Szkicownik poetycki/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Szkicownik poetycki | |
Wydawca | J. Mortkowicz | |
Data wyd. | 1939 | |
Druk | Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
MARJA KOSSAK-JASNORZEWSKA
SZKICOWNIK POETYCKI
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE
SP. AKC. — MAZOWIECKA 12 — 1939
DRUKARNIA NAUKOWA T-WA WYDAWNICZEGO
W WARSZAWIE, RYNEK STAREGO MIASTA 11
|
Nie wszystko co przed nami zostało stworzone na tym świecie, nosi cechę męskiej ręki. Jakaś bogini, współtwórcza, wtrącała się też najwidoczniej do niejednego dzieła przyrody.
Zamiłowanie do błyskotek, niespożyty zmysł zdobniczy „des ewig weiblichen”, objawia się gdzie okiem sięgnąć — na wszystkich szczeblach stworzenia.
On, inżynier i wynalazca, zajęty udoskonalaniem swoich żywych maszyn, cierpieć musiał nieustannie mieszanie się żeńskiego pierwiastka do jego męskich zamysłów.
— Jakiej barwy będzie to? A to? A tamto? A możeby zapachu dodać?
— Poco — ?
— Żeby było piękniej!
Przedstawiała mu kuszące próby barw: tęczę. Rozcierała na dłoni wonne olejki: przyszłego piżma, fiołków, opoponaxu, siana i wanilji...
Podobnie jak dzisiejsza kobieta, przy kupnie samochodu najczęściej kładzie nacisk przedewszystkiem na kwestję zabarwienia lakieru, lub wyścielenia karoserji, co towarzysza jej do rozpaczy doprowadza — podobnie i tu wielki technik opędzić się nie mógł od rad niewiasty, której właściwe jest „poczucie piękna”.
Wreszcie, oddaliwszy ją pod jakimś pozorem, dał upust swoim osobistym zapatrywaniom na twórczość.
Porobił szczypawki, pająki. Zbrojne maszyny, wojownicze aparaty, najdokładniej pozbawione uroku, ale zato groźne i wytrwałe.
Zastępy blaszanych wojsk, stworzone do nieustannych gier. Zabawki, poważne, gdyż obdarzone zmysłem cierpienia, pełne obawy o siebie, nadanej im w celu zachowawczym.
Bogini nadbiegła w trakcie powstawania i wkraczania w życie tych surowych modeli i zdążyła jeszcze tchnąć zielonego złota na jakąś bezspornie brzydką, silną i złą muchę. Zmartwiona widokiem gnilnego chrząszcza, rozpyliła na niego tyle metalo-lazuru, że zamieniła go niechcący w żywy klejnot, z czego śmiał się On, aż mu z rąk wypadł suchy pająk-kosiarz, tracąc w tym wypadku połowę jednej z długich swoich nóg.
Podniósł go, opatrzył, poczem spoważniał i zabrał się do komponowania świetlnych narządów dla zwierząt.
Miały być podobne do oczu, zaopatrzone w soczewki, reflektory i przesłony, służące do skupiania, i wzmacniania wytwarzanych promieni świetlnych. A to dla jamochłonów, mątw, ryb, raków, małży i owadów.
Bogini-inżynierowa patrzyła na to zdaleka, malując piękne i wymyślne desenie na muszlach ślimaków.
Wspominała, patrząc na nie, ów dzień, w którym wielki wynalazca, obmyślając ludzkie ucho, wyrwał jej brutalnie z ręki białego, spiralnie okrągłego ślimaka, przymierzając go, wśród zwojów naczyń i okrawków błon, do fragmentów kości.
Obrażona za ten gwałt, zrzekła się wówczas wszelkiego udziału w kompozycji ucha, które też wypadło czysto technicznie i użytkowo: aparat, słuchawka.
Podczas roboty żab, zgodziła się na romantycznie brzydkie straszydło: ropuchę.
Jednakże, po wypuszczeniu w świat całej serji posępnych kumaków, rzegotek i plujek, wyprosiła sobie jeden, własny swój typ: model zbytkowny, z najczystszej zieleni, bez domieszki brązu. Istne marzenie!
Ucałowawszy czule, upuściła go w trawę, jak szmaragd na wieczne nieodnalezienie.
Inżynier westchnął ciężko i z prawdziwą rezygnacją. Poczem kazał jej uważnie patrzeć: projektował wieloryba tytaniczny sprzęt wodny, budowlę żywą, jednolitą. Interesowała go myśl ogromnych płetw.
Rozpłakała się pani. Nie mogła znieść samego wyobrażenia tego obszaru ciemnego jestestwa, nieozdobionego ani nawet skrawkiem koloru; tej pustyni, melancholijnej, organicznej.
Nie pocieszyły jej fiszbiny, zapowiedziane jako ważny w przyszłości atut kobiecej urody.
Odeszła w głąb oceanu i tworzyła tam osobiście i na złość, najpowiewniejsze i najbarwniejsze z ryb „welony” każdym ruchem przeczące powadze istnienia. Żywe fatałaszki, boskie gałganki.
W tęsknie i ciężko szumiącym ogrodzie zoologicznym ludzie oglądają dla rozrywki dzikie zwierzęta, ciągnąc za sobą swoje własne przenośne więzienia. Niewidzialne na oko klatki ludzkie otaczają ofiary nieprzeniknioną aurą. Jakby palisadą żelazną.
Oto klatka małżeńska: pięcioro w niej tkwi. Stoją przed tapirem, odrutowani, otępieni.
Dzieci, młode, pokrzykują nerwowo.
Urodziły się w moralnej niewoli.
Tam znowu uczeń, zgarbiony, przepracowany, posuwa się w klatce szkolnej, w klatce tresury. Ogląda ptaki egzotyczne...
Siedzi na ławce panna, w klatce próżności. Srebrny lis, niepotrzebnie w upalny dzień narzucony na szyję, wyciągniętą jak przed nieistniejącem lustrem, i powłóczyste spojrzenie. Trzewiczki, naturalnie, za ciasne. Stąd smutek w oku.
Opodal, ramię w ramię, stoi para narzeczonych w dobrowolnej klatce miłości. Klatka niewidzialnemi różami obrośnięta, zamki podwójne. Będą w niej pocałunki, potem przykre nieporozumienia, wreszcie dzikie awantury. Będzie drżała od wstrząsających nią ramion stęsknionego za wolnością jednego z nich dwojga.
Piękny park, piękny zwierzyniec.
Ciągną klatki przesądów, głupoty, ubóstwa, bogactwa. Uderzają o siebie, brzękają ścicha. Twarze ludzi — jakże przygasłe, obojętne.
Patrzą, nie widząc. Wymijają po tygrysiemu wzrok obserwatora, który zawsze i wszędzie znajdzie się, nieproszony.
Brzozy, rzędem wzdłuż szosy, włos migotliwy na wiatr rzucają, wszystkie w jedną stronę sczesane.
Jak Elżbieta Austrjacka, dumną kaskadą do ziemi, falistą roztaczają fryzurę, melancholijnie piękne.
Pada cień, żwirem — fioletowy, trawą — oliwkowy.
Drogą przechodzą łysi. Pozdejmowali kapelusze z rozgrzanych czaszek, świecącą skórą ciasno powleczonych. Posępne makówki po bujnym ongi kwiecie.
Piętno śmierci: zdradzający się bezczelnie kościotrup.
Idą weseli, rozmowni. Wielka ilość współtowarzyszy niedoli pociesza ich. Nie walczą już, nie rozpaczają, nie szukają pomocy sztuki i stroju.
Kobiety, własną urodą oszalałe, nie zdają sobie sprawy z wielkości tego zamachu na męską urodę.
Zdobywca świata jest na tym jednym punkcie tak bezradny jakim byłby szerokoszczęki człowiek z Neandertalu, gdyby go drapieżne zwierzę oskalpowało bez litości.
Brzozy — nie widząc — widzą.
Królowe szumiących kędziorów litują się brzydocie.
W rdzeniu ich rodzi się współczucie dla ginącego świata włosów.
Dają więc lek, wytwarzają balsam włosotwórczy, brzozowy eliksir.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Nacinajcie na wiosnę korę atłasową, koloru węgla i róży. Toczcie mętny, słodkawy płyn na czoła wasze, trującą myślą znużone, ociężałe, matematyką codzienności spracowane. Które niechaj i wiatr brzozowy, powiew zielonej czystości, owionie, ochłodzi.
O miły robaczku, czarna perło owalna, dlaczego udajesz przede mną nieżywego? Skąd wiesz że to odstrasza, że na widok nieszczęścia każdy ucieknie, mając po uszy własnych zmartwień? Podziwiam cię. Złość — uważasz — ostyga na widok śmierci? Wpatruję się w myśl chytrą, którą przedstawiasz. W doświadczenie odwieczne.
Komedjancie! Dajesz się podmuchowi zefiru bezwolnie posuwać...
Słaby. Lekki...
Aż nagle weźmiesz nogi za pas.
I człowiek nieraz zawdzięczał życie podobnie czujnym manewrom.
Wszyscyśmy bracia.
Znam upiorny obraz: — wewnątrz sali muzeum przyrodniczego w Paryżu, nad samem wejściem.
Wiszą tam, wysoko, czaszki ludzkie. Dziesięciokrotnie większe od normalnej. Mają w sobie groteskową jakąś powagę. Czoła długie, o wydatnych łukach nad oczodołami.
Rzekłbyś maski olbrzymów, służące tybetańskim kapłanom-tanecznikom.
Objaśnia nas katalog: to trupie głowy słoni, po odpadnięciu chrząstkowatej trąby, po zrabowaniu kłów.
Bardzo są straszne!
Patrzą naprzeciw — gdzie rząd małych ludzkich czaszek różnych ras bieleje na ścianie —
Patrzą koleżeńską pustką oczodołów.
Balet imion.
Widzę jego mieniącą się wszystkiemi kolorami fantasmagorję.
Natalja, Eulalja, Blanka, Adelajda, Amelja, kobiety o śnieżnych imionach, wdzięczą się i wyginają opływowe ramiona jak łabędzie szyje.
Biała Liljana; bardzo biała, aż błękitem zalatująca, Magdalena.
Wstążkami gazy, które przypominają smugi po zachodzie słońca, ewolują w tańcu fiołkowo i różano-imienne piękności: Hortensja, Halina, Walerja, Malwina, Renata, Armida, Wioleta, Wiolena.
Między niemi najróżowsze: Marja, Roksana, Marta i Rozyna, rozsypują płatki malw i róż szlachetnych.
Nagle, jak ćmy czarne, nadbiegają: Carmen, Kleopatra, Alexandra, Judyta, Koleta, Klementyna, Leona.
Zawirowały nocą, żałobne, karymi dżetami połyskując, i znikły, ścieląc po ziemi w ukłonach czarne, strusie pióra wachlarzy.
Poczem, jak wschodzące słońca, rozżółciły scenę dziewczęta złociście nazwane, słońcem chrzczone: Małgorzata, Dorota, Wanda, Petronela, Anna i Cecylja.
Tańczyły jak promienie na porannej wodzie, a pozostałe po nich złote nitki, odpryski bursztynowych ozdób i strzępy słoneczników pozbierały na kolanach puszyste i jak zmierzch zadymione: Sabina, Salomea, Sonia, oraz srebrną lamą sukni pod szarym welonem przeświecająca Mieczysława.
Seledynowe jak ponowa:
Stefanja —
Józefina —
Zenaida —
Esmeralda — roznosiły, w przerwach, pomiędzy widzów, zielony nastój miętowy, pistacjową orszadę i rozpylały leśną wodę...
Pozwólcie mi zastanowić się nad tą niezbyt poetyczną sprawą:
Oto persak czyli prusak, owad niepopularny, przechadza się wzdłuż gazety rzuconej na podłogę obok pieca kuchennego.
I właśnie przystanął na własnym wizerunku, syntetycznie i z głęboką nienawiścią wyrysowanym przez człowieka, w związku z reklamą nowego środka przeciw pasorzytom.
Owad nie wie na czem stoi, myśli o swoich najpilniejszych sprawach.
Karykatury nie poznaje.
Czem jest dla niego ten dziennik, jego ugory, szeleszczące niemile, druk, myśl ludzka?
Czy w kręgu własnego, złośliwego portretu i ubliżającego tekstu, odczuwa wrogą mu aurę, strefę nieszczęśliwą, jakieś swoje Waterloo?
Nie, najsubtelniejszy nawet z tych nieciekawych prostoskrzydłych nie zadrży mistycznem przeczuciem! Za trudne to dla niego.
A dalej? jakież światy zamknięte są przed nim, jakież ogromy! Poza kuchnią, w której orjentuje się może głucho i łakomie, jest dom, już obcy całkowicie, potem ulica, miasto. Przedmieście, cała Polska, Europa, Ziemia.
Kręgi w kręgach, przestrzenie w przestrzeniach, kuchnie w kuchniach, światy w światach.
Wreszcie i gwiazdy. Niedostrzegalne dla poziomej i niegodnej istoty. Nasz widok, nasz piękny spektakl całonocny.
Ale tu właśnie odwraca się, niestety, złośliwość świata przeciw nam, niedoścignionym, nam, Ludziom.
Tu równamy się z najskromniejszymi, przez tę lekceważącą rzeczywistość, przez tę zniewagę, że są, ach, są nieskończone światy, zawrotne rozbudowy i poza nami, i ponad nami.
A my w kuchni ziemskiej, oświetlani lampami, naprzemian słońca i księżyca...
Zapobiegliwi — zaaferowani.
Rakiety wylatywały w powietrze, zapalając się na szczytowym punkcie swoich lotów.
