Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szpieg |
Podtytuł | Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych |
Rozdział | IX |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin |
Tłumacz | Hajota |
Tytuł orygin. | The Spy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Oddział kapitana Lawtona śledził cofającego się ku statkom nieprzyjaciela z niesłabnącą ani na chwilę czujnością, nie mogąc jednak pochwycić najmniejszej, sprzyjającej atakowi sposobności. Doświadczony zastępca pułkownika Wellmere’a znał dobrze siłę przeciwnika i trzymał się wciąż nierównej powierzchni wzgórz, dopóki tylko było można. Trzeba jednak było wreszcie zejść w dół do rzeki. Zanim odważył się na ten krok niebezpieczny, sformował swych ludzi w zbity kwadrat, najeżony po zewnętrznych rogach bagnetami. Niecierpliwy kawalerzysta rozumiał dobrze, iż w takich warunkach i mając do czynienia z dzielnym żołnierzem, nie może liczyć na pomyślny skutek szarży, krążył więc tylko w pobliżu, patrząc z żalem, jak zwolna, lecz stale równym marszem posuwali się ku brzegowi. Niewielki dwumasztowiec, który ich tu przywiózł z miasta, czekał na nich ze zwróconemi w stronę lądu armatami. Lawton miał dosyć rozsądku by pojąć, że byłoby szaleństwem porywać się przeciwko takiemu połączeniu siły z przezornością, to też Anglicy wsiedli na statek bez przeszkody. Dragoni pozostali na brzegu do ostatniej chwili, poczem chcąc nie chcąc rozpoczęli odwrót do własnego obozowiska.
Wieczorne mgły zbierały się już w dolinie, gdy oddział Lawtona ukazał się ponownie u jej południowego wylotu. Jazda postępowała zwolna, rozciągnięta długą linją. Na czele jechał kapitan, a obok niego porucznik, zajęci żywą rozmową, a pochód zamykał młody kornet, nucący jakąś piosenkę i marzący o rozkoszach posłania ze słomy po ciężkich całodziennych trudach.
— Więc i ciebie to uderzyło? — mówił kapitan. — Od pierwszego rzutu oka przypomniałem ją sobie; takie twarze niełatwo się zapominają. Na honor, Tomie, dziewczyna przynosi zaszczyt dobremu gustowi majora.
— Przyniosłaby zaszczyt całemu wojsku — odrzekł porucznik z zapałem. — Te błękitne oczy mogłyby skusić człowieka do porzucenia naszego twardego zawodu. Prawdę rzekłszy, ja sam, gdyby tak na mnie życzliwie spojrzała, byłbym gotów zamienić szablę i kulbakę na igłę do cerowania i damskie siodełko.
— Ależ to czysty bunt! — zawołał tamten ze śmiechem. — Jakto! ty, Tomie Mason, odważyłbyś się współzawodniczyć w miłości ze świetnym, podziwianym i w dodatku bogatym majorem Dunwoodie! Ty, porucznik kawalerji, mający za cały majątek konia i to nie najlepszego, ty, którego kapitan jest twardy jak szczapa i pada zawsze na przednie łapy jak kot?
— To prawda — rzekł tamten, śmiejąc się także — ale szczapę da się porąbać, a kocisko może tak paść, że się nie podniesie więcej, jeżeli często będziesz szarżował tak wściekle jak dzisiaj. Toć rozciągnąłeś się jak długi na ziemi. Istny cud, że konie nie wymłóciły z ciebie życia kopytami.
— Ach, nie wspominaj mi o tem, mój kochany, głowa mnie boli na samo to wspomnienie — odrzekł tamten wzruszając ramionami. — To się nazywa zobaczyć noc przy słońcu.
— Noc śmierci?
— Nie, luby Tomie, noc, która następuje po dniu. Zobaczyłem mirjady gwiazd, które przecież chowają się przed słońcem. Na honor, gdyby nie ta twarda czapka, myślę, że byłoby po mnie. Ale jak widzisz, ocalałem, na twoją pociechę.
— Bardzo jestem obowiązany czapce — odpowiedział Mason sucho — choć nie wiem, czy i twardość czaszki nie odegrała tu pewnej roli.
— No, no, Tomie, ty sobie ze wszystkiego żartować musisz, a masz w sobie coś takiego, że się na ciebie gniewać nie można — odpowiedział kapitan dobrodusznie — ale, lękam się mocno, że porucznikowi Singletonowi lepiej się opłaci dzisiejsza robota niż tobie.
