Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syn Marnotrawny |
Rozdział | V |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dom hrabiny Tekli Granowskiej nie był w zasadzie wesoły, gdyż pani ta przyjechała do Nizzy na zimę, z synem i córką, rzeczywiście dla zdrowia. Stan jej polepszył się jednak znacznie. Groźne duszności ustąpiły prawie zaraz po zamianie słotnego klimatu późnej polskiej jesieni na wieczne lato nicejskie. Smutna kobieta zaczęła coraz chciwiej oddychać zbawczem powietrzem, a nawet rozglądać się z upodobaniem po kraju i po ludziach. Głośne nazwisko i wielki majątek dawały Granowskim możność sprowadzenia do swej willi całej błyszczącej czeredy, która tu koczuje na wybrzeżu od Cannes do San-Remo, a z powodu nadzwyczajnych ułatwień komunikacyi, ma dwa niby wspólne salony: Nizzę i Monte-Carlo. Pani Granowska przywykła u siebie w kraju być oględną w wyborze towarzystwa, zwłaszcza, że mąż jej, pozostały w Polsce, był bardzo nieprzystępny i zajęty pracą na wsi. Ale w Nizzy wybredna pani doszła do przekonania, że stosunki tutejsze na innych są oparte zasadach, że zresztą nie obowiązują na przyszłość. Tutaj mogą wszyscy znać się ze wszystkimi, bo wszyscy są niby na wakacyach, nie związani w towarzystwo, ani w społeczeństwo. Znajomych Polaków przesiewano jednak staranniej, niż świeższych znajomych innych narodowości. Niektórzy mieli to pani Granowskiej za patryotyczną zasługę.
Śniadanie było dzisiaj na dwanaście osób. Hrabina, na wpół leżąc w głębokim fotelu, przyjmowała gości, wyciągając do niektórych tylko rękę, dla drugich odchylając ciężkie swe, siwiejące włosy od adamaszku, tłómacząc się wreszcie trzecim, że powstać nie może. Wszyscy to rozumieli. W salonie znajdowała się najprzód obok matki Krysia, świeża blondynka z pięknymi włosami, zupełnie ładna, pomimo że nosek miała zmysłowy, ruchliwy, trochę za gruby. Syn, Antoni, nadzieja rodziny, był nieco smutny: podobny do siostry, ale bledszy, wysoki i wązki w ramionach, trzymał się trochę pochyło; wszystko w nim tłómaczono nieśmiałością.
Pierwsi weszli do salonu państwo Rubenson, tak ogromnie bogaci, że należeli do najlepszego towarzystwa. Zresztą tylko pan miał typ niezatarty bankiera z Frankfurtu, obecnie czynnego w Paryżu. Rysopis jego można przez grzeczność pominąć. Był zawsze usłużny i czasami podobno dowcipny. Pani, Belgijka, jeszcze piękna, ubierała się wybornie i zajmowała się »celami dobroczynnymi«.
Hrabina de Sertonville przyszła oczywiście bez męża, bo nikt go oddawna nie widział w Nizzy, ani przy niej. O mężu tym mówiła rzadko i zawsze pochlebnie; ale przyjaciele jej roznosili wieści, że hrabia sromotnie ją wyzyskał i porzucił, co wywołało prawną separacyę. Fernanda wchodziła po raz pierwszy na śniadanie do Granowskich i wykonała swój ingres po mistrzowsku. Ktoby jej nie znał, domyśliłby się odrazu, że to kobieta bez oparcia, której własny rozum i serce powinny to oparcie zastąpić: tak coś falowało w jej ślicznej postaci, spowitej w płową suknię, niby w skórę lwicy; taka bolesna prostota leżała na jej śniadej twarzy, oprawnej w krucze, nizko uczesane włosy; tak pochód jej był płynny, stanowczy, a bynajmniej nie zuchwały. Gdy doszła do pani domu i do Krysi, obie odezwały się razem:
— Jaka pani piękna!
Fernanda skłoniła głowę, jakby pod ciężarem tej ciągle powtarzanej prawdy.
Jerzemu Dubieńskiemu nie udało się wejście, gdyż ledwie przejrzał się w lustrze, drzwi zewnętrzne otworzyły się gwałtownie i do przedpokoju wpadł, jakby wepchnięty, Hynko-Zakopiański, tracąc monokl z oka i wykrzywiając swą bladą, pomiętą twarz nakształt gutaperkowej maszkary. Włosy miał dłuższe niż zwykli ludzie a wzrok krótszy. Gdy znów włożył monokl i podszedł do Jerzego, poznał go:
— Dubieński! Jak się macie? Prawda, że morze dzisiaj jest symfoniczne?
