jakkolwiek wieśniaczka, miała nerwy równie drażliwe jakby była paryżanką, nie mogła słuchać o morzu; widziała bez ustanku przy świetle błyskawic i huku piorunów, swojego biédnego kawalera miotanego wiatrem, zagrożonego przez bałwany, które co chwila gotowe były pochłonąć go; tak, że skoro tylko baron, po tysiącznych przygotowaniach, dotykał tego przedmiotu, baronowa zaczynała wydawać głośne krzyki, i zapytywała męża, czy chciał, w nagrodę przykładnego jéj od tylu lat z nim pożycia, przyprawić ją o śmierć.
Wtedy baron, wyborny człowiek w głębi duszy, wzdychał głęboko, mówiąc:
— Baronowo, baronowo, nie jesteś godną imienia Kornelii, które nosisz!
Na co ona odpowiadała:
— Nie żyjemy wczasach Greków, mości panie, i ja nie jestem Rzymianką.
W istocie, poczciwa kobiéta była tylko dobrą, tkliwą, wyborną matką, co mniéj może waży w oczach filozofów, lecz co milszém jest zapewnie Bogu. Pozostawano przeto w wiecznéj niepewności względem przyszłego powołania kawalera Rogera Tankreda, któremu tymczasem udzielano jak można najlepszego wychowania, chociaż nie spodziewano się zrobić z niego na przyszłość nic innego, jak szlachcica prowincyjonalnego z cztérystu talarami dochodu, jak był jego ojciec. Była to smutna ostateczność.
Jednak, na tym pochmurnym horyzoncie, błyszczała nieznacznie mała gwiazda, która rzucała niekiedy na dom d’Anguilhem przelotnym promieniem swojego znikomego światła. Tą opiekuńczą konstellacyją było dziedzictwo, jeżeli nie prawdopobne, to przynajmniéj przypuszczalne po wice-hrabi de Bouzenois, krewnym barona, kapitanie fregaty, prawdziwym wilku morskim, który odbył wszystkie wyprawy pod Janem Bart.
Jego to wyobrażał ów portret, który błyszczał w salonie pomiędzy staremi portretami familijnemi.
Niekiedy mówiono w zamku o téj znakomitości współczesnéj, która przydała swój blask do znakomitości przeszłowiecznych, lecz mówiono o niéj z szczególną ostrożnością. Bo téż w istocie majątek ów był tak znaczny, nadzieja osiągnięcia onego, tak wątłą, że plany budowane na niéj, uważano jako zamki na lodzie, jako istne marzenia; nie śmiano więc myśléć na serio o tém dziedzictwie, i słusznie; lecz przy sposobności mówiono z niejaką dumą: mamy krewnego w Wersalu, pana de Bouzenois, kapitana okrętu królewskiego. Potém przydawano wskazując na obraz: Oto jego portret w wielkim uniformie.
Ów to portret i powinowactwo z wicehrabią, wzbudziło chęć w baronie d’Anguilhem uczynienia syna marynarzem.
— Koniec końcem, — mawiał do siebie, — wice-hrabia de Bouzenois, jest moim stryjecznym bratem; jestem nawet jedynym krewnym jakiego posiada, i objąłbym spadek po nim, gdyby umarł bez testamentu; gdybym go przeto prosił o protekcyją dla kawalera Rogera Tankreda, nie mógłby mi jéj odmówić: a protekcyja kapitana fregaty może otworzyć karyjerę w marynarce mojemu synowi, i kto wié do czego kawaler mógłby dojść.
Barona utwierdzało jeszcze w tych planach tajemnicze życie wice-hrabiego de Bouzenois. Najdziwaczniejsze wieści krążyły o źródle tego olbrzymiego majątku, który zaślepiał całą rodzinę. Jednak, śród tych opowiadań, było kilka szczegółów, które wydawały się prawdopodobnemi, i oto one:
Wice-hrabia de Bouzenois, udał się na piérwszą wyprawę mając lat szesnaście, na francuzkiéj fregacie Thétis. Nabył najprzód sławy w bitwach z Anglikami i Hollendrami; następnie, podczas drugiéj wojny z Flandryją, uzbroił swoim kosztem bryg Rekin, na którym dał się we znaki okrętom kompanii angielskiéj płynącym z Chandernagor i okrętom kompanii holenderskiéj płynącym z Batawii, za co, oprócz znakomitego udziału w zdobyczy, otrzymał stopień kapitana fregaty na téj saméj Thétis, na któréj rozpoczął swój zawód. Nakoniec po podpisaniu traktatu Nimègue, pan wice-hrabia de Bouzenois, w nagrodę swoich usług, został mianowany rządcą małéj osady, jaką Francuzi posiadali wówczas na brzegach Malabaru.
Znanym jest wszystkim zwyczaj kobiét owych okolic. Zwyczaj ów, który dzięki filantropizmowi Anglików, zaczyna wychodzić z używania, zwyczaj ów był wtenczas w całéj swojéj sile. Chcemy mówić o obrzędzie palenia wdów indyjskich. Było tedy zdarzenie, że umarł jeden z najbogatszych i najpotężniejszych wodzów malabarskich, i że stosownie do zwyczaju, żona jego, nie mająca jeszcze dwudziestu lat i nadzwyczajnie piękna, oświadczyła niezmienną chęć spalenia się na jego grobie.
Pan de Bouzenois, który wówczas miał zaledwie trzydzieści pięć lat, a tém samém był jeszcze młody; p. de Bouzenois, przystojny, odważny, a co większa rządca osady; p. de Bouzenois, mówimy, dowiedział się o tym zamiarze. Ponieważ za życia męża, były kapitan fregaty Thétis, spoglądał nieraz okiem amatora na tę, która dziś była wdową, postanowił, gdyby się dało, nie dopuścić ofiary, i w tym celu udał się do domu zmarłego, gdzie znalazł wdowę ubierającą się w najpiękniejsze suknie, oblewającą się najprzyjemniejszemi wonnościami, słowem przystrajającą się na śmierć, jak gdyby na jakie święto. Wyłożył wówczas pięknéj Malabarce przedmiot swojego przybycia, przedstawił jéj, że było zbrodnią rozstawać się dobrowolnie z życiem, przypomniał, że była wprzód matką niż wdową, i że jéj życie potrzebniejsze było żyjącemu synowi niż mężowi umarłemu, słowem był naprzemian zalotny, czuły, wymowny, patetyczny, lecz wszystko napróżno. Ofiara przyznawała, że żal jéj było żegnać się tak młodo z życiem, które zaledwie poznała; lecz nie mniéj przeto trwała w swojém postanowieniu, chociaż w jéj uporze przebijało się nie tyle miłości śmierci jak raczéj obawy żyjących; przysięgała wreszcie na Wisznu, Shiwę i Brahmę, że byłaby shańbioną na zawsze, gdyby miała słabość postąpić wbrew panującemu zwyczajowi; słowem widoczném było, że biédna wdowa nie z wewnętrznego pociągu pragnęła stać się pastwą płomieni, lecz dla tego, że to było rzeczą przyjętą, zwyczajem, modą wreszcie, a w każdym kraju kobiéta pragnie stosować się do mody.
Wice-hrabia przeto postanowił co ma czynić. Dozwolił czynić wszelkie przygotowania, tak jak gdyby ceremonija miała miéć miejsce; następnie, w chwili gdy piękna wdowa żegnała się z swoją rodziną, dobył szpady, dał znak dwudziestu żołnierzom, których ustawił naokoło stołu, pod pozorem dodania świetności widowisku; i, podczas gdy połowa szczupłego oddziału rozrzucała słomę, szczapy drzewa i inne materyjały palne, z drugą połową porwał młodą wdowę i uprowadził do swojéj rezydencyi.
Po tym postępku, nie wiémy jakiego rozumowania wice-hrabia de Bonzenois użył dla uspokojenia piękności malabarskiéj.
Lecz co pewna, to że nazajutrz nie tylko wyrzekła się stosu, lecz nawet zdawała się zadowoloną, że przeszkodzono spełnieniu ofiary.
W rok potém, p. de Bouzenois zaślubił wdowę, i oboje uczynili sobie, jak mówiono, wzajemny zapis dóbr na przeżycie. Ponieważ zaś Indyjanka wkrótce umarła, przeto p. wice-brabia de Bouzenois dzięki, rupiom pięknéj nieboszczki przyłączonym do własnych piastrów, stał się posiadaczem olbrzymiego majątku.
Teraz zaś, w razie gdyby wice-hrabia de Bouzenois umarł bez testamentu, cały ten majątek spadłby na d’Anguilhem’ów, jego najbliższych krewnych, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa, syn Indyjanki otrzymał swoję część po zamężciu swojéj matki.
Jednak te widoki były zbyt wątpliwe, aby wpływać mogły na obranie przyszłego zawodu dla kawalera Rogera Tankreda.
Jedynie tylko, podczas długich wieczorów zimowych, gdy zgromadzeni około szerokiego komina, sąsiedzi zamku d’Anguilhem, rozmawiali, już u jednego, już to u drugiego, o czynach swoich przodków lub krewnych, p. de Chémillé, którego stryjeczny dziadek był pułkownikiem, opowiadał o bitwach na otwartém polu; p. de Birgaron, kuzyn córki chrzestnéj Vauban’a, o oblężeniach; p. Gantry, którego szwagier był pisarzem przy magazynie soli, mówił o finansach, a ksiądz Dubuquoi o sprawach kościelnych.
Co do barona Agenora d’Anguilhem, ten dzięki swojemu pokrewieństwu z wicehrabią de Bouzenois, przedstawiał w swéj osobie marynarkę. Tym więc sposobem, czyny bohaterskie i miłosne kapitana fregaty, rzucały jakikolwiek blask na jego krewnych w Loches: prawda, że chwała nie jest udziałem zbyt wiele przynoszącym, ale w braku czego innego, i ona ma swoję wartość.




II.
Jak kawaler d’Anguilhem, którego damy z miasta Loches i okolic nazywały, jedne pięknym Rogerem, a drugie pięknym Tankredem, spostrzegł że miał serce.