— Mam nadzieję, że nam obu los oszczędzi awansu kupionego kosztem śmierci towarzysza i przyjaciela — rzekł Mason serdecznie. — Sitgreaves zaręcza podobno, że Singleton żyć będzie.
— Dałby Bóg! — wykrzyknął Lawton. — Jak na takiego młokosa, ten chłopak nie ma sobie równego w dzielności. Dziwię się jednak, że skoro obaj spadliśmy jednocześnie, nasi ludzie spisali się tak gracko.
— Mógłbym ci podziękować za ten komplement — zawołał śmiejąc się porucznik — ale skromność mi na to nie pozwala; robiłem wszystko co mogłem, by ich powstrzymać, lecz bezskutecznie.
— Powstrzymać! — wrzasnął kapitan — chciałbyś powstrzymać jazdę w pełnym ataku!
— Zdawało mi się, że szarżują w złym kierunku — odpowiedział porucznik.
— A! nasz upadek pociągnął ich na prawo.
— Nie wiem, czy to był wasz upadek, czy ich własne obawy, lecz byliśmy w ładnym rozgardjaszu, dopóki nas major nie zebrał w kupę.
— Dunwoodie! przecież major jechał na karkach Niemców.
— Tak! ale udało mu się przejechać się po nich; wrócił właśnie z dwoma oddziałami i jak się rzuci pomiędzy nas i nieprzyjaciela, sformował nas w mgnieniu oka. Wtedy to — dodał porucznik z ożywieniem — zagnaliśmy John Bulla w lasy. O! to była szarża; lecieliśmy jak w powietrzu, dopóki nie wpadliśmy na nich jak burza.
— Do licha! jakiż ja widok straciłem.
— Przespałeś go.
— Tak — odparł tamten z westchnieniem — straciliśmy go obaj, ja i biedny Jerzy Singleton. Ale, Tomie, co powie siostra Jerzego na tę jasnowłosą panienkę z tego białego dworu?
— Powiesi się na własnych podwiązkach — rzekł porucznik. — Jestem z całym szacunkiem dla moich zwierzchników, ale dwie takie piękności, to doprawdy za wiele na jednego człowieka, o ile nie jest Turkiem lub Hindusem.
— Tak, tak — podchwycił żywo kapitan — major prawi zawsze kazania moralności młodszym, ale sam to zcicha pęk! Uważałeś, jak lubi tę wioszczynę nad doliną. Gdybym ja tak dwa razy wrócił na ten sam postój, wszyscybyście zaraz węszyli jakąś spódnicę w powietrzu.
— Bo cię wszyscy znamy.
— No, no, Tomie, skłonność do oszczerstw jest nieuleczalną. Ale — tu podał się cały ku przodowi, jak gdyby to mu miało pomóc do rozróżnienia czegoś w ciemności — cóż to za zwierzę tam się rusza w polu na prawo?
— To człowiek — rzekł Mason, wpatrując się z natężeniem w podejrzany kształt.
— Z garbu wziąłbym go za dromadera — dodał kapitan, wciąż bystro śledząc go swym żbiczym wzrokiem.
Nagle skręcił z gościńca i wykrzyknął:
— To Harvey Birch! Brać go żywym lub umarłym! Tylko Mason i paru jadących przodem dragonów zrozumiało ten nagły wykrzyknik, usłyszano go jednak na całej linji. Dwunastu jeźdźców z porucznikiem na czele pognało za porywczym Lawtonem, a błyskawiczny ich pęd groził ściganemu prędkiem zakończeniem gonitwy.