— Aha — mruknął Jerzy, potakując, ale choć pragnął odczepić się od Zakopiańskiego, ten mu dotrzymał towarzystwa przy wejściu do salonu, mówiąc jeszcze:
— Świątynia, prawdziwa świątynia ten kraj, błękitnym dachem nawspak przewrócona!
— Także pomysł!... Po co go tutaj zaprosili?
Tak pomyślał Jerzy, i było to pierwszem wrażeniem owego śniadania, pogorszonem jeszcze, gdy ktoś odezwał się z głębi pokoju:
— Oto wejście poetów!
A Jerzy swą układną, zgrabną postacią, swą miną misterną, oczyma uprzejmie podsuniętemi pod powieki, chciał wyrazić tutaj, że jest hrabią, nie zaś poetą. Uśmiech pani de Sertonville przyjazny, choć powściągliwy, pogodził go wkrótce z życiem. Zakopiańskiego zaś pani Granowska przedstawiała, jako sławnego naszego poetę, wierząc w to sumiennie na zasadzie rezenzyi, pisanych przez braci tego samego zakonu.
Teraz weszli najlepsi znajomi.
— Przyjaciele zawsze się spóźniają rzekła pani Granowska, powstając trudno z fotelu.
Margrabia d’Anjorrant z żoną, piękną poprawną Amerykanką, siostra jej lady Cosway, bez męża, i nieodzowny uczestnik wszystkiego, co się dzieje na Rivierze, Eustachy hrabia Słuszka, weszli razem do salonu.
Dubieński wiedział, że na śniadaniu ma być Raul d’Anjorrant, ów legendowy »król snobów«, ale go nie znał. Gdy spostrzegł wchodzącego mężczyznę średniego wzrostu, w szaro-różowym surducie, o rysach regularnych, młodych jeszcze, lecz ze srebrnym już odbłyskiem na czarnych włosach, pomyślał:
— Czy to ten??
Ale gdy zobaczył z blizka pogardliwe, złe skrzywienie ust, wzrok grzecznie zuchwały; gdy stwierdził niepomierną sympatyę, którą wszyscy odpowiadali na jego krótkie: Bonjour, bonjour! — wątpliwość ustala.
— Tak, to d’Anjorrant.
Przekonał się zaś o tem ostatecznie, gdy go z nim zapoznano. Margrabia uderzył w niego zimnem spojrzeniem, które wydało się Jerzemu jakimś wyrokiem, poczem rzekł:
— Spotykam w Paryżu hrabiego Dubieńskiego, »wielkiego Turka«, jak go nazywamy. Czy to pański krewny?
— Tak jest, margrabio, jestem synowcem.
— Ale nie Turkiem, mam nadzieję. Jakże się miewa ten kochany wujaszek?
— Dziękuję, dobrze.
— Może za dobrze? Nic nie szkodzi. To sprytny człowiek, zna się na interesach. Im później, tem może się stać droższy.
Jerzy brwi lekko ściągnął, ale d’Anjorrant zmienił ton na uroczysty:
— Poważnie mówiąc, bardzo cenię pańskiego wuja; należy do naszych przyjaciół.
Poczem przerwał audyencyę i zwrócił się w inną stronę.
Tymczasem Słuszka tłómaczył długo i wymownie, dlaczego się nieco spóźnił. Mówił po francusku jak Francuz, wyglądał zaś jak Eustachy Słuszka, czyli zupełnie oryginalnie: czarna, niewielka postać, starannie ubrana, z oczyma sędziego śledczego i z uśmiechem dziecka.
— Pani hrabino! Nie można mówić mi tego, co się wszystkim mówi. Ja się nigdy nie spóźniam, tylko mogę być w kolizyi obowiązków. Mym obowiązkiem jest stawić się na godzinę zaproszenia, ale nie możecie nawet zgadnąć, ile innych zadań miałem dzisiaj do spełnienia. Gdyby »kwadrans łaski« nie istniał, trzebaby go właśnie dla mnie wymyślić. Napoleon, ten wielki człowiek, z którym, mój Boże, mam niektóre wspólne cechy, powiedział...