Czas upływał jednostajnie w ten sposób, a baronostwo nie mogli nic postanowić względem przyszłego powołania swojego jedynaka, który dosięgał już piętnastego roku życia, przepędzając dnie całe na polowaniu lub zwiedzaniu konno okolic, i niekiedy tylko oddając się pracy.
Zresztą, kawaler Roger Tankred, postrach zajęcy i sarn, ani pomyślał jeszcze o ułowieniu jakiéj pastereczki. Posiadał wprawdzie z matki, znakomitą skłonność do tkliwości, lecz w Anguilhem nic jeszcze nie przyczyniło się do jéj rozwinięcia. Życie jakie dotąd prowadził, nie dozwalało mu myśléć o tém.
Jednak sposobność się trafiła. Opowiedzmy, jak kawaler Roger Tankred z niéj korzystał.
Baronostwo dawali wielką kolacyją w święta wielkanocne, i cała szlachta na sześć mil w około, była zaproszoną do zamku d’Anguilhem. Kawaler Roger Tankred, dopełniwszy zwykłych swoich obowiązków, o jakich mówiliśmy wyżéj, ubrał się jak mógł najstrojniéj i udał się do salonu, w którym zgromadzeni już byli wszyscy goście.
Rozmowa toczyła się o spuszczaniu drzewa, o przeszłych siewach, o łowach; a że te trzy przedmioty zajmujące były dla szlachty wiejskiéj, nie uważano znacznego opóźnienia jednego z zaproszonych gości: tym gościem był wice-hrabia de Beuzerie, znany w całéj okolicy z takiéj akuratności, że ta weszła w przysłowie. Jednak, gdy ósma wybiła na zegarze, a podług inwitacyi miano zasiąść do stołu o pół do ósméj, żołądki zaczęły się dopominać, a ich właściciele dopytywać się wzajemnie, co mogło zatrzymać opóźniającego się.
To pytanie było tém naturalniejsze, że od chwili jak wybiła wskazana godzina, uważano, że baron śledził okiem z niespokojnością bieg skazówek, i że dwa lub trzy razy baronowa, zapytywana u drzwi salonu, czy można już dawać na stół, odpowiadała głośno:
— Jeszcze trochę, Katarzyno, pan de Beuzerie nie długo zapewnie przybędzie.
Zegar wskazywał już kwadrans na dziewiątą; widocznie wypadek tylko jaki mógł być przyczyną tego opóźnienia pana de Beuzerie. Baronowa d’Anguilhem zaczęła przeto niepokoić się o wice-hrabinę, z którą żyła w przyjaźni, i o pannę Konstancyją, jéj córkę, która będąc na wychowaniu w klasztorze, przybyła na święta do rodziców i miała przyjechać wraz z niemi do Anguilhem.
Wtedy kawaler Roger Tankred otrzymał od barona rozkaz osiodłania Krysztofa i udania się na zwiady drogą ku Beuzerie. Jeżeliby za godzinę powrócił nic nie odkrywszy, miano zasiąść do stołu, bez względu na następstwa.
Roger Tankred, przyjął zlecenie: był to chłopiec zawsze gotów do wszystkiego; wdział długie kamasze na jedwabne pończochy, osiodłał Krysztofa, cztéroletniego podjezdka, skoczył nań, i dzięki kolczastéj gałęzi w jaką się uzbroił w braku ostróg, zdołał przymusić go do galopu.
Czas był prześliczny dla poety: bladawy księżyc ukryty za piętrzącemu się obłokami, ostry wiatr świszczący pomiędzy gałęziami drzew ogołoconych z liści, złowieszcze głosy nocnych ptaków, wszystko to zachwyciłoby René’go, Werther’a lub Hamlet’a; lecz Roger nie czuły był na te nocne piękności: zresztą był głodny, a gdy był głodny, nie wiele rzeczy w naturze, wyjąwszy stół dobrze zastawiony, potrafiło zwrócić jego uwagę. Przeto galopował przeklinając i odsyłając do djabła ludzi nieakuratnych, a przewidując że dzięki temu opóźnieniu potrawki będą przegotowane i pieczyste przypalone, całą winę przypisywał pannie de Beuzerie, która zapewnie dla zrobienia kompletnéj toalety zatrzymała rodziców. Tak rozumując młodzieniec poganiał Krysztofa, który przywykły nawet z kawalerem do wolniejszego chodu, galopował w najlepsze, wydając parę nozdrzami jak fantastyczny koń kochanka Leonory.
Lecz pomimo, że znaczną już przestrzeń przebiegł, Roger nie widział nic jak cień chmur przesuwających się pod księżycem i przyćmiewających jego światło. Kiedy niekiedy zatrzymywał się podsłuchując, lecz nie słyszał nic oprócz szumu drzew poruszających wiatrem; wtedy odwracał z westchnieniem głowę ku Anguilhem, i spostrzegał w oddaleniu, pomiędzy gałęziami drzew, okna zamku. Na ten widok brała go chętka zawrócić konia ku domowi, lecz nie upłynęło dziesięć minut jak wyjechał; nabierał przeto odwagi i zacinał na nowo Krysztofa, z wielkiém zadziwieniem biédnego zwierzęcia, które służąc zazwyczaj za wierzchowca baronów, nie przywykłe było do podobnego obejścia.
Nagle zdawało się Rogerowi, że usłyszał na dwieście lub trzysta kroków przed sobą krzyk; na ten krzyk, jego koń sam się zatrzymał, parskając głośno nozdrzami. Kawaler rzucił oczyma na około siebie; znajdował się w miejscu samotném i bagnistém, na ciasnéj grobli wysypanéj wśród trzęsawisk; noc była posępna, krzyk wydał mu się okropnym: Roger zadrżał.
Jednak powiédzmy na pochwałę imienia Anguilhem’ów, uczucie przestrachu jakiego doświadczył kawaler, krótko trwało i ustąpiło natychmiast na wspomnienie, że mógł być użytecznym tym, którzy wydali ten krzyk rozpaczy. Puścił się przeto galopem, wołając jak mógł najgłośniéj:
— Hola! w któréj stronie jesteście, odezwijcie się!
— Tutaj, tu, — odpowiedział głos bliższy teraz jak piérwszą razą, i który zdawał się wychodzić z głębi ziemi.
— Gdzie? — zapytał Roger postępując zawsze naprzód.
— Z lewéj strony drogi, w bagnisku, tu, tu, pod miejscem gdzie teraz stoisz.
Roger zatrzymał Krysztofa i stajał się dojrzéć co w ciemnościach, które powiększyły się teraz z powodu zupełnego zakrycia księżyca przez chmury. Zdawało mu się, że spostrzegł coś ruszającego się o piętnaście stóp pod jego nogami.
— Czy to pan, p. de Beuzerie? — zapytał.
— Tak, tak, ja sam, kawalerze, — odpowiedział głos; — wydobądź nas ztąd na imię nieba; nasz powóz stoczył się z grobli i ugrzęźliśmy w bagnie.
— Pomocy! p. Rogerze, — odezwał się głos kobiécy.
— Pomocy! powtórzył głos młodéj dziewczyny.
— Ab! biédni państwo de Beuzerie, — zawołał Roger, — zaczekajcie chwilę.
I zeskoczył z Krysztofa. Wówczas usłyszał łoskot, jaki dotychczas zagłuszał odgłos stąpania jego wierzchowca, lecz który teraz wyraźnie dochodził do jego uszu. Koń uderzał nogami w błoto bagniska, tak że ugrzązł w niém po sam brzuch.
Staroświecka kareta, jak mówił p. de Beuzerie, stoczyła się z grobli na doli upadła na płask; lecz dzięki grubości pudła miękości bagna, upadek nie był dla nikogo niebezpiecznym.
Pani de Beuzerie uznała najprzód za stosowne zemdléć, lecz na głos Rogera, przyszła do siebie. Co do jéj córki Konstancyi, ta zniosła wypadek z największą odwagą; rozumie się, że p. de Beuzerie, który nie był nigdzie zraniony, doznawał tylko obawy o żonę i córkę.
Kawaler Roger Tankred, miarkując że nie było czasu do stracenia, zsunął się z grobli i stanął na pudle powozu. Zawołał następnie na woźnicę, aby przyszedł mu na pomoc; lecz ten odszedł po ratunek i nikt się nie odzywał. Wtedy młodzieniec postanowił sam wydobyć pana, panią i pannę de Beuzerie; tym sposobem przysługa jego będzie większa. Najprzód więc otworzył drzwiczki i wydobył z powozu pannę Konstancyją, którą wice-hrabina mu podawała, jak owa matka z potopu, która trzyma swoje dziécię wzniesione po nad wodą. Roger wziął pannę de Beuzerie, i złożył ją na suchém miejscu grobli z równą łatwością, jak gdyby miał do czynienia z ptaszkiem. Następnie, przyszła koléj na wice-hrabinę; to była rzecz trudniejsza. Wice-hrabina była, mówiąc stylem prowincyjonalnym, przystojną kobiétą; miała pięć stóp i cal jeden wzrostu, tłusta była w samą miarę, i mogła ważyć od stu do stu siedemdziesięciu funtów. Jednak zebrawszy wszystkie siły, Roger zdołał wyciągnąć ją na wierzch, gdy tymczasem wice-hrabia pomagał mu, popychając ją od dołu, i po kilku chwilach złożył ją w całości i nienaruszoną obok córki.
Pozostawał p. de Beuzerie, który daleki był od przedstawienia tych samych trudności, co jego żona. Byłto starzec wysoki i suchy, jeszcze silny i rzeźki, który? pomocą Rogera za chwilę dostał się na groble, już znajdowały się jego żona i córka.
Roger, który nie miał już nic do czynienia w powozie, wydostał się także na górę za p.de Beuzerie, od którego równie, jak od dam musiał przyjąć nieskończone podziękowania.
Jednak woźnica nie powracał. Napróżno wołano na niego, głosy gubiły się w samotności i tylko sowy i puszczyki odpowiadały, jakby żartując z biédnych podróżnych.
Roger, którego głód czynił co raz niecierpliwszym, zaproponował, aby nie czekać na woźnicę, który według wszelkiego prawdopodobieństwa, sam się znajdzie, i wziął się do odprzęgania ugrzęźniętego konia, który także za chwilę wydostał się na groblę nie daleko swoich panów.
Szło więc teraz tylko oto, aby się dostać do zamku. Rzecz ta, wydająca się nader łatwą na piérwszy rzut oka, stawała się jednak, jak zaraz zobaczymy, trudną do wykonania, przez okoliczności w jakich się znajdowano. Były tylko dwa konie do odbycia téj drogi, gdyż o powozie ani było myśléć. Trzeba było siedmiu lub ośmiu ludzi, aby go wydostać na groblę. Były więc dwa konie, lecz jeden z nich byt zabłocony: Roger przeto oświadczył, że poprowadzi za cugle Krysztofa, na którego wsiąść mogą wice-hrabina i jéj córka, zaś p. de Beuzerie wsiadłby na drugiego konia. Lecz Krysztof, zagrzany jeszcze biegiem, rżał i bił w ziemię kopytami, co wzniecało obawę w obu kobiétach, i wniosek został odrzucony.
Roger wtedy oświadczył się wsiąść z panią de Beuzerie na Krysztofa, za którego wówczas ręczył, gdy tymczasem wice hrabia i jego córka dosiądą drugiego konia. Lecz, jak mówiliśmy, ten drugi koń był powalany błotem, i wice-hrabina zrobiła po cichu uwagę swojemu mężowi, że gdyby przyjęto ten wniosek, Konstancyja powalałaby swoję piękną, nową suknię pekinową. I ten przeto projekt został odrzucony.
Nakoniec zdecydowano, że pani de Beuzerie, mniéj obawiająca się o swoję suknię jak panna Konstancyja, wsiądzie wraz z mężem na swojego konia, na którego przełożą siodło z Krysztofa, zaś kawaler Roger Tankred jako wyćwiczony jeździec, dosiądzie oklep Krysztofa i weźmie za siebie pannę Konstaneyją.
Przystąpiono przeto do wykonania tego projektu, który musiał jeszcze uledz niejakiéj zmianie. Pan de Beuzerie wsiadł piérwszy na konia, potém Roger podniósł panią de Beuzerie i posadził ją majestatycznie za jéj małżonkiem. Aż dotąd wszystko szło wybornie; lecz w tém miejscu przedstawiła się mała trudność.
Jeżeliby kawaler Roger Tankred wsiadł piérwszy, nie miałby kto pomódz pannie Konstancyi dostać się na konia; przeciwnie gdyby kawaler Roger Tankred posadził wprzód pannę Konstancyją, sam znowu nie mógłby go dosiąść, chyba za pomocą jakiego gimnastycznego skoku, który mógłby się wydawać śmiesznym. Napróżno wszędzie szukano ławki, kamienia lub pnia jakiego. Nakoniec kawaler Roger Tankred, któremu głód coraz bardziéj dawał się we znaki, wynalazł sposób: to jest, że sam siądzie z tyłu za panną Konstancyją, którą w takim razie sam obejmowałby rękami, zamiast coby ona jego się trzymała. Położenie to było wprawdzie trochę za nieprzyzwoite, i usłyszawszy propozycją wice-hrabia i wice-hrabina zmarszczył brwi; lecz wice-hrabina nachyliła się do ucha męża i rzekła:
— Cóż robić mój kochany, kiedy tak trzeba... zresztą to są dzieci.
— Siadajcie więc jak chcecie, — rzekł Pan de Beuzerie, — gdyż czas już raz skończyć.
Wtedy Roger podniósł jak piórko pannę Konstancyją i prawie w téj saméj chwili znalazł się za nią na koniu.
Panna Konstancyja wydała lekki okrzyk przestrachu, o którego przyczynę zapytał się zaraz troskliwy o bezpieczeństwo córki wice-hrabia.
— Nic, panie, nic, — odpowiedział Roger: — w chwili gdy siadałem, panna zachwiała się, lecz teraz nie ma niebezpieczeństwa, gdyż ją trzymam w moich objęciach.
— W objęciach, do pioruna! w objęciach! — mruczał wice-hrabia.
— Daj pokój mój kochany, — rzekła wice-hrabina, — naprowadzisz te dzieci na myśli o których nie mają wyobrażenia.
— Nie mówmy więc o tém, — rzekł wice-hrabia; i tak dobrze użył swoich napiętków, że koń puścił się truchtem. Krysztof udał się za niemi.
Jednakże przyznajmy, że obawy wice-hrabiego chociaż nieco przesadzone, nie były bezzasadnemi; skoro kawaler Roger Tankred poczuł, że panna Konstancyja opiera się na jego sercu, serce to zaczęto bić, jak nigdy jeszcze nie doświadczał. Z swojéj strony, młoda dziewczyna, która będąc wychowaną w klasztorze, piérwszy raz siedziała na koniu, drżała ze strachu i bądź to, że znajdowała w tém nieznaną roskosz, bądź że istotnie w swojéj piérwotnej niewinności, obawa odnosiła górę nad przyzwoitością, przyciskała do piersi rękę, którą obejmował ją młodzieniec, i odwracała się niekiedy ku niemu mówiąc:
— O! panie kawalerze, trzymaj mnie mocniéj, mocniéj jeszcze! O! p. kawalerze, boję się! upadnę.
I za każdą razą gdy się odwracała, jéj jeszcze włosy dotykały czoła młodzieńca, świeży oddech mięszał się z jego oddechem, tak że biédny Roger zapomniał o wzrastającym apetycie, i chciałby był aby ta podróż wiecznie trwała; doznawał nieznanego i błogiego uczucia: jego pierś wzdymała się i każdy powiew wiatru, każdy szura drzewa, każdy promień księżyca zdawał się szeptać mu do ucha:
— Nie prawdaż Rogerze, że jesteś szczęśliwy?
— Tak, — kawaler był szczęśliwy, i panna Konstancyja, nie wiedząc sama dlaczego, była także szczęśliwą. Uczucie trwogi jakiego doznawała, połączone było z roskoszą, z jakiéj nie mogła sobie zdać sprawy, tak, że mówiła sama do siebie, że nigdy nie obawiała się tak przyjemnie, i że strach był uczuciem pełném roskokosznych wzruszeń.
W takiém to usposobieniu serc i umysłu, dwoje młodych ludzi przybyło do zamku d’Anguilhem; odgłos stąpania koni słyszany był od wszystkich gości. Żołądek zgłodniały niema uszu, powiadają, lecz bardzo fałszywie. Przeciwnie zgłodniały żołądek cały zamienia się w słuch, i to słuch bardzo delikatny. Wszyscy wybiegli przeto na przedsionek, i wice-hrabia, wice-hrabina, panna Konstancyja i Roger przyjęci zostali przy świetle illuminacyi.
Baron podał rękę wice-hrabinie, która dzięki téj pomocy dosyć przyzwoicie dostała się na ziemię. Wice-hrabia zsiadł uroczyście na trzy tempa, jak zsiadać powinien każdy dobry jeździec; co do Rogera, ten zeskoczył tylko, wziął w obie ręce pannę Konstancyją, uniósł ją jak piórko i postawił na ziemi tak leciuchno, że nie słychać nawet było, jak dotknęły żwiru maleńkie nóżki młodéj dziewczyny. Wtedy dopiéro przy blasku świec Roger ujrzał dobrze Konstancyją, którą dotąd tylko odgadywał. Cóż powiedziéć o Konstancyi? Oczy prześliczne, niebieskie, włosy blond wydające się zwojami jedwabiu, usteczka jak wiśnie, szyja łabędzia i kibić Sylfidy, Taką była panna Konstancyja de Beuzerie.
Obłok palący jak płomień przesunął się przed oczyma Rogera, któremu zdawało się że umrze z radości.
Udał się, nie śmiejąc podać jéj ręki, za panną Konstancyją, która dostawszy się na ziemię, oddała rumieniąc się ładny ukłon swojemu kawalerowi i zbliżyła się do matki; lecz rzecz dziwna, jego serce tak swobodne i wesołe przed chwilą, ścisnęło się. Zdawało mu się, że młoda dziewczyna rozłączyła się z nim na zawsze. I Roger, biedny Roger, którego znany apetyt wszedł w przysłowie, usiadł do stołu nie mając najmniejszéj chęci do jadła.
Jednakże wielki tryumf oczekiwał Rogera. Niecierpliwość z jaką wyglądano kolacyi, popchnęła wszystkich gości do sali jadalnéj; lecz zaledwie piérwsze danie sprzątnięto, rozmowa przytłumiona głodem, zaczęła odradzać się w zapytaniach; chciano wiedziéć przyczynę opóźnienia państwa de Beuzerie i pytano się dla czego zacna rodzina, która miała odbyć drogę powozem, przybyła konno.
Wtedy p. de Beuzerie opowiedział cały wypadek z wszelkiemi szczegółami, przedstawił kawalera Rogera Tankreda jako swego wybawiciela, unosząc się nad siłą, zręcznością i gorliwością, jakich pomimo młodego swojego wieku dał dowody. Pani de Beuzerie niemniejszemi obsypywała go pochwałami. Sama tylko Konstancyja nic nie mówiła, lecz rumieniła się i spoglądała z boku na Rogera. Roger, który nie spuszczał z niéj wzroku na chwile, dojrzał tego rumieńca i napotkał się z jéj wejrzeniem; a ten rumieniec i to wejrzenie, sprawiły mu chociaż nie wiedział dla czego, nieopisaną roskosz. Nie było o niczém więcéj mowy podczas kolacyi, i przy wetach, kawaler Roger Tankred uznany został jednomyślnie przez wszystkich gości za wybawiciela całéj rodziny w ogólności, a panny Konstancyi w szczególności.
P. d’Anguilhem zachwycony był wgłębi duszy, widząc, jak korzystnym był dla jego syna wypadek w bagnach. Myśląc nad przyszłym losem kawalera, baron szukał zawsze dla niego postanowienia, a panna Konstancyja, która z śmiercią rodziców miałaby do sześciu tysięcy franków dochodu, była wyśmienitą dla niego partyją. Możnaby wówczas połączyć Beuzerie z Anguilhem, zakupując trzy lub cztéry mile bagien, przepysznych do polowania, lecz zkąd inąd całkiem bezużytecznych, które możnaby nabyć za małe pieniądze, a co razem uformowałoby jedną z najwspanialszych baronii w Turenii. Dzieci rodzone z tego małżeństwa posiadałyby wówczas wzgórza i dolinę, jak było za czasów największéj potęgi ich dziadów. Baron, któremu ten plan bardzo przypadał do smaku, był nadzwyczaj wesoły podczas wieczerzy, śpiewał nawet przy wetach.
Rzecz się przeciwnie miała z panem de Beuzerie. Jak gdyby przewidywał zamiary barona, wice-hrabia, który usiadł już do stołu z miną pełną godności, pochmurzał się co raz bardziéj i ku końcowi obiadu dał znak swojéj żonie, aby się także miała na ostrożności, który to znak wicehrabina zrozumiała z pojętnością małżeńską, godną największych pochwał. Co więcéj: ponieważ posadzono dwoje dzieci obok siebie i ponieważ, zamiast jeść, jak powinny robić dzieci od dwunastu do piętnastu lat, rozmawiali z sobą po cichu, jak kochankowie; państwo de Beuzerie, rzucali na córkę piorunujące spojrzenia których Konstancyja, zajęta wcale czém inném, zrazu nie uważała, lecz nareszcie dostrzegłszy ich, mięszała się tém bardziéj że nie domyślała się bynajmniéj przyczyny gniewu swoich rodziców.
Przeto, skoro tylko wstano od stołu, pani de Beuzerie wzięła swoję córkę za rękę i posadziła przy sobie, zaś p. de Beuzerie oświadczywszy że chciał dziś jeszcze odjechać, wyszedł dowiedzieć się o swojego furmana.
Wice-hrabia powrócił w rozpaczy; jego furman przyszedł pijany jak bela, a powóz pozostawał ciągle w bagnie: wówczas, jak grzeczność nakazywała, baronostwo ofiarowali swoim sąsiadom pokój w zamku. Lecz na tę propozycyją, która nie miała wszakże nic zdrożnego, pan de Beuzerie tak się widocznie skrzywił, że baron nie nalegał wcale, lecz zaproponował, aby założyć konia wice-hrabiego do karyjolki barona; tym sposobem państwo de Beuzerie będą mogli, jak zdawali się gorąco pragnąć, téj jeszcze nocy być w swoim zamku; nazajutrz zaś ludzie pana d’Anguilhem wydobyliby powóz z bagna i odprowadziliby go do Beuzerie.
Ten projekt został przyjęty z zapałem przez wice-hrabiego i wice-hrabinę, z wielkiém zmartwieniem panny Konstancyi i kawalera Rogera, którzy zamienili z sobą pełne łez spojrzenie, na szczęście niespostrzeżone przez nieugiętych rodziców młodéj dziewczyny. Nie długo oznajmiono, że koń wice-hrabiego założony do karyjolki barona.
Trzeba było się rozłączyć; biédne dzieci widziały się od dwóch godzin po raz piérwszy, a zdawało im się, że się znały od dzieciństwa. Baron i wice-hrabia uścisnęli sobie ręce; pani d’Anguilhem i pani de Beuzerie pocałowały się; Konstancyja ukłoniła się pięknie całemu towarzystwu, i rzuciła smutne spojrzenie na kawalera Rogera Tankreda; potém wiedli wszystko troje do karyjolki, koń ruszył, i słychać było tylko oddalający się turkot kół, który nareszcie całkiem ucichł.
Roger nie powrócił do salonu z resztą towarzystwa. Pozostał na progu, zkąd pobiegł potém po bramy podwórzowéj, tam stał smutny i nieporuszony, z oczyma zwróconemi w stronę, w którą oddalała się karyjolka, chociaż dawno już jéj nie widać było. Bez wątpienia pozostałby tak do świtu, gdyby nie poczuł, że go ktoś uderzył po ramieniu. Był to jego nauczyciel ksiądz Dubuquoi, który przyszedł do niego mówiąc, że dłuższa nieobecność w salonie, mogła być uważana przez tych którzy pozostali, za niegrzeczność. Roger otarł skrycie dwie wielkie łzy, które mu spadły na policzek, i udał się za swoim guwernerem.