Birch przezornie siedział na skale, na której Henryk ujrzał go przelotem, dopóki ciemności wieczoru nie ogarnęły okolicy. Ze swego wyniosłego stanowiska widział wszystko, co się działo podczas dnia, jak na dłoni. Z bijącem sercem spoglądał na odjazd kawalerji pod Dunwoodie’m i z trudem hamował niecierpliwość, póki noc nie pozwoli mu bezpiecznie odzyskać swobody ruchów. Nie uszedł jednak czwartej części drogi, wiodącej do jego domu, gdy wprawne jego oko rozróżniło tętent nadciągającej jazdy. Ufny jednak w coraz gęstsze ciemności, postanowił iść dalej. Zgiął się tylko we dwoje i nawpół pełznąc, posuwał się jak mógł najprędzej. Kapitan Lawton był tak pochłonięty rozmową, że wbrew zwyczajowi nie rozglądał się na wszystkie strony, a kramarz, zmiarkowawszy po głosach, że wróg, którego się najbardziej obawiał, już go wyminął, nie mógł pohamować niecierpliwości i wyprostował się, by iść prędzej. W tej samej chwili dostrzeżono go, i rozpoczął się pościg. Na jedno mgnienie oka Birch stanął bezradny, krew ścięła mu się w żyłach na myśl o tak bliskiem niebezpieczeństwie, nogi odmówiły posłuszeństwa. Ale trwało to tylko chwilę. Rzuciwszy tobół na ziemię i instynktownie zacieśniwszy pasek, kramarz zaczął uciekać! Wiedział, że byle tylko dopadł skraju lasu, zginie goniącym go z oczu. Jakoż udało mu się to w części; wytężał wszystkie siły, by dostać się w głąb lasu, gdy kilku kawalerzystów przejechało koło niego w niewielkiej odległości na lewo i odcięło go od tego miejsca schronienia. Kramarz padł plackiem na ziemię, i dragoni minęli go nie dojrzawszy. Ale zwłoka mogła się stać niebezpieczną. Powstał więc znowu i wciąż trzymając się w cieniu drzew, wzdłuż których słyszał nawołujące się do baczności głosy dragonów, pobiegł z niesłychaną szybkością, ale w przeciwnym kierunku.
Reszta ludzi Lawtona słyszała rozkaz pościgu, ale niewyraźnie, przystanęli więc nie wiedząc, co im czynić wypada. Właśnie wspomniany już kornet rozpytywał w tym względzie najbliższego jadącego dragona, gdy jakiś człowiek w pewnej odległości za nimi jednym susem przesadził drogę, a w tejże chwili stentorowy głos Lawtona rozległ się potężnem echem w dolinie.
— Harvey Birch! brać go żywym lub umarłym.
Pięćdziesiąt pistoletów błysnęło w ciemnościach, i kule ze świstem jęły przelatywać nad głową wiernego kramarza. Rozpacz ścisnęła mu serce i wykrzyknął z goryczą:
— Ścigany jak dzikie zwierzę!
Na chwilę życie wydało mu się ciężarem nie do zniesienia i już prawie był gotów zaniechać dalszej ucieczki. Natura jednakże zwyciężyła. Schwytany nie dostąpiłby zapewne zaszczytu badania i sądu, lecz najprawdopodobniej poranne słońce byłoby świadkiem jego haniebnej egzekucji, był już bowiem dawniej skazany na śmierć i tylko fortelem uniknął tego losu. Względy te i zbliżający się pościg zbudziły w nim energję, i rzucił się znów do ucieczki. Na szczęście odłam parkanu, który dziwnym trafem uniknął spustoszenia wojny, zagrodził mu drogę. Zaledwie zdążył przerzucić wyczerpane członki na drugą stronę, gdy około dwudziestu dragonów nadjechało pędem. Konie odmówiły skoku w ciemnościach, i kramarz, korzystając z zamętu, spowodowanego cofaniem się i wspinaniem znarowionych nagle rumaków, i wrzasku klnących na czem świat stoi dragonów, ubiegł jeszcze pewną przestrzeń i dojrzał skaliste wzgórze, którego wierzchołek mógł mu zapewnić bezpieczne schronienie. Serce Bircha zabiło znowu nadzieją, gdy nagle obił się mu o uszy głos Lawtona, krzyczący na żołnierzy, by się rozstąpili. Rozkaz spełniono, i nieustraszony kawalerzysta, pędem dopadłszy parkanu, spiął konia ostrogami i przesadził zaporę jak wicher. Tymczasem okrzyki dragonów i tętent konia lodem ścięły krew w żyłach kramarza. Był już zupełnie wyczerpany i los jego zdawał się nie ulegać dłużej wątpliwości.
— Stój lub zginiesz! — rozległo się tuż nad jego głową.
Harvey spojrzał przez ramię i w blasku gwiazd ujrzał twarz człowieka, którego najbardziej się lękał, i podniesioną w górę szablę. Trwoga, rozpacz, wyczerpanie zwaliły go z nóg i padł u stóp kawalerzysty jak długi. Koń Lawtona potknął się o niego i runął na ziemię pociągając jeźdźca za sobą.
