Szkicownik poetycki/67
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szkicownik poetycki |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Ulubiony mój poeto, księże Bako, jakżeś mało znany! Ograniczono cię do utrwalonego w pamięci narodu, rubasznego żartu: „Śmierć babula, jak cybula, łzy wyciska, gdy przyciska”. A to tak mało! Biedny ksiądz! Znam napamięć okrutny jego poemat p. t. „Uwaga damom o śmierci niechybnej”... Otchłań smutku! Ale co za styl! Jaka genialna makabra!
Pajęczyny, cienistość i wilgoć podziemi, grzyb i pleśń — nerwowy strach, wszczepiający się w zdębiałe włosy pazurami rozigranego, złośliwego nietoperza...
„Uwaga damom” opisuje puste i świetne panie, za życia w złote ramy oprawne przez świat, „tak wzięte jak święte” — strojne i rozpanoszone, które nagle oto potrąca, tratuje, przekracza i kopie, lekceważąca śmierć, „ślepa szkulepa”. Fontazie, kokardy, fryzury, wraz z „umysłem hardym” — „faty” (losy) rzucają głodnym szczurom.
Wlot kapturki
Podrą szczurki,
I bukiety
I tupety...
Śmierć „strzyże mantele, manele”. Zwleka, zdziera, rwie złote lamy, gazy. „Sztofy, tury i purpury”... Lecą liście umarłe, majaczą przygasłe perły, spłowiałe kitajki trumienne.
Słowa-hybrydy, wymyślne niedorzeczności, stwarzają nastrój obcy i przeraźliwy:
W świata morzu okręt drogi,
Z czubem zerwie wicher srogi.
Popłynie,
Ach zginie,
W łez rzeki
Na wieki —
Wiatr wieje z tych wierszy, przeciąg krypt otwartych. Przelatują widma w kostjumach z epoki:
Rogów moda jak wicina[1],
Wiatrem dęta pajęczyna,
Skurczy się,
Pomści się —
A dalej całkiem dzisiejsza awangardowa „elipsa”:
Śmierć nagle
Na żagle!
Jakaż siła ekspresji w tym ataku słów!
Przejrzyjmy dalsze strony tej księgi o tańcu śmierci:
„Próżność świata — bąbel dęty”: trafny obraz bańki ziemskiej. — A tu, jakież wspaniałe porównanie: słońce topi góry śnieżne, a śmierć niweczy mury miast.
Melancholijna prawdo naszych dni!
I to, jakże godne zapamiętania:
Nie dogonisz wczora cugiem,
Nie wyorzesz jutra pługiem.
Minęło,
Zniknęło,
Bez zwrotu,
Powrotu —
I całkiem już beznadziejne:
Nie odeprzesz, nosem ryjąc,
Nie wymodlisz, czołem bijąc...
Nie umiem podziwiać zbyt wielu pięknych rzeczy naraz, dlatego też zwiedzając muzeum starożytności w Atenach, pozostaję na uboczu. Odłączam się od mojego towarzystwa, które, rozszalałe gorączkową gonitwą przez wszystkie sale, „żywi się w locie” i już pobladło z duchowej niestrawności.
Zostaję na całą godzinę sama przy starogreckich klejnotach.
Są tu z najcieńszych listków złota uwite diademy-wieńce. (Podobne musiały nosić Safo i jej ukochane: Anaktoria, Dika... ).
Obok — liczne odmiany kolczyków, w kształcie aniołów: drobne postaci, kute w złocie, zwisają na girlandach kwiatów; obowiązkiem ich jest skrzydłami ochraniać niewinne uszy młodości zarówno od ryków jak i szeptów zła.
Bezliku talizmanów mykeńskich: złociste ryngrafy z wyrytym obrazem pszczoły, liścia, lub z najczęstszym, widocznie popularnym, krętym wizerunkiem ośmiornicy.
Znajomi nadchodzą. Przemocą chcą mnie od tych witryn odciągnąć. Ciekawi są bardzo dlaczego upieram się przy tej jednej sali?
Bo, moi drodzy, muszę wreszcie dojrzeć coś, odczuć, usłyszeć, pochwycić; potrzeba mi nato czasu i samotności... Obcych przedmiotów zimna wystawa, chciwości nawet niedostępna, jałowsza od jarmarku, nuży mnie, niestety. Ale gdy siądę spokojnie naprzeciw pamiątki, leżącej tu pokornie, jak muszla pozostała po odpływie fal, po wessaniu się ich w czarny horyzont — wówczas usłyszę niejedno — dopatrzę się wreszcie jakiejś niespodzianki.
Oto dzieło sztuki, jak kwitnący spokojnie i sucho nieśmiertelnik, klejnot trwalszy, niż urodna Anaktoria, pozostał na śmiertelnej pościeli czasu, po śnie przeszłości... melancholja odzywa się brzęcząco, melodyjnie, jak bardzo trudna do uchwycenia radjowa fala.
I już towarzysze moi wzywają mnie, zaganiają z powrotem na okręt.
Znudzeni są i głodni.
Chcąc za wiele objąć, rozsypali wszystko i zebrać już nie potrafią.