<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł Szczepan bez ziemi
Pochodzenie Na Skalnem Podhalu T. 4
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SZCZEPAN BEZ ZIEMI


— Hej! Dziadu! Jo dziad! Wiera! Ckaj! Uwidzis dziada! Ej ha! Wielgomozny pan! Dziadu! Wiera! Is! Is! Is! Ckaj!
Tak krzyczał sam do siebie Szczepan Głombik, kręcąc się po tej jedynej izbie, jaką miał. Żona jego i dwoje dzieci siedzieli koło pieca, w którym się paliły liście i patyki z pod śniegu dobyte. Ziąb był w izbie taki, co strach.
Szczepana Głombika dom o jednej izbie ledwie że się nie stykał dachem z chałupą Jakóba Głombika. A była to obora okolicna, izby, stajnia końska i krówska, chlew, stodoła. Gazdowstwo hrube, maśne.
Tak siedzieli obok siebie, jeden przy drugim, biedny do przepadnięcia Szczepan Głombik i bogacz Jakób Głombik i jeszcze jak na złość jednako się nazywali.
— Kóń i kóń — mawiał Jakób Głombik — pies i pies. A jeden kóń słonko, drugi ku sumarowi, hoć to nikcemne stworzenie, jesce ani telo nie płaci. A pies? Jeden — baran, drugi ino prawie skałom zabić — zgnity flak. Tak to wej Ponbog daje.
Tak mawiał, pykając z fajki, pojedzony i napity, do czarnej czuchy odziaty Jakób Głombik, a nienawidził go w białej obdartej kusej guńce kulący się Szczepan.
— On to rodzina, przyjaciel, a cłeku gorzyj wilka — syczał przez zęby biedny Szczepan.
— Rodzina? — mawiał Jakób Głombik, spluwając przez zęby na pośród izby od niechcenia. — Je ta i strzebla łososiowi rodzina. Bajto!
Byli przyjaciele, czy niebyli, chyba by to jeden pleban wiedział, tylko to, że kościoła, więc i plebanii tam nie było.
Jakób Głombik miał pod pięćdziesiąt korcy owsa, siał jarzec, żyto, grule sadził, siano zbierał, u niego we zbiórki tak, jak do dworu. Fury jechały, jak domy. Wołów chował sześć, konie trzy, a co krów, świń, owiec, kóz, selijakiego statku, to ani niewypedziane rzecy!
A u Szczepana komar na oknie, a pajęcyna w kąncie, to całe gazdowstwo. Nietylko krowy, owcy, ale nawet kozy niebyło. Ze zarobku żyli, jak się trafił.
— U mnie tego roku telo płek, co ludzie na świecie! — mawiał Jakób Głombik. — Musiały sie sytkie od Scepana przenieść, bo hań jus i na nie béło głodno...
Tak szydził Jakób Głombik, a Szczepan się wściekał.
Ale czy był zarobek, czy nie było zarobku, nigdy on do Jakóba poń nie poszedł, ani się upytać niedał.
Nieraz rzekł Jakób Głombik do swej córki Wikty: Wikta, idze do Scepona, niek haw przidzie drew urombać, dostanie wiecerzom i dwa dudki —
albo: Wikta, przeskoknij do Scepona, nieg jego baba przidzie z motykom grule okopować; dostanie połednine i jesce ta co do podołka —
ale nigdy ani Szczepan, ani jego żona na robotę i zarobek do Jakóba nie poszli.
I Szczepan tylko nieraz wychodził na brzyzek, popod las, i patrzał na Jakóbowy majątek — na te niezmierne, nieprzebrane bogactwa.
Ten las, co za nim, za plecami stał, to Jakóbowy las; ten brzyzek, co na nim siedział i za wodą u stóp pastwisko — to Jakóbowe; a potem te pola, te role: owsy, jarzec, żyto, grule w rządki skopane, karpiele — — het, het, kielo widyku, bez mała sytko Jakóbowe i Jakóbowe...
Tela ziem! Tela ziem!
Patrzał na nią Szczepan Głombik łakomo, a nie tylko łakomo, ale i z miłością niewysłowioną, nieogarniętą. Wylatywała mu do niej dusza. Byłby ją całował, tulił do piersi, ten ziem nadrogsom — — gdyby nie była Jakóbowa.