Z błyskawiczną szybkością Birch zerwał się na równe nogi z szablą oszołomionego upadkiem dragona w ręku. Zemsta jest jedną z najpotężniejszych namiętności ludzkich. Mało kto nie zaznał słodkiej pokusy odbicia swoich krzywd na ich sprawcach; są jednak tacy, którzy wiedzą, że o wiele słodszą rozkoszą jest dobrem za złe odpłacić.
Wszystko zło, jakiego Birch doświadczył od tego leżącego na ziemi człowieka, stanęło mu żywo w pamięci. Przez chwilę szatan wziął górę, szabla błysnęła nad głową bezbronnego kawalerzysty, lecz wnet opadła z brzękiem przy jego boku, a kramarz zniknął w cieniu zbawczej skały.
— Na pomoc kapitanowi Lawtonowi! — wołał nadjeżdżający z kilkunastu ludźmi Mason — a kilku z was niech zsiądzie z koni i obszukać mi te skały. Łotr musiał się tu gdzieś ukryć.
— Stój! — wrzasnął kapitan, dźwigając się z trudem na nogi — jeżeli który z was zsiądzie z konia, zginął. Tomie, mój drogi, pomóż mi wdrapać się znowu na kulbakę.
Zdumiony porucznik spełnił w milczeniu żądanie kapitana, a niemniej zdumieni dragoni siedzieli jak przyrośnięci do siodeł.
— Musiałeś się bardzo potłuc — rzekł Mason z czemś w rodzaju ubolewania w głosie, gdy wjechali znów na gościniec, i rzekłszy to, odgryzł czubek cygara w braku lepszego gatunku tytoniu.
— Coś w tym rodzaju — odparł kapitan z trudem chwytając oddech. — Szkoda, że niema tu gdzie pod ręką naszego zestawiacza kości; rozejrzałby się w stanie moich żeber.
— Sitgreaves został przy kapitanie Singletonie w domu pana Whartona. — W takim razie jadę tam na nocleg, Tomie. W dzisiejszych twardych czasach nie można się bawić w ceremonje; zresztą może pamiętasz, że stary Wharton oświadczał się z wielką czułością dla wojska. Nie mogę pominąć tak dobrego przyjaciela, nie zatrzymawszy się u niego.
— A ja poprowadzę oddział na Cztery Kąty. Jeżeli pozostaniemy tam dłużej, ogłodzimy całą okolicę.
— Nie chciałbym się znaleźć w położeniu okolicy. Myśl o doskonałych ciasteczkach tej zacnej, starej panny osłodzi mi szpitalne godziny pod ich dachem.
— O! nie umrzesz, skoro możesz myśleć o jedzeniu — zawołał śmiejąc się Mason.
— Umarłbym z pewnością, gdybym o tem nie mógł myśleć — odpowiedział kapitan z powagą.
— Kapitanie Lawton — rzekł jego ordynans podjeżdżając — mijamy teraz dom tego szpiega kramarza; czy pan rozkaże go spalić?
— Nie! — wrzasnął kapitan takim głosem, że wystraszony sierżant aż się zatrząsł na siodle. — Czyś ty podpalacz, żeby tak puszczać domy z dymem? Niech tu jedna iskra padnie, a ręka, która ją rzuci, z pewnością żadnej już więcej nie zapali.
— No, no, — mruknął zaspany kornet, kiwając się na koniu — w kapitanie dosyć jeszcze życia pozostało, pomimo że, gdyby się inny tak grzmotnął, toby już nie było co zbierać.
Lawton i Mason jechali dalej w milczeniu, a ten ostatni dumał nad dziwną zmianą, jaka nastąpiła w kapitanie po jego upadku. Przybyli w ten sposób przed bramę wiodącą do rezydencji pana Whartona.
Dragoni pojechali dalej, a kapitan i porucznik zsiedli z koni i zwolna poszli ku domowi, a za nimi ordynans kapitana.
Pułkownik Wellmere znajdował się już w przeznaczonym dla niego pokoju; pan Wharton i jego syn zamknęli się u siebie, a panie częstowały herbatą chirurga, który, ułożywszy do snu obu swoich pacjentów, zażywał słusznie mu się należącego wytchnienia i posiłku.