III.
Jak kawaler d’Anguilhem spostrzegłszy że miał serce, chciał się przekonać czy panna de Boazerie miała je także.

Szczęściem dla kawalera, w owéj epoce, zabawy nie przedłużały się do późna: o północy wszyscy goście oddalili się; jedni bliżéj mieszkający rozjechali się do domów, drudzy zaś dalsi, udali się do pokojów, które ofiarowali im baronostwo, odznaczający się staroświecką gościnnością.
Roger udał się także do swojego pokoju, lecz na to ażeby myślał o pannie Konstancyi; ochota do snu uleciała razem z apetytem.
Piérwszy to raz kawaler myślał oczém inném, jak o łowach, konnéj przejażdżce, lub jakby się dowcipnie wykręcić od Sallustyjusza lub Wirgilego.
Roger był smutny; zrozumiał, że ten nagły odjazd nie miał innego celu, jak uprowadzenie Konstancyi; lecz wyczytał w oczach młodéj dziewczyny, że nie rada była temu i pragnęła zostać, i to go pocieszało. Zresztą w piérwszych cierpieniach piérwszéj miłości, jest coś uciskającego tak słodko serce, że przekładamy nawet to uczucie nad obojętność, jakiéj doświadczaliśmy przedtem.
Roger usnął późno i to snem gorączkowym; pomimo to jednak obudził się o świcie, zdrów, rzeźwy i z błyszczącemi oczyma. Miał bowiem zamiar odprowadzić powóz z Krysztofem, pod pozorem dowiedzenia się w imieniu swoich rodziców, o zdrowiu państwa de Beuzerie i czy szczęśliwie zajechali do domu. W tym celu postanowił dać talar stangretowi, aby udał chorego i oświadczył niemożność powrócenia do Beuzerie.
Kawaler, który wiedział, gdzie się znajdował powóz, zaprowadził w to miejsce polowego i stajennego, którzy, przy pomocy ogrodnika i trzech lub cztérech parobków, zdołali wydobyć powóz na groblę. Na szczęście trwałość staroświeckiéj karety, ochroniła ją od uszkodzenia; założono przeto do niéj Krysztofa, który podbudzony przez częste uderzenia biczem swojego młodego pana, ruszył dobrym kłusem, wierzgając i rżąc, na znak że nie pojmował, dla czego się z nim od wczoraj tak źle obchodzono.
Lecz w miarę jak zbliżali się do Beuzerie, Roger przestawał naglić Krysztofa, z czego ten korzystając, z kłusa przeszedł do truchta, a z truchta do stępa. W istocie, ów zamiar odprowadzenia powozu wicehrabiego i odebrania swojego, wydawający się zrazu naturalnym młodzieńcowi, zdawał mu się teraz niesłychaném zuchwalstwem; przypomniał sobie surowe czoło pana de Beuzerie, jego brwi zmarszczone, głos ucinany, a nadewszystko jego nagły odjazd i zapytywał sam siebie czy ten kto z takim pośpiechem starał się oddalić z zamku d’Anguilhem, dobrze przyjmie dziedzica tegoż zamku. Wszystkie te uwagi nie bardzo zaspokajały kawalera Rogera, który obok innych swoich zalet, nie posiadał téj szczęśliwéj śmiałości, która prawie zawsze jest poręką powodzenia; nie tylko więc przestał popędzać Krysztofa, ale nawet gdyby ten stanął lub chciał wrócić do domu, może nie miałby odwagi zawrócić go; lecz na szczęście nie przyszło do tego. Krysztof idąc stępa doprowadził swojego pana do Beuzerie i niebawem Roger ujrzał dwie wieżyczki zamkowe pokryte łupkiem, ukazujące swoje skrzypiące chorągiewki po nad drzewami parku.
Roger zbliżał się więc do zamku, niespokojny nadzwyczaj o przyjęcie, jakie go tam spotka, gdy nagle, w oknie jednéj z wieżyczek, pokazała się mała główka z jasnemi włosami, któréj piękne niebieskie oczy spoglądały w strong, z któréj młodzieniec przybywał, gdy tymczasem ręka należąca do téjże saméj główki powiewała chustką na znak, że nowo przybyły został poznany. Na ten widok, Roger zatrzymał Krysztofa i oboje zaczęli zamieniać pomiędzy sobą znaki naiwnéj miłości, jakie ich serca im dyktowały.
Trwało to dziesięć minut i trwałoby bez wątpienia aż do wieczora, gdyby nagle za Konstancyją, Roger nie spostrzegł drugiéj osoby. Tą osobą nie był kto inny, jak pani de Beuzerie, która przechodząc przez kurytarz i spostrzegłszy córkę, która zapomniała zamknąć drzwi od swojego pokoju, dającą przez okno jakieś znaki, ciekawa była dowiedziéć się, do kogo one się odnosiły. Pani de Beuzerie, która wczoraj ganiła mężowi, że się oddawał bezpotrzebnéj obawie, przez co zmuszeni byli opuścić wcześniéj zamek, poznała Rogera i zaczęła pojmować, że przypuszczenia wice-hrabiego nie były tak płonne jak zrazu mniemała.
Roger widząc że go odkryto, pojął że nie można już było się cofać, zaciął przeto Krysztofa i wjechał w podwórze zamku de Beuzerie.
Piérwszą osobą jaką spostrzegł Roger, był wice-hrabia, powracający z rannéj swojej przechadzki po parku Kawaler poznał, że nadszedł czas nadrobić śmiałością; skoczył przeto na ziemię, postąpił ku panu de Beuzerie, oświadczył mu tonem dosyć pewnym, że ponieważ jego stangret był słaby, podjął się sam odprowadzić powóz do Beuzerie, tak w przekonaniu że może być potrzebny wice-hrabiemu, jak téż dla dowiedzenia się w imieniu rodziców o zdrowiu sąsiadów.
Ponieważ oba te powody były bardzo naturalne, musiał wice-hrabia poprzestać na nich, jakkolwiek doskonale przenikał istotny cel odwiedzin młodzieńca: udał przeto że wierzy zupełnie jego słowom, zapytał również o zdrowie barona i baronowéj, a że godzina obiadowa zbliżała się, zaprosił nawet swojego usłużnego sąsiada do stołu: można się domyśléć, że Roger przyjął to zaproszenie z wdzięcznością.
Drugą to próbę chciał uczynić wicehrabia; być może że się wczoraj omylił, pragnął zaś miéć przekonanie w tym względzie: postanowił przeto uważać ich znowu oboje. Niestety! biédne młode serca nie umiały jeszcze udawać. Wchodząc do salonu Konstancyja zarumieniła się jak gdyby miała piętnaście lat, Roger zaś zbladł jak gdyby miał ośmnaście: p. de Beuzerie spostrzegł u obojga przeciwny skutek, który jednak pochodził z jednéj przyczyny, jego podejrzenia zamieniły się w pewność.
Podczas obiadu Konstancyja i Roger zdradzili się niejednokrotnie; lecz tą razą pan de Beuzerie, zamiast marszczyć czoło jak wczoraj, zostawił im wszelką wolność i tylko dawał swojéj żonie znaki, mające znaczyć: A cóż, czynie miałem słuszności? czy to było przywidzeniem, jak mówiłaś? nie jestże to teraz jasném?
W istocie, to było tak jasném, że ku końcowi obiadu, p. de Beuzerie, bez wątpienia ażeby odjąć Rogerowi wszelką nadzieję, odezwał się z niechcenia, że Konstancyja powróci dziś jeszcze do klasztoru. Na tę wiadomość, Konstancyja z lekka krzyknęła, Roger zaś widząc że zbladła i sądząc że zemdleje, poskoczył ku niéj; lecz wice-hrabia zatrzymał go mówiąc, że gdyby jego córka potrzebowała pomocy, to ma przy sobie matkę.
Lecz Konstancyja nie umiała jeszcze zemdléć. Biédna mała zbyt naiwną była na to; zalała się tylko łzami, co widząc Roger wszelkich sił potrzebował aby się wstrzymać od płaczu. Zresztą te łzy, sprowadziły bardzo smutne następstwo dla obojga dzieci: Konstancyja otrzymała rozkaz udania się do swojego pokoju. Nie przestając więc płakać, pożegnała skinieniem głowy Rogera, który oddał jéj ukłon z miną płaczliwą: poczém, widząc że nie miał już nic do czynienia w zamku, oświadczył wice-hrabiemu, że będzie miał honor pożegnać się z nim. Możnaby powiedziéć że wice-hrabia przewidział ten nagły odjazd, gdyż zeszedłszy na dziedziniec, Roger ujrzał Krysztofa już zaprzężonego do karyjolki. Ukłonił się więc wice-hrabiemu, który uścisnął mu po przyjacielsku rękę, polecił oświadczyć swoje ukłony baronostwu i nakoniec życzył mu szczęśliwéj podróży.
Roger, jak łatwo się domyśléć, nie ominął małego okna w wieżyczce. Szczęście chciało że w téj chwili, przypadkiem, wice-hrabina, sądząc że Roger jest jeszcze w salonie, wychodziła z pokoju swojéj córki. Konstancyja, wolna na chwilę, pobiegła do okna i spostrzegła Rogera. Z wielkiém podziwieniem kawalera, oblicze młodéj dziewczyny błyszczało radością. Młodzieniec chciał jéj zapytać, zkąd pochodziła ta niespodziewana radość, gdy pokazała mu ołówek i kawałek papieru. Roger zrozumiał że Konstancyja napisze do niego i zatrzymał się. W istocie, za chwilę, papier i ołówek upadł u nóg jego.
Na papierze wyczytał te kilka słów:
„Mama, która mnie bardzo kocha, powiedziała mi, że tylko dla tego abyś tu nie powrócił, oświadczono przy tobie, że odjadę dziś jeszcze do klasztoru. Istotnie, odjadę dopiero w przyszłą niedzielę.

Konstancyja.”

Roger zrozumiał że skoro mu rzucono ołówek, to dla tego aby odpowiedział; odderwał więc kawałek papieru i napisał
„Jutro rano przechadzaj się po parku, od strony lodowni, przeszkoczę przez mur i naradzimy się wspólnie, jak się nadal widywać. Nie wiém czy ty równego doznasz żalu, lecz ja czuje że umrę jeżeli mnie rozłączą z tobą.

Roger.”

Następnie zawinąwszy w ten list kamyk, cisnął go z zręcznością studenta do pokoju Konstancyi. Konstancyja poskoczyła natychmiast podjąć ten list, którego styl nie wydawał że był pisany przez piętnastoletniego kochanka, i ukazała się za chwilę w oknie skacząc z radości i dają znak głową, że stawi się na schadzce. Pozostać dłużéj byłoby nierozsądkiem; przeto Roger, z sercem przejętém radością, przerwał myśli Krysztofa nowém uderzeniem bata: w trzy godziny potém, młodzieniec znajdował się już w Anguilhem.
Baron i baronowa spojrzeli na siebie z uśmiechem, dostrzegłszy radość jaka malowała się tak w oczach jak w całém obejściu ich syna. Nigdy Roger nie był tak pilnym; pookurzał porcelany, wyczyścił srebra, wychędożył fuzyją barona i przetłómaczył księdzu Dubuquoi cały epizod miłostek Eneasza i Dydony.
Dzień wydawał się zbyt długim Rogerowi; sądził że krzątając się przyśpieszy bieg godzin; przechodził tu i owdzie, kręcił się po wszystkich kątach; wołał o kolacyją jak gdyby mu się jeść chciało. Siadłszy zaś do stołu, nie tknął żadnéj potrawy i oddalił się do swego pokoju, mówiąc że upada ze snu.
Tak, łatwo się domyśléć, Roger ani myślał o spaniu: miał wcale co innego do roboty, miał opowiadać o swojéj miłości księżycowi, wiatrowi, drzewom, gwiazdom, chmurom. Otworzył więc okno, i monolog rozpoczął się. Roger przepędził przyjemną noc.
O świcie zeszedł; wszyscy jeszcze spali w zamku. Powiedział służącéj że jedzie na przejażdżkę do Saint-Hippolyte, to jest w stronę przeciwną Beuzerie. Biédny Roger sądził się obowiązanym kłamać, nawet przed służącą. Dopełniwszy téj ostrożności, młodzieniec osiodłał Krysztofa i popędził galopem.
Tą razą, biédne zwierzę nie czyniło żadnego oporu; zresztą, dla bezpieczeństwa, Roger uzbroił się w ostrogi i szpicrutę. Krysztof, poczuwszy ostrogi i zobaczywszy szpicrutę, pojął natychmiast, że nie był silniejszym, i postanowił nie opierać się wcale.
Baron wstawszy, dowiedział się od służącéj, że jego syn udał się na przejażdżkę do Saint-Hippolyte; rozumie się że nie uwierzył temu bynajmniéj, równie jak baronowa.
O jedenastéj, ksiądz Dubuquoi, który od samego rana dopytywał się o swojego ucznia, przyszedł dowiedziéć się o nim od rodziców. Baron i baronowa zaczęli uśmiechać się złośliwie, a p. d’Anguilhem rzekł potrząsając głową żartobliwie i kładąc rękę na ramieniu nauczyciela.
— Oj, księże, księże! zrobiłeś z swojego ucznia hultaja.
Baron nie spuszczał z oka swojego ulubionego projektu połączenia d’Anguilhem’u z Beuzerie. Co do baronowéj, ta mówiła:
— W istocie, Konstancyja jest prześliczne dziecko, i bardzobym rada była nazwać ją moją córką.
— W każdym razie, — odpowiedział ksiądz Dubuquoi — spodziewam się, że małżeństwo nie będzie miało miejsca, dopóki Roger nie ukończy swoich nauk.
Baronostwo śmieli się z nauczyciela, a nieco nawet i z siebie. W istocie, podobne projekta względem chłopca piętnastoletniego i panienki dwunastoletniéj, były nawet w oczach tych, którzy je tworzyli, dzieciństwem. Baron zmienił więc piérwszy rozmowę, mówiąc:
— Czas jest najlepszym działaczem; jemu pozostawmy to wszystko, i mówmy o czém inném.
I mówiono o panu de Bouzenois. Całe rano o przedobiedzie nie widziano Rogera. Lecz o drugiéj po południu, gdy już miano siadać do stołu, wszedł do salonu z miną smutną i zaczerwienionemi oczyma. Baronostwo zamienili z sobą spojrzenie zdające się mówić: Do licha, widać że interes nie idzie tak jak po maśle.
Kawaler siadł do stołu, lecz nie jadł wcale, co u niego było znakiem głębokiego frasunku. Po obiedzie, usiadł obok matki, uporządkował swoję biblijotekę, która składała się z trzydziestu tomów wybranych z księgozbioru zamkowego, potém udał się za swoim ojcem, gdy ten obchodził gospodarstwo, nareszcie zaczął uskarżać się na gwałtowny ból głowy i prosił o pozwolenie udania się wcześnie na spoczynek, które jak się można domyśléć, z łatwością udzielone mu zostało.
Lecz przybywszy do siebie, Roger zapomniał, że jego pokój położony jest nad sypialnią jego matki, i że trzeszczenie posadzki wydawało każde jego poruszenie. Przez noc całą przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokoju, baronostwo zaś liczyli wszystkie jego kroki.
— Cała nadzieja poszła, widzę, do wszystkich djabłów — rzekł baron — i nie ma co liczyć już na Beuzerie.
Nazajutrz rano baron zeszedłszy do stajni, zobaczył Krysztofa na swojém miejscu. Poszedł następnie do kuchni i ujrzał wszystkie trzy fuzyje wiszące nad kominem. Roger więc nie wyszedł. Roger śpi. W wieku Rogera, natura ma swoje wymagania, i pomimo kłopotów trzeba spać i jeść.
Istotnie Roger spał do saméj dziewiątéj; o dziewiątéj zeszedł na śniadanie z oczyma nabrzmiałemi i blademi policzkami. Biédny chłopiec spał jednak dwie godziny dłużéj jak wczoraj; lecz wielka jest różnica pomiędzy bezsennością, pochodzącą z radości, a tą, która ma za powód troskę.
Roger jednakże siadł do śniadania, lecz podczas gdy jadł, drzwi sali jadalnéj otworzyły się i wszedł służący p. de Beuzerie z listem w ręku. Kawaler poznawszy Comtois, zarumienił się i zbladł kolejno; potém widząc, że ten zbliża się do jego ojca, wstał od stołu i uciekł do swego pokoju.
Baron d’Anguilhem, pomimo swojéj pretensyi do filozofii, drżał otwierając to pismo, którego treści się domyślał. Zresztą, Comtois przybrał poważną minę i majestatyczną postawę. Ani jedno tedy, ani drugie, nie oznajmiało nic dobrego; domyślamy się zawsze treści listu z fizyjonomii posłańca. Nareszcie baron zwraca swój wzrok z twarzy Comtois na list, i czyta co następuje:

„Panie i kochany sąsiedzie,

„Przedewszystkiém pozdrawiam cię i zasyłam najniższe ukłony od pani de Beuzerie i od siebie, tak tobie jak pani baronowéj. Przykro nam jest bardzo, że zmuszeni jesteśmy doniéść ci w niekorzystny sposób o twoim synu p. kawalerze Rogerze, którego zastałem wczoraj, w najodleglejszém ustroniu parku u nóg córki naszéj, panny de Beuzerie, któréj całował ręce z zapałem nieco za wielkim, jak na piętnastoletniego studenta. Pojmujesz pan, kochany sąsiedzie, jak boleśnie nam jest, czynić tak zasłużony zarzut młodzieńcowi, którego rodziców kochamy, a przytém obawiać się dla naszej córki zabiegów, które bezwątpienia są zaszczytne dla nas, lecz które uważamy nie tylko jako zawcześne, z powodu iż nie ma jeszcze trzynastu lat, ale i jako nierozważne, gdyż czynione są bez naszego zezwolenia. Przykro nam bardzo, że zmuszeni jesteśmy powiedziéć panu kawalerowi Rogerowi, iż sprawiłby nam nieprzyjemność powracając do Beuzerie; lecz rachujemy na waszę przyjaźń, i spodziewamy się, że wasze dobre rady przywiodą go do rozsądku; gdyż nasza córka zachorowała z tego powodu, zapewnie wskutek mocnego wzruszenia. Co nie przeszkodzi jednak jéj odjazdowi do klasztoru, który nastąpi dziś jeszcze wieczór.
„Żegnam pana, kochany sąsiedzie; proszę wierzyć w naszę szczerą przyjaźń i głęboki żal, że widzieliśmy się zmuszonymi odezwać się z podobnemi skargami.