— Jo jest przez ziemie! Jo jest przez ziemie! — wyło mu w sercu. A nieraz i głośno tak jęknął i ztąd go nazwano: Scepon przez ziemie.
Ziemia, ziemia! Ziem! Rola!
— Dałbyś za ziemie babe? Dałbyk! Dałbyś za ziemie dzieci? Dałbyk! Dałbyś za ziemie duse?... Myślał Szczepan, dopowiedzieć nieśmiał.
A Jakób w tej ziemi owiniony, jak chore prosię do kożucha. Jak pstrąg, albo lipień w baniorze, tak się Jakób w ziemi swojej nurzać mógł.
Orba, kośba, młoćba — dźwięczały te cudne wyrazy bezziemnemu Szczepanowi w uszach, a Jakób to się tak do nich przyzwyczaił, że ich już ani nie słyszał. Z roku na rok orał, kosił, młocków najmował.
— Ziem! Ziem! — szeptał do siebie Szczepan i głaskał dłońmi brzyzek koło siebie, choć nie swój, a Jakób za tela poglądał, jako mu schodzi, albo na czeladź swarzył, że nie dość dobrze posługują.
— Ziem! Ziem! — szeptał do siebie Szczepan. — Jo kiebyk Pane Boge béł, tobyk nie w niebie, ba na ziemi bywał. Hawbyk se miał królestwo swoje. Za pługe byk hodziéł, świeńci by mi poganiać musieli. Je cozbyk hań lepsego w tym niebie nalaz? Siałbyk, orał, skrudlił, a potę kosiéł, do stodoły wióz, młóciéł — gazdowałbyk se ino. Nie pytałbyk, coby mi janiołowie sytko śpiéwali, ba coby se mnom w polu robili, jak parobcy. Sopy byk se postawiéł tele zwyźć, jak Tatry, pierun by mi ziem pokładał; a halny wiater by mi do stodoły nosiéł. A powodziom byk se po młakak potraw zbiérował. Hej, toby béło!
Ziem! Ziem! Kiebyk jom miał, tobyk o zbawienie niestał! Kieby hoć stajanie, hoć pół stajania, hoć ćwierć, hoć telo, cobyś kapeluse przikrył!... A tu nic i nic!...
Z drogiej duse pragnem, ale darmo. Jo jest Scepon przez ziemie...
Ale Szczepan był robotnik nad robotnika. Kiedy się do roboty najął, kiedy się do orania, czy koszenia wziął, to nie tak, ale kiebyś mu jesce piąntom renke przicynił. Dwóch tyle nie zorało, trzech nie skosiło, co on sam. A kiedy snopki wziął wiązać, to tylko fyrcały ponad nim na wóz.
To też straśnie go radzi pytali do roboty i nieraz to i pięć dudków bez dzień zarobił.
Jednego razu, kiedy Jakób Głombik żyto pokoszone wiązał, przyszła ogromna czarna chmura od Gorców i ulewą groziła. Uwijała się czeladź Jakóbowa, co starsza, Wikta, Hiacyntka i Staszek, uwijał się sam Jakób i jego żona, parobcy i dziewki posługowacki, ale już Jakób widział, że przed deszczem powiązać nie zdole. Było to blizko domu, a Szczepan prawiućko roboty nijakiej niemiał i na progu, fajkę kurzęcy, siedział.
— Wikta! — krzyknął Jakób — Scepon hań, lejdze ku niemu, nieg haw duhem przidom obidwa z babom, siajny reński dostanom, coby jino wiązać pomogli.
Poleciała Wikta — wróciła, że Szczepan nie chce.
Naówczas przyłożył dłonie do ust Jakób Głombik i krzyknął: Scepon!
Szczepan drgnął, ale się z progu nieruszył, tylko również dłonie do ust przyłożył i zapytał: Ze co?
— Hybojcie haw i z babom!
— Ze na co?
— Snopki wiązać pomóc!
— Bajto!
— Siajny reński wam dam!
— Eć!
— Po siajnemu po reńskiemu na kozde!
— Sowoj se ik kasi!
Jakób Głombik się wstrząsnął, ale udał, że nie zauważył ani obelgi, ani że mu Szczepan nie podwoił i krzyczał dalej:
— Idziecie?