Parę zapytań panny Peyton otworzyło duszę doktora; pokazało się, że znał całą jej liczną rodzinę w Wirginji, a nawet wyobrażał sobie, że ją samą kiedyś musiał spotkać, na co zacna stara panna uśmiechnęła się tylko, czując, że gdyby choć raz przedtem zobaczyła doktora, nie byłaby już nigdy mogła zapomnieć jego dziwacznej powierzchowności i niemniej dziwacznego obejścia. Jednakże zawiązana na ten temat rozmowa potoczyła się łatwiej, a raczej toczył ją prawie sam doktor, panienki bowiem milczały, a i ciotka niewiele miała do powiedzenia.
— Otóż, jak mówiłem, szkodliwe wyziewy niskich gruntów czyniły plantację brata pani niezamieszkalną, ale co się tyczy czworonogów...
— Na Boga! co to? — zawołała panna Peyton bledniejąc, gdy odgłosy strzelaniny do Bircha obiły jej się o uszy.
— Brzmi to jak wstrząśnienie atmosfery, spowodowane eksplozją broni palnej — rzekł chirurg obojętnie, popijając herbatę. — Sądziłbym, że to oddział kapitana Lawtona powraca, gdybym nie wiedział, że kapitan nigdy nie używa broni palnej, a zato straszliwie nadużywa białej.
— Miłosierne nieba! — wykrzyknęła przestraszona stara panna — przecież nikomu teraz krzywdy nie wyrządzi.
— Krzywdy! — powtórzył doktor. — Gdzie się tylko kapitan Lawton wmiesza, tam nie może być mowy o krzywdzie, lecz o pewnej śmierci. Rąbie naoślep, i żadne moje perswazje skutku nie odnoszą.
— Ależ kapitan Lawton jest oficerem, który tu był zrana, i zapewne przyjacielem pańskim — rzekła Fanny, spostrzegłszy przestrach ciotki.
— Co się tyczy przyjaźni, nie mam mu nic do zarzucenia, i wogóle chłop niczego, gdyby się tylko nauczył ciąć umiejętnie. Wszystkim rzemiosłom trzeba dać żyć, proszę pań, a na cóż się przyda chirurg, jeżeli wszyscy jego pacjenci pomrą, nim ich opatrzy.
Doktor rozwodził się w dalszym ciągu nad prawdopodobieństwem i nieprawdopodobieństwem pochodzenia wystrzałów od powracającego oddziału kapitana Lawtona, gdy silne stukanie do drzwi frontowych przestraszyło na nowo pannę Peyton i jej siostrzenice. Instynktownie kładąc rękę na małej piłce, którą cały dzień nosił przy sobie w daremnem oczekiwaniu amputacji, doktor upewnił panie, że stanie pomiędzy niemi i niebezpieczeństwem, i sam poszedł drzwi otworzyć.
— Kapitan Lawton! — wykrzyknął, ujrzawszy kawalerzystę, który wsparty na poruczniku z trudem próg przestępował.
— Ach! kochany zestawiaczu kości, to pan? Bardzo szczęśliwie, że pana widzę, opatrzysz mój korpus; tylko proszę, połóż tę przeklętą piłę.
Mason w kilku słowach opowiedział przygodę kapitana, a panna Peyton ochotnie zajęła się pomieszczeniem nowego gościa. Podczas gdy przygotowywano dla niego pokój, a doktor wydawał rozkazy, zaproszono kapitana i porucznika, by sobie odpoczęli w jadalni.
Stojący na obrusie półmisek z jakąś mile woniejącą potrawą zwrócił wnet uwagę obu dragonów. Panna Peyton pomyślawszy, że prawdopodobnie poza rannym posiłkiem przy tym samym stole rycerze ci nic więcej w ustach przez cały dzień nie mieli, zaprosiła ich uprzejmie do powtórnej uczty. Oficerowie nie dali sobie powtarzać tego dwa razy i zasiadłszy wygodnie, pałaszowali aż miło; kapitan tylko krzywił się raz po raz, gdy za jakiemś poruszeniem ból dawał mu się dotkliwiej we znaki. Nie przeszkodziło mu to wszelako współzawodniczyć z porucznikiem w objawach wilczego apetytu, gdy doktor powrócił, oznajmując, że wszystko już gotowe na przyjęcie go w pokoju na górze.