De Beuzerie.”
List wypadł prawie z rąk barona, co jednak nie przeszkodziło mu zadzwonić na służącą, któréj polecił zaprowadzić Comtois do izby czeladniéj i utraktować jak najlepiéj; poczém odpisał wice-hrabiemu oświadczając, że przybędzie sam w imieniu kawalera przeprosić jego i panią de Beuzerie.

Comtois, udobruchany przez przyjęcie, jakiego doznał, i którego bynajmniéj się nie spodziewał, wyznał przed kucharką, przy butelce wina orleańskiego, że panna Konstancyja była bardzo smutna i płakała głośno. Z tego zwierzenia się wynikło, że prawie tyle było smutku w Anguilhem ile słabości w Beuzerie. Roger Tankred, jako jedynak, był nie tylko uwielbiany przez barona i baronowe, lecz przez wszystkich służących w zamku; i bezwątpienia gdyby to były czasy, w których roztrzygano podobne sprawy siłą oręża, baron Z łatwością uzbroiłby swoich wassali dla zdobycia przemocą młodéj dziedziczki, któréj odmawiano jego synowi.
Skoro Comtois oddalił się, zawołano kawalera. Baron uczynił mu kilka ojcowskich i nader umiarkowanych napomnień względem przedwczesności jego miłosnych zamiarów i konieczności ukończenia najprzód nauk, zanim pomyśli o małżeństwie; baronowa zaś dodała, że skoro nadejdzie czas myślenia o tém, nie powinien zwracać oczu na bogatsze od siebie dziedziczki, gdyż ta zarozumiałość może ściągnąć nieprzyjemne następstwo dla jego rodziców.
Roger, dotknięty do żywego, odpowiedział że omylono się, że nie kochał wcale panny Konstancyi i ani myślał o małżeństwie; że wreszcie obawa jego matki jest zupełnie bezzasadną, gdyż ma mocne postanowienie pozostania kawalerem.
Tyle było bolesnéj dumy w zaparciu się Rogera, że rodzice jego udali że uwierzyli temu kłamstwu. Baron przeto uścisnął go i stosownie do jego własnego życzenia, posłano po księdza Dubuquoi, przyczém polecono mu aby w miejsce miłostek Eneasza i Dydony, dał do wytłómaczenia swojemu uczniowi rozdział o pogardzie bogactw. Biédny Roger, był tedy istotnie nieszczęśliwym i jako kochanek i jako uczeń. Jako kochanek, po Konstancyi trafił na p. de Beuzerie, jako uczeń spadł z Wirgilijusza na Senekę.
Skoro tylko kawaler oddalił się, Baron wystroił się jak mógł najparadniéj i udał się do Beuzerie, jak zapowiedział w liście. Wice-hrabstwo przyjęli go z niejakim przymusem, przypisując swoje zakłopotanie zatrudnieniu jakie mieli z powodu odjazdu ich córki do klasztoru. Baron pragnął widzieć pannę de Beuzerie, czego nie mogli mu odmówić. Konstancyja weszła z oczyma tak nabrzmiałemi i czerwonemi, że pan d’Anguilhem zrozumiał, iż tą razą odjazd nie był zmyślony. Baron zaczął mówić wówczas bardzo grzecznie o nierozsądnym postępku kawalera, przypisując go jego nieświadomości i płochości młodego wieku, dodając wreszcie, że biédny chłopiec szczérze żałował za swoję winę i prosił swoich sąsiadów, a zwłaszcza młodą sąsiadkę, aby zapomniała o wszystkiém co miało miejsce w przeciągu tych trzech dni; co usłyszawszy Konstancyja zbladła jak śmierć, i czując że nie wstrzyma się od płaczu, wyszła z salonu.
Baron poznał dostatecznie uczucia młodéj dziewczyny. Kochała prawdziwie kawalera, i jego spojrzenie przenikło do najgłębszych tajników serca dziedziczki Beuzerie; pozostawało teraz zbadać rodziców. Rzecz nie była trudną: wice-hrabia naprowadził rozmowę na niejakiego markiza de Croisey, który mieszkał w Loches z swojemi rodzicami, i posiadał około trzechset luidorów dochodu. Oddawna już obiedwie rodziny tworzyły zamiary połączenia się; dodano nawet że dla tego jedynie przywiązywano taką wagę do wypadku jaki miał miejsce, że ten mógłby stać na przeszkodzie owym zamiarom.
Baron zrozumiał dobrze znaczenie tych słów, odpowiedział prosto, że jedynie tylko dla wytłómaczenia swojego syna przybył do Beuzerie; lecz że postanowił sobie iż ta wizyta będzie ostatnią. Napróżno proszono go aby nie był tak obraźliwym, trwał w swojém: chciano go przepraszać, lecz wstał mówiąc, że d’Anguilhem wart był Croisey’a, i że wyjąwszy lekką różnicę w majątkach, d’Anguilhem wart był tyle co wszyscy Beuzerie na świecie.
Ta opiniją nieco przesadzona o wartości rodziny d’Anguilhem, sprowadziłaby bezwątpienia ważny spór pomiędzy dwoma szanownymi starcami, drażliwymi nader w przedmiocie honoru, gdyby pani de Beuzerie, jak nowa Sabina, nie wmięszała się pomiędzy nich. Baron i wice-hrabia poprzestali przeto na zimnym i pełnym godności ukłonie, i rozłączyli się zupełnie z sobą poróżnieni. Tegoż samego wieczoru, jak było powiedziane, panna Konstancyja odjechała do swojego klasztoru w Chinon.
Kawaler Roger Tankred oczekiwał z wielką niecierpliwością powrotu barona, gdyż liczył wiele na niego, spodziewając się że potrafi odnowić grożący zerwaniem się związek przyjaźni pomiędzy jego rodziną a domem Beuzerie. Lecz wbrew swoim nadziejom kawaler spostrzegł, że za powrotem, twarz jego ojca surowszą była niż gdy odjeżdżał; pomiarkował więc że interes jego stoi na złéj stopie, i pod pozorem że nabierał coraz większego smaku do łaciny, zamknął się w swoim pokoju z zamiarem niby pracowania, lecz istotnie aby mógł swobodnie wzdychać i rozwodzić się z żalami.
Noc całą przepędził na przechadzaniu się po pokoju; skoro zaś dzień nastał, pragnąc przytłumić cierpienie moralne zajęciem fizyczném, wziął fuzyj na ramię, zawołał na Kastora, i wyszedł na polowanie.
Lecz, jak łatwo się domyśléć, polowanie było tylko pozorem do wyjścia. Przeto, nie wiedziéć jakim sposobem, chociaż żaden zając, ani żadne stado kuropatw nie pociągało go w tę stronę, nasz myśliwiec zrobił pieszo przeszło cztéry mile i znalazł się w zwierzyńcu odległym na pięć set kroków od Beuzerie i rozciągającym się po obu stronach drogi wiodącéj z zamku do Loches. Zdarzenie miéć chciało, że wice-hrabia de Beuzerie, bezwątpienia także dla rozerwania się, gdyż miał swoje kłopoty rodzicielskie, tak jak Roger miał zmartwienie miłosne, wyszedł podobnież w celu zabicia kilku królików, i że na zakręcie małéj drożyny obaj myśliwcy spotkali się z sobą.
Nastąpiła chwila piérwszego zadziwienia, podczas któréj pan de Beuzerie zmarszczył brwi, Roger zaś oparł kolbę swojéj fuzyi na ziemi i zdjął czapkę. Wice-hrabia przerwał piérwszy milczenie.
— Znowu ty, kawalerze? — rzekł z nieukontentowaniem.
— Panie wice-hrabio, — odpowiedział Roger, — przypadkiem tylko tu się znajduję; mój pies popędził za zranionym zającem: szedłem za nim i nie chcący doszedłem do tego zwierzyńca.
— A dla czegóż twój pies udał się na Beuzerie? — zapytał wice-hrabia.
— Dla czego? jeżeli się nie mylę, widziałem ze dwadzieścia razy pańskich psów na naszych gruntach; zresztą, zdaje mi się, że istnieje między nami umowa, mocą któréj każdemu z nas wolno polować we wszystkich posiadłościach.
Te słowa wymówione były z mocą, której wice-hrabia nie spodziewał się po dziecku piętnastoletniém; lecz Rogerowi ciążyła na sercu jego przygoda i chciał się zemścić na kimkolwiek. Bez względu, że pan de Beuzerie był ojcem Konstancyi, gotów był kłócić się z nim. Gdyby był napotkał prostego gajowego, wybiłby go.
— Bezwątpienia, — odrzekł wice-hrabia, zdziwiony nieco tą logiką, która dowodziła że młodzieniec nie łatwo dał się pokonać, — bezwątpienia, umówiliśmy się że polowanie dla wszystkich będzie wspólne; lecz po tém co zaszło, młodzieńcze, wiele rzeczy zmieniło się, pojmujesz mnie?
— Z pańskiej strony, może, ale nie z naszéj, — odrzekł kawaler; — jesteś panem swojéj własności, p. wice-hrabio, i możesz, jeżeli ci się podoba, zabronić mi polowania na swoich gruntach; lecz zdaje mi się że mogę w imieniu mojego ojca zapewnić pana, że będziesz zawsze dobrze przyjęty na naszych. Na tu, Kastor!
I Roger odwrócił się od wice-hrabiego, który nie mógł wyjść z podziwienia, usłyszawszy te słowa wymówione z godnością; lecz zaledwie zrobił kilka kroków, młodzieniec wspomniał na różnicę wieku jaka zachodziła między nim i wice-hrabią, i wyrzucał sobie że śmiał chciéć mu dać nauczkę; odwrócił się przeto i zbliżywszy się do niego:
— Panie, — rzekł doń tonem grzecznym lecz oziębłym, — pozwól, abym miał honor oświadczyć ci moje uszanowanie i pożegnać zarazem.
I ukłonił się nisko wice-hrabiemu, który odpowiedział machinalnie na jego ukłon.
— Do djabła! — rzekł do siebie, spoglądając za oddalającym się Rogerem; — albo się bardzo mylę, albo ten chłopak da nam twardy orzech do zgryzienia. Szczęście, że Konstancyja znajduje się już na drodze do Chinon.

Wice-hrabia zapomniał że przełożona klasztoru Augustyjanek w Chinon, była rodzoną ciotką kawalera d’Anguilhem.