— Jesteśmy legitymiści, kochany Eustachy — przerwał d’Anjorrant — a śniadanie, które opóźniasz swą wymową, nie może być, jak tylko królewskie.
— Bardzo się o to boję — wtrąciła pani Granowska.
— Jakto! pani hrabino?! — zawolał Słuszka z oburzeniem — ja pani wynalazłem kucharza, ja poświęciłem kilka godzin a nie mam ich do stracenia, na instrukcyę tegoż kucharza, ja ułożyłem treść dzisiejszego śniadania, i pani może wątpić?!
Pani Granowska uśmiechnęła się tylko pobłaźliwie i rzekła:
— Kochany panie Eustachy! jesteś niezbędny, o tem wątpić nigdy sobie nie pozwoliłam.
— Nareszcie oddano mi sprawiedliwość!
Wznosił ręce w górę, biorąc niby niebo na świadka. Potem roześmiał się, pokazując szeroko zdrowe zęby.
Pani Granowska szepnęła pani d’Anjorrant na ucho:
— Czy pozwoli pani na dzisiaj oddać ramię mego syna pani Rubenson, która pierwszy raz jest u mnie na śniadaniu? Zyska pani na zamianie, idąc do stołu ze Słuszką.
— Dziękuję za Słuszkę, ale i wasz Toni jest bardzo miły.
— Będzie go pani miała przy sobie po drugiej stronie.
— To doskonale; dziękuję.
— Pani taka dobra i uprzejma...
Pochyliły ku sobie twarze, na znak i symbol pocałunku, poczem urządzono resztę ceremoniału. Pani domu podała ramię margrabiemu i posadziła go po swej prawej; na lewo miała Rubensona, który prowadził lady Cosway. Dubieński otrzymał panią de Sertonville, a dla Krysi przeznaczono Zakopiańskiego, który, mimo sławy wielkiego poety był après tout un jeune homme sans conséquence.
Przed samem pójściem do stołu, Jerzy zauważył krótką uboczną rozmowę d’Anjorranta z Fernandą, spostrzegł wyraz żartobliwy margrabiego i dosłyszał taki urywek rozmowy:
— Uosabiam los pani na dzisiaj.
— Sprawy bez jutra nie są zajmujące; ale mogą być zabawne... Chodźmy — rzekła do Jerzego, przewijając swe ramię krągłe i płowe przez jego łokieć, ruchem tak kocim, że Jerzy się wzdrygnął.
W sali jadalnej został odłączony od swej damy z powodu innych jeszcze hierarchicznych kombinacyi; Fernanda usiadła między d’Anjorrant’em a Krysią, Jerzy zaś znalazł się między lady Cosway a Słuszką.
Musiał się zająć bawieniem lady Cosway, która zrazu wydała mu się wcale niechętną do rozmowy. Była to pokaźna blondynka, podobna do siostry swej margrabiny, z nikłymi rysami i silną szczęką, świeża, różowa, bardzo normalna. Jadła w milczeniu i piła wodę mineralną, zaprawioną kilku kroplami wódki. Dopiero gdy Jerzy zatoczył parę kręgów około jej wyobraźni, zapytała:
— Czem się pan zajmuje?
— Chciałbym pisać... i piszę trochę.
— Prozą, czy wierszem?
— Wolę wierszem.
— Czy pan ma już ustaloną pozycyę poety w swoim kraju?
Jerzy spostrzegł, że tu trzeba dać jakąś dokładną informacyę o swojej kategoryi, zdecydował się więc na małą przesadę:
— Czy mam pozycyę, nie mogę o tem sądzić. Śmiem jednak twierdzić, że każdego mego tomu oczekują z pewną niecierpliwością.
— Au! a jak się wymawia pańskie nazwisko?
Jerzy nauczył ją bez trudności, jak się po angielsku wymawia »Count Dubieński«.
— Może pan zechce wpisać aforyzm do mego albumu?
— Z największą chęcią.
— Napisze pan po polsku i przetłómaczy na angielski.
— Nie dość dobrze władam tym językiem.
— To po francusku.
— Owszem.
Po ubiciu tego targu nastało krótkie milczenie. Jerzy pomyślał: czyby nie wpisać ostatniego swego wiersza? A lady Cosway zaczęła się przyglądać towarzyszowi dużo łaskawiej. Była nawet ładniejsza z uśmiechem, odsłaniającym duże, wystawowe zęby. I zaczęła się nowa indagacya:
— Do jakich klubów pan należy?