Z twardym szelestem, przypominającym darcie płótna, wymieniały słońca na gwiazdy, gwiazdy na iskry.
Pukały wystrzałami o chmury. Były jak hydranty wód świetlnych, polewające odchylone głowy patrzących ludzi.
Przetrzaskiwały się z czerwieni w zieleń i w złoto. Syczały swoje hasła: „Wzwyż!” „Nad poziomy!” „Olśniewać!” „Rozbłysnąć!” „Wolności dla rakiet!” „Mierz siły na piękność!” „Ku niebu!”. Ludzie, zagapieni, oczarowani, zapominali, że i sami są tylko rakietami w rękach nieznanego pyrotechnika.
Ogniami różnego stopnia, różnej piękności. Kosztowne młynki szaleństwa, spirale temperamentu, kaskady myśli jaskrawych, wysokonośnej poezji.
Wywężają się, w nocy absolutnej, głębokiej, z najlepszą wolą, z potęgą i optymizmem ku górze, uświetniając festyn natury — i giną marnie.
Gardzę sobą, rakietą rozsypującą się właśnie w setki ciężkich złotych łez, z których będą jeszcze gwiazdy, gwiazdy przemijające...
Pyrotechniku wspaniały, który dodajesz świadomość do substancyj palnych, o czemuż Ci ta mieszanina nie wybuchła już podczas mieszania jej w moździerzu eksperymentów?...
Nie mówmy zbyt wiele złego o zaciszu mieszczańskiem, o szarej codziennej pospolitości!
Gdzie dzień po dniu mija bez zmian, wśród miękkich wezgłowi z atłasów o czułych barwach, które walczą z anilinową nudą i surowością zawieszonych obok nich kilimów, zdobnych w siekiery i harpuny najzwyklejsze.
Gdzie pościel na balkonach rozściela się pod jaskółki i słońce, podczas gdy kartki z kalendarza odarte wirują wzdłuż wiatru.
Na tym samym balkonie zdarza się, że ktoś zbuntowany, wyższy ponad otoczenie, skarży się nocami gwiazdom i nieskończoności, przejęty wielką wzgardą dla szarego życia, w którem nic się nie dzieje.
O skrzecząca pospolitości, tylekroć razy szyderczo opiewana!
A możeś to ty właśnie największem osiągnięciem, najprawdziwszym tryumfem niespokojnego wszechświata?
Ukoić opętane elementy, uśpić je, aby znieruchomiały w bezpiecznej drzemce, sprawić, aby straszliwy dziw świata nikomu strachu nie napędzał — dociągnąć harmonję sfer aż do stopnia nudy — nie jestże to mistrzostwem techniki w przyrodzie?
Mocą tych udoskonaleń, swojsko nam tu aż do obrzydzenia, uskarżamy się, niewdzięczni, na codzienność.
Ptaki co rano z nowym zapałem witają słońce wschodzące, tę zapowiedź jeszcze jednego dnia życia.
Nas, ludzi, znużyła niezawodność naszego złotego patrona; witamy świt ziewnięciem, spojrzeniem na zegar, myślą zatroskaną nicościami.
Jeszcze jeden szary poniedziałek czy wtorek, nic więcej! —
— Po długich wysiłkach, ofiarach niezliczonych, doprowadził i człowiek wreszcie do tego, że w samolotach komunikacyjnych podróżni nudzą się, grają w karty, spisują w notesach rachunki, plotkują, wreszcie zasypiają, nie pamiętając już o locie i posępnej odległości od ziemi.
Jakże dumny jest inżynier-konstruktor z tej swojej tryumfalnej dulszczyzny!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tak, po głębszem zastanowieniu, bądź pochwalona, mieszczańska nudo; oby żaden wypadek międzyplanetarny nie przeszkodził nam ubolewać nad tobą jak najdłużej jeszcze, w tem miejscu gwiaździstem, niezbyt przekonywującem.
Nademną świerki rozłożone w pogodzie, pod niebem, trwają bez drgnienia, ciężko zielone.
I myśl moja w tej chwili, bez słów, bez ruchu, zawisła w niebiosach. Nieruchliwość ta piękniejsza jest od żądz i dążeń. Jest jak źrenica, sztywno wpatrzona w punkt istotnego szczęścia.
Tę jasną pustkę myśli, na widok śnieżnych kop nieśpiesznych obłoków przecina mi jedno jedyne obce słowo: nevada...
Białe nevady obłoków...
Kiście igliwia, zatrzymane podniesioną ręką ciszy, obrzeżone kobaltem, leżą nade mną bez drgnienia.
Samoczynnie uderzą dzwony. Rozryczy się bydło, zawyją psy. Ptaki podlecą ku ludziom w żałosnej trwodze, garnąc się im do rąk. „Ziemia padać będzie ze strachu jak owca przed wilkiem”, dokładnie podług słów Apokalipsy!
Bo oto doprowadziliśmy wreszcie do nieszczęścia planety, przez opętanie nasze, złość i nienawiść, które, z szybkością razem połączone, wywołały katastrofę kosmiczną.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Spróbujcie wsiąść do samochodu prowadzonego przez rozjuszonych, rozpolitykowanych, wzburzonych podróżnych. Smutnie skończy się taka wycieczka.
Złość, z wybuchami benzyny, z nieprzytomnym pośpiechem i gorączką — o złe to warunki jazdy, fatalne skojarzenia.
Niespodziewany dyszel wpoprzek drogi, nagły zakręt, pociąg na przejeździe otwartym, huk, trzask, ogień — i ostatnie może przekleństwo złego towarzystwa, którego irytacja wypala się wraz z rozlaną strumieniami benzyną.
Lub pozwólcie biec naoślep furjatce: z pewnością śmierć jej nadąża w radosnych susach i pchnie ją pod tramwaj lub autobus.
Albo rozdrażniony koń, którego pasja w dal ponosi: — biada kręgom szyi jego wątłej!
Ziemia — to pęd i ogień wewnętrzny, wybuchowy żar. Ludzkość dzisiejsza — to zły nastrój ziemi. Od katastrof zaś roi się podobno w przestrzeni...
Człowieku o ustach zaciętych, o myślach czerwonych, szaro-blady z nienawiści, wpatrzony ślepo w nieskończoną twoją, jak sądzisz, drogę, w „lepszą przyszłość” — złośniku, przygotowujesz karambol ziemi równie bezlitosny, okropny, hałaśliwy i gwałtowny, jakim ty sam jesteś.
Gdy jedziemy parowozem w dal, nocą ciemną, wówczas sypią się iskry, gwiazdy, migiem ginące. Lecą one zawsze w przeciwną stronę niż droga prowadzi czarny ciąg rozpędzonych wagonów...
Podobnie lecą nasze iskry Boże, nasze błyski genjuszu, nasze poezje.
Lecą wstecz, ponuremu ruchowi wbrew, nie z nami, nie w przeznaczenie nasze.
Zauważymy kiedyś, że nie będzie ich w miejscu naszego ostatecznego postoju.
Tylko ślepi mogliby prawdziwie i trwale kochać.
Oczy największem są utrudnieniem niezmiennie wiernej miłości.
Zmiany w naszym wyglądzie powodują w ludzkich uczuciach dla nas różnice równoległe.
Niewybaczalną jest rzeczą tracić swą urodę, a wielu jest wśród nas nie trwałych — jak obłoki!
Boska cześć, którą człowiek oddawać chce przemijającym stworzeniom, buntuje się przeciw ich słabości, godnej róż szybko okwitających.
Miłość, czcicielka radości i słońca, drży przed złą nowiną; przed cienistym i grobowym dekretem o beznadziejności przemijania, wydanym przez wybrane bóstwo.
Ukochany czy ukochana nie zdają sobie sprawy z bólu, który sprawiają miłości, gdy poddają się łatwo prawom przemiany i destrukcji, nie walcząc z niemi.
Cóż znaczy ta legenda o palingenezie kwiatów, tylekroć powtarzana w szpargałach okultystycznych, jako rzecz dowiedziona, którą się wspomina tylko jako przykład, omawiając teorję zmartwychwstania ciał, zjawisk zagrobowych, wampirów?
W starej francuskiej encyklopedji magicznej trafiam na traktat o palingenezie, jakiegoś uczonego podobno badacza okultyzmu, jezuity, księdza Kirchera:
„Oni (alchemicy) biorą kwiat, palą go i zbierają z niego wszystek popiół, poczem z pomocą dalszego rozżarzania wydzielają z niego potrzebne im sole, zasadę kwiatu. Kładą te sole do szklanej retorty, gdzie łączą z niemi pewne składniki, gotowe wzburzyć i pobudzić owe sole przy wyższej temperaturze.
Cała ta materja tworzy rodzaj pyłu o barwie zlekka niebieskawej.
Z tego oto pyłu, podnieconego łagodną ciepłotą, podnosi się zwolna łodyga, liście, wreszcie cały kwiat.
Słowem, zmarła roślina powstaje ze swych popiołów i staje nieruchomo, świecąc niebieskawo, zwykle bezbarwna.
Z chwilą gdy ciepło ustaje, widowisko omdlewa, gaśnie. Materja rozłącza się i opada, tworząc nanowo poprzedni chaos, na dnie retorty.
Ponowne ogrzanie wskrzesza nanowo tego roślinnego feniksa”.
Ojciec Kircher, starając się wytłumaczyć jasno ów fenomen, opowiada o tendencji atomów do przybierania postawy, wyznaczonej im przez naturę i powracania na swoje miejsce. Mało z tego można zrozumieć, ale co dziwniejsze, nowocześni okultyści przysięgają na wszystko, że dzisiejsza alchemja próbuje również z powodzeniem palingenezy roślin.
Wierzyć w to muszę, wspominając podobizny — nieraz tak bardzo wierne — ziół, paproci i niektórych kwiatów ogrodowych, jak np. bardzo wyraźnych gladjolusów, na szybach podczas mrozu.
Powstawanie tych widm w odpowiednich warunkach już nie ciepła ale surowego zimna i wiatru, przypomina opowieść starych grimmoirów o kwietnym feniksie.
Jest pewien amerykański ptak czarnobiały, z rodziny garbołuskich.
Plamami karminu tu i ówdzie ozdobiony. Śpiewa całą duszą, śpiewa tak pięknie, że go ludzie chwytają zato w sidła i więżą chciwie, jako cenionego śpiewaka. Nazwę ma nieprawdopodobnie poetyczną: Zamelodia...
Imię jakby przez Tuwima wymyślone.
W czasie mojego pobytu na Rivierze, jeden z głowonogów w Monaco, ozdoba wspaniałego akwarjum, znał mnie już z powtarzanych moich wizyt, ale żywą okazywał mi zawsze niechęć.
Widocznie znudził go uporczywy mój wzrok, nie życzył też sobie służyć za objekt moim medytacjom.
Zdaleka więc, na mój widok rozwijał się już złowieszczo i ukazywał spod fałdów płaszcza swoje małe, jakby starcze, znużone i rozgoryczone bezsilnością oczy. Odmienne od wielkich, nieruchomych, do okrętowych okienek podobnych oczu sepji.
Patrzyliśmy na siebie.
Prześladowała mnie myśl, że oto sam we własnej osobie, bezsilnie falujący ocean, ujarzmiony w wodnej klatce, uderza o szybę i patrzy na mnie z nienawiścią i wstrętem.
Co widzi? — nie wiem. W każdym razie nic pociągającego, sądząc z jego zachowania się.
Świadomością owiana zawiesina soli morskich, jodu i piany, męt burzy, kożuch ciepłej fali morskiej, bałwan, zwojami mózgu obdarzony — nienawidzi mnie.
Chciałby dojść do władzy, stać się całem, bezbrzeżnem, po widnokrąg ze wzburzenia aż pożółkłem morzem, wzgórzyście rozpanoszonem.
Chciałby wieńcem nieubłaganych ramion wodnych otoczyć przechylony statek i mnie na tym statku.
Gniew, tęsknie skupiony za szybą, patrzy mi w oczy.
Gniew morza.
Tak przezemnie kochanego!
W końcu października, nagły tropikalny upał niepokoi rumieniące się liście.
W nocy, coraz gorętszej, wkracza wiatr porywisty, południowy.
Drzewa oddają się kołysanej namiętności.
Nie wiedzą, że wicher ten ma sobie za jedyny cel ogołocenie ich z ostatnich złotych liści, uprzątnięcie tych resztek lata.
Podobnie i nieopanowana namiętność lat późnych zaściela tylko pokotem ostatnich, złotych nadziei, całą swoją okolicę.
Liście jesienne leżą po brzegach dróg, mieniąc się jedną połową tęczy.
Wyglądają jak rozsypane róże wszelkich barw.
W stawie drżą złote plamy. Rząd drzew odbija się w nim różnie: wierzba — mgłą siwą, czerwona leszczyna — skrzydłem motyla, topole — ciemnemi kolumnami.
Skośne marmurowe schody, prowadzące ku wodzie, odbijają się wgłąb i w przeciwną stronę niż prowadzą, tworząc klin.
Zadarte liście wierzby płyną jak dżonki, wiatrem popychane.
Wysoko przelatujące samoloty suną przez głębinę jak czarne płotki, małą gromadą.
Woda żyje, drzewa budzą się dzisiaj.
Wieje bowiem wiatr, który różni się od innych jak chuchnięcie od dmuchnięcia.
Z głębi piersi natury płynie to serdeczne chuchanie: wiatr halny.
Kto jeszcze nie wypowiedział swojej miłości, zdradzi się z nią w taki dzień.
Oto jest niekalendarzowy powrót wiosny.
Wiosna — kaprys, wiosna — łaska.