IV.
Jako rodzice, którzy mają swoje córki w klasztorach, mogą być o nie zupełnie spokojni.

Lecz Roger przypomniał sobie tę okoliczność, i z tego to powodu nie oddawał się zbytecznéj rozpaczy. Pamiętał nawet, o ile mógł zasięgnąć myślą w lata dziecinne, że był bardzo lubiony od téj dobréj ciotki, u któréj był bardzo dawno, raz czy dwa razy z swoją matką, i która także była parę razy w Anguilhem; wymawiał sobie tylko że nie obchodził się z nią wówczas tak, jak na to zasługiwała.
W istocie przypominał sobie, jak obsypywała go pieszczotami, które zamiast wzbudzać w nim wdzięczność, wydawały mu się wtedy uprzykrzonemu Pomiędzy innemi rozrywkami klasztornemi, Roger nie zapomniał, z jaką przykrością przychodziło mu, podczas pobytu w Chinon, uczęszczać na msze i nieszpory, bez względu na anielski śpiew zakonnic, nowicyjuszek i pensyjonarek. Teraz zaś, czego najwięcéj pragnął, to obecnym być na tych religijnych obrzędach, ażeby mógł pomiędzy owemi anielskiemi głosami, odróżnić głos Konstancyi, wznoszący się melodyjnie ku niebu, lub ujrzéć choć na chwilę pomiędzy pobożnemi dziewicami, leciuchną i zgrabniutką postać swojéj kochanki.
Roger przypominał sobie także okienko w apartamencie jego ciotki, wychodzące na ogród, w którym przechadzały się zakonnice i pensyjonarki w godzinach wolnych od zatrudnień; okienko to, na które wówczas bynajmniéj nie zważał, wydawało mu się skarbem od chwili gdy się dowiedział, że w klasztorze zarządzanym przez jego ciotkę wychowaną była panna de Beuzerie. Przywiązanie téj dobréj ciotki przyszło mu na myśl i osądził, że należało wynagrodzić jéj tę dobroć, któréj dotąd nie umiał ocenić. W tym celu postanowił udać się do niéj w odwiedziny, i poświęcić cały czas bytności swojéj w klasztorze, na wypełnianie obowiązków chrześcijanina i przywiązanego siostrzeńca, a to przez uczęszczanie regularne na nabożeństwa i towarzyszenie jéj ciągłe, zwłaszcza jeżeli zamieszkuje jeszcze ten mały pokoik, którego okno wychodzi na ogród.
Powziąwszy to postanowienie, Roger jak najprędzéj pragnął przywiéść je do skutku; przeto jednego rana, przed wschodem słońca, zeszedł do stajni, osiodłał Krysztofa, i aby rodzice nie byli o niego niespokojni, zapowiedział chłopcu stajennemu że oddala się na cztéry lub pięć dni.
Z Anguilhem do Chinon było blisko dwadzieścia cztéry mile. Można było odbyć tę drogę bez zmordowania Krysztofa, w dwóch dniach. W istocie, tego samego wieczoru, Roger stanął na nocleg w Sainte-Maure, małém miasteczku leżącém prawie na pół drogi do Chinon, gdzie stanął nazajutrz o czwartéj po południu.
Chociaż upłynęło już przeszło sześć lat, jak kawaler był ostatnią razą u swojéj ciotki, nie zapomniał jednak drogi do klasztoru: udał się przeto do Augustyjanek i zapukał do drzwi tego świętego zgromadzenia. Ponieważ klasztor Augustyjanek ma bardzo surową regułę, przeto siostra furtyjanka, która otworzyła drzwi, zaczęła zaraz marszczyć brwi w sposób straszliwy, obaczywszy pięknego młodzieńca, który żądał być wpuszczonym do tego świętego schronienia; lecz skoro powiedział kto jest i wymienił stopień pokrewieństwa jaki go łączył z przełożoną, oblicze szanownéj odźwiernéj rozjaśniło się nagle i drzwi otworzyły się jakby same przez się. W pięć minut potém, kawaler Roger Tankred całował z uszanowaniem pulchną rękę swojéj dobréj ciotki.
Była to jedna z tych ksieni, jakich obraz pozostawiły nam arystokratyczne podania owego wieku: ani zbyt wysoka, ani zbyt mała, dosyć tłusta, okrągluchna, pełna słodkich słówek, z pobożném spojrzeniem, potrafiła nadać swojemu ubraniu, przy zachowaniu reguły klasztornéj, pewien wdzięk i zalotność nieco świecką, któréj jednak nie wiedziano w czém upatrywać. Była młodszą siostrą pani d’Anguilhem, i pochodziła jak ona z rodziny de la Roche-Berthand, to jest z najdawniejszych i najszlachetniejszych w Turerni.
Dobra ksieni, któréj wszystkie myśli były zawsze święte, daleką była od domyślania się istotnego powodu odwiedzin swojego siostrzeńca. Rozkazała aby zaprowadzono Krysztofa do stajni, i aby pamiętano o tém poczciwém zwierzęciu, którego życie od niejakiego czasu było tak burzliwe. Rogera zaś zaprowadzono natychmiast do mieszkania dla niego przeznaczonego, które zostawało pod kluczem przełożonéj i składało się z dwóch pokoi, większego i mniejszego. Ten to właśnie mały pokoik posiadał owe okno, które wychodziło na ogród i którego Roger tak pragnął.
Spotkanie się Rogera z ciotką było bardzo rozczulające; trzy lata już poczciwa kobiéta nie widziała ani barona, ani baronowéj; a przez te trzy lata, Roger tak urósł i tak się zmienił, że szanowna ksieni z początku nie poznała go i prawie cofnęła rękę, którą w zbytku radości widząc się już w tym klasztorze, który zamykał przedmiot jego miłości, kawaler uścisnął zbyt czule. Lecz po piérwszych wyrazach jakie wymówił, oświadczając że przybywa w imieniu baronostwa, którzy pragnęli się dowiedziéć o jéj zdrowiu, poczciwa ksieni nie mogła się już powściągnąć; wzięła w objęcia swojego siostrzeńca, i chociaż był to już spory wyrostek, pocałowała go z czułością macierzyńską w czoło.
Roger dostał się więc do klasztoru: więcéj nie mógł wymagać na początek.
Nie mógł się także niczego spodziewać piérwszego dnia: zresztą ze względu na tak daleką podróż jaką odbył na koniu, zabroniono mu wszelkiego ruchu aż do jutra rana. Zastawiono mu w apartamencie jego ciotki smaczną kolacyją, złożoną z piersi od pulard, ciast i konfitur, potém zamknięto go w przeznaczonym dlań pokoju, z poleceniem, aby się natychmiast udał na spoczynek i nic wstawał aż jutro na mszę.
Roger pozwolił wszystko robić z sobą, aby nie wzbudzić podejrzenia; udał się do swojego pokoju, w którym zamknięto go na klucz. Nie gniewał się bardzo o to, gdyż to była godzina rekreacyi; lecz na nieszczęście, ogromna chmura, która nie wiedziała bez wątpienia co robiła w téj chwili, spuściła ulewny deszcz na Chinon; ponieważ zaś w ogrodzie nie było żadnego schronienia, wszystkie zakonnice, nowicyjuszki i pensyjonarki znajdowały się w téj chwili w klasztorze.
Roger pojął że dopóki trwać będzie ulewa, nikogo nie zobaczy w ogrodzie. Bez wątpienia, gdyby Konstancyja wiedziała że piękny młodzieniec stał w tém oknie, zbijącém sercem i oczyma zwróconemi na ogród, w którym tyle razy przechadzała się, nie zatrzymałby jéj ów deszcz ulewny i bez względu co się stanie z jéj trzewiczkami atłasowemi i piękną białą sukienką, pragnęłaby użyć świeżego powietrza w téj chwili. Lecz biédna dziewczyna była w przekonaniu, że nie zobaczy młodzieńca aż w wakacyje, a może nawet już nigdy, i przechadzała się smutnie po refektarzu, oparta na ramieniu jednéj z swoich przyjaciółek i z główką pochyloną na piersi.
Przed wieczorem niebo wypogodziło się i wszystko obiecywało piękny dzień nazajutrz. Zaspokojony pod tym względem Roger, zasnął snem jakiego nie kosztował od tygodnia i przepędził noc bardzo dobrze.
Nazajutrz obudził się równo ze świtem; zaledwie usłyszano jego piérwsze poruszenia, stara zakonnica zapukała do drzwi. Roger pobiegł otworzyć: przyniesiono mu piérwsze śniadanie, składające się z filiżanki gorącéj śmietanki, świeżych ciast jeszcze ciepłych i obsmażanych owoców.
Roger znalazł ten posiłek daleko wykwintniejszym aniżeli posilnym; lecz ponieważ domyślił się że to było tylko a konto, zapytał o któréj godzinie będzie istotne śniadanie. Odpowiedziano mu że po mszy. Wówczas zapytał o któréj bywa zwykle msza, i dowiedział się że trwała od godziny dziewiątéj do jedenastéj. Usłyszawszy to Roger, wypił wszystką śmietankę i zjadł wszystkie ciasta do najmniejszéj okruszyny. Kończył właśnie to śniadanie, gdy usłyszał szelest sukni wlokącéj się po podłodze i ujrzał otwierające się drzwi. Była to jego ciotka, która przybywała dowiedziéć się osobiście, jak jéj siostrzeniec przepędził noc, czy wygodnie miał posłane, czy dobrze spał, czy mu się nie śniło co złego, i t. d.
Roger odpowiedział wesoło na wszystkie te zapytania; zresztą samo oblicze jego tchnące dobrym humorem, byłoby najlepszą odpowiedzią w oczach osoby mniéj troskliwéj, jak jego poczciwa krewna. Co większa, był ufryzowany i wystrojony z taką zalotnością, że dobra ciotka miała niesłychaną ochotę zjeść swojego siostrzeńca.
Jednak nie zapomniała, że przed pięcią lub sześcią laty, kochany ten chłopiec krzywił się zawsze, ilekroć wołano go do słuchania mszy świętéj. Przeto sądziła się obowiązaną przygotować z ostrożnością kawalera do propozycyi, jaką z obowiązku sumienia zamierzała mu uczynić; lecz z wielkiém jéj podziwieniem kawaler odpowiedział, że od czasu w którym się ostatni raz widzieli, jego wyobrażenia religijne znacznie się zmieniły; że wiele nad tém rozmyślał i teraz uważa nie tylko za obowiązek, ale nawet jako przyjemność słuchać codziennie mszy i nieszporów.
Takie oświadczenie przejęło poczciwą ksienię radością; spoglądała na swojego siostrzeńca z pobożném rozczuleniem, mówiąc że powzięła w téj chwili nadzieję, że będzie kiedyś w rodzinie d’Anguilhem wielki święty, tak jak byli już wielcy prawoznawcy i znakomici wodzowie.
Tymczasem téż zadzwoniono na mszę. Roger chcąc przywiéść w wykonanie zasady do jakich się przyznał, podał zalotnie ramię swojéj ciotce aby ją zaprowadzić do kościoła, lecz w tym względzie Roger się omylił. Przełożona wytłómaczyła mu, że przez czas jak się nie widzieli, urósł tyle i tak się odmienił, że nie mógł już jak dawniéj znajdować się razem z nią w chórze i siadać na stopniach jéj ławki; powinien był po prostu udać się do kościoła, razem zresztą pobożnych, gdyż chór przeznaczony był tylko dla zakonnic, nowicyjuszek i pensyjonarek.
Trzeba było poddać się téj konieczności; zresztą nalegając Roger mógłby zdradzić powody jakie uczyniły go nagle tak nabożnym; ukłonił się więc na znak posłuszeństwa, i prosił aby wskazano mu drogę, którą miał się-udać na przeznaczone mu miejsce.
Kościół klasztoru otwarty już był dla pobożnych. Ponieważ panny Augustyjanki w Chinon słynęły słusznie w okolicy z pięknych głosów, nabożeństwo było zawsze licznie uczęszczane. Roger znalazł sobie dobre miejsce na przodzie, o ile mógł najbliżéj kraty oddzielającéj chór od reszty kościoła.
Jego oczekiwanie nie było zawiedzione; wśród wszystkich tych dziewiczych głosów, które wznosiły się do nieba, odróżnił jeden tak słodki, tak dźwięczny, tak natchniony, że nie wątpił na chwilę, że to był głos Konstancyi. Od téj chwili starał się śledzić ten głos we wszystkich jego przejściach, nie tracąc go na chwilę z uwagi, wśród głosów jéj towarzyszek.
Cały czas trwania nabożeństwa, Roger przepędził w ciągłém zachwyceniu. Nie słyszał, a raczéj nie słuchał nigdy świętéj muzyki kościelnéj, najpiękniejszéj ze wszystkich. Znalazł w sobie struny religijne, o których sam nie wiedział, a które drgały w głębi jego serca, poruszone zarazem przez podwójne dotkniecie miłości i pobożności.
Msza oddawna się skończyła, a Roger klęczał jeszcze przed kratą chóru. Przez cały czas trwania nabożeństwa, poczciwa ksieni miała oczy zwrócone na niego, i zbudowana była głębokiém zachwyceniem, jakie za każdą razą, gdy wznawiały się śpiewy, malowało się na twarzy jéj siostrzeńca. Przeto czekała nań przy wyjściu, aby mu powinszować zmiany jaka w nim zaszła, i któréjby nie uwierzyła, gdyby nie przekonała się sama na własne oczy. Nie zdziwiła się tedy bynajmniéj, gdy Roger prosił o dozwolenie udania się do jéj pokoju, aby mógł przyjść do siebie po wzruszeniu jakiego doświadczył. Nie tylko zacna przełożona pozwoliła mu swojego apartamentu, ale nawet nie wiele brakowało, aby, uniesiona uczuciem uwielbienia jakie wzbudziła w niéj jego gorąca pobożność, prosiła młodego neofitę o błogosławieństwo. Roger pozostawił ją pod wpływem tego uczucia i oddalił się zwolna do swojego pokoju; lecz zaledwie go w nim zamknięto, poskoczył do okna i otworzył je.
Ogród byt pełen młodych dziewcząt, które nakształt pszczółek, biegały od kwiatka do kwiatka, wybierając najpiękniejsze na splatanie wianków i układanie bukietów.
Zdaleka od tych młodych dziewcząt, przechadzały się dwie pensyjonarki, rozmawiając z sobą po cichu i oglądając się niekiedy niespokojnie jakby w obawie, aby ich nie podsłuchano. Jedną z tych pensyjonarek była Konstancyja. Obiedwie odwrócone były tyłem do okna, w którém był Roger, i szły aleą kończącą się murem, tak że oczywiście doszedłszy do końca téj alei, zmuszone będą wrócić się. Tak téź było w istocie. Dwie młode pensyjonarki odwróciły się; oczy Konstancyi podniosły się machinalnie ku oknu. Młoda dziewczyna poznała Rogera, i nie mogąc się powściągnąć, wydała okrzyk zadziwienia i radości.
Kawaler został spostrzeżony; tego téż tylko pragnął; cofnął się przeto w głąb.
Krzyk wydany przez Konstancyją był tak przenikliwy, że wszystkie jéj młode towarzyszki przybiegły, dowiadując się o jego przyczynę. Konstancyja zmięszana odpowiedziała, że nastąpiła przypadkiem nogą na kamień i sądziła zrazu że ją wywichnęła.
Biédne dziewczę o mało co nie przypłaciło swojego kłamstwa, gdyż ze dwadzieścia usłużnych jéj towarzyszek, ofiarowało się natychmiast przyprowadzić klasztornego doktora. Lecz Konstancyja zapewniła z takim wyrazem prawdy, że nie czuła już żadnej boleści, że młode dziewczęta, które przybiegły do niéj, rozproszyły się znowu po trochu i Konstancyja pozostała sama z swoją towarzyszką.
Natychmiast oczy dwóch młodych dziewcząt podniosły się zwolna ku oknu i Roger poznał jasno, że między temi czystemi sercami nie było tajemnicy. W tedy zbliżył się, starając się jednak pozostawać w cieniu i w taki sposób aby być tylko widzianym od dwóch dziewcząt. Konstancyja wsparła się na ramieniu swojéj przyjaciółki, i zarumieniła się rozkosznie. Następnie schyliła się i zaczęła układać bukiet z fijołków, który umieściła na sercu i którego ciemna barwa odbijała się od jéj białéj sukienki. Nareszcie po kilku chwilach przechadzki, oba dziewczęta oddaliły się. Wkrótce Roger usłyszał kroki na kurytarzu; pobiegł do drzwi, lecz gdy je otworzył, było już za późno: ujrzał tylko dwie sylfidy, dwa cienie, które znikały na końcu galeryi. Tylko przy jego drzwiach, jako jedyny ślad przejścia dwóch pensyjonarek, leżał bukiet fijołków, który przed chwilą widział u piersi Konstancyi.
Roger podniósł bukiet natychmiast i okrył go tysiącznemi pocałunkami; ponieważ zaś w téj chwili dały się słyszeć kroki jego ciotki, która w przekonaniu, że przyszedł już do siebie po wzruszeniach religijnych, przyszła wziąć go na śniadanie, ukrył śpiesznie bukiet w zanadrze i pobiegł na przeciwko saméj przełożonéj.
Nic nie dodaje tak odwagi jak powodzenie. Roger widział zdaleka Konstancyją i był od niéj widziany. Roger miał na sercu bukiet, który ona miała u swoich piersi; było to więcéj niż się mógł na początek spodziewać, a jednak było to dlań jeszcze za mało. Roger chciał zbliżyć się do niéj, mówić z nią: czekał więc pierwszéj sposobności, gotów natychmiast z niéj korzystać, gdy dobra ksieni sama mu jéj dostarczyła.
Łatwo się dorozumiéć, że rozmowa Rogera z ciotką, była ciągłą zamianą zapytań z jednéj, a odpowiedzi z drugiéj strony. Z początku zapytania miały za przedmiot barona i baronową, potém ich dzierżawców; daléj była mowa o najbliższych sąsiadach, to jest o Senectère’ach; od Senectère’ów przeszli do Chemille’ów, nareszcie i do wice-hrabiów de Beuzerie.
— Ah! mój Boże! — zawołał Roger usłyszawszy to nazwisko; — szczęście żeś mi przypomniała, kochana ciotko, jedno polecenie, o którém zupełnie zapomniałem. Na trzy lub cztéry dni przed moim wyjazdem do Chinon, spotkałem na polowaniu pani de Beuzerie, który wiedząc o mojéj podróży, prosił mnie, abym zabrał list do jego córki. Lecz teraz, na honor, nie wiém sam com zrobił z tym listem, który przysłano mi w wiliją mojego odjazdu.
— Ah! mój Boże! — rzekła dobra ksieni, — czyś tylko go nie zgubił. Biédna mała jest smutną od czasu jak tu powróciła, i ten list byłby dla niéj wielką pociechą.
— Będę szukał, moja ciotko, — rzekł Roger, — musi być w moim mantelzaczku; lecz zresztą, jeżeli panna de Beuzerie jest smutną, trzeba jéj dać lalkę, gdyż zdaje mi się że to jest jeszcze dziecko.
— Patrzcie, jaki człowiek dojrzały! — odrzekła przełożona. — Właśnie téż mylisz się: panna de Beuzerie zmieniła się zupełnie od miesiąca. Nie wiém co jéj się przytrafiło podczas bytności u rodziców, lecz istotnie trudno ją poznać teraz.
— Widziałem ją, — rzekł Roger, — w Anguilhem, nie ma temu jak ośm lub dziewięć dni, i przyznam się, moja ciotko, że nie dostrzegłem bynajmniéj tego o czém mówisz.
— A więc, idź poszukaj listu, — rzekła dobra ksieni, — tymczasem zawołam tu Konstancyją, — wtedy sam najlepiéj będziesz mógł sądzić.
— Chętnie, — rzekł Roger nachylając się dla podniesienia serwety, gdyż obawiał się, aby rumieniec, który mu na twarz wystąpił, nie zdradził go w oczach jego ciotki: — chętnie, moja ciotko; lecz — dodał z wysileniem, — po śniadaniu, jeżeli pozwolisz.
— Dobrze, dobrze, jédz moje dziecko, jédz spokojnie. W twoim wieku jestto ważne zatrudnienie, znam ja to; lecz proszę cię, staraj się wynaléść ten list, gdyż jeżeliby zginął, biédne dziecko byłoby w rozpaczy, jestem pewna.
— O! znajdę, moja ciotko. Bądź spokojną, przypominam sobie teraz gdziem go położył.
— Uspokajasz mię, — rzekła ksieni. — Ja bo tak kocham moje lube wychowanki!
— A więc, moja ciotko, — odrzekł Roger, — nie chcę odwlekać dłużéj przyjemności, jaką ten list sprawi jak mówisz, pannie de Beuzerie. Przywołaj ją, ja zaś tymczasem poszukam owego listu.
I Roger wyszedł z pokoju z miną tak swobodną, że choćby przełożona miała była jakowe podejrzenia, te rozproszyłyby się w obec takiéj pewności.
Roger nie pośpieszał z powrotem dla dwóch przyczyn: najprzód potrzebował czasu do napisania mniemanego listu wicehrabiego; powtóre, pragnął, aby Konstancyja miała czas, przygotować się do tego spotkania. Co do osnowy listu, czytelnik domyśla się jéj zapewnie zawczasu: była to odmiana słowa kochać w czasie przeszłym, teraźniejszym i przyszłym. Nadto Roger doniósł Konstancyi o swojém spotkaniu się z wice-hrabią w zwierzyńcu, i przytoczył dosłownie rozmowę jaką miał z jéj ojcem. Ważném było aby Konstancyja wiedziała jak rzeczy stoją i aby nie dała się przypadkiem oszukać przez jaki wybieg jéj rodziców.
Powróciwszy, Roger zastał pannę de Beuzerie ze swoją ciotką. Konstancyja ujrzawszy go, zarumieniła się i zbladła kolejno, lecz szczęściem odwróconą była tyłem do okna, i dobra przełożona nie spostrzegła tego. Roger zbliżył się do młodéj dziewczyny i tonem dosyć swobodnym, podając jéj list, rzekł:
— Zechciéj mi panna przebaczyć, że jakkolwiek jestem tu od wczoraj, dziś dopiéro dopełniam polecenia jéj ojca. Lecz pan de Beuzerie polecił mi, abym oddał ten list do własnych rąk panny, dla tego abym mógł przywieźć mu pewną wiadomość o jéj zdrowiu, o które zdawał się być bardzo niespokojny. Wszak przebaczysz mi panna?
Konstancyja wymówiła niezrozumiale kilka słów dziękując Rogerowi; ponieważ zaś rzuciwszy oczyma na list, poznała że adres nie był ręki ojca, zrozumiała natychmiast wszystko, i zamiast otworzyć, schowała go do kieszeni swojego fartuszka.
— Spodziewam się, — rzekła przełożona biorąc obie ręce młodéj dziewczyny i przyciągając ją do siebie, — spodziewam się, że ten list pocieszy cię nieco; gdyż powiadano mi, że od swojego powrotu, ciągle wzdychasz i płaczesz.
— Nic dziwnego moja ciotko, — przerwał Roger, widząc że biédne dziewczę było jak na męczarni, — przykro jest rozłączyć się z rodzicami; przytém nie musi być bardzo wesoło w klasztorze, nieprawdaż panno Konstancyjo? rozrywki muszą tu być bardzo rzadkie.
— A więc, — rzekła ksieni, — chcę ci sprawić dziś rozrywkę, moja luba. Zamiast obiadować w refektarzu ze wszystkiemi, przyjdziesz tu i będziesz jadła ze mną i z moim siostrzeńcem.
— O! co za szczęście! — zawołała Konstancyja, która nie potrafiła ukryć piérwszego poruszenia radości.
— Panno Konstancyjo, — rzekł Roger śpiesznie, aby nie dać czasu swojéj ciotce do zastanowienia się nad przyczyną tego wykrzykniku, — czy raczysz panna przyjąć moje usługi, przesyłając na moje ręce odpowiédź panu de Beuzerie?
— Czy pan odjeżdżasz tak prędko? — zapytała Konstancyja rumieniąc się.
— Obawiam się, — rzekł Roger, — czy nie będę zmuszonym opuścić Chinon lada chwila. Niestety! jestem pod władzą nauczyciela i wyznaję, że na każdy hałas jaki do mnie dochodzi, za każdém otwarciem drzwi, lękam się ujrzéć poważnego oblicza kochanego księdza Dubuquois. Radzę więc nie ociągać się z przygotowaniem odpowiedzi, która, jestem pewny, wyglądaną jest z wielką niecierpliwością.
— Skoro tak, — rzekła Konstancyja, — jeżeli nasza dobra matka pozwoli, oddalę się dla przygotowania listu i odpisania nań.
— Idź moja droga, idź — rzekła przełożona całując dziewczynę w czoło, — a nie zapomnij, że o drugiéj oczekujemy cię z obiadem; zresztą poszlę po ciebie.
— O! nie ma potrzeby, pani, — odrzekła Konstancyja, — tyle doznaję przyjemności znajdując się w towarzystwie twojém i pana kawalera, naszego sąsiada, że nie zapomnę o zaproszeniu i będę się starała być punktualną.
I panna Konstancyja, która ochłonęła już zupełnie z piérwszego wzruszenia, ukłoniła się zalotnie i wyszła trzymając rękę na liście, który włożyła do kieszeni fartuszka, gdy tymczasem Roger spoglądał za odchodzącą z ręką na bukiecie, który przyciskał do serca.
Konstancyja dotrzymała słowa; była więcéj niż punktualną: o trzy kwadranse na drugą była już u przełożonéj; Roger czekał już tam na nią, i zaledwie młoda dziewczyna weszła, zapytał ją czy pamiętała o liście. Wtedy Konstancyja rumieniąc się, wyjęła z za gorsa prześliczny liścik pod adresem wice-hrabiego de Beuzerie i oddała go, nie będąc w stanie wymówić ani słówka, Rogerowi. Co do Rogera, ten pod pozorem że obawiał się zgubić go, wyszedł natychmiast w celu, jak mówił, schowania listu do pugilaresu; lecz w istocie, dla przeczytania go.
Byłto jeden z tych prześlicznych dziecinnych listów, naiwnych, czułych, szczerych, pełnych przyrzeczeń wiecznéj miłości, zapełniających cztéry stronnice, a mogących wyrazić się w tych dwóch wyrazach: kocham cię. Roger ucałował najprzód kopertę, potém cztéry stronnice listu; potém każdy wiersz cztérech stronnic, nareszcie każdy wyraz każdego wiersza. Jego szczęście podobne było do szaleństwa.
Gdy powrócił, Konstancyja zarumieniła się jak wiśnia. Dwoje dzieci zamieniło z sobą spojrzenie pełne nieopisanego szczęścia. W téj chwili drzwi otworzyły się i przełożona wydała okrzyk radości; na ten krzyk dwoje kochanków odwróciło się, i ich spojrzenie, przed chwilą jaśniejące radością, łzą się przyćmiło.
Osobą, któréj niespodziewane ukazanie się sprawiło takie ukontentowanie przełożonéj, była baronowa d’Anguilhem.
Dwie siostry uściskały się, gdy tymczasem biédne dzieci spoglądały na siebie potrząsając głową z miną, która zdawała się mówić: wszystko stracone. Potém Roger zbliżył się do matki, która zamiast uściskać go, podała mu tylko rękę do pocałowania. Co do panny de Beuzerie, ta oddała niski ukłon baronowéj, która odpowiedziała nań tylko zimném poruszeniem głowy.
Wbrew oczekiwaniu dwójga kochanków, baronowa nie wyrzekła ani słówka, i po piérwszych przywitaniach z siostrą, na zaproszenie téjże zasiadła do stołu.
Konstancyja rada byłaby prosić o pozwolenie oddalenia się, lecz nie śmiała. Jéj nakrycie znajdowało się pomiędzy baronową i przełożoną, tak, że przez cały czas trwania obiadu nie śmiała wznieść oczu; kilka razy nawet Roger dojrzał, że ocierała skrycie łzę spływającą po policzkach. On sam rumienił się i bladł po dziesięć razy na minutę. Chciał jeść, lecz nie mógł w żaden sposób.
Przez ten czas, baronowa opowiadała, jak jéj także przyszła myśl sprawienia niespodzianki siostrze i jak baron nie mógł jéj towarzyszyć, będąc zajętym przygotowaniami do podróży, jaką zamierzał odbyć z kawalerem, zaraz po powrocie tegoż do Anguilhem. Na wiadomość o téj podróży, łzy puściły się obficie biédnéj Konstancyi, Roger zaś poczuł że serce mu się ścisnęło. Nareszcie Konstancyja nie mogła się dłużéj powściągnąć, i przechyliła się w tył, wybuchając głośnym płaczem. Na ten wybuch niespodziewany, dobra ksieni spostrzega tylko boleść młodéj dziewczyny, o któréj przyczynę zaczęła wypytywać się z macierzyńską troskliwością. Lecz Konstancyja odpowiedziała, że nie wié sama co jéj się stało, i prosiła o pozwolenie oddalenia się do swojego pokoju.
To pozwolenie tém łatwiéj udzieloném jéj zostało, że pani baronowa d’Anguilhem nie nalegała bynajmniéj aby młoda dziewczyna została. Konstancyja oddaliła się przeto bez żadnego słowa pociechy, gdyż Roger, jakby oczarowany obecnością matki, nie śmiał nawet pożegnać jéj.
Gdy panna de Beuzerie odeszła, baronowa kazała synowi udać się do swojego pokoju i upakować niezwłocznie rzeczy, gdyż według rozkazu barona miał powrócić dziś jeszcze do Anguilhem. Roger był posłuszny nie mówiąc ani słówka. Uszanowanie synowskie, było w téj epoce jeszcze jedną z szacownych cnót familijnych, które przechowały się, zwłaszcza wśród arystokracyi prowincyjonalnéj. Ukłonił się więc pokornie matce i odszedł do swojego pokoju.
Obie siostry pozostały razem.