— Nie!
— Cemu?
— Bo sie nam niefce!
Głombik odjął dłonie od ust i wargi mu zadygotały, ale się opanował.
— Jesce wam po pół cwancygiera dorucem, na kozdego! — krzyknął znowu.
A Szczepan Głombik wziął z przed progu suche łajno końskie, co je Głombikowy koń tamtędy przechodząc zostawił, i rzucając je w stronę Jakóba, odkrzyknął:
— A ja wam zaś to!
Tego już było Jakóbowi za wiele. Wrzasnął tedy niebywałym głosem z pasyą:
— Dziadu!
Bo to było krótkie, a mieściło wszystko.
Szczepan porwał się z progu, ale uczuł się bezsilny; szukał w głowie i co znalazł, to wywołał:
— Wielgomozny pan!
Na tem się rozmowa skończyła. Przyszła lejba straszna, oberwanie chmury i Jakóbowego żyta pół zmarniało, a Szczepan niezarobił dwóch siajnych reńskich i cwancygiera.
Od tego czasu nienawiść między sąsiadami wzrosła do niebywałych rozmiarów.
— Wiés, Kaśka, dziadował mi! Dziadem mie nazwał! — powtarzał Szczepan do żony — Ty mi jino dziaduj! Jo ci haw udziadujem! Wielgomozny pan!...
A Jakób, co przeszedł koło Szczepana, to przez zęby warknął: Dziad!...
I zdarzyło się przed jesienią, że parobek ogień zaprószył w stajni u Jakóba i płomień buchnął. Ale to było popołudniu, ludzie do ratunku skoczyli, wody było dość, a Szczepan szalał na dachu na stajni. Siekierą rąbał, rękami darł, wodę lał, za siedmi hłopów stanon.
— No wiécie — rzekł wójt Peksa do Jakóba Głombika, kiedy pożar już ugaszono bez wielkiej szkody — sytka my wam pomogli, ale kieby nie haw Scepon, to nie wiem, jakoby wysło. Bodaś kozdemu takiego sonsiada! Przez ziemie je, ale z rącyskami! Jus co jak co, niwto iny, jino on ten ogień zagasił. Nadgrode mu trza dać i jesce nie bodaśjakom, ba honornom.
— Zej dy nieg se biere, co fce — odpowiedział Jakób Głombik — Hojby i krowe.
A Szczepan się ukłonił kapeluszem Jakóbowi i odrzekł: Dziad dzieńkuje wielgomoznemu panu, co sie przi jego ogniu zagrzał.
— Zej dyć nie zimno — zaśmiał się któryś z chłopów.
— Nie zimno? — podchwycił Szczepan — Ale ono moze być zimno.
I przechyliwszy kapelusz na bakier, odszedł dumnie ku izbie.
A chłopi mówili między sobą: Cudny tys to cłek! Nieratował, coby się telo o sobie, o swój dom bał, bo cihućko, wiatru nimas, a stajnia ku niemu nieblizko. Dzień, móg wiedzieć, ize sie teli, niewielgi ogień zatysi. Nierad was widzi, Jakóbie, to wiécie. Jinsy, zazrośny, toby wolał, cobyście wy kielom telom skode mieli.
— Je, Scepon przez ziemie ta nikomu naposprzec nie stanie, to dobry cłek — rzekł któryś gazda. — A co Jakóba nierad widzi, no to ta kazdy cosi kajsi ma. No a kie krowy niefciał, to mu héba niepotrzebno.
Wszyscy się zaśmiali na ten dowcip i Szczepanową biedę.
Chciał być od tego czasu Jakób Głombik w zgodzie i w przyjaźni ze Szczepanem, ale Szczepan z nim niechciał. Kłaniał się „wielgomoznemu panu“, a raz po raz w izbie przed babą powtarzał: Dziadem mie nazwał! Wiera dziad! Ckaj!
I przyszła zima. W jandwiencie zaraz straszne mrozy ścisnęły. Zamarzły wody, nawet studnie pomarzły. Ludzie lód na wodę topili.
W taką straszną noc, kiedy każdy głowę do kożucha owinął i spał, a zdawało się, że się od zimna światło gwiazd ścina, nad pełną zboża stodołą Jakóba Głombika buchnął płomień, a płomień to był od razu wielki.