Możemy się jej wszędzie i zawsze spodziewać, tej Wiosny Niezależnej, zarówno w zimie jak i w setnym choćby roku życia.
Z chudnących palców spada pierścionek. Nagły ten stuk w podłogę — to znak. Ach, niedobry! — Znowu kilka kilo straconych w ciągu miesiąca...
Podobnie i w małżeństwie, gdy miłość stopniowo zanika, z dniem każdym bardziej słabnąc, nagle obrączka ślubna, na miarę kiedyś robiona, zsuwa się z dłoni szczęścia, już nie tej samej.
I to się nazywa: — rozstanie.
Koniec sezonu. Światowe słowo „sezon”, odlatuj na południe! Letników coraz mniej, wiatr zamiata plażę, szeroko, jakby ją chciał gruntownie po nich oczyścić. Morze szumi tragiczniej i piękniej, gdyż śpiewak to nie dla ludzi. Sosny wtórują. Jest wspaniale i nudno.
I w życiu, tak samo, po sezonie, przyjaciół coraz mniej wkoło nas, pustoszeje świat.
Żywioły zato przychodzą do głosu. Dla nas szum sosen, zdziczałych płaczek, dla nas rozpętany głos morza.
Dla nas rozbrzmiewać teraz będzie surowe, nieustanne, niezrozumiałe, „niemieckie kazanie” wieczności.
Lepiej zawczasu nauczyć się go słuchać, zżyć się z tą powagą. Zapóźniajmy się więc na plażach, w górach, wytrzymujmy „la saison morte”...
Po sezonie — rozproszyły się szybko orkiestry, sentymentalnie tokujące. Nie będzie już miłości w tych okolicach. Kres! Kres! Nevermore! — jak krakał gawron Poego.
Nie będzie? Śmiałe słowa. Powierzchowne, nieścisłe.
Uczeni głoszą że w śniegach arktycznych żyje pająk mikroskopijny; że w 50-stopniowej temperaturze prądów podmorskich gejzerów cieszą się istnieniem ryby, szczególnie na ciepło odporne.
Natura jest jak nasze małe artystki-chłopianki, które w zdobnictwie nie znoszą płaszczyzn, starannie więc batikują czy zalepiają wystrzygankami każde smutne, puste miejsce.
Życie wschodzi gdzie go nie posiali, i miłość tak samo.
Snują się lepkie, powolne błyskawice babiego lata.
Kobiety, pajęczyce snów, włóczą się ponad ziemią na tkankach urojeń.
Miłostki babiego lata dążą ku niebu — rajskie mają nadzieje... aż błyszczą od nich.
Ale pajęczą ich nietrwałość rozwiewa porywisty, jesienny wiatr.
Na głóg je zarzuca, gdzie wkoło ciernistych wrzecion owite, zapominają o swoich mrzonkach...
Kobieta lat jesiennych może jeszcze zdobyć serce, ale nie potrafi go już utrzymać...
Mój towarzysz podróży, przystojny nieznajomy, znużony drogą, zapadł się cały w rytm pociągu...
Rozluźnił mięśnie, rozbroił swoje siły, zamknął piękne oczy i przybrał błogi a niemądry wyraz, z uncją niesmaku w kątach ust.
Nagle opadła mu szczęka, obciążona jakby ołowianym ciężarkiem.
Obraz nieodpowiedzialności, słabości bezbronnej. Człowiek śpiący.
Jednak otwarte jego usta wydają raz po raz głuchy, rytmiczny poryk, pokrewny w dalekiem echu głosom rozpętanych żywiołów i drapieżnych zwierząt.
Z tych instrumentów postrachu najśmieszniejszy, głos ten zadziwia jednak swoją zaczepną urągliwością, surowością i zdecydowaniem.
To natura, matka nasza słodko — naiwna, przychodzi w pomoc śpiącemu półnieboszczykowi, i daje mu ten odstraszający dziwogłos: chrapanie. Z jego pomocą powinien niedołężny śpioch zatrzymać wrogów swoich w przyzwoitej odległości. Wrogów zaciekawionych bezwładem; hjeny czy wrony, lękliwe wobec ruchu, bezczelne w obliczu inercji.
Straszy więc, porykuje poczciwiec, ochraniając się nieświadomie.
Odstraszył by nawet chęć pocałunku, nawet myśl miłosną; z radością da mu każdy z nas święty spokój.
Czując na sobie mój wzrok, warczy jeszcze posępniej, poczem ruchem kilkakrotnie powtórzonym, niepewnym, szarpiącym, narzuca sobie szorstką firankę okienną na twarz...
Znam pewną sławę dyskretną, która najlepiej przystoi kobiecie pięknej i kochanej.
Trafia się na nią, przeglądając katalogi firm ogrodniczych. Urocze żony, piękne narzeczone, może dziś już nieżyjące — zakwitają imionami i nazwiskami swojemi wśród fotografij roślin.
Edith Alston: Chryzantema. „Biała, przecudna” — głosi cennik.
Widzę ją, tę białolicą Angielkę, spokojnie przekwitającą w domowem zaciszu, oddającą piękno swoje rodzinie i w nagrodę otrzymującą od męża-hodowcy ten biały madrygał, tę długowieczność nowej odmiany kwiatowej.
Zmuszono mnie do myślenia o niej, Edith, nieznanej piękności białej rasy i o miłości, którą wzbudziła, która ją uwieczniła.
Marga Sacher: niezapominajka. „Niska, ciemnoniebieska, nadzwyczaj obficie kwitnąca odmiana, o zwartym wzroście i dużym kwiecie. Przyjmuje się łatwo na każdym gruncie”.
A więc Marga, młoda Niemka, była to dziewczyna o łatwym charakterze, zgodna, niskiego raczej wzrostu, zwarta w sobie i silna, o wielkich, granatowych oczach. Kwitła obficie tam, gdzie żyła i kochała, pełna szczerej wesołości. Kochana nad wszystko i podziwiana przez najbliższych, została mianowana niezapominajką; pamięć jej żyje dalej w tym kurhanku kwiatowej grzędy.
Jeśli już nie żyje, ma coroczne swoje epitafjum błękitne.
Piękna, niewinna sława.
Wróblica szybko zebrała porozrzucane kawałki bułki, składając je jak najroztropniej, aby móc je pomieścić w dziobie, poczem frunęła w kierunku ściśle określonym.
Niesie dla swoich młodych zdrową ludzką pożywkę, dla której ma wysokie uznanie.
Miłość macierzyńska na tamtym świecie! Bo cóż, mimo wzrokowego kontaktu naszego z nim, obcy to świat, ptasi świat, niedostępny jak i gwiazdy.
Ale jedna z mocy najdobrotliwszych, najbardziej kojących trwogę istnienia, jest nam tu objawiona, jako istniejąca i poza naszą sferą.
To samo uczucie, to samo oddanie się najserdeczniejsze.
W dniu święta matki, prawo ma do udziału w niem i ta skrzydlata rodzicielka, wcielenie macierzyńskości niewidzialnej.
Miejmy nadzieję że gdziekolwiekby nas wichry międzyplanetarne przywiały, znajdzie się nam ku pomocy i pierś serdeczna i zapobiegliwość dobrej bogini Mamy.
Umierający, nawznak leżąc, znieruchomiał.
Pierś jego, która dotychczas falowała raz słabiej, raz silniej, stężała nagle.
Mucha brzęczała nad tym spokojnym bezruchem.
Widok ten dusił żywych, wkoło stojących. Odwracali oczy, wzdychali pełną piersią.
Nieżywy tors trwał w skamieniałości. Niema oddechu.
Myśl nie do zniesienia dla żywych.
Ale on, zmarły, pracował już wielkim, zbiorowym, rytmicznym wdechem i wydechem ludzi, zwierząt, owadów, roślin i szerokim rytmem przypływu i odpływu oceanów.
Bo kto choć raz odetchnął, oddychać musi wiecznie.
Nieprzytomnie, jak w ciężkiej narkozie, porusza nasz zmarły niezliczoną ilością płuc, przez co wypogadza się jego twarz, zmęczona krótką ale ciężką walką o tlen.
Zielonawe światła snu śmiertelnego. Słońce świeci w ten sen jak w wodę. Umarły, po długim wypoczynku odzyskawszy siły, skoncentrowany w jednym punkcie, począł nagle, z błogą radością, odzyskiwać skarb swój najdroższy: świadomość.
Kwestja mocnego skupienia się.
Zaczął rozróżniać przedmioty. Okno. Blask. Twarze pochylone nad sobą. Był szczęśliwie urodzony, widać dobre moce opiekowały się zmarłym w czasie jego snu.
Wrócił jako dziecko, o silnym krzyku i wesołym uśmiechu.
Po kąpieli w nicości najczystszej, tej, która daje nam twardy sen i za życia, pełen był szczęścia. Poczuł w piersi jakby oko świadomości i jakby łzy wzruszenia w tem oku bystrości wewnętrznej.
Odzyskał swoje ja: ten drobiazg o który tak łatwo, który się w oczach naszych kaskadami przelewa, ginie, powstaje, błyska i powraca, jak fosforyzujący plankton fal morskich.
To „ja” które jest przedewszystkiem — świadomym oddechem.
Już mnie małość stworzeń nie zwiedzie: domyślam się jakie tam bywają potęgi, ogromy, jakie przeceniania własnej wagi i miary.
Oto gawron kołysze się przedemną na gałęzi cienkiej jak kreska.
Lekki, choć ciężkim rysuje się kształtem.
Napewno wielki jest we własnem pojęciu, conajmniej tej wielkości jaką sobie samemu człowiek przypisuje. Potężny natchnieniem nieskażonej przyrody, mocno w siebie wrośnięty i wczuty, stokroć swobodniejszy od nas przez lekkość głowy, przewiewność kości, najsprawniejsze działanie wszystkich wewnętrznych narządów.
Szybki puls daje mu uniesienie, nieustanną namiętność.
Zpewnością rzadko odczuwamy tę wielką łatwość, tę upajającą dogodność istnienia, która jest udziałem każdego z tych naszych młodszych i stokroć zdrowszych braci w świecie natury.
U nas — zaledwie cierpliwe przyzwyczajenie, wzdychające przystosowanie się komórek, a nieraz bunt: rebellium carnis.
Zgrzyty, tarcia, niezadowolenie i skargi. Skargi na niezliczone trucizny, błędy, na niedbałość instynktu.
Komórka, zdemoralizowana krzywdami wielu lat, jest jak miejski robotnik: pracuje bez śpiewu. Tam, u wolnych ptaków, u zwierząt dzikich — zapał, posłuszeństwo, karność, połączone z żywiołowością i śpiewająca robota organizmu!
Któżby nie chciał mieć w sobie dla odpoczynku, choć przez godzinę takiego serca nie znającego arytmji, sprawnego serca tegoż gawrona, który właśnie z taką siłą rzucił się teraz w powietrze i szybuje, wysoko wgórze...
Kanarek ziewnął.
To mnie z nim dopiero prawdziwie zbliżyło.
Na ulicy koń w zaprzęgu czekający, zakaszlał.
Zwyczajnym, ludzkim kaszlem.
Widzę, jak bardzo jest moim bliźnim.
Wiewiórka, moja wychowanka, czyści, liżąc z przejęciem swoją białą na piersiach sierść, podczas gdy ja równie starannie ceruję biały żabot.
Patrzymy na siebie. Uśmiecham się, a wiewiórka marszczy nos.
Baby krakowskie idą na rynek, tupiąc wysokimi butami, piękne w swoich zawojach, w swoich aksamitnych haftowanych kaftanach, którym słońce nadało patynę bukowych liści października, lub siność ostatnich głów kapusty.
Pyszne te niewiasty niosą na plecach gęsi, białe i pogodne, w koszach objętych płachtą.
Gęsi krzyczą, wyciągają szyje i są jak wróżki — pod tą postacią rozkazujące i godne — kierujące krokami niosącej je poddanej.
Baba kroczy naprzód, w krótkiej, krynolinom podobnej spódnicy, hojnie marszczonej, tak hojnie, że gdy się baba odwraca, to spódnica odwraca się wpierw.
Gęś nad jej głową patrzy to w prawo, to w lewo.
Przechodnie usuwają się przed stukającą podkówkami gęsionośną wspaniałością.
Oto jedno z wielu czarodziejstw Krakowa.
W Kazimierzu nad Wisłą pięknie jest, wenecko, i po miodowemu staropolsko równocześnie.
To już skądinąd wiemy, i nie o tem chcę wspominać. Ale o tem że jest tam tuż przy kościele winem obrośnięta weranda, zajazd, gdzie zbiera się kwiat turystów niedzielnych z okolicznych miast.
Samochody oczekują na pobliskim rynku, prywatne lub wynajęte. Nowe, aerodynamiczne karetki lub stare gruchoty.
Wyrażając letnią radość życia poubierali się państwo ci biało i kolorowo. Degeneracko rozrośnięci, topielczo odęci, biali, łysi i ciężcy; kobiety mocno uróżowane, w tureckich fezach lub w humorystycznych piuskach z ogonkiem na ciemieniu.
Inne znowu w nieomal arabskich zasłonach, a jeszcze inne w samochodowych, nieprzemakalnych pilotkach, których bezsensowną w dzień upalny surowość rozjaśnia lok włosów do białości spalony perhydrolem.
Dziwne te panie podziwiają pejzaż, co chwila kontrolując jednak w lusterku czy czarny lub szafirowy rimmel nie odfarbował im na policzki w gorącem powietrzu.
A właśnie, tuż wdole, wysypują się z przepięknego kościoła tłumy ludu po ukończonych nieszporach.
