Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szpieg |
Podtytuł | Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych |
Rozdział | VIII |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin |
Tłumacz | Hajota |
Tytuł orygin. | The Spy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ostatnie odgłosy walki umilkły w uszach zaniepokojonych słuchaczy w Akacji. Fanny wciąż leżała na sofie, napróżno usiłując rozróżnić coś w dolatującej ją wrzawie i zbrojąc się w męstwo na wypadek możliwej klęski rodaków. Pole bitwy znajdowało się w odległości niespełna mili od Akacji, w przerwach salw okrzyki żołnierzy obijały się o uszy mieszkańców.
Pan Wharton po ucieczce syna poszedł do panny Peyton i Sary, i wszyscy troje oczekiwali z biciem serca na nowiny z pola. Fanny nie mogąc dłużej znieść dręczącej ją niepewności, przyłączyła się do nich, Cezara zaś wyprawiono, by śledził z ukrycia przebieg bitwy i donosił, na czyją stronę przechylało się zwycięstwo. Pan Wharton opowiedział teraz zdumionym kobietom, w jaki sposób udało się Henrykowi umknąć szczęśliwie. Te nie ochłonęły jeszcze ze zdziwienia, gdy drzwi otwarły się i kapitan Wharton pod strażą dwóch przewodników, za którymi postępował murzyn, stanął przed niemi:
— Henryk!... mój syn... mój syn! — wykrzyknął przerażony ojciec, wyciągając ręce, lecz nie mogąc powstać z krzesła. — Co widzę! Znów w niewoli: znów w niebezpieczeństwie życia!
— Szczęście posłużyło buntownikom — rzekł młodzieniec z przymuszonym uśmiechem, biorąc każdą z sióstr za rękę. — Walczyłem mężnie za moją wolność, ale przewrotny duch buntu udzielił się nawet ich koniom. Ten, na którym siedziałem, poniósł mnie, zgoła wbrew mojej woli, wyznaję, w sam środek ludzi Dunwoodie’go.
— I schwytano cię znowu! — jęknął ojciec, rzucając trwożne spojrzenie na uzbrojonych ludzi, którzy wraz z jego synem weszli do pokoju.
— Nieinaczej, ojcze, ten pan Lawton, który widzi tak daleko, zagarnął mnie natychmiast.
— Było się nie dać, massa Harry! — zawołał Cezar gniewnie.
— Łatwiej to powiedzieć niż zrobić, mój Cezarze — rzekł Wharton z uśmiechem — zwłaszcza że ci panowie (tu rzucił okiem na przewodników) uznali za stosowne pozbawić mnie władzy w prawej ręce.
— Tyś ranny! — wykrzyknęły obie siostry z przestrachem.
— O! lekkie zadraśnięcie, ale obezwładniło mnie w najkrytyczniejszej chwili — odpowiedział brat, pokazując obandażowaną rękę na potwierdzenie prawdy tych słów. Cezar rzucił nienawistne spojrzenie na domniemanych sprawców i wyszedł z pokoju. Tymczasem kapitan Wharton opowiedział w kilku słowach to co mu było wiadomem o przebiegu bitwy, wynik wydawał mu się jeszcze wątpliwym, gdyż w chwili gdy opuszczał równinę, Wirgińczycy cofali się z pola walki.
— Wytropili wiewiórkę i poszli za nią — ozwał się nagle jeden z przewodników — ale zostawili dobrego wyżła na czatach, nie bój się!
— Oho! — dodał jego towarzysz — kapitan Lawton policzy nosy tych co zostali, nim zobaczą swe wielorybie statki.
Podczas tej rozmowy Fanny stała oparta o krzesło, chłonąc w siebie każdy wyraz, a nogi drżały pod nią; bladła i rumieniła się naprzemiany, wreszcie z rozpaczliwem postanowieniem zapytała:
— A czy jest jaki oficer ranny po... po... obu stronach?
— Tak — odpowiedział tamten niedbale — ci młodzi z południa są tacy zadzierżyści, że prawie w każdej bitwie oberwać muszą. Jeden z rannych, którego opatrywał doktor, powiedział, że kapitan Singleton zabity, a major Dunwoodie...
Fanny nie słyszała nic więcej, padła bez zmysłów na krzesło. Starania ciotki i siostry wprędce przywróciły jej przytomność, a kapitan, zwracając się do przewodnika, zapytał trwożnie:
— Czyby major Dunwoodie był ranny?
— Niech pana o niego głowa nie boli — odparł przewodnik. — Powiadają, że co ma wisieć, nie utonie. Gdyby kula mogła zabić majora, dawnoby już było po nim. Chciałem powiedzieć, że major okrutnie się zmartwił śmiercią kapitana, ale gdybym był wiedział, że ta panienka sobie to tak weźmie do serca, nie byłbym mówił tak otwarcie.
Fanny powstała szybko z krzesła z rumieńcem zawstydzenia na licach i z pomocą ciotki miała opuścić pokój, gdy Dunwoodie we własnej osobie stanął we drzwiach. Pierwszem wrażeniem wstrząśniętej do głębi duszy dzieweczki było