Jerzy, już nauczony doświadczeniem, wyliczył parę klubów rzeczywistych i parę urojonych. Pominął tylko angielskie.
— Czy pan poluje na bażanty?
— Przepadam za tem polowaniem. Te bukiety pięknych ptaków, z metalicznymi odblaskami w słońcu...
— Nie. Ja mówię o dzikich bażantach. Niema bukietów.
— Lubię także. Są znowu niespodzianki lasu, ciemne głębie, z których niewiadomo, co wyjść może...
— O nie! są nizkie krzaki na bagnie.
— Dla myśliwego i ten widok może być ponętny.
— To niech pan przyjedzie do nas w tym roku na bażanty w listopadzie. Dam panu adres po śniadaniu.
— Bardzo dziękuję. Jeżeli tylko obowiązki moje mnie puszczą.
— Odpowiedzieć trzeba do 1-go lipca; 3-go lipca listę gości zamykamy.
Rozmowę tę przerwała głośna perora Słuszki, zwrócona zrazu do pani d’Anjorrant, następnie do pani Rubenson i do wszystkich obecnych. Chodziło mu o rolę kobiet w nowożytnej cywilizacyi.
— Kobieta nowożytna powinna studyować życie mężczyzn, — o! w granicach możliwości! — Jeżeli chce utrzymać swój wpływ na mężczyznę, musi być zdolna do towarzyszenia mu mniej więcej wszędzie. A do wpływu na mężczyznę ogranicza się cała rola kobiety w życiu.
Pani d’Anjorrant zaprotestowała:
— Zaczął pan dobrze, ale źle skończył. My mamy swoją niezależną rolę w życiu.
— Pani! Pochlebiam sobie, że jestem pani przyjacielem. Otóż mówiłem zawsze i powtarzam: Ameryka ma najzdrowsze pojęcia o potrzebnej nam cywilizacyi. W jednej rzeczy się myli: co do roli kobiety w społeczeństwie.
— Peuh! — wtrącił d’Anjorrant — nikt nie jest doskonały. Jeżeli myli się Ameryka, i ty się możesz mylić.
— Raulu, bądź łaskaw dać mi skończyć. Kobieta ma swoje wieczne, o! i najszczytniejsze! zadania. Gdy je zaniedbuje dla męskich zajęć, dla męskich sportów, pozbawia się wdzięku, a wtedy jest skończona.
— Tylko co pan mówił, że ma studyować życie męskie — podchwyciła pani Rubenson jakże ma je studyować?
Słuszka zatrzymał się na chwilę. Potem rzekł z nakazującym giestem:
— Powinna mnie słuchać. Ode mnie dowie się wszystkiego, co potrzebne, nie usłyszy nic nad to.
— O tem jesteśmy wszystkie przekonane rzekła z uśmiechem pani Rubenson, prawie chórem z całem towarzystwem, przyzwyczajonem do groźnych peror Słuszki, które znoszono uprzejmie.
Słuszka był niby na wyjątkowych prawach między swymi przyjaciółmi; zwłaszcza panie pozwalały mu dawać sobie rady, gderać, oświadczać najgorętsze lub najbardziej nienawistne uczucia, wiedząc, że to wszystko nie pociąga za sobą zbyt doniosłych skutków i utrzymuje się w granicach dozwolonych. Wszyscy przyjaciele znali też jego serdeczną uczynność i zaufaną dobroduszność, kryjącą się pod pozorami wesołej tyranii i retorycznej wyższości. Od kilku już lat tracąc duży majątek między Paryżem a Rivierą, Słuszka utrzymywał się w sztucznem podnieceniu, do którego życie takie daje ciągłą sposobność.
Jerzy nie wypuszczał z pod obserwacyi Fernandy, pomimo ubocznych i ogólnych rozmów. Stwierdził, że zachowywała się skromnie, mało rozmawiała z d’Anjorrant’em, a ciemne swe spojrzenia kierowała bardziej do Krysi. Lgnęła niby do niej swą sympatyą starszej, ale jeszcze nieśmiałej kobiety, porozumiewała się z tą ciekawą blondynką jakiemiś kociemi minkami, zwilżając czasem rąbkiem języka swe palące czerwone wargi, jak to miała we zwyczaju.
— Mądra, mądra kobieta! — myślał Jerzy — jaka układna! Nie poznaję wcale mojej gwałtownej Fernandy.
Po śniadaniu miał z nią jechać do Monte Carlo.