Suche twarze, ludzkie twarze — wynędzniałe ale normalne i umiarkowane zarysy i kształty.
Jeśli kaleka — to już jawny i prawowity. Malarsko — wspaniały. Jeśli zwykły człowiek — to na miarę człowieka. Jeśli piękność — to z Bożej łaski.
Stroje — celowe i zrozumiałe.
Chustka — od wiatru, but — od kamieni i błota, cery i łaty nie bez racji, jeśli niedobrane kolorem, to dla ważnych powodów. Zapięcie o ile jest gdzie, to dla potrzeby, nie ozdoby.
Tony wyblakłych, noszonych sukien — znających deszcz, słońce i czas — misterne i ciekawe.
Od warjackiego towarzystwa zamożnych, oko, z radością oderwane, wypoczywa wśród tej pokornej gromady, śpiesznie i z celem schodzącej wdół po kamieniach bruku...
Biedni ludzie! Czy wiecie o wielkiej waszej przewadze nad tamtymi wgórze? o waszym atucie bezcennym? Przecież wy nigdy nie jesteście śmieszni. Wy nie. Ciemni, surowi, rzadko dobrzy, tępo myślący — być może.
Ale poważni, ale nie do śmiechu.
Czyż naprzykład ten tłusty żabozwierz w białych spodniach, który w tej chwili przynosi sobie z bufetu jakiś smakołyk i gubi po drodze pincenez, zgięty pod brzemieniem własnego karku — czyż on, owiany z pewnością cichym i niewidzialnym śmiechem niebian, (mających tu blisko swoje asilum), byłby, doprawdy, godny waszej zawiści?
Zakochani bywają zazdrośni o przeszłość drogiej im osoby.
Nieraz dochodzą do prawdziwej obsesji na tem tle. I nie bez powodu; jest to w miłości istotna i ważna sprawa.
Uczucie ma wzrok dalekobieżny. Ogarnia całość życia. Wie że kiedyś tam dopiero, u kresu wędrówki, w retrospektywnem spojrzeniu na własny los, osądzimy kto był szczytowym punktem naszego łańcucha sentymentów, lub też kto najmocniejszą falą, najgłębszą wywarł erozję, w młodości naszej.
Nie musi to być ktoś panujący właśnie w dniu dzisiejszym nad nami. Temu, może niepisana historja dni naszych poświęci kiedyś zaledwie pobieżną wzmiankę?
I dlatego trwożą się kochankowie i spokoju znaleźć sobie nie mogą, wypytując wciąż o tę groźną przeszłość, dręcząc i siebie i przedmiot swojej miłości.
Chcieliby usłyszeć dawno przebrzmiałe melodje, porównać je z tą, którą sami przedstawiają.
W wiązance aryj czyjegoś życia chcieliby najsilniejszą być nutą i najtrwalszą.
Bez pomocy nauki, sercem tylko dochodzą do zrozumienia jedności i równoczesności czasu.
Prawdopodobnie na tle idei kwiatu stworzył człowiek pojęcie anioła.
Nie mogąc jednak dać sobie rady z brakiem podobieństwa kwiatu do człowieka, odesłał pomysł anioła w niewidzialność, mówiąc o nim niewyraźnie, jak przez sen, nie wyjaśniając jego istoty.
A jednak, gdyby dać kwiatom ludzki tors zamiast łodygi, piękną twarz młodzieńczą zamiast korony czy kielicha — anioł byłby gotów.
Wprawdzie niewinny i stateczny byt Anioła-rośliny znalazłby się w niezgodzie z człowieczym kształtem — ale zato pycha ludzka, pragnąca najpierw uczłowieczyć, a potem dopiero wielbić, byłaby w pełni zadowolona i uspokojona.
Jakaż istota na świecie jest ponad białą lilję czy hiacynt czysta i niewinna? Nawet gdy kwiaty walczą o miejsce, gdy się mnożą — mają na celu piękność i oczyszczanie powietrza, bardziej niż własne głuche istnienie.
Ileż dobrego czynią słodkoduszne akacje latem dla miast! — lotne to pogotowie ratunkowe — siostry wonnego miłosierdzia.
Czasem — jak naprzykład pod postacią tytoniowego narcyza potrafi flora nadać namiętnie modlitewny wyraz swoim roślinnym obliczom, na które patrząc uważniej, zdumionym jest się i pomieszanym.
Ach, lecz pogarda ludzka wybuchłaby śmiechem na samą myśl o takiem wyróżnieniu i wyniesieniu kwiatowej grzędy!
Któż wogóle rozmyśla głębiej nad rośliną oprócz buddaistów? Odkryli oni bóstwo w kwiecie lotosu i wyrazili to w akcie strzelistym: „Om mani padme” — („Om” czyli On, Najwyższy — wewnątrz „padmy”, czyli lotosu i „hum”! co znaczy poprostu: hm, chrząknięcie tajemnicze, zastanowienie się, otwarcie zamyślenia)...
Dzisiejszy pisarz nie wspomina o kwiatach. „Nie czas pisać o różach, gdy płoną lasy”.
Wybredniejsi poeci unikają tego potulnego zdobnictwa, godnego piszących pensjonarek, lub zakochanych półgłówków, dla których ułożono już oddawna „mowę kwiatów”, naiwniejszą od barbarzyńskich narzeczy...
Myśliwi, myśliwi, źle się z wami dzieje!
Nie macie już czystego sumienia waszych poprzedników, „wesołych jak dziecko, jak zbójca krwi chciwych”.
Czujecie potrzebę tłumaczenia się przed nami. Mówicie o gospodarce lasów; nie patrząc nam w oczy nazywacie samych siebie „racjonalnymi miłośnikami zwierząt”.
Opiekunami ich rozwoju.
Z trudem wykrztuszacie te kłamstwa. Gniew budzicie! Śmieszycie nas! Słowo „myśliwy”, do niedawna jeszcze zdrowe i zielone jak liść dębowy, zachorowało, pokryło się mszycami, bujaniem galasówek, skazami.
Bo już nam dzisiaj nie wolno śmiercią zasmucać oczu zajęczych, sarnich i jelenich, bośmy te oczy dostrzegli, dorośli do nich, bo je wszyscy kochamy coraz goręcej, miłością, która wielką ma przyszłość przed sobą, mogąc być ze wszystkich najszczęśliwsza... Myśliwi, odmieńcie się czemprędzej! Stańcie się myślicielami.
Zaczajeni o świcie lub zmroku, klęcząc na borówkach i cetynie, polujcie na ekstazy...
Umarły — o, nie sama to niewinność tylko, smutek, świętość, ofiara. Uległ w walce ze śmiercią. Pojęła go na własność, ulubioną twierdzę swoją z niego uczyniła.
Hasłem jej: „giń kto żyw!”. Pragnieniem jej: burzyć, roztrącać, rozrzucać krystalizację ciał. To jej obowiązek, jej wydział pracy.
Zaczaiła się więc w cichym nieboszczyku, jak w zapomnianych granatach, które, leżąc w polu, czyhają na swoje ofiary.
Stał się on niebezpieczny dla otoczenia jak martwa mucha jesienna, bielmem empuzy opanowana, gdy blade jej szydła przebijają się już i na zewnątrz.
Ptomainy, kadaweryny czychają niecierpliwie na krew zdrową, na ranę choćby najdrobniejszą, najlżejsze draśnięcie — aby zatryumfować. Przenikają szturmem, szerząc w straszliwym pośpiechu czarny patrjotyzm, porywczą wiarę żałobną. Zawleczone przez nieświadomych pośredników, którzy byli w kontakcie ze śmiercią, docierają nawet i tam, gdzie pod strażą miłości, w blasku srebrnej piersi spoczywa nowe życie.
Gdzie ranna kobiecość przeżywać chce słoneczną ulgę po ogromnym wysiłku.
Tam rozpoczynają bój, wrzeszcząc imię Marzanny-Hekaty-Kali.
Wzniecają rozpaczliwą gorączkę, pracując nad zagładą młodej matki, z zapałem nieomal twórczym.
Każda martwica jest równie wojownicza; zwłoki choćby tylko tęczowego kolibra grożą nam jako centrum potęg destrukcyjnych!
Ostrożnie więc, ostrożnie z tą — bezsprzecznie wielką i mocną poezją śmierci! Z tym majestatem niełaskawym! Nie ufajcie mu!
Tkliwością i staraniem otaczajcie promienne życie naszego nieśmiertelnego przyjaciela!
Dziś, gdy liczna gromada wróbli przybyła pod moje okno, gdzie im rzucam codziennie bułkę, siemię i owsik, narzuciło nam się podrastające kurczę, gwałtownie połykając co się tylko dało.
Biegało na żółtych gwiaździstych stopach, płochliwe i natrętne równocześnie.
Własność sąsiadów, łakomie hodowana na rodzinny, niedzielny stół. Odczuwam głęboką antypatję do tego ubogiego stworzenia i próbuję odgadnąć jej przyczyny.
Brzydota? Nie. Ropucha nawet znajduje w sercu mojem przytułek! — To co innego. Może za wiele wkoło tego pierzastego dziecka atmosfery ludzkiej, zapachu gospodarstwa kuchennego, w którem się obraca los jego nieszczęsny.
Żylasty upiorek, z głową przystrojoną zaczątkiem grzebienia, zabiega wkoło potrzeb swego przesądzonego żywota...
Nie śmiem go odpędzać, ale z niechęcią odwracam się od niego, patrząc na zabłąkaną pomiędzy wróble uroczą pliszkę, która przechadza się rytmicznie, jakby sprężyną poruszana wtył i naprzód, chwaląc swój piękny ogonek...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Podły los kurczęcia brzydzi mnie. Oto jak biednemu wiatr w oczy wieje i niczyje serce nie sprzyja.
Jest granica litości! Potem zaczyna się — gniew.
Są stopnie nędzy które już nie wzruszają, gdyż nie wolno być aż takim parjasem!
Brzydactwo biega dalej i podjada wróblom ziarna.
Co robić? wykupić niedołęgę od bliskiej śmierci? Ależ nie ujdzie ludzkim rękom, a mnie wyśmieją wszyscy gromkim śmiechem!
— Nie ma sposobu na twój czyściec, przebrzydła istoto, i za to cię właśnie tak bardzo niecierpię.
Obciążasz bezsilne moje sumienie.
Żywot nasz, jak łąka nieustannie przez nas samych ścinana, rośnie nam równocześnie za plecami aromatycznym, siennym stosem.
Odurzający śnie, który nas czekasz, kiedyś po skoszeniu całej tej łąki zielonej! Z głową ukrytą w kopcu tego barwnego siana.
Zsypią nam się na oczy kwiaty naszych dni i niepalące już pokrzywy naszych trosk. Będzie w tym stogu rezygnacja i pogoda równa może tym, które rozjaśniają złocącą się już śmiertelnie, zgrabioną trawę na klombie przede mną.
Niema goryczy, fermentu, niema śladu buntowniczości pośmiertnej w tych ściętych ziołach, o czem świadczy piękny ich zapach: namiętny i lekkomyślny.
Sonet wiosenny, stworzony już jest raz na zawsze pierwszą zielenią brzóz, pierwszą mgłą kwietniowej ektoplazmy, wijącej się wkoło gałęzi — pierwszym grzanym deszczem, który szeptem deklamuje o świcie, w cichej przechadzce swej wkoło po ogrodzie — i pierwszem dźwięknięciem ptaka kowalika, kującego w jakiś meta-metal.
Na widok odwiecznej parady wiosennego świata, wraca aksamitna zmysłów tęsknota do miłości nad siły.
Śpieszniej bije nam serce jakby chciało czas przynaglić, przyśpieszyć nadejście nowej burzy uczucia.
A wtedy z nieproszoną pomocą zjawiają się wspomnienia — z goryczą przypominają, zniechęcają i wyśmiewają się nawet.
Rodząca bólów swoich zapomina, by mogła dalej tworzyć, bo to jest światu potrzebne — ale ci, którzy kochali i cierpieli — nie zapomną!
Nikt im aż tak kochać nie kazał, mogą więc bez szkody i straty dla świata zapamiętać gorzką lekcję zawiedzionej ekstazy.
Aksamitna tęsknoto, zgiń, przepadnij!
„Hydra pamiątek” rozwiewa ramiona swoje apatyczne, które już nikogo i niczego nie żądają...
Mądry nie nudzi się nigdy — powiadają. Głupi nudzi się często, ale cierpi nad tem. A gdyby tak nudzić się z upodobania?
Nauczyła mnie wspaniałej ochotniczej nudy mała żaba zielona.
Wypasiona majowem powietrzem i spokojna, spoczywała na liściu malinowym, błyszczące oczy utkwiwszy w jeden punkt. Oddychała w pełnem słońcu; widać było że czyni to świadomie, z głębokiem zadowoleniem.
Mijały godziny. Trwała wciąż na swojem miejscu.
Jakież to oddanie się życiu! Ile wiary, spokoju i ufności w żabiem sercu!
Usiądźcież i wy raz prawdziwie spokojnie! Czyż niesposób posiedzieć trochę na planecie, nie rzucając się wciąż z jednego miejsca na drugie?
Czyż wam nie warto rozejrzeć się dokoła?
Przecież ciekawe jest to wszystko. Przecież widok to nie wieczny. Wynajęty tylko na kilkadziesiąt lat najwyżej!
Pracujecie. Piszecie. Udoskonalacie różne maszyny. Walczycie.
Dla kogo? Dla tego nonszalanckiego króla przyszłości, który usiądzie wśród tych waszych wypracowanych skarbów i nie dbając o nie, będzie oddychał świadomie, tak jak moja żabka koloru olejnej farby „Maigrün”, w najcudniejszej nudzie.