— Pan jesz! — zawołał zdumiony eskulap — kapitanie Lawton, czy pan koniecznie chcesz umrzeć?!
— Nie mam szczególnego pragnienia w tym kierunku — odparł kawalerzysta, wstając od stołu i kłaniając się paniom na dobranoc — i dlatego starałem się właśnie o podtrzymanie życia w ten oto sposób.
Chirurg mruknął coś gderliwie, i wszyscy trzej wyszli z jadalni.
Każdy dom w Ameryce owemi czasy posiadał tak zwany pompatycznie najlepszy pokój, i ten pod niewidzialnym wpływem Sary oddano pułkownikowi Wellmere’owi. Puchowy becik, tak pożądany w chłodną, jesienną noc posiniaczonym członkom, okrywał łóżko angielskiego oficera; srebrny kufel, bogato herbami Whartonów przyozdobiony, zawierał napój, jakim się miał rzeźwić w nocy, podczas gdy porcelanowe kubki pełniły tą samą powinność dla obu amerykańskich kapitanów.
Sara zapewne nie zdawała sobie sprawy z tego milczącego wyróżnienia angielskiego oficera, ale co się tyczy kapitana Lawtona, to wszystkie te dodatki, poza napojem były mu zupełnie obojętne, jako nawykłemu sypiać w ubraniu, a nierzadko na siodle.
Rozgościł się więc z zadowoleniem w małym, ale bardzo wygodnym pokoju, poczem doktor Sitgreaves przystąpił do zbadania stanu jego uszkodzeń. Ale zaledwie rozpoczął obmacywać członki pacjenta, ten wykrzyknął niecierpliwie:
— Sitgreaves, zrób mi tę łaskę i połóż tę przeklętą piłę, bo chwycę za szablę w samoobronie; sam jej widok ścina mi krew w żyłach.
— Kapitanie Lawton, jak na człowieka, który tak często narażał na szwank swoje członki i życie, strach pański przed tem tak bardzo użytecznem narzędziem jest wprost niepojęty.
— Niech mnie Bóg od jego użyteczności zachowa! — rzekł wzdrygnąwszy się kawalerzysta.
— Nie odrzuciłbyś pan jednak lekarskiej pomocy i nie wzgardził dobrodziejstwami nauki, dlatego że ta piłka mogłaby się okazać potrzebną.
— Owszem, odrzuciłbym i wzgardził.
— Doprawdy?
— Nieinaczej, nie dopuszczę nigdy, by mnie ćwiartowano jak wołu, dopóki tylko potrafię się bronić — zawołał kapitan. — Ale już jestem śpiący; czy mam jakie żebro złamane?
— Nie.
— A kości?
— Także nie.
— Tomie, podaj mi proszę ten dzbanek.
Wychylił duszkiem napój i odwróciwszy się plecami do towarzyszy, rzekł dobrodusznie:
— Dobranoc Mason, dobranoc, doktorze!
Kapitan Lawton żywił głęboki szacunek dla chirurgicznej umiejętności doktora Sitgreaves’a, lecz odnosił się bardzo niedowierzająco do wszelkich wewnętrznych leków. Według niego człowiek z pełnym żołądkiem, zdrowem sercem i czystem sumieniem śmiało może stawić czoło światu i jego przeciwnościom, Natura obdarzyła go drugą z tychże zalet, i trzeba mu oddać sprawiedliwość, że gorliwie starał się o podtrzymanie pozostałych dwóch warunków. Lubił też powtarzać, że ostatnią rzeczą, jakiej się ima śmierć, są oczy, a przedostatnią szczęki, i tłumaczył to w ten sposób, iż natura wyraźnie sobie życzy, aby człowiek mógł sprawdzać wzrokiem wszystko co bierze do ust; jeżeli więc weźmie coś nieapetycznego, to już jest jego własna wina. Chirurg, dobrze świadomy tych poglądów swego pacjenta, spokojnie patrzył, jak ten odwrócił się tyłem do niego i Masona, ze wzgardliwem politowaniem schował do skórzanej szkatułki różne przyniesione ze sobą flaszeczki, triumfalnie wywinął piłką młynka w powietrzu i wyszedł, nie racząc odwzajemnić się Lawtonowi życzeniem dobrej nocy. Mason, usłyszawszy, że kapitan już chrapać zaczyna, pośpieszył pożegnać panie, poczem dosiadł konia i galopem popędził za oddziałem.