V.
Jak kawaler d’Anguilhem uciekł z Kollegijum Jezuitów w Amboise, w zamiarze porwania panny de Beuzerie, i jaką wiadomość usłyszał przybywszy do klasztoru w Chinon.

Nie mamy potrzeby powiadać czytelnikowi, jaki był przedmiot rozmowy tych dwóch dam; powiemy tylko, że po upływie godziny przywołano kawalera, który stawił się na wezwanie, z tłómoczkiem pod pachą i nosem spuszczonym nakwintę.
Przełożona wiedziała już o wszystkiém; zażądała od Konstancyi mniemanego listu barona, który oddał jéj kawaler; lecz Konstancyja spotkała swoje przyjaciółkę na kurytarzu, i wsunęła jéj prędko w rękę ten list, jéj jedyny skarb. Ponieważ nikt nie wiedział o téj okoliczności, panna de Beuzerie odpowiedziała śmiało, że spaliła list, którego od niéj żądano i pozwoliła aby szukano koło niéj, — czego téż dopełniono, lecz bez skutku.
Baronowa przybyła karyjolką, do któréj założono konia jednego z dzierżawców. Teraz więc przyprzężono doń Krysztofa, i pani d’Anguilhem odjechała wraz z synem, po krótkich pożegnaniach, podczas których dobra ksieni zachowywała względem swojego siostrzeńca całą surową godność, jaka przystawała jéj obrażonéj dumie.
Zaledwie baronowa i jéj syn wsiedli do karyjolki, poczciwa matka widząc smutek kawalera nie była w stanie gniewać się dłużéj na biédnego chłopca. Kobiéty czują instynktową sympatyją ku wszelkim zmartwieniom miłości, i najsurowsza matka staje się pobłażającą, skoro tylko błąd przez serce popełniony został. Przeto, zamiast przykrych wymówek, których spodziewał się kawaler, rozpoczęła całą seryją rozumowań pełnych loiki, napomykając najprzód o wieku kawalera, który nie miał jeszcze skończonych szesnastu lat; następnie o różnicy majątkowéj jaka istniała pomiędzy niemi i państwem de Beuzerie; nareszcie o układach zawartych oddawna przez ojca Konstancyi i ojca hrabiego de Croisey. Lecz na wszystkie te rozumowania, Roger odpowiadał, że kochał Konstancyją, był od niéj nawzajem kochany, i że oboje postanowili umrzéć jeżeliby chciano ich rozłączyć.
Przez cały ciąg podróży, która trwała dwa dni, baronowa czyniła rozmaite przełożenia synowi; lecz wyczerpała całą swoję loikę, nie otrzymawszy innéj na nie odpowiedzi.
Gdy spostrzeżono w Anguilhem zniknięcie kawalera, złożono natychmiast walną naradę; do rady téj należeli: baron, baronowa i ksiądz Dubuquoi; ponieważ zaś zgadywano gdzie się udał, naradzono się głównie nad środkami przytłumienia téj miłości, która pokazywała tak zatrważające symptomata.
Tryumwirat ów tedy postanowił, że skoro kawaler powróci do Anguilhem, uda się natychmiast do kollegijum Jezuitów w Amboise, gdzie słuchać będzie kursów filozofii; co uchwaliwszy, baronowa umyśliła sama jechać po syna, baron zaś miał osobiście odprowadzić go do stolicy prowincyi z obawy aby w drodze nie zrobił jakiego figla swojemu professorowi.
Przybywszy przeto do Anguilhem, kawaler zastał wszystko gotowém do wyjazdu w dwadzieścia cztéry godzin. Zbyteczném jest wspominać, że wszelka myśl oporu woli rodzicielskiéj, daleką była od niego. W obec swojéj miłości kawaler uczuł, że jest młodzieńcem, lecz przy rodzicach pojmował dobrze, że był jeszcze dzieckiem.
Droga była smutną: nienajprzyjemniéj mu było pomiędzy księdzem Dubuquoi, do którego nie czuł wielkiego przywiązania, i ojcem którego twarz surowa nie dopuszczała przystępu tkliwości. Zresztą, myśl, że on, dziécię lasów, pól i swobody, miał przepędzić rok cały jakby w wiezieniu, wśród ludzi czarno ubranych, których sposób życia będzie musiał przejąć, ta myśl, mówię, ciążyła na nim jak kara, zbyt sroga w stosunku popełnionego błędu. A przytém rok cały, zdaleka od Konstancyi, to był wiek.
Prawda, że kiedy niekiedy projekt, który zrazu przestraszył kawalera, lecz z którym powoli się oswoił, przedstawił się jego umysłowi jak błyskawica. Chodziło po prostu oto, aby przyłączyć do małéj sumki którą mu dała już baronowa w chwili odjazdu, i do tego, co mu da zapewnie ojciec, wszystko co tylko będzie mógł oszczędzić; następnie, gdy już miéć będzie dwieście albo trzysta liwrów, co w oczach kawalera było majątkiem, uciec z kollegijum, udać się do Chinon, porwać Konstancyją z klasztoru i wziąć z nią ślub przed piérwszym lepszym proboszczem, jakiego napotkają.
Pomiędzy trochą książek, jakie posiadała biblijoteka Anguilhem’u, znajdował się romans pod tytułem Astrea, sięgający jeszcze pięknych dni młodości baronowéj, w którym figurowało mnóstwo królów porywających pasterki i królowych zaślubiających pasterzy. Roger tedy myślał sobie, że jakkolwiek znaczna różnica majątkowa dzieliła go od Konstancyi, nie wyrównywała przecież różnicy socyjalnéj, jaka istniała pomiędzy potężnym królem i biédną pasterką, albo między wielką królewną a skromnym pasterzem.
Zadziwiająca rzecz, że w położeniu trudném a nawet rozpaczliwém, postanowienie, choćby nawet niezgodne z zdrowym rozsądkiem, choćby niepodobne do wykonania, wlewa pokój i rezygnacyją do duszy. Roger czuł dobrze, że nawet przypuszczając, iż wszystkie okoliczności sprzyjać będą jego zamiarowi, zamiar ów nie mógł być rychło dokonanym. Lecz chociaż daleką była owa chwila, musiała przecież kiedyś nadejść. Pokażcie podróżnemu, przygniecionemu trudami, błąkającemu się nocą wśród boru, światełko na horyzoncie, — światełko to choćby odległém było na dwie lub trzy mile, biédny zbłąkany odzyska odwagę, i iść będzie krokiem tak żwawym, jak szedł rano w chwili rozpoczęcia podróży.
Kawaler nabrał tedy niejakiéj otuchy przybywszy do Amboise; wszedł przeto do kollegijum na pozór daleko spokojniejszy niż się ojciec jego spodziewał. Ta rezygnacyja rozczuliła poczciwego szlachcica, który, trzeba wyznać, kochał tkliwie swojego syna. Wypływem tego zmiękczenia rodzicielskiego serca była summa siedemdziesięciu dwóch liwrów, wyobrażona w postaci trzech luidorów, którą odjeżdżając baron wsunął w rękę syna; które to trzy luidory, przyłączone do dwóch które dostał: od baronowéj, utworzyły summę pięć luidorów czyli sto dwadzieścia liwrów, co było już piękném rozpoczęciem oszczędności.
Roger pojął, że dla oddalenia podejrzeń, powinien był z wielką pilnością wziąć się do pracy. Jak wiadomo Jezuici uczyli młodzież bardzo dobrze; i chociaż ksiądz Dubuquoi był nauczycielem o wiele wyższym od zwyczajnych bakałarzy, ojcowie jednak po wyegzaminowaniu Rogera, uznali, że nie rok ale dwa powinien pozostać w kollegijum. Roger przyjął tę wiadomość z spokojnością, jakiej się jego professor nie spodziewał. Ponieważ jednak ksiądz Dubuquoi nie tak łatwo dał się zwieść jak baron i domyślał się, że pod tą pozorną obojętnością, jego uczeń ukrywa jakieś zamiary, postanowił nie tracić go z oczu.
Lecz pomimo całéj czujności i przenikliwości, oszukany został. Roger, który nie miał innéj rozrywki w swojéj miłości jak pracę, i który zresztą, pod pozorem pracowania, zamykał się aby myśléć o Konstancyi, Roger czynił szybkie postępy; dusze żywe łatwo się zapalają. Nasz uczeń zapalał się do poezyj greckich i łacińskich; zresztą w bukolikach Wirgilijusza, w idyllach Teokryta, znajdował zawsze jaką rozmowę pasterza z pasterką, która przypominała uczniowi jego położenie. Była to bez wątpienia nie wielka pociecha; lecz jakkolwiek bądź, skracała czas naszemu kochankowi.
Piérwszém staraniem Rogera było dowiedziéć się, czy pomiędzy uczniami znajdującemi się razem z nim w kollegijum, nie było którego z Chinon. Traf posłużył Rogerowi nad spodziewanie: trzech z jego kollegów było rodem z tego miasta i ich rodzice w niém mieszkali. Nowo przybyły zaznajomił się z nimi i dowiedział się z radością jaką łatwo pojąć, że jeden z tych trzech młodzieńców, nazwiskiem Henryk de Narcey, miał siostrę w klasztorze Augustyjanek. Ponieważ zaś ta siostra od trzech lat chowała się w klasztorze, musiała przyjaźnić się, a przynajmniéj znać pannę de Beuzerie. Znalazł więc sposób korrespondowania.
Czas wakacyi nadszedł. Ponieważ Roger wszedł do kollegijum w miesiącu czerwcu, a wakacyje miały miejsce przy końcu sierpnia, obawa, która już nie raz przedstawiła się jego umysłowi, pokazała się uzasadnioną. W dzień Matki Boskiéj, odebrał od barona d’Anguilhem list, w którym zacny szlachcic wyczerpywał całą swoję loikę na przekonanie Rogera, że daleko użyteczniéj będzie skoro sześć tygodni przeznaczone na wakacyje obróci na pracę i wynagrodzenie straconego czasu, aniżeli gdyby miał przepędzić je w Anguilhem. Prawda, że baronostwo zrzekali się przyjemności oglądania swojego syna, z obawy, ażeby sąsiedztwo z Beuzerie, nie roznieciło w sercu kawalera miłości, którą miano za gasnącą, dla tego, że Roger przestał o niéj wspominać. Zresztą, dla osłodzenia ile możności chwil biédnego studenta, pozwolono aby ks. Dubuquoi odbywał z nim niekiedy przechadzki w okolicach Tours, a ponieważ nie wiedziano jak kawaler oszczędzał swojego majątku, polecono nauczycielowi, aby wydał mu z funduszów powierzonych jego zarządowi, dwa luidory od barona i jeden od baronowéj. Ponieważ zaś w ciągu trzech miesięcy jakie upłynęły, Roger wydał tylko dwadzieścia cztéry liwry, posiadał przeto obecnie siedm luidorów.
Roger, jak mówiliśmy, zaprzyjaźnił się z trzema młodzieńcami z Chinon, a osobliwie z Henrykiem de Narcey. Gdy ten przeto miał wyjeżdżać do Chinon, kawaler nie wahał się wyznać mu wszystko; opowiedział mu jak kochał pannę de Beuzerie i jak był od niéj kochany, jak dla tego tylko oddany został do kollegijum w Amboise, że jego rodzice przeciwni byli téj miłości, która nie otrzymałaby przyzwolenia rodziców Konstancyi, jak wreszcie zatrzymywano go w kollegijum z obawy, aby znajdując się blisko Beuzerie nie przedsięwziął znowu jakiego gorszącego kroku.
Henryk de Narcey zrozumiał doskonale wszystko, i oddał się wraz z siostrą na usługi swojego kollegi. Kommunikacyja była tém łatwiejszą, że słyszał często swoję siostrę wspominającą o pannie de Beuzerie, i zawsze jako o szczeréj przyjaciółce. W istocie, Konstancyja de Beuzerie i panna Herminia de Narcey nie rozłączały się z sobą; i wedle opisu jaki uczynił Henryk Rogerowi o swojéj siostrze, ten poznał młodą panienkę, która przechadzała się z Konstancyją w dniu, w którym spostrzegł ją w ogrodzie klasztornym.
Roger dał list Henrykowi; ten list miał być oddany Konstancyi przez Herminiją za jéj powrotem do klasztoru; następnie w liście Herminii do brata, Konstancyja miała przysłać odpowiédź. Roger przedstawiał Konstancyi swój zamiar ucieczki z kollegijum, porwania jéj z klasztoru i zaślubienia przed proboszczem piérwszego kościoła jaki napotkają na drodze; skoro zaś będą połączeni, rodzice radzi nie radzi, przymuszeni będą udzielić im błogosławieństwo. Zresztą, list pełen był przysiąg niezachwianéj wierności i miłości mającéj trwać wiecznie.
Dzień wakacyi nadszedł; dwaj przyjaciele rozstali się, Roger polecając Henrykowi swój list, Henryk przysięgając Rogerowi, że nie mógł być w lepszych rękach. Miesiąc wrzesień upływał, a Roger nie okazywał najmniejszéj niecierpliwości. Sam ze wszystkich uczniów pozostał w kollegijum i oddawał się bez ustanku pracy; ksiądz Dubuquoi nie posiadał się z zadziwienia.
Na początku października, uczniowie zaczęli się zbierać; lecz chociaż Henryka Roger oczekiwał z największą niecierpliwością, Henryk przybył ostatni. Prawda, że podając Rogerowi rękę na przywitanie, Henryk wsunął mu bilecik.
Bilecik bardzo krótki, który zawierał tylko trzy wiersze, lecz te trzy wiersze mówiły więcéj aniżeli całe tomy; oto ich treść:
„Kocham cię nie mniéj, jak ty mnie. Oddajesz mi swoje życie, ja ci poświęcam moje. Rozrządzaj niém przeto jak ci się podoba.