Gatunek ludzki ma swoje widzimisię, które stara się narzucić jednostkom.
Naprzykład: w pieśniach, obrazach, legendach odwiecznych, wskazuje, i to usilnie, uparcie, że kochać należy tylko młode, najzdatniejsze do macierzyństwa dziewczęta.
Kochanka ma być młoda jak wiosna!
W życiu jednak widzimy tak wiele miłości dla starszych kobiet.
Bardzo dojrzałych, bardzo niewiosennych...
Widzimy nieraz wzgardę dla świeżej serji, na korzyść tej przedawnionej.
Gatunek chce dziewczęcia z buzią jak malina.
Daremnie jednak pracuje nad wpojeniem w mężczyzn tego ideału, jako absolutu, daremnie stawia wzorki, wzrusza piosneczką.
Człowiek przeciwstawia mu swoje wieczne nieposłuszeństwo buntownika.
I wiosna i jesień zarówno go pociągają.
„Sweet sixteen!”.
Przysięgam wam że bywa i „sweet sixty”.
Gatunek mówi swoje, człowiek swoje, wiecznie swoje.
Miłość? — Ale pod warunkiem że prześcigniemy Czas, tego nieustępliwego zwierzchnika-biurokratę.
Niech wszystko między mną a tobą zacznie się, skończy i całe bogactwo romantyki niech się wyczerpie, dziś jeszcze, dziś przed zachodem słońca.
Aż do zobojętnienia, aż do zaofiarowania sobie nawzajem przyjaźni, życzliwej pamięci —
(jakby dmuchnięciem w twarz jedwabistego popiołu — — )
Nim słońce zgaśnie, zapomnijmy barw naszych oczu.
O zmierzchu niech straci swój zarys i rozmaże się w szarej godzinie gasnące wspomnienie tego dnia.
Z uśmiechem wyrozumiałości i wzruszeniem ramion, odrzućmy na bok kwiaty-nieużytki, które daliśmy sobie w południe (a wybierzemy je spośród tych najnietrwalszych!) i bez żalu przedrzyjmy twarze nas dwojga na fotografjach przed godziną zamienionych...
Aby Czas, po raz pierwszy sam wyprzedzony, zżymał się przez noc całą z gniewu ale i podziwu.
Gdyż w doświadczeniu swojem wielowiekowem obliczał miłość naszą, porozumienie, harmonję niezmąconą, na przeciąg trzech lat co najmniej!
Później miał wtargnąć między nas.
Obiecywał sobie moje lub twoje zdumienie, moje lub twoje nieszczęście, gdy oświadczy z saturniczym humorem:
„Skończone. Punctum, kropka”. Gdy rozkaże: „Żegnać się, moi państwo!”.
Las, to nie tylko żywiczny skarb dla naszego oddechu, smolny balsam dla naszych płuc zmęczonych, zielone collyrium dla oczu.
Kto doznał od ludzi wiele złego czy dobrego, co jest czasem narówni męczące jedno jak drugie, ten zrozumie znaczenie wspaniałej obojętności drzew, tych jednostek bez ujemnych czy dodatnich zamiarów, tego jedynego w świecie, bezpiecznego tłumu.
Przesuwamy się wśród tych pięknych prostaków, spoczywamy w ich cieniu błogim.
Ramiona ich nie zatrzymują nas, nie mają oczu aby nas śledzić i sądzić naszą urodę, ani serc, aby nas kochać lub nienawidzić.
Gromada wysokiej miary dusz, biorących z życia to co najwięcej warte: ciszę i spokojne sumienie.
Zgodnie obok siebie trwając, leczą nas przykładem niewzruszonego spokoju.
Życie, zdyszane człowiekiem miotającym się uczuciowo jak ryba w sieci, oddycha tu wspaniałą biernością, wypoczywa wreszcie.
— Stuk szyszki: bogowie oddają ziemi co ziemskie.
Minjaturowy, drewniany wizerunek skupionego świerczka, rzeźba-ulotka cierpliwej, niegorączkowej propagandy.
Po bytności w lesie czujemy się odrodzeni. Byliśmy w dobrem towarzystwie. „Dans de la haute sociéte”, jak mówią niektórzy, właśnie ci od których ucieka się jak najdalej w głąb lasu.
W ogrodach zoologicznych drzewa szumią inaczej.
Może zauważył to jeszcze ktoś oprócz mnie?
Rozgłośniej, świadomiej, bardziej przejmująco.
Czy to żal Natury nad uwięzionem stworzeniem, nad nieszczęsną menażerją? Czy tęsknota rośliny aby być choćby najsmutniejszem zwierzęciem? aby wyrwać się z parnej, dusznej nieprzytomności? Albo może wydaje się drzewom że i one są uwięzione w tym zwierzyńcu?
Dość że płaczą, szumią niezwykle.
Posłuchajcie tylko, zwróćcie na to uwagę, to ciekawsze od małpich skoków.
I w warszawskiem zoo, i w zagranicznych, gdy je sobie przypominam — głuszy mi ryk lwów i tygrysów ten wysoki poszum, głośniejszy, dramatyczniejszy.
Platanów, topoli, lip.
Kołysze do snu bunt Płowych. Zimną obrazę tygrysów, wzgardę lwa.
Jest niepokój dzieciństwa i niepokój starości.
Między nimi leży młodości pokój i bezpieczeństwo.
Doprawdy, niezbyt zaciszne, nie za bardzo „gemütlich” jest to dzieciństwo, przez frazeologów rajem zwane.
Obcość wszystkiego dokoła, brak przyzwyczajenia i ciężar doświadczeń.
Strachy, pavory nocne, reminiscencje grobowego cienia, niedawno przebyte misterja.
Te same nieprzyjazne cechy ma i późna starość.
Nie są to komfortowe strefy. Zato młodość, ta prawdziwa, o jakież to wypieszczone, jak pierwszorzędnie pomyślane, wesołe, poprostu miljonersko-kalifornijskie! Z najzbytkowniejszych i najwytrzymalszych materjałów, z pełną gwarancją na lat dwadzieścia pięć.
Rozkwit płci, to miłość i duma przyrody.
Młodość: jej oczko w głowie!
Dla niej świat staje się jasny, prosty i wcale nie mistyczny.
Nikną strachy dzieciństwa.
Wszelkie podejrzane cienie, stare cyganki-empuzy, sowiookie elementale, larwy kosmate.
Zakwita poczucie trwałości i wieczności.
Zdawna wiadomo, że młodość w śmierć nie wierzy.
Wynika z tego materjalizm, jakże zdrowotny! Jakże ułudny...
Słabe przerażenia: fantom białej róży nad ścieżką w nocy schadzek.
Za mocny pocałunek. Cień zazdrośnika.
Miłość straszy zamiast śmierci.
Choćby gorzka — zawsze piękna, miła.
Nadchodzi starość, wracają strachy.
Niedokładność spojeń między życiem, niebytem a człowiekiem, wady słabnącej konstrukcji.
Odsłania się tajemnica. Rozkwita wiara płomienna, migoce błędny ognik okultyzmu. Kończy się bowiem ochrona nerwów młodości.
Nazywamy rajem dzieciństwo — mówimy też i o „pogodzie starości”.
Człowiek ma łatwy charakter!
Oto epitafjum nieznanemu stworzeniu:
Skrzydlata okruszyna, barwy kurzu, trącona przezemnie nieuważnie, oddała życie, jedyne mienie swoje i dobro.
W pogodny dzień majowy, na ogrodowym stole, pośród stronic książki.
Z patetycznym wyrazem poddania się w stawach załamanych, z tragicznem przechyleniem nabok figury (tak przejmującem że nie waham się porównać ten gest z pozą Anny Pawłowej w tańcu „Zgon łabędzia”) — zgasło istnienie przez nikogo prócz mnie, katastrofalnej chmury, nieżałowane.
Bo ja jestem dla niego kataklizmem, chmurą piorunową.
Pogięła się, zdruciała uboga istota.
Wiatr ją zdmuchnął.
Obiecuję sobie w przyszłości uważać, ale nic więcej dla niej uczynić nie mogę.
Podobnie i Natura, serdeczna matka, życia wrócić jej nie zdoła, ale zato obdaruje niem miljardy podobnych istot, dokładnie naśladując ten sam wzór.
Sczepiając w ten sposób kłamliwe pasmo efektownej napozór nieśmiertelności...
Elektryczność zgasła nagle w całym domu. Musiano zapalić świecę, i ma się rozumieć, w jednej chwili uderzyła się o płomień mucha.
Warczy teraz opalonemi skrzydłami, zatacza się po zielonem suknie stołu.
Patrzę na to z głębokim smutkiem. Wyrzucam sobie pozwolenie na tę nieszczęsną świecę.
Mucha, najwidoczniej przeżywając piekło strachu i niewygody, przewraca się wciąż na plecy, traci równowagę, brzęczy, szaleje.
Przenoszę się współczuciem w nią. Weltschmerz mnie przeszywa, marszczę czoło i wymyślam przyrodzie.
Ona milczy jak zwykle. Mina indyjska, oczy spuszczone, uśmiech obojętny i ospały. Taką właśnie widzę ją zawsze i takiej nienawidzę — w rzadkich chwilach gdy jej nie podziwiam.
— Potworze! Okrutnico! — szepczę w niewiadomą stronę.
Tymczasem mucha, leżąc na grzbiecie, konwulsyjnie wstrząsa nogami. Pomagam jej wstać. Uspokaja się. Wtem, najpogodniej, najuważniej, poczyna czyścić, gładzić swoje przednie kończyny, z gestami hrabiny, naciągającej długie balowe rękawiczki...
Pochłonięta tem zajęciem, staje mi się obca.
Dałaby spokój takim staraniom o siebie, takim kokieterjom właśnie teraz!
I widzę nagle z wielką ulgą w sercu, że nie zawsze wszystko rozumiem, że bardzo dalekie jesteśmy od prawdy, ja i moja litość, od prawdy, która nie jest może tak skończenie tragiczna...
Księżycu, nie ty, frazesie poetycki, złoty lub srebrny rekwizycie literatury, ulubieńcze wierszokletów, którzy piszą o tobie z pamięci przy blasku żarówki.
Lecz ty, Księżycu, niewyrażony dotąd, ty, na którego patrzę w tej chwili przez lornetę polową. Obcy globusie!
Głęboko odczuwam okrągłą śmieszność twojego widoku, twojej pełni powiększonej ośmiokrotnie. Widzę rzeczy nie dla moich oczu pomyślane, gardzące mną.
Z jakąż ciekawością przesuwam lornetę po zagłębieniach, oczodołach, cieniach i blaskach tej trupiej głowy niebiańskiej. Dziwaczny to obraz: już nie ojczyzna, nie obczyzna, ale nieboszczyzna.
Równiutkie kółeczko Tycho, obrzeżone ciemną linją, świeci u dołu tej kuli, a stąd rozchodzą się jak na melonie bruzdy-promienie.
Święta materjo, na wieki dziewicza Diano, wycieczko śmiorcioznawcza!
Przeklęte curiosum!
Ileż to tysięcy mil od człowieka do człowieka, choćby stali tuż przy sobie?
Ile przestrzeni, w poskręcanych błędnikach, ślimakach, labiryntach niewidzialnych?
Ile gór i rzek, jakie stepy wyjące wichrem, jakie oceany monotonne, siwe, bezbrzeżne?
Jakie hotele stoją wbudowane między nich, fantastyczne, o niezliczonych wejściach i wyjściach, windach, piętrach i podziemiach?
Któż to obliczy, kto ogarnie tę drogę, mapę jej wyrysuje i czas jej zdobycia określi?
A miłość przebywa ją jednym krokiem. Jednem spojrzeniem.
Elektryczna iskra miłości obiega w sekundzie całą tę przestrzeń, w przeszłość nawet sięgającą.
I obejmuje się dwoje ludzi, z których jedno jak gdyby było w najgłębszych kopalniach, drugie na najwyższym ziemskim szczycie gór.
Dzika róża — uśmiech wydmy piaszczystej.
O ileż piękniejsza jest od róży ogrodowej, wielolistnej, seledynowej, złotej, lub czarnej, jak cień rubinu.
Tej bogaczki, mnożącej w nieskończoność miękkie talary swoich płatków.
Skromna Eglantyna, w ulubiony przez naturę hexagon wrysowana, kwitnie elementarnym rysunkiem.
Talizman jej leży na powietrzu, przy drodze.
Owija go śpiew skowronka rosą zmoczony.
To róża cyganki, róża krzyża przydrożnego.
Barwy gasnącego zachodu.
Było niebo, była wieczność.
Ekstaza miłości, zachwyt bezcielesny z otwartemi objęciami, bieg o stopę ponad ziemią.
Było niebo, była wieczność.
W centrum młodości, w czasie dojścia do zenitu sił miłosnych, naszej doczesnej wieczności.
Wzruszasz dzisiaj ramieniem, wspominając ówczesne szaleństwo twoich młodocianych zmysłów?? No to szydzisz z nieba, z promienistego nieba dzikiej młodości!
Wszyscy, choć raz w życiu, wstępujemy do raju.
Wszystkich nas wypędza z niego grzech, którym jest czas.
Czas, to nasz grzech rajski.
Czy zdarzyło ci się, będąc młodym i szczęśliwie zakochanym, słuchać koncertu Bacha? Tak? Byłeś więc w niebie.
Krótko? Dłużejbyś nie wytrzymał. Byłeś tyle na ile cię stać.
Raj jest za tobą, nie przed tobą, nie nad tobą.
Odwróć się i patrz: tam, nisko na horyzoncie, złoci się jeszcze i lazurzy dawne twoje niebo.