Nie spostrzegł nikt, bo nawet psy do sieni pozapierali, i płomień rozlał się na cały dach, a potem przelazł i na izby mieszkalne.
Już stodoła cała w ogniu stała, płonęło suche zboże i siano i wtedy dopiero Szczepan Głombik jął krzyczeć: Stajcie! Stajcie! Gore!
Ledwie się doburzył na oknach, że się Głombikowie pobudzili; powylatywali i parobcy ze stajni, dziewki, dzieci — krzyk! lament!
Wody kropli — lód i lód.
Od strasznej łuny poocykali się i dalsi sąsiedzi, a płomień przerzucił się i na Szczepanową chałupę. Ale tamci, nieśpiący, pouprzątali się z niej z łachami w mig.
Krzyk! Lament! Rozpacz! Wszystko, co Jakób Głombik miał, dom, stodoła, stajnia, zboże, siano, wozy, konie, woły, krowy, świnie, owce, nawet kury i gęsi: spaliło się wszystko. Spaliły się i pieniądze, jakie pod dylami w białej izbie były.
Została mu tylko zaskorupiała pod lodem ziem.
Trzyma się Jakób Głombik za głowę i niedbając na mróz, w bieliźnie i w kożuchu tylko na prędce porwanym z pościeli, na skamieniałym pniaku, na którym się drzewo rąbywało, na pogorzelisku siedział.
A Szczepan Głombik, któremu się także izba spaliła, przystąpił ku niemu, trącił go w ramię i rzekł: Dziadu! Staj!
Ocknął się Jakób Głombik i błędnemi, niewidzącemi oczyma popatrzał na Szczepana.
Szczepan zaś mówił dalej: Staj, dziadu! Bier torbe i kij! Pudziemé po pytaniu wraz!
Jakób Głombik nierozumiał, co Szczepan do niego mówi.
A Szczepan mówił dalej: Podź, dziadu! Pudziemé do wielgomoznego pana, do Jakóba Głombika, co nam co podaruje.
Dopiero wtedy Jakób Głombik począł potrząsać głową i cicho jęczeć: Hej, hej, hej! Hej, hej, hej!
A kiedy Szczepan przewiesiwszy torbę przez plecy i takąż torbę zawiesiwszy babie, z dwojgiem swoich dzieci, jako pogorzelcy, ruszyli po prośbie we świat, mówił do żony: Is Kaśka, teroz my dziady, ale i on!
— Hej raty ludzie na świecie! Hej raty ludzie na świecie! — biadała żona.
— Nie jojc. Biéda na nas, ale i na niego. Coz mu teroz z téj ziemie, kielo jéj ta mo? Ani cym zasiać, bo zarno spalone, ani cym obrobić, bo woły, konie wągiel, ani co za co kupić, bo piniondze zuzel. On skapie.
— Hej raty ludzie na świecie! Hej raty ludzie na świecie! — biadała Szczepanowa, niewiadomo czy więcej nad swoim losem, czy nad Jakóbowym — Ale skąd sie wej ogień wzion? W takom noc? We mróz?
— Je dy kieby sie moja izba nie spaliła, toby pedzieli, ze jo podpoléł — rzekł Szczepan.
— Jesce by cie byli, Panie broń, do hereśtu zaparli! — jęknęła Szczepanowa.
A Szczepan popatrzał, że dzieci dość naprzód idą, przystanął przed żoną, podniósł głowę do góry i rzekł z dumą:
— A podpoléł jo!
— Selki duk Pana Boga kfali! — krzyknęła Szczepanowa przerażona, żegnając się krzyżem świętym.
— A podpoléł jo — powtórzył z dumą Szczepan.
— Je coześ ty zrobiéł, niescęśniku?!
— A nie dziadował mi to? Ze on tele majątki miał, a jo przez ziemie béł? Ziemie jek mu wydrzéć nimóg — ziemie jino jeden Ponbóg wydre powodziom. Ale jek se gadał i przi tobie jek gadał: ckaj! I coz mu ta teroz z tyk majątków, z tyk ról? Héba bedzie lód po nik zbiérał i śniég i warzył to, a jad? I wiés, co bedzie? On teroz musi za hojco ziem przedawać, bo to przecie ig dwoje, dziecisków ośmioro, a tu ani ka siedzieć, ani co zryć. Za hojco! Mało co s tego przi nim ostanie!
Szczepanowa popatrzała na męża zdumionemi oczami.
— Scepon! Je dyjeś ty przecie z końca jesieni telo broniéł Jakóba od ognia, co cud!
— He! — potrząsnął Szczepan z dumą głową — Jo se go fciał na lepsy cas sować! Wtedej jesce w stodole nie béło nic, zyto béło w stołkak na polu, jarce, owsy w polu. A potę ludzie by sie pirwy zlecieli ratować, nie w takom noc, we mrozy. Ani by go przez hałupy telo nie dokucyło za ciepła. Jo se go sował! Na dobry cas! Spaliło sie moje, inacy nimogło być. Jedno: blizko, drugie: teroz nie powié nik, co jo podpoléł. Marźnijmy my, ale niegze, marźnie i on! He! Kanyz ta teroz rosada, parządka, cebulka, marhew, pietrusecka, cosnocek? Kanyz jangresek, porzicka? Nie bee miał wto o nie stać, bo trza bedzie o moskolicek po hałupak pytać. He, he, he! Spoliło i moje, niebedem w hereście gnił. Niegzeta! My biédy zwycajni, ale on — bogoc! Nad nami béł dziórawy daf, ale nad nim! Popoliły sie mirtecki, jabcownicki, rózycki, panicki po donickak. He, he, he! Nie zol mi mojej izby, kie on przez izbów! Ani telo! Nie cięzka mi ta torba, kie on s torbom! Grunta ostały, ostała ziem — ale lepsi béło nigda nic niemieć, jako się wyprzedać musieć i pote na swoje nieswoje poziérać. Ej ha! To nowięnksy ból! Od tego serce puko! Ckaj! Wielgomozny pan! Dziadowałeś mi! Wiera! A teroześ sam dziad! Ckaj! Dziadu! He, he, he!...



OBJAŚNIENIA.

ckaj — czekaj.
is — widzisz, patrz.
obora okolicna — obudowane magnackie obejście gospodarskie.
maśne — maślne, tłuste.
ku samarowi etc. — mniej jest wart, niż osieł.
prawie — właśnie, w sam raz.
czarna czucha — droższa jest od białej.
przyjaciel — krewny.
pod trzydzieści korcy — do siewu.
jarzec — jęczmień.
selijakiego — wszelakiego.
statku — dobytku.
gazdowstwo — gospodarstwo.
telo — tyle.
płek — pcheł.
co ludzie na świecie! — sposób mówienia.
upytać — uprosić.
idze — idź że.
dudek — dwa centy.
połednine — obiad.
brzyzek — brzeg.
grule — ziemniaki.
kielo widyku — ile widać było.
Tela ziem — tak wielka, tyle ziemi.
ten ziem — tę ziemię.
w baniorze — w głębinie.
orba — orka.
młóćba — młocka.
za tela — tymczasem.
czeladź — dzieci i służba.
bywał — mieszkał.
nalaz — znalazł.
nie pytałbyk — nie prosiłbym, nie chodziłoby mi o to.
sytko — ciągle.
tele zwyźć — tak wysokie.
lejdze — leć że.
siajny reński — kilkadziesiąt lat temu używana moneta: czterdzieści centów.
ze co — sposób mówienia.
hybojcie haw — chodźcie tu.
bajto — sposób mówienia (pogardliwie).
sowoj — schowaj.
kasi — gdzieś.
cwancygier — dawna moneta.
lejba — ulewa.
sytka — wszyscy.
bodaś — bodaj.
coby sie telo bał — żeby się tyle bał.
teli — taki.
kielom telom — jaką taką.
naposprzec — wpoprzek.
cosi kajsi — coś gdzieś.
stajcie — wstajcie.
po pytaniu — po prośbie.
jojc — narzekaj.
kielo — ile, (choćby jak dużo, tutaj).
wej — wzmocnienie sensu.
kieby — gdyby.
selki — wszelki.
za hojco — co bądź.
siedzieć — mieszkać.
z końca jesieni — z początku.
stołek żyta — pięć snopów.
dokucać kogo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.