Konstancyja.”

Widać, że w biblijotece Beuzerie, znajdował się jaki piękny i czuły romans, przeznaczony, jak Astrea, na kształcenie serc i umysłów młodych dziewcząt.
Cała intryga udała się wybornie, dzięki pomysłowi Henryka. Ponieważ wszystkie listy wychodzące z klasztoru były naturalnie rewidowane, przeto mając wyjeżdżać do Tours, udał słabego; tymczasem téż pensyjonarki Augustyjanek popowracały do klasztoru. Tym sposobem, Herminija i Konstancyja mogły się zobaczyć z sobą, a gdy odjeżdżając Henryk poszedł pożegnać się z siostrą, ta, ściskając go wsunęła mu w rękę bilecik Konstancyi.
Roger był więc już spokojny; wszelki krok z jego strony będzie wspierany przez Konstancyją, jego miłość odpłacona była wzajemnością; co większa, tą czułością i poświęceniem, które zawsze stanowić będą wyższość miłości kobiét nad miłość mężczyzn!
Dnie upływały, podczas których Roger, wierny swojemu systematowi oszczędności, powiększył swój mały skarb dzięki hojności rodzicielskiéj. Dwa razy, dla pocieszenia syna w jego wygnaniu, które zresztą znosił z bohaterską rezygnacyją, baronostwo przyjechali do Tours. W czasie tych odwiedzin, imię Konstancyi zaledwie było wymówione; tak, że za drugim powrotem do Anguilhem, baronostwo byli przekonani, że ich syn przyszedł pod tym względem zupełnie do rozsądku.
W kilka przeto miesięcy, Roger uśpił wszelkie podejrzenia, a ponieważ skończył szesnaście lat i wysłuchał całego kursu retoryki, dawano mu do zrozumienia, że jeżeliby przyrzekł nie czynić więcéj głupstw, nie powróci już do kollegijum. Roger przyobiecał wszystko czego żądano od niego.
Roger tworzył w swojéj głowie tysiące projektów ucieczki, z których jednak ani jeden nie podobny był do wykonania. Nie łatwą rzeczą było dla pensyjonarza uciec z kollegijum, zwłaszcza dla Rogera, któremu oprócz czujności ojców Jezuitów, przeszkadzał jeszcze ks. Dubuquoi, pilnujący go z szczególną troskliwością. Nareszcie Roger wynalazł sposób nader prosty, a który przyszedł mu do głowy na ostatku, właśnie dla swojéj prostoty.
Roger, jak wszyscy uczniowie, którym minęło lat szesnaście, miał oddzielną stancyją, lecz w któréj sypiał ksiądz Dubuquoi dla większego bezpieczeństwa; prawda, że szanowny professor miał sen bardzo mocny, i że łatwo było poznać czy śpi na dobre, gdyż chrapał.
Otóż tedy plan jaki Roger przedsięwziął wykonać.
W wieczór przeznaczony na ucieczkę, Roger miał się udać na spoczynek jak zazwyczaj; lecz postanowił dobrze uważać, gdzie ksiądz Dubuquoi, rozebrawszy się położy swoje suknie; ponieważ zaś jednakowego był z nim wzrostu, postanowił, przekonawszy się, że jego mentor śpi, wstać po cichu, przywdziać jego suknie i wyjść z pokoju jak najostrożniéj. Ksiądz Dubuquoi według wielkiego prawdopodobieństwa, nie obudzi się jak nazajutrz o szóstéj rano, w ten więc sposób zbieg będzie miał ośm lub dziesięć godzin w zysku, nim przedsięwezmą szukać go.
Ten wielki plan miał być wykonany w nocy z środy na czwartek. Roger wyrachował, że powinien przybyć do Chinon w niedzielę. Nie postanowił jeszcze jak miał sobie postąpić po przybyciu na miejsce i zdawał się na okoliczności; tylko miał przybyć do klasztoru jako ksiądz, oddać furtyjance list Henryka do jego siostry, i po pewnym znaku znajdującym się w tym liście, znaku niezrozumiałym dla nikogo wyjąwszy dla niéj, Konstancyja miała być uwiadomioną, że Roger znajduje się w Chinon.
Owa oczekiwana środa upłynęła wśród wielkich udręczeń; lecz Roger zbyt długo rozważał ten zamiar, aby miał go zaniechać w chwili wykonania. Ułożył więc twarz i głos; miał odwagę zrobić wypracowanie; wreszcie, jadł przy kolacyi jak zazwyczaj i był wesoły jak zawsze. O dziewiątéj kawaler i jego nauczyciel położyli się. Ksiądz położył wszystkie swoje suknie na krześle przy łóżku; potém zgasił świecę. W kwadrans spał już głęboko.
Roger poczekał jeszcze kwadrans, potém po cichu zsunął się na ziemię, zatrzymując się za każdém skrzypnięciem łóżka. Nareszcie jego nogi dosięgły podłogi; wsparł się o mur, i zaczekał jeszcze chwilę. Chrapanie dawało się słyszéć w całéj swojéj okazałości. Wszystko szło dobrze. Wtedy zbliżył się z wyciągniętemi rękami po ciemku aż do krzesła, na którém leżały suknie, przeniósł je na swoje łóżko i tam rozpoczął toaletę, którą ukończył bez przeszkody. Na koniec, przekształciwszy się już zupełnie, otworzył drzwi jak tylko mógł najciszéj, zamknął je za sobą tak samo, nadstawił ucha dla przekonania się, czy te wszystkie poruszenia nie obudziły ze snu jego nauczyciela, zszedł na dziedziniec i śmiało zapukał do izdebki odźwiernego.
— Jestem ksiądz Dubuquoi, nauczyciel pana kawalera d’Anguilhem. Pan kawaler zasłabł bardzo, i idę po doktora.
Odźwierny napół śpiący, poznał przez okienko, ubiór księdza i otworzył drzwi Rogerowi mrucząc jakieś słowa, których ten nie zrozumiał. Dostawszy się na wolność, piérwszém poruszeniem Rogera było biedz prosto przed siebie. Lecz w dziesięć minut zatrzymał się nagle: o mało nie wpadł w Loarę.
Zaczął przeto rozważać; wiedział, że Chinon odległe jest prawie na dwadzieścia pięć mil (lieues) od Amboise, i że chcąc się zbliżyć do tego miasta, powinien był trzymać się kierunku rzeki. Lecz miał przed sobą dwie drogi po lewym i po prawym brzegu. Roger postanowił udać się prawym brzegiem; ta droga wprawdzie dalszą była o trzy lub cztéry mile, lecz idąc nią bezpieczniejszym był od pogoni. Ruszył przeto naprzód i idąc przez całą noc znajdował się o szóstéj rano w Rouvray. Ten, widział się zmuszonym odpocząć; zrobił pieszo ośm mil bez wytchnienia. Wszedł przeto do oberży, rzucił się na łóżko i kazał się obudzić o dziesiątéj, zamierzając wyjść w dalszą drogę natychmiast po śniadaniu.
Rozbierając się, Roger spostrzegł, że oprócz swojego worka, który włożył do kieszeni kamizelki, miał jeszcze worek księdza, który znajdował się w drugiéj kieszeni. Ponieważ te pieniądze były jego ojca, Roger zamiast skrupułów, doświadczył żywéj radości: tym sposobem jego skarb powiększał się o cztéry luidory i jeden talar, to jest o dziewięćdziesiąt dziewięć liwrów. Kawaler miał teraz o czém zajść na koniec świata.
Podczas śniadania gospodarz oberży oznajmił Rogerowi, że właściciel statku, przewożącego podróżnych Loarą, zapytuje go, czy nie zechce odbywać z nim dalszéj podróży. Projekt ten podobał się dosyć Rogerowi, zwłaszcza gdy się dowiedział, że podróż ta odbywać się ma dzień i noc; przeto pomimo że statek odpływał dopiéro za dwie godziny, kazał gospodarzowi zamówić dla siebie miejsce.
Około południa statek odpłynął, ciągniony przez cztéry silne konie, które szły nad brzegiem krokiem o ile być może najśpieszniejszym, tak, że Roger przez cały dzień winszował sobie, że obrał ten sposób podróżowania. O trzeciéj, zatrzymano się w Tours na obiad, lecz bawiono tylko dwie godziny i do saméj nocy statek płynął z równą szybkością. Na zapytanie Rogera, jak płynąć będą podczas ciemności, właściciel odpowiedział, że nazajutrz rano będą w Langeais na śniadanie: zaspokojony tą obietnicą Roger otulił się w płaszcz, położył na ławie i zasnął.
Lecz, że pomimo wszelkich ostrożności, Roger nie był bez obawy, przeto sen jego nie był spokojny. Zdawało mu się, że widzi nad brzegiem dwóch jeźdźców, w których poznał swojego ojca i księdza Dubuquoi; jeźdźcy ci ujrzawszy statek podwoili biegu, gdy tymczasem statek pomimo prośb Rogera, zwalnia! swoje poruszenia; nareszcie obadwaj tak byli już blisko, że Roger nie widział innéj ostateczności jak ukryć się pomiędzy pakunkami. Po kilku chwilach, zdawało się Rogerowi, że poruszenia statku nie tylko zwalniały, ale ustawały zupełnie. Potém słyszał kroki zbliżającego się do niego, potém poczuł jak jakaś ręka chwytała go za kołnierz; był więc znowu więźniem; krzyknął i obudził się.
Otworzywszy oczy doznał żywéj radości ujrzawszy, że jest jeszcze wolnym; pomimo to jego sen nie był zupełném kłamstwem, statek zatrzymał się i stał nieporuszony na środku rzeki. Roger poszedł zapytać się o przyczynę téj nieruchomości, sternika, którego zastał śpiącym, tak jak reszta podróżnych. Przez chwilę wahał się czy go obudzić, lecz położenie jego było zbyt ważném, aby to wahanie długo trwało. Wstrząsnął więc za ramię zacnego żeglarza, który mrucząc że mu przerwano sen, odpowiedział, że statek osiadł na piasku, co mu się trafiało zazwyczaj trzy albo cztéry razy w ciągu każdéj podróży, i co, tém samém, jako rzecz bardzo naturalna, nie powinno było obudzać ani zadziwienia, ani nieukontentowania. To powiedziawszy, sternik pochylił głowę nad rudlem i zasnął.
Łatwo sobie wyobrazić, jakie wrażenie podobna wiadomość sprawiła na kawalerze. Już dwadzieścia cztéry godzin upłynęło jak wyszedł z Amboise, a zrobił zaledwie piętnaście do siedemnastu mil, to jest połowę dopiéro drogi; pomimo jednak tak krytycznego położenia, należało być cierpliwym: nazajutrz rano jeżeliby wody nie przybyło, albo jeżeliby konie nie były wstanie poruszyć z miejsca statku, kawaler postanowił dostać się na brzeg i udać się w dalszą drogę pieszo.
Dzień nastał bez przyniesienia żadnéj zmiany w położeniu statku; wody Loary nie wzniosły się ani na cal jeden, Wprawdzie właściciel sprowadził z pobliskiéj wioski ośm koni, które z dawnemi czterema stanowiły ogół dwunastu koni; lecz pomimo wspólnych usiłowań biédnych zwierząt i razów bicza, których im nie szczędził przewoźnik, statek nie ruszał się z miejsca. Dwie lub trzy godziny przeszły na tych bezowocnych usiłowaniach.
Roger gryzł palce z niecierpliwości, i nie pojmował obojętności podróżnych, którzy z flegmą rozprawiali o wypadku, który jego do wściekłości przyprowadzał, podając środki jedne od drugich nierozsądniejsze, i którzy zresztą zdawali się zdecydowani pozostać na statku, aż póki jaki cud nie poruszy ich z miejsca. Widocznie miał do czynienia z ludźmi nawykłemi do podróżowania Loarą i tém samém oswojonemi z podobnemi wypadkami.
Roger udał się do właściciela statku, i oznajmił mu, że jeżeli za pół godziny nie wyruszą, wskoczy w rzekę i wpław dostanie się do brzegu. Właściciel, który jadł właśnie śniadanie, wysłuchał z zimną krwią skargi Rogera i zapytał go, czy zapłacił za przewóz; Roger pokazał mu kwit; wówczas właściciel oświadczył mu, że jest panem swojéj woli i może oddalić się kiedy mu się podoba.
Roger miał wielką ochotę udusić właściciela; jednakże pojął, że to morderstwo zawikłałoby tylko jego położenie, powściągnął się przeto i wszedł na pokład. Tam byłby niewątpliwie wykonał zamiar o którym wspomniał, rzucenia się wpław w rzekę, lecz spostrzegł kilka łodzi odpływających od brzegu i zbliżających się do statku. Byli to krajowcy, którzy na wzór dzikich Oceanii, ofiarowali żywność rozmaitego rodzaju, tym nowym rozbitkom.
Roger zakupił ładunek całego czółna, pod warunkiem, że to czółno zawiezie go natychmiast na brzeg; wskoczył więc weń natychmiast i wkrótce dostał się do brzegu naprzeciwko miasteczka Luynes. Wysiadłszy z czółna, ruszył niezwłocznie w dalszą drogę, i przybył o siódméj wieczorem do Langeais, gdzie, z obawy zabłądzenia, noc przepędził.
Nazajutrz o świcie, wypytawszy się dobrze o drogę, Roger wyruszył daléj, i szedł tak dobrze, że odpocząwszy raz tylko w Saint-Benoit, o drugiéj godzinie ujrzał wreszcie wieże i dzwonnice tyle pożądanego miasteczka. Zamiast jednak podwoić odwagę, widok ten prawie przestraszył Rogera, zatrzymał się na chwilę drżący i z rękoma wspartemi na piersi, jak gdyby chciał powściągnąć bicia swojego serca; nareszcie, odzyskał odwagę, i, wstydząc się zapewnie swojéj słabości, podwoić kroku i w kwadrans znajdował się w Chinon.
Wówczas bliskość niebezpieczeństwa dodała sił kawalerowi: poszedł prosto ku klasztorowi, zadzwonił bez wahania się u drzwi, i wytrzymując z wielką spokojnością badawczy wzrok furtyjanki:
— Moja siostro, — rzekł do niéj, — macie, zdaje mi się, w waszym klasztorze, pannę Herminiją de Narsey?
— Tak, mój bracie, — odrzekła furtyjanka; — czego chcesz od niéj?
— Mam list od jéj brata, pana Henryka. Czy nie byłabyś łaskawa oddać go jéj, pokazawszy go wprzód, rozumie się, waszéj czcigodnéj przełożonéj?
— Z największą chęcią, — odrzekła furtyjanka. — Niestety! biédna panienka... ten list sprawi jéj wielką radość, zwłaszcza teraz, gdy jest tak zmartwioną.
— Zmartwioną... a to czém? — zapytał Roger z niespokojnością.
— Gdyż utraciła swoję najlepszą przyjaciółkę.
— Najlepszą przyjaciółkę! — rzekł Roger z wzrastającą obawą, — powiadasz, że utraciła swoję najlepszą przyjaciółkę?
— Tak, — odrzekła furtyjanka wznosząc oczy ku niebu; — Bóg nam ją dał, Bóg nam ją odebrał; dobrze uczynił, gdyż to był aniół.
— Lecz... — wybąknął Roger, ocierając krople potu, które spływały mu z czoła, — jeżeli się nie mylę... tą najlepszą przyjaciółką... była...
— Panna de Beuzerie, — rzekła furtyjanka; — czyś ją znał, kochany bracie?
— Konstancyja! Konstancyja! — zawołał Roger, — przez Boga żywego, dokończ. Co jéj się przytrafiło?
— Umarła, trzy dni temu, — odrzekła mniszka, — i pochowano ją wczoraj.
Roger krzyknął przeraźliwie, zachwiał się jak człowiek uderzony piorunem, i upadłby był na bruk, gdyby baron d’Anguilhem, który w téj chwili właśnie szedł do klasztoru, nie zatrzymał go był na swoim ręku.




VI.
Jak kawaler d’Anguilhem uczuł taki żal po śmierci panny de Beuzerie, że postanowił zostać Jezuitą.

Gdy kawaler przyszedł do siebie, leżał w izbie oberży; przy głowach łóżka siedział baron d’Anguilhem.
Otworzywszy oczy, spojrzał na około siebie jak człowiek, który budząc się ze snu, pragnie zebrać swoje wspomnienia.
Wówczas przypomniał sobie co zaszło przy drzwiach klasztoru, jak z ust furtyjanki dowiedział się o śmierci Konstancyi, i jak przygnębiony tym ciosem, upadł w objęcia człowieka, w którym zdawało mu się, że poznał swojego ojca.
Przez chwilę kawaler chciał wątpić o swojém nieszczęściu, lecz stan w jakim się znajdował, suknie księdza Dubuquoi rozrzucone na krześle, ojciec siedzący przy nim i płaczący, wszystko to przekonywało go o jego nieszczęściu i nie dopuszczało żadnéj nadziei; odwrócił się więc ku baronowi i wyciągając doń ręce zawołał:
— O! mój ojcze, jakżem nieszczęśliwy!
Baron ubóstwiał swojego syna, przeto nie szczędził pocieszeń, jakich zwykliśmy używać w podobnych okolicznościach; przypomniał mu że jest mężczyzną, że człowieka przeznaczeniem jest cierpiéć, i że w tym celu Bóg obdarzył go siłą. Wszystko to, filozoficznie biorąc, było bardzo piękne, lecz na wszystko, Roger odpowiadał potrząsając głową:
— Gdyby moja matka tu była!
— No, to i cóżby na to pomogła? — zapytał baron.
— Płakałaby wraz ze mną! — zawołał Roger.
I upadł na poduszkę szlochając.
Baron widział że najlepiéj było pozwolić mu płakać do woli. W istocie, łzy ulżyły mu nieco, tak, że był w stanie rozmawiać o Konstancyi. Łatwo się domyśléć, że to były zapytania bez końca o szczegóły jéj choroby i śmierci. Baron odpowiedział, że wiedział tylko to, co wszyscy wiedzieli; młoda dziewczyna dostała ospy, i pomimo zabiegów doktorów, umarła po sześciu dniach cierpień.
Kawaler oświadczył wówczas, że chciał widziéć pokój, który Konstancyja zamieszkiwała w klasztorze i grób, w którym spoczywała.
Baron odpowiedział, że nazajutrz miano odprawić Reguiem za pokój duszy młodéj dziewczyny, i że jeżeli przyrzéknie zachować się jak przystoi na mężczyznę i odjechać tegoż samego dnia do Anguilhem, będzie mógł być na nabożeństwie, a następnie zwiedzić z ksienią celę i grób Konstancyi.
Kawaler dał słowo, że będzie miał odwagę i przystał na wszystko.
Reszta dnia i noc przeszła dosyć spokojnie, choć smutnie. Roger leżał w łóżku, udając niekiedy, że śpi. Wtedy ojciec, wierząc w jego sen, odchodził na palcach, i Roger, pozostając sam, mógł wówczas płakać swobodnie.
Nazajutrz o świcie, Roger usłyszał odgłos dzwonu klasztornego: oznajmiał on, mające się odbyć nabożeństwo żałobne, i dochodził aż do głębi serca kawalera.
Wkrótce baron wszedł do jego pokoju z służącym, który niósł kompletne ubranie. Roger podziękował ojcu, zapytując go jakim sposobem dostał tych sukien. Baron odpowiedział że ks. Dubuquoi przybywszy do Anguilhem, opowiedział baronowéj pod jakiém przebraniem uciekł jéj syn, a że baronowa słusznie domyślała się, że Roger uciekł w zamiarze widzenia się z Konstancyją, posłała natychmiast te suknie, przewidując kłopot w jakim znajdować się będzie jéj syn przybywszy do Chinon.
Tymczasem kawaler ubrał się, gdyż o ósméj miała być msza: z wielkiém podziwieniem barona, Roger nie wyrzekł ani słówka o Konstancyi; osądził przeto, że smutek jego zmniejszył się, dla tego, że nie widział go płaczącym. Niestety! łzy, które wstrzymywał, dusiły go i spadały mu po jednéj na serce.
Roger wyszedł z ojcem i udali się obaj ku klasztorowi. Lecz stanąwszy przed bramą, do któréj po dwakroć już zbliżał się z tak słodkiemi uczuciami, zdało się Rogerowi, że ziemia usuwała się pod jego nogami, że domy, mury, drzewa kręciły się około niego, i musiał wesprzeć się na ramieniu ojca. Baron również był widocznie wzruszony, co gdy dostrzegł Roger, starał się sam hamować swoję boleść.
Roger wszedł do tego kościoła, gdzie, rok temu, wchodził z sercem tak wesołém ciesząc się nadzieją, że rozróżni głos Konstancyi pomiędzy innemi głosami. Rok upłynął, a ten głos tak czysty, tak niewinny, tak dźwięczny, umilkł na zawsze.
Kawaler ukląkł na tém samém miejscu, na którém klęczał przed rokiem, i tam po raz piérwszy poczuwszy potrzebę modlenia się, jego dusza wzniosła się do tego drugiego świata, który spostrzegamy zawsze tylko przez zasłonę radości lub rozpaczy, którego nie pojmujemy jak tylko w najwyższéj radości lub gwałtownéj boleści.
Po skończonéj mszy, baron zaprowadził syna do przełożonéj; być może, że szanowna ksieni zachowała niejaką urazę do siostrzeńca za postępek jakiego się względem niéj dopuścił; może téż gotowała dlań jaką surową i porządną nauczkę, gdyż jéj przyjęcie było zimne i pełne godności; lecz skoro spostrzegła bladość kawalera, gdy zwłaszcza ten zawołał głosem rozpaczy: „Ah! moja ciotko, moja ciotko, dozwoliłaś jéj więc umrzéć!” nie byli w stanie oprzeć się boleści tak rzeczywistéj. Poczciwa ksieni zalała się łzami.
Roger korzystając z téj chwili przypomniał ojcu, że mu obiecał prosić jego ciotkę o pozwolenie zwiedzenia celi Konstancyi. Przełożona czyniła niejakie trudności, wreszcie zezwoliła, przywoławszy zakonnicę i wydawszy jéj po cichu jakieś rozkazy, mające zapewne na celu usunięcie z przed oczu Rogera przedmiotów, które mogłyby rozjątrzyć jego boleść.
Za kilka chwil zeszli wszystko troje; korytarze były puste, zdawało się, że śmierć jedynym zamachem wyludniła wszystkie te cele; młode dziewczęta były w ogrodzie.
Ksieni otworzyła pokój Konstancyi i chciała równie jak baron wejść do niego razem z Rogerem; lecz ten prosił ich aby mógł na chwilę pozostać sam, w tym przybytku jego miłości. Ojciec i ciotka spojrzeli po sobie, lecz zapewne nie widzieli w tém nic złego, gdyż dali znak Rogerowi że mógł wejść.
Roger wszedł, zamknął drzwi za sobą i zbliżył się z złożonemi rękoma do łóżka; na którém Konstancyja wydała ostatnie tchnienie; nic tu nie wskazywało niedawnéj obecności śmierci. Kawaler złożył pocałowanie na dziewiczéj poduszce, która wydała jeszcze z siebie tę słodką i świeżą wonność, jaką udziela młodość i zdrowie; rzekłbyś, że tą która ją opuściła przed trzema dniami dla grobu, dziś dopiéro z niéj powstała, aby pobiegać po jakiéj łące zasianéj kwiatami, pełnéj pszczół i motylów.
Ta sprzeczność miejsca z sceną, jaka w niéj zaszła i któréj żaden ślad nie po został, ścisnęła serce Rogera. Objawiła mu się tu ta wielka prawda, że przeznaczeniem naszém jest zniknąć z téj ziemi, bez zostawienia innego śladu, jak wspomnienie które pozostaje po nas w sercach ludzi, którzy nas kochali.
Roger poprzysiągł, że wspomnienie Konstancyi trwać będzie wiecznie w jego sercu.
Wtedy wstał i obejrzał jedne po drugich wszystkie przedmioty stanowiące umeblowanie tego małego pokoiku, którego obraz chciał na zawsze w swojém sercu zachować. Następnie poszedł do okna. Jak już mówiliśmy, to okno wychodziło na ogród. Był to ten sam ogród, który już raz widział, te same dziewczęta co wówczas, zaludniały go. Lecz co za różnica! dawniéj wesołe i roztrzepane, dziś były milczące i smutne. Nie bawiły się, przechadzały się tylko w samotnych grupach. Na stronie, sama jedna, odosobniona od reszty towarzyszek, przechadzała się Herminija de Narcey, ta wierna przyjaciółka biédnéj Konstancyi.
Ten ostatni obraz, był najokropniejszym ze wszystkich dla Rogera; w tych młodych sercach, w tych duszach dziewiczych, zaledwie otwartych, białych kartach księgi żywota, tam był istotny ślad śmierci, którego Roger napróżno szukał około siebie. W téj chwili drzwi się otworzyły: już przeszło pół godziny Roger znajdował się w pokoju Konstancyi, i nie widząc go wychodzącego, ojciec i ciotka obwiali się czy jego wzruszenie nie spowodowało jakiego nowego wypadku.
Roger wyszedł z sercem ściśnioném, czując że unosił z téj małéj celi wspomnienia na całe swoje życie, jednakże dosyć spokojny na pozór, tak, że gdy poprosił ciotki, aby według ostatniéj obietnicy barona, zaprowadziła go na grób Konstancyi, nie tylko ani baron, ani ksieni nie czynili żadnéj trudności, ale nawet oboje postanowili iść z nim.
Cmentarz znajdował się wśród murów klasztornych. U bramy tego miejsca ostatniego spoczynku, tak jak u drzwi celi, Roger prosił, aby go zostawiono samego: boleść ma swoję religiją, łzy mają swoję wstydliwość. Roger wszedł więc sam na mały cmentarz.
Był to, jak we wszystkich klasztorach, czworobok otoczony arkadami wspartemi na kolumnach i zamykający niewielką przestrzeń ziemi porosłéj trawą i zapełnionéj mogiłami mniéj lub więcéj sterczącemi. Roger zbliżył się zwolna ku mogile świeżo usypanéj, przyciśniętéj kamieniem, na którym nie miano jeszcze czasu położyć napisu. Nie podobna było się omylić, widocznie ten grób powstał nie więcéj jak przed dwoma dniami: przed dwoma dniami téż, jak mu powiedziano, Konstancyja była pochowaną. Roger ukląkł przed kamieniem i zaczął się modlić.
Była to jego druga próba, przeto przedłużył ją, aż póki baron i ksieni nie przyszli po niego. Pożegnał już kościół, w którym Konstancyja się modliła, pokój w którym mieszkała, grób, w którym spoczywała na zawsze; nic nie zatrzymywało go już w Chinon: przeto Roger dał się uprowadzić jak dziecko, i pożegnawszy machinalnie ciotkę, wsiadł z ojcem do karyjolki, nie tylko bez oporu, ale nawet nie wymówiwszy ani słówka.
Przez całą drogę Roger był pogrążony jakby w odrętwieniu, bez łez, bez westchnienia i prawie bez czucia; wprawdzie gdy ujrzał matkę, łzy puściły mu się obficie, lecz wzruszenie było zbyt mocne, tegoż samego dnia biédny chłopiec dostał gorączki i zachorował niebezpiecznie.
Wtedy to okazała się w całém swojém poświęceniu ta miłość macierzyńska, któréj baronowa dała już tyle dowodów swojemu synowi. Przez cały czas choroby Rogera, nie opuściła ani na chwile jego łóżka, pilnując go we dnie, czuwając nad nim w nocy, rozmawiając z nim ciągle o Konstancyi; modląc się i płacząc wraz z nim, uprzedzając wszystkie jego życzenia. Niekiedy Roger udając śpiącego, widział na jéj twarzy wyraz nieopisanéj czułości, w którym przebijał się jakby smutek i zgryzota. Nie raz chciał już pytać jéj o przyczynę tego osobliwszego wyrazu, jaki czytał w jéj oczach; lecz Roger nie miał już mocy być ciekawym: co go świat cały obchodził? Konstancyja już nie żyła.
Choroba kawalera była długa, potém nieznacznie zamieniła się w niebezpieczniejszą daleko czarną melancholiją. Napróżno ojciec zalecał mu konną jazdę, polowanie, robienie bronią. Wszystkie te ćwiczenia, które namiętnie kiedyś lubił, męczyły go teraz i wzbudzały odrazę. Szkolne prace jedyną były jego rozrywką i dnia jednego, z wielkiém podziwieniem rodziców, Roger oświadczył, iż chce powrócić do kollegijum Jezuitów w Amboise.
Baronostwo, jakkolwiek bolesno im było rozstawać się z synem przy takiém usposobieniu jego umysłu, przyjęli tę propozycyją z radością. To dowodziło, że Roger przywiązywał się znowu do życia.
Roger powrócił przeto do Amboise, zawsze pod strażą swojego nauczyciela: tą razą rodzice towarzyszyli mu, gdyż baronowa sama chciała polecić syna wielebnym ojcom Jezuitom.
Wielkie zmartwienie czekało Rogera; powrócił do kollegijum w czasie wakacyi, i spodziewał się przy otwarciu klass, ujrzéć swojego przyjaciela Henryka de Narcey, lecz napróżno go oczekiwał; Henryk ukończył retorykę, a że rodzice przeznaczali go na prawnika, nie potrzebował przeto już słuchać filozofii. Roger tedy pozostał sam, bez przyjaciela, bez pociechy w swojém zmartwieniu.
Wtedy rozwinęły się w nim uczucia religijne, jakich ani śladu przedtém nie widać było: Roger przepędzał godziny całe w kościele, modląc się, aż dopóki nie wpadł w rodzaj zachwycenia, kończącego się prawie zawsze obfitym wylewem łez: wielebni ojcowie spostrzegli wkrótce tg skłonność nie do ćwiczeń pobożnych, gdyż Roger nie był nabożnisiem, zapominał nawet godzin nabożeństwa, o których prawie zawsze trzeba było przypominać, lecz do pobożnych rozmyślań; pojęli oni, że dusza pełna egzaltacyi, połączona z umysłem bystrym, który według wszelkiego prawdopodobieństwa, odzyska późniéj całą siłę jaką chwilowo utracił, byłaby doskonałym nabytkiem dla zakonu: wtedy otoczono Rogera wszelkiemi rodzajami pokus, przynęt i pochlebstw. Religija ma swój powab, który przyciąga do niéj serca czułe. Roger, dla którego Konstancyja stała się aniołem niebios, zwrócił wszystkie swoje myśli do nieba. Rektor był człowiek zręczny, wymowny, przejęty tą miłością prozelityzmu, jaka nigdzie tak widocznie spostrzegać się nie daje, jak w zakonie, którego Ignacy Lojola był założycielem. Przywołał Rogera do siebie, wybadał jego uczucia, umocnił w powołaniu, i dokazał tyle, że w sześć miesięcy Roger oświadczył dnia jednego swojemu nauczycielowi, iż postanowieniem jego nieodmienném jest zostać Jezuitą.
Ponieważ ks. Dubuquoi był sam w zakonie, i rada wysłania Rogera do kollegijum w Amboise pochodziła od niego, zląkł się, aby rodzice kawalera nie sądzili, że to on natchnął swojego ucznia tém szczególném postanowieniem. Przeto napisał natychmiast do barona, donosząc mu o tém co zaszło, i prosząc, aby przybywał nie tracąc czasu, jeżeli nie chce aby wielebni ojcowie, owładnęli całkiem umysłem jego syna.
Baron pojął natychmiast niebezpieczeństwo, jakie groziło Rogerowi; kazał założyć Krysztofa do karyjolki, nazajutrz wieczór był w Amboise.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.