„Podróżnik”, oto imię tego gatunku cykorji który włóczy się po drogach, intarsją gwiazd niebieskich ozdabiając gościńce. „Podróżnik” marzy o dalekich drogach. Chciałby ziemię opasać, przerzucić się ljanami przez oceany i doczołgać do punktu swego wyjścia, mocnym węzłem z nim się splatając.
Łodygi jego twarde jak powrozy, bronią kwiatu przed innymi podróżnymi, przechodniami; Bóg wie kim.
Za wiele roboty z upartym roślinnym sznurem! Komu w drogę, temu nie czas na taką mordęgę; w dodatku gwiaździsty pnącz, w drodze swej wstrzymany, szarpnięty, mdleje natychmiast w ręku napastnika...
Dlatego też nie warto go zrywać.
Śmiercią się bronić, dzielny to sposób! znudzi wreszcie nieprzyjaciela. Znudzi, nie wzruszy, bo twarde jest serce ludzkie dla kwitnącego świata.
„Podróżnik” obrał sobie barwy swojej tęsknoty: dalekiego horyzontu.
Bywa bardzo zakurzony.
Napastować kwiat, rwać go z dziką i bezmyślną chciwością, to jakby nad piękną, śpiącą w narkozie kobietą znęcać się obłędnie, dlatego że cicha i że nic nie czuje...
Łamać jej ręce dla jednodniowych bransolet, zdzierać z jej palców więdnące pierścienie...
Konwulsyjnie poskręcany powój (Convolvulus), bladą czarkę znad polnej zieleni unosi; w niej kropla rosy i promienie karminu. (Pięć promieni).
Przechodzę nad nim. Nie widzę w powoju nic ciekawego.
Zato przed oknem kwiaciarni, gdzie jakaś wielka, do pudla podobna chryzantema, kędzierzawa i rozpieszczona, udaje, że jest kwiatem, wydam westchnienie podziwu!
Więc wciąż jeszcze odpycha mnie, ziębi to co czysto boskie!
Wciąż potrzebuję ludzkiego pośrednictwa w stosunkach z przyrodą? choć trochę kłamstwa, sztuki ogrodniczej, zapomnienia o wieczności?...
Zdarzyło mi się dziś w nocy słuchać słowika, po raz pierwszy z rzetelną uwagą.
Otóż, słowik posługuje się całą gamą ptasich głosów.
Kracze, syczy, szczebioce, używa też i fletu wilgi lub kosa.
Świszcze też chwilami ludzkim gwizdem, ale nieporadnym, dmuchającym, jak dziewczynka ucząca się gwizdać za przykładem braci.
W tym momencie chciałoby się go uściskać, tak jest rzewny.
Gdy o późnym świcie zakończył swój śpiew, odezwało się w oddali głuche tamburyno kukułki i dudniło z godzinę.
Nie wiem co wolę — bo i głos kukułki jest porywający.
To utwór z charakterem.
W najpiękniejszym z ogrodów doczesnych, botanicznym w Krakowie, o zachodzie, gdy poczynają się rozlegać zapachy, jak zagraniczne radiostacje których w dzień nie słychać, nagle odzywa się ostry dzwon. Zamykają. Wypędzają wszystkich.
Czy nie podobnie bywa i z ogrodem miłości?
Nieubłagany strażnik, czas, wyprasza zapóźnionych, i to w chwili gdy miały już zabłysnąć gwiazdy.
Gdy miała się zacząć noc wieczystego szczęścia.
Właśnie się dowiaduję, że konwalja zawiera alkaloid: majalinę.
Cóż za miła wiadomość. Majalina. I miłość musi zawierać w sobie ją, wziąwszy pod uwagę, że majalina w smaku jest podobno gorzka.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po dłuższej chwili wdychania zapachu konwalji, odsuwamy ją, gdyż otwiera nam się zbyt natarczywy raj.
I miłość bywa dla tych samych powodów daleko odsuwana.
A to przez — majalinę.
Dziś o świcie rozległy się w parku hymny pochwalne na cześć życia. Słowik, kukułka i żaby wspólnie wysławiały doczesność. Głośno, natrętnie, z uniesieniem. Słowik opiewał miłość, tak łatwą do zdobycia i prostą, tak łaskawą dla niego, na którą wiosna nie każe mu czekać, której nie każe mu poszukiwać w zwątpieniu wiecznem. Żaby patrjotycznie sławiły bezpieczną ojczyznę jeziora. Obfitującą w żer, bogatą, o płytkich i bagnistych kresach, zapomnianą przez świat. Kukułka, która grzesząc wypełnia tylko rozkazy przyrody i radość w tem znajduje, spokojna o niekaralność swoich wrodzonych popędów, wplatała wciąż przekorne i głuche hasło w namiętny koncert. Wszystkim było dobrze. Wszyscy, w harmonji ze sobą i światem, chwalili i przechwalali istniejący porządek rzeczy.
Wówczas człowiek, stojący w swojem oknie, znużony nieustanną własną dysharmonją, obrażony wewnętrznie tysiącem smutków i zgrzytów, ten jakiś samotny człowiek gwizdnął opozycyjnie!
Gwizdem ulicznika ukrytego na galerji, zbuntowanego przeciw tak gorącemu przytakiwaniu.
Wygwizdał ten hymn, który brzmiał dalej, przy wschodzie słońca, pełnym tryumfu...
U samej góry niemowlęta i młodzież: pod działanie słońca wystawione pąki. Niżej rozkwitłe w pełni kielichy, piękności doskonałej, typowej. Pod niemi — najniżej — te co przekwitają. Oto drabina społeczna hiacyntu, kwiatu. Na szczeblu najniższym zmiękłe, płowe, zbiedniałe szczątki: smutny symbol starości!
Jakaż dla nich pociecha?
Chyba tylko ta, że inni, tam nad niemi, właśnie kwitną.
Świecie! Dla najpiękniejszej z kobiet i dla najbardziej porywającego z młodzieńców nie będziesz miał kiedyś innej odpowiedzi, innego ukojenia, prócz tych słów:
„Inni kwitną. Spójrz wgórę.
Inni pokwitają dopiero:
spójrz wyżej”...
O ciężka i gorąca korono ciśnienia tajemnic, której nałożeniem na czoło wyróżniasz poetów, naturo!
Dla kogo zdejmiesz mi ją kiedyś z głowy, odbierzesz?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nie umiem już spokojnie patrzeć na świat.
Doprawdy, zabójcze to ciśnienie.
Dawniej było inaczej. Ta sama łąka w dzieciństwie mojem roiła się od pokus; znajdowaliśmy wszyscy przyjemność w niszczeniu bladych żarówek ostromlecza (które dzisiaj nazywam „oszczędnościowemi”, bo tak nikło świecą podczas majowych zmierzchów), w strzelaniu dłonią w dłoń złożonym liściem babki, w splataniu traw w bezcelowe łańcuchy.
A jednak i wśród tych rozrywek objawiał się we mnie już i wtedy dzisiejszy niepokój jakąś czczością bez nazwy, jakiemś wyczekiwaniem.
Później dopiero, z czasem, budząca się namiętność lat szesnastu dopomogła mi wejść w prawdziwie łatwe i zgodne stosunki z przyrodą.
Stroiłam ją w odurzającą „tendresse” z własnych zasobów.
Cukrowe noce marzeń, miodowa jadalność zjawisk, świat wysysany jak fragment kwiatu koniczyny...
Dziś, gdy na trzeźwo, oko w oko chcę z nią przestawać, także mi ciężko, jak trudno...
Oto kawałek kwiatowej łąki, gdzie bardzo obcym tłumem otaczają mnie różne baldaszkowate, psiankowate, jawno i skrytokwiatowe.
Babki, groszki; puchowe i czołgające się twory.
Przed morskiem akwarjum stojąc, zadziwić się wolno każdemu, przerazić nawet — ale „zwykła” łąka? — kwestja przyzwyczajenia...
Niestety, są i tacy, którzy w miarę lat idących odzwyczajają się od świata, aż kiedyś umierając — umrą z wrażenia.
Gdzież ona zwykła, ta łąka!
Natłok istnień „nie z naszej sfery”, milczenie, chwianie różowemi buńczukami, rozlewanie na powietrzu kwietnych kasz, dzwonki, upiorne w swoich zaświatowych szelestach, oto tajemnice które nie dają wypocząć na łonie tej doliny.
W dodatku jeszcze i to ostrzenie, zaostrzanie sekretów przez świerszcze, mocna monotonja metalicznego tła...
Opętane miejsce, sabat. Widowisko nad siły. A przedewszystkiem: co chcecie mi powiedzieć?
O nocy, o cicha nocy, jak mówią poeci, długiem tem „y” rozciągnięta w czarną nieskończoność!
Wzdycham, a wiedzcie, że dzisiaj ponad westchnienie słów już nie przenoszę ani rymów, lecz wyżej cenię prawdę jego bezsprzeczną.
Westchnienie, to istnieniu aprobata, gwiazdom krótka serenada, lub światu gorzka waleta...
O myszko polna, wystarczyłoby ci przystanąć w drobnym twoim biegu, spojrzeć wgórę i westchnąć, a zrównałabyś się z poetami...
Cała w zakurzonych pajęczynach, jednak czysta jak wszystko co jest naturą, romantyczna jak stare zamczysko — stoi przede mną nasza rodzinna, krakowska akacja, stuletni gmach.
Rozbudowuje się wciąż, zamieszkiwana przez utajoną żądzę wielkości, głosząca hasła: wzwyż! wszerz!
Styl jej posępnością swoją przypomina jakąś marokańską kasbę, siedzibę dawnych kalifów.
Spojrzenie moje, uważniejsze niż zazwyczaj, padło na nią w chwili gdy zamierzam studjować prospekt dalekiej wycieczki morskiej, pomysłowo ilustrowany, z celofanowym planem okrętu.
— Czemuż to stara akacja tak jest dzisiaj piękna?
Wspaniały kontur drzewnej, sutej baszty ozłaca z lewej strony zachodzące słońce.
Wkrótce, między ruchliwe galerje liści wybiegnie pierwsza gwiazda, zmrokiem ośmielona piękność wschodu...
Z trudem ogarniam egzotykę tego obrazu, opędzając się szaremu, gminnemu przyzwyczajeniu niedopatrywania rzeczy otaczających nas codziennie.
W surowym wykuszu, pełnym groźnego wyrazu, wiatr powiewa rozwieszoną płachtą pajęczą.
Nisko przy ziemi brama, rzeźbiona asymetrycznie, z mostem splecionym z korzeni, kępami zielonych odrośli palmowo i lekko objęta wkoło, otchłanią, sypką od czarnej próchnicy, kusi amatorów-nigromanów.
Jeden sznur mrówek ciągnie w głąb tej tajni, drugi opuszcza ją...
Prospekt zamierzonej wycieczki spada mi z kolan.
Patrzę na starą akację, odbywam narazie tę, bezpłatną, przejmującą, daleką wycieczkę...
Motyl rudo-marmurkowy, barwy kury domowej, chybocze się nad trawą. Tuż obok, kura barwy tegoż motyla, gospodaruje na ścieżce.
Nadbiegają inne.
Zadziwiająco podobne są do starych gospodyń, kryjących obwisłe kształty w luźnym kaftanie, do jędz o wiotkich szyjach i zmęczonych, sinych powiekach.
Aż dziw że nie dzwonią kluczami po kieszeniach fartuchów, że nie gubią długich, drucianych szpilek do włosów, że nie czytują sennika egipskiego.
Japończycy więżą podobno świerszcze w małych i ścisłych klateczkach, aby strzygły miarowym dźwiękiem, w pokoju, w rytm kołysanki zacisznej.
U nas, okrutny Czas, również pod postacią drobnego świerszcza przyskrzyniony w metalowem pudełku, szczęka nam rytmicznie, hałasuje metalicznie w nocnej ciszy.
Wy wszyscy zasypiacie spokojnie przy głosie tego najgroźniejszego z waszych wrogów, jakby to był rzeczywiście zielony, nieszkodliwy konik polny.
Co do mnie, obawiam się zegarów, bo są one surowym, brzydkim talizmanem Saturna, klejnotem nieubłaganych fatów...
Przejmujące są mgły śródleśne, dymiące, tęskne.
Jakby duchy wstawały z żywicznych głębin — ciała astralne drzew.
Snują się, przędą pary wodne, białe, tajemnicze...
Rzekłbyś że express-widmo przed chwilą tędy w zaświaty przejechał.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dusza, mgła ludzka wyrywa się ku tamtej, w oddechu chciałaby umknąć człowiekowi i dopiero słanianiem się, włóczeniem po strunach leśnej harfy, wyrażać swoją tęsknotę, swoją miłość bez przedmiotu, bez celu...
Dla tych wrażeń lubię i cenię niepogodę w górach, w lasach.
Oto jesień.
Natura, piękna ale już wiekiem swoim odstraszająca, pełna skarbów jeszcze ale nie mająca komu ich ofiarować, wspaniała w swojej urażonej dumie, stroi się już tylko sama dla siebie, w jarzębiny i głogi, w miedziane i zielone paprocie.
Uśmiechem chłodnym pod wieczór i zimnem westchnieniem żegna dzień pustelniczy, z nienawiścią w sercu dla tych którzy przyśpieszyli kres jej młodości.
Z nadejściem nocy roztacza gniewne jeszcze krwią lata, czary gwiaździste, na dowód że za wcześnie w grób ją strącono.
Dzieli ona los wielu kobiet zdumionych nagłym brakiem wielbicieli, kobiet niezmiennie jeszcze pięknych, ale opuszczonych, ale samotnych, gdyż nie umiały czy nie mogły zachować w tajemnicy zbyt dawnej daty swoich urodzin!
Dla niemłodej i bezsilnej już kochanki, uroczą maską wenecką, maską z czarnych koronek, staje się gęsty mrok.
Jeśli gości ona u siebie swego ulubieńca to tylko w słabo oświetlonych salonach czy sypialniach, gdzie abażury tłumią światło, gdzie panuje ciemność, rozjaśniona zaledwie głuchym rumieńcem lampy.
Szczytem podobnych zabezpieczeń byłby — ślepy kochanek.
Najzdradliwszy wróg: bystre jego oczy — znikły oto z pola nieustannej walki. Wynikające stąd zawieszenie broni pozwalałoby zastraszonej dotychczas duszy na roztoczenie wszystkich swoich śmiałych czarów, uśmiechów, miłości dowcipnej.
Namiętność nie zna innych tragedyj prócz swojej — innej litości jak nad sobą.
Jej egoizm broniłby nawet ślepych tych oczu przed ratowniczą, uzdrawiającą operacją.
Jakbym ją widziała, tę zwiędłą ale wciąż jeszcze płomienną kobietę, gdy z rozpaczą odpycha w progu swego domu zbawczych okulistów, obawiając się o swoje ciche szczęście.
Ulubiony mój poeto, księże Bako, jakżeś mało znany! Ograniczono cię do utrwalonego w pamięci narodu, rubasznego żartu: „Śmierć babula, jak cybula, łzy wyciska, gdy przyciska”. A to tak mało! Biedny ksiądz! Znam napamięć okrutny jego poemat p. t. „Uwaga damom o śmierci niechybnej”... Otchłań smutku! Ale co za styl! Jaka genialna makabra!
Pajęczyny, cienistość i wilgoć podziemi, grzyb i pleśń — nerwowy strach, wszczepiający się w zdębiałe włosy pazurami rozigranego, złośliwego nietoperza...
„Uwaga damom” opisuje puste i świetne panie, za życia w złote ramy oprawne przez świat, „tak wzięte jak święte” — strojne i rozpanoszone, które nagle oto potrąca, tratuje, przekracza i kopie, lekceważąca śmierć, „ślepa szkulepa”. Fontazie, kokardy, fryzury, wraz z „umysłem hardym” — „faty” (losy) rzucają głodnym szczurom.
Wlot kapturki
Podrą szczurki,
I bukiety
I tupety...
Śmierć „strzyże mantele, manele”. Zwleka, zdziera, rwie złote lamy, gazy. „Sztofy, tury i purpury”... Lecą liście umarłe, majaczą przygasłe perły, spłowiałe kitajki trumienne.
Słowa-hybrydy, wymyślne niedorzeczności, stwarzają nastrój obcy i przeraźliwy:
W świata morzu okręt drogi,
Z czubem zerwie wicher srogi.
Popłynie,
Ach zginie,
W łez rzeki
Na wieki —
Wiatr wieje z tych wierszy, przeciąg krypt otwartych. Przelatują widma w kostjumach z epoki:
Rogów moda jak wicina[1],
Wiatrem dęta pajęczyna,
Skurczy się,
Pomści się —
A dalej całkiem dzisiejsza awangardowa „elipsa”:
Śmierć nagle
Na żagle!
Jakaż siła ekspresji w tym ataku słów!
Przejrzyjmy dalsze strony tej księgi o tańcu śmierci:
„Próżność świata — bąbel dęty”: trafny obraz bańki ziemskiej. — A tu, jakież wspaniałe porównanie: słońce topi góry śnieżne, a śmierć niweczy mury miast.
Melancholijna prawdo naszych dni!
I to, jakże godne zapamiętania:
Nie dogonisz wczora cugiem,
Nie wyorzesz jutra pługiem.
Minęło,
Zniknęło,
Bez zwrotu,
Powrotu —
I całkiem już beznadziejne:
Nie odeprzesz, nosem ryjąc,
Nie wymodlisz, czołem bijąc...
Nie umiem podziwiać zbyt wielu pięknych rzeczy naraz, dlatego też zwiedzając muzeum starożytności w Atenach, pozostaję na uboczu. Odłączam się od mojego towarzystwa, które, rozszalałe gorączkową gonitwą przez wszystkie sale, „żywi się w locie” i już pobladło z duchowej niestrawności.
Zostaję na całą godzinę sama przy starogreckich klejnotach.
Są tu z najcieńszych listków złota uwite diademy-wieńce. (Podobne musiały nosić Safo i jej ukochane: Anaktoria, Dika... ).
Obok — liczne odmiany kolczyków, w kształcie aniołów: drobne postaci, kute w złocie, zwisają na girlandach kwiatów; obowiązkiem ich jest skrzydłami ochraniać niewinne uszy młodości zarówno od ryków jak i szeptów zła.
Bezliku talizmanów mykeńskich: złociste ryngrafy z wyrytym obrazem pszczoły, liścia, lub z najczęstszym, widocznie popularnym, krętym wizerunkiem ośmiornicy.
Znajomi nadchodzą. Przemocą chcą mnie od tych witryn odciągnąć. Ciekawi są bardzo dlaczego upieram się przy tej jednej sali?
Bo, moi drodzy, muszę wreszcie dojrzeć coś, odczuć, usłyszeć, pochwycić; potrzeba mi nato czasu i samotności... Obcych przedmiotów zimna wystawa, chciwości nawet niedostępna, jałowsza od jarmarku, nuży mnie, niestety. Ale gdy siądę spokojnie naprzeciw pamiątki, leżącej tu pokornie, jak muszla pozostała po odpływie fal, po wessaniu się ich w czarny horyzont — wówczas usłyszę niejedno — dopatrzę się wreszcie jakiejś niespodzianki.
Oto dzieło sztuki, jak kwitnący spokojnie i sucho nieśmiertelnik, klejnot trwalszy, niż urodna Anaktoria, pozostał na śmiertelnej pościeli czasu, po śnie przeszłości... melancholja odzywa się brzęcząco, melodyjnie, jak bardzo trudna do uchwycenia radjowa fala.
I już towarzysze moi wzywają mnie, zaganiają z powrotem na okręt.
Znudzeni są i głodni.
Chcąc za wiele objąć, rozsypali wszystko i zebrać już nie potrafią.
Podobnie i kiedyś.
Porty, miasta, morza wielobarwne. Kolorowe obrazki, przypominające dziecinny zbiór marek. Palmy, gwiazdy, stare mury, obce stroje. Pustka. Radio duszy przestało grać; widać lampka-serce przepalona już doszczętnie. Widoki, oleodruki, nuda.
W jednej z najciekawszych przystani wzrastająca obojętność zatrzymała mnie na okręcie, podczas gdy wszyscy podróżni wylegli na brzeg. Odpłynęły przepełnione szalupy.
Wachlarzem naprzeciw mnie roztoczonym, panoszy się ten port słoneczny, malowniczy, zadziwiający. Wystawa kwiatów architektury za nieprzeniknioną szybą mojej apatji. Płaczę z nudy, z duchowej czczości, z tęsknoty za otwarciem zmysłów.
Aż nagle, z okna jakiejś kajuty, w chwili porządków czynionych podczas postoju, wyfrunęła długa, wąska, niebieskawa bibuła.
Zatrzymała senny mój wzrok. Wzleciała wgórę, oddana zalotnej bryzie.
Jak wstążka na motywach rokokowych, wygina się, trzepoce, zdobi niebo. Splata się, rozkręca.
W przepełnionem estetyką południowem powietrzu unosi ją gest artystyczny. Z pełną jakby świadomością swoich poczynań wdzięczy się i zaleca wiatrom w arabeskach naświetlonych.
Wreszcie znużenie i jakby werset, omdlewającą ręką pisany:
— O wietrze, bez ciebie jestem niczem!
Wstęga podrywa się, ale już słabiej.
Upada w wodę z ciężką, jak na nią, rezygnacją i tonie, wśród pływających melonów, pomarańcz i innych skażonych odpadków portowych.
Oczarowana, ożywiona otwartą nagle na cały świat wrażliwością, oddycham głęboko.
Natchnienie, bez ciebie jestem niczem!
Wietrze uczucia, nie opuszczaj mnie...
Błyskawice, jak rzęsy, olśnione niebiańskiem światłem, mrugają po kilka sekund...
To nie burza — to namiętność pogody...
Dolina ściętych świerków, pień obok pnia. Białe i skostniałe w słońcu, fioletowe i ciepłe w cieniu, prężą się korzenie gwiaździsto rozrzucone, konwulsyjnie pogięte...
Cierpienie natęża się w ciszy, przerwany pęd wzwyż rozsadza ziemię, wstrzymany rozwiew dusi się w złości potwornej, bezsilnej. Pomiędzy pniami przemyka się kobieta w żałobie. Zakwefiona, czarna jak nic innego w naturze dokoła. Całą swoją postacią biadająca, podąża wdal za swojemi sprawami, przez porąbany las.
Chyląca głowę, wygląda jakby w tem cmentarzysku mogił drzewnych o szczególnej architekturze, pomiędzy temi nagrobkami obcego typu, szukała jakiegoś napisu, drogiego sobie imienia, naprzykład:
„Szczęsny Świerk, zginął od ciosów siekiery, w trzydziestej wiośnie bujnego życia.
Przechodniu, westchnij o spokój jego duszy strzelistej, szumiącej.”
Ptak samym lotem śpiewa, gdy naprzemian planuje, lub skrzydłami mruga.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Umierający motyl składa skrzydła, poczem przewraca się nabok, jak żagiel podczas nagłego sztormu.
Dlaczego, jeśli ktoś z nas mówi lub myśli, mniej lub więcej sprawiedliwie i słusznie: „A jednak nikt mnie nigdy prawdziwie nie kochał...” — jest w tej goryczy smak przedziwny i o dziwo, uczucie dumy!
Czy to nadzieja, że kiedyś z całą fantazją niezaspokojonej tęsknoty opuścimy ten świat?
Że otwieramy sobie możliwości innego rodzaju, zbliżające ku nam cały ten świecący łan?
A wobec tego że nas uczuciowo zawiodła, obcą nam wolno nazwać tę rodzoną ale nie pierwszorzędną planetę, i zgłosić przynależność do gwiazd, do lepszych światów, których olśniewające albeda kryją w sobie srebrne tajemnice...
Kuglarski świateczku, zlekceważyłeś nas! — Nie będziemy cię więc żałowali. (Chyba że się jeszcze poprawisz!).
Drzewa, wyczuwając pierwszą błyskawicę, przeciągle zaszumiały.
Zapowiadają burzę.
Wietrzny niepokój wygina je, wirują wkoło własnej osi; ale wydaje mi się, że dodają wiele współruchu do działania wichury.
Bo w głosie ich, oprócz siły powiewu, jest i nuta osobista, rozmowa liści, szmer posępnej narady.
Rozumiem was, drzewa łagodne. Przecież to wy padacie ofiarą pioruna i nawałnicy.
Łona wierzb elektrycznością nawskroś rozdarte, świerki skoszone jak trawa, zdrowe konary drzew owocowych wraz z płodem o ziemię rzucone, oto zwykły plon burzy.
Dlatego ten szum tak przejmujący, przy pierwszej już błyskawicy.
Drzewa szaleją, szemrzą przeciw niebezpieczeństwu.
Przerażenie mąci im liście.
Bliźni moi w strachu o siebie.
Dwoje zakochanych siadło na balkonie, w otoczeniu skrzynek kwiatowych, pod niezmienną, starą mapą astrograficzną...
Kwiaty, ciemne i miodowe, niepokoją się na wietrze.
Wiatr zdaje się wiać wprost od długopromiennej Wenus, dominatorki.
Zakochani milczą jeszcze, ale już wkrótce z jednej lub drugiej strony padną słowa.
Te słowa, które znak zapytania poprzedza, jak w hiszpańskiej pisowni.
Ręka przyszłej kochanki, lilją jasną na własnem sercu złożona, wznosi się i opada, wraz z przyśpieszonym oddechem.
Romantyczni, jak piękna jest melodja waszego milczenia!
Rozpiszcie konkurs na słowny tekst do tego nokturnu, najgodniejszy, najgwiaździstszy.
A tymczasem — nie mówcie nic!
Notatki z dalekiej wycieczki morskiej:
Toczą się morskie fale.
Koziołkują w nich seledynowe błyskotki planktonu.
Nieziemstwo żyje pod nami w rozległych, głęboko kołysanych swoich domenach.
Nademną wykłuwają się gwiazdy z chmur, ale tajniki ich równoważą się z nastrojem ciężkiego oporu, stawianego myśli mojej przez ten bujny nieświat, nad którym przepływamy ołowianym obłokiem.
Człowiek okolony jest nieznanem, zgóry i zdołu, przytrzaśnięty dwiema tajemnicami, któremi zamyka się horyzont, zielono-czarny.
Gwiazdy świecą.
Gwiazdy coraz ostrzejsze, coraz cierpsze.
Wyrosły siłą myśli ludzkiej, mocą matematyki, wypełniły nieskończoność.
Dominują srebrną drobnicą-ogromem.
Jakaż przyszłość tego zjawiska?
Z wiekiem naszym, z latami idącemi, coraz będą obojętniejsze i pospolitsze, aż w zwykłe gwoździe zamienią się wreszcie, gwoździe naszych trumien.
Wgórze, nad nami, toczy się wojna dwóch wrogich frontów: powietrza polarnego z tropikalnem.
Walczy pogoda, afrykański lazur, kohorta dzielnych dżinnów, berberyjskich duchów, z armją surowych, o zaciętych ustach aniołów północy, skrzydlatych zorzą polarną i strojnych w chmurny mundur.
Żywioł naciera sam na siebie, podzielony na wolę zimna i wolę gorąca.
Z jednej strony rozbiegane kształty fioletowych wielbłądów, z drugiej stada białych niedźwiedzi bojowych, szybko nocą płynących i budzących dreszcz zimna, który jest dreszczem strachu przyrody.
Wśród nas, ludzi, nazywa się ta wielka wojna: niepogodą, psim czasem. Polityka niebios mało kogo wzrusza — toteż ostatecznego zwycięstwa szafirowych nie ogłaszają żadne „dodatki nadzwyczajne”.
Niebo rozwija plafon nietutejszy, obfity w róże, w błękitne pióra i w pieniste grzywy siwych neżdów wiatronogich.
W piersi mojej, szerokim oddechem otwieram kwatery tryumfalnym dżinnom, szafirowym orjentu dzieciom.
Witam ich powitaniem, w dalekich stronach zasłyszanem: „Ałłach ekber!”.
Przechadzając się po miłej helskiej zatoce, kilometrami w głąb płytkiego morza, które sięga mi po kolana w najgłębszych miejscach, bezpiecznie jak we śnie, wpatruję się w wodne sprawy i obyczaje.
Na dnie, pod seledynową wodą, komórkowa siatka, dziana w nieskończoność; układ piasku głaskanego falą.
Strzelistemi rzutami mkną w prawo i w lewo szare płotki o ciemnym cieniu. Jest i wiele meduz, które zdradza przedewszystkiem okrągła umbra koloru sepji, leniwie sunąca na piasku, podczas gdy mgliste zarysy mdławej upiorzycy wód słonych falują na powierzchni.
Jedna z nich zwraca moją uwagę żywością ruchów.
Przewraca się raz po raz, wyraźnie igra, rozweselona.
Kurczy dzwon swój przejrzysty, wygina macki skomponowane w kształt swastyki.
Motyw zdobniczy, kwiatowy, którym są zdaje się poprostu jej wnętrzności, różowym czteroliściem kołysze się na wodzie z wyraźną radością życia.
Twór czuje się może tak jak każdy z nas, gdy mu się zdarzy, że zacisnąwszy oczy drzemie jeszcze, ale już odczuwa pogodę przez powieki; gdy przeciąga się i nie patrząc jeszcze na świat, już go aprobuje całem sercem, w doskonałem porannem samopoczuciu.
To podobieństwo, to zadowolenie zrozumiałe dla każdego, wyrażone skurczami tej bladej galarety, jest sprawą, którą tylko dlatego tak łatwo przyjmuję, że uprościła mnie już ta woda, złocista i naiwna.
Samotność i bezmyślność, obie błogosławione, złagodziły mi duszę.
W kole magji naturalnej stojąc, ja, magiczny zarys ludzki — nie dziwię się już niczemu.
— Jeszcze tylko to szare, małostkowe pytanie: „poco to wszystko?” niech opadnie ze mnie jak kartka dnia wczorajszego, zerwana z kalendarza mojego życia.
Może ten prostolinijny, morski powiew zerwie te słówka i uniesie, daleko ode mnie.
Przemógłszy odrazę, która przypomina niechęć do pajęczyny i duchów — zanurzam rękę i zatrzymuję blade stworzenie. Czuję dreszcz jak na seansie spirytystycznym. Ektoplazma meduzy przesuwa się wzdłuż mojej dłoni, rozwiewna, okropna.
Fantom! Jednak brakuje mu twarzy ludzkiej, choćby najgłupszej, aby nas niedowiarków o swojej transcendentalności mógł przekonać...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wodnice, najady, powinny być stworzone z tej samej mglistej materji i mieć taki sam jak ta kreacja przejrzysty organizm, gdzie karminową plamą ujawniałoby się ich serce chłodne...
„Owoc świadomości złego i dobrego”.
Owoc zakazany. Niejasna sprawa. Alegorja, którą pozwalam sobie rozumieć po swojemu: dlaczegóż to, po upadku pierwszych rodziców, zwierzęta zaczęły schodzić im z drogi i skończyła się nagle rajska harmonja wszechstworzenia z tą parą ludzi?
Zapowiedziano przyszłemu władcy świata, obdarzonemu niezliczonem dobrem, aby jedynie z rozgałęzionego szeroko drzewa świadomości nie zrywał owoców. Pod grozą natychmiastowego upadku i degradacji.
Owoc świadomy, owoc żywy, znający różnicę między dobrem a złem, między radością życia, błogosławieństwem zdrowia a cierpieniem i śmiercią — miał pozostać nietknięty przez człowieka.
Jednak ów nieposłuszny, ów okrutny, ciekawością wiedziony, zdarł z tych zakazanych konarów jęczące, strwożone płody, broniące się jak mogły.
Następnie, nędzny wygnaniec, nie żałujący swej winy, przeciwnie, szalejąc w radości nieposłuszeństwa, dorwał się pokolei do wszelkiej oddychającej istoty.
Pomimo drzew owocowych dla niego łaskawie stworzonych, zbóż, traw, orzechów, korzeni o niezliczonych smakach, on z ciekawością, godną żuka-gnojaka — zakosztował nawet i wnętrzności zwierzęcych; spod skorupy żółwia wyskrobał skąpy zapas mięsa; dorwał się do języka słowiczego i do wolego ogona, do łap niedźwiedzich, śliskich żab i ślimaków.
Hiena wybuchłaby zawistnym chichotem, patrząc na przysmaki nasze: ozdobne marmurki salcesonów w oknach wędliniarni.
Chorujemy, owiani czarną mgłą śmierci, brzydcy, straszni dla zwierząt, uparci w naszym grzechu pierworodnym.
Nie dobroć serca powstrzyma nas na tej złej drodze. Nie! Wątroba, którą tym systemem niszczymy, nerki, które nam się buntują — i postęp kaloterapji, bo już dzisiaj wiadomo czem jest wegetarjanizm dla urody; zbawieniem, odrodzeniem.
O, nadwrażliwości moja na punkcie światełek i migotów!
Jakże mnie czarujesz, w oknie jubilera, drobny kuranciku barw, grający wzdłuż roztoczonego naszyjnika brylantów, tam i z powrotem! Nie mogę oczu oderwać...
Dla dalekich mieszkańców wsi, widok miasta, obręczy świetlnej na aksamicie nocy migającej, grającej, musi być podobnie kuszącem czarodziejstwem...
I mrozy, choć śmiercionośne, równie są biegłe w uwodzicielstwie, w zjeżaniu błysków, w pryskaniu tęczowymi iskrami.
I gwiazdy mrugają. Najwidoczniej przyzywają nas.
Czy równie są zwodnicze jak światła wielkich miast? tych miast, które są cieniem rzucającym blaski?
Czy równie są próżne jak gra brylantów? Okrutne jak mrozy?
Ziemia skusiła mnie kiedyś, białym, zapożyczonym od słońca migotem, ściągnęła ku sobie z nieba — niebytu.
Olśniła mnie tęczami barw, ale niczem więcej. Niczem więcej.
Piękna była rosa poranna, piękne światełko w dziecinnym pokoju, z kryształowego świecznika-pająka poczęte, i na ścianę rzucone, gotujące się w sobie z żywotnością nieopisaną.
Obiecywało przyszłą radość, skakało jak szalone podczas sprzątania, zaszczepiało mi w sercu pragnienie rzeczy nagłych, wesołych, nieśmiertelnych i bezpiecznych.
Szukać ich będę wiecznie, ofiara migotania, miłośnica brylantów...
Jakiż uroczy przepis znajduję, przeglądając starą francuską książeczkę w skórzanej okładce, na której znać psie zęby i kółko od postawionego na niej, winem ociekającego kieliszka — (a wszystko razem wygląda jakby jeszcze kiedyś przebyło powódź).
Tytuł: „Les talismans signatures”.
Przepis, który mnie tak zajął, tyczy się krasomówstwa.
Komu ciężko się wyrazić, komu w dodatku stale przerywają, nim dokończy zdanie (co właśnie mnie jest w gwiazdach pisane) — każdy jąkała, każdy łatwo tropiący się, każdy nieśmiałek, powinien nosić przy sobie kwiat lwiej paszczęki, radzi podręcznik.
Zamknięta gęba tego dwupłatka otwiera się jak to wszystkim wiadomo, za pociśnięciem go od spodu kielicha.
Ziewa on wówczas dosłowną paszczą, różowem podniebieniem jedwabiście wyłożoną.
W tym znaku działa więc ten wspaniały talizman. Ułatwia wymowę, jej kwiecistość i lwi styl. Ale pod warunkiem noszenia go stale przy sobie, w zielonym jedwabnym pokrowcu. Zerwany ma być o zmroku, zanim dotknie go rosa i nocny chłód.
Pozatem jeśli chodzi o pamięć, o myśl twórczą, to działa na nie znakomicie włoski orzech, również blisko przy sobie noszony.
Z powodu swojego podobieństwa do ludzkiej czaszki i jej dwóch mózgowych półkul, jest on, twierdzi stara książeczka, której autor najwidoczniej obładowywał kieszenie orzechami — nieocenionym talizmanem dla myślicieli.
Dodałabym od siebie jeszcze duży ogrodowy bratek, który brodatą swoją fizjonomją przypomina niejednego filozofa.
— Wszystko razem — lekcja poezji.
Wieje północny wiatr, ten sam, który w magicznej encyklopedji nosi ostrą i tajemniczą nazwę: Sarfar i uważany jest za tchnienie śmierci.
Powiew ten płynie życiu wpoprzek, naturze pod włos. Krzyczą w nim sylfy rozwścieczone — rosnący dym rudawych chmur mówi o wzniecanych przezeń często pożarach. Niewidzialne ręce zbroją się w zerwane gałęzie i konary i walą nimi na prawo i lewo.
Skromnej kobiecinie, idącej przez most, wicher wywrócił wiotki i stary parasol, kroczy więc teraz nieszczęsna z tym żałobnym tulipanem, oburącz wyrywając go rozbujanej przestrzeni. Ludzie oglądają się za nią z politowaniem, z uśmiechem. Nie dość na tem, wiatr zdejmuje jej kapelusz. Przedstawia go publiczności, podrzucając go po ulicy. Jakiś rycerski szary człowiek rzuca się za nim w pogoń, ale nędzny przedmiot nabiera polotu i wpada do rzeki, gdzie rzecz prosta, nikt już za nim nie skoczy. Pozostało tylko ogólne wrażenie — nędznego żartu...
Kobieta mocuje się z tulipanem. Najchętniej rzuciła by się i ona do rzeki, tak bardzo jest poniżona i prześladowana.
Na moście panuje właśnie duży ruch, auta przystają. Jedno z nich, współcześnie pańskie, wyróżnia się pięknością. Koloru niebieskiej ważki, płynne w zarysach, rządzi się jedynie młodą dziewczyną u kierownicy.
Spokojna jej uroda budzi nietylko zachwyt ale i szacunek. Nawet policjant, obowiązkowo niewzruszalny, ma dla niej rzewny uśmiech na marginesie poważnych ust.
Podziwiając tę pogodną i uposażoną, uboga kobieta uczyniła doniosły wynalazek życiowy. Pomyślała:
— „Któż mi dowiedzie, że nie jestem nią? Kto z patrzących na nas wie, że moje ja w tej a nie w tamtej pięknej postaci przebywa?
Jedna ja wiem o tem napewno — i nikt, nikt więcej prócz Stwórcy! To nasz sekret żałosny. Śmiejcie się więc ze mnie, a podziwiajcie tamtą. Gdzie dowód, powtarzam, że nie jestem nią? proszę o ten dowód! O dzięki Ci Boże za tę niespodziewaną pociechę!...”
Jedno moje dmuchnięcie — i poleciał bezwładnie w dal ten mieszkaniec mojej książki, owad-pyłek, obywatel drukowanych stronic.
Bibliofil najuboższy! Widzę go w miejscu, gdzie opadł. Trwa tam spokojnie dalej, nienaruszony.
Zazdroszczę mu, że żyje w innym świecie, w powietrzu łaskawszem, nośnem jak hamak, gęstem od tajemnic.
Skromne jego życie obraca się wśród cudowności, jak w starodawnych Indjach życie religijnego człowieka — poety.
Potężna Dewa, pod moją postacią zjawiona, dmuchnęła nań, życzliwie choć kapryśnie.
Teraz ściga go ręka bóstwa, teraz trzyma go na dłoni. Błękitne słońca oczu naświetlają go, pełne dobroci.
Jeśli robaczek uświadamia mnie sobie, to jest to zaczątek, zarodek modlitwy w duszy tej pyłkowej.
Jak łatwo jej wierzyć w siły nadprzyrodzone! A przed nami jakże pilnie zataja się każdy anioł, w jaką niewidzialność stroją się wyższe szczeble ponad ludzkością, dopomagając nam do skręcenia karku w pysze i ciemnocie!
Czarny, zwijny wciornastek, którego w tej chwili uratować muszę z topieli w wazonie róż, ten półcentymetrowy łajdaczyna, piękniejszą ma formę życia odemnie, bo przestaje z bogami, którzy go litością swoją zaszczycają.
W lasach bieli się już zawilec, Anemone nemorosa.
Wiotkiemi, dłoniastemi liśćmi gładzi wiosnę w powietrzu.
Sinieje przylaszczka — i sasanka obwisła, włochata, ciemno zmysłowa, gorączkuje już majowo.
Mucha wpija się w słońce: żółtą cykorję rozwitą. Mgławice baniek, duchów nasiennych srebrzą łąkę.
Puszy się biały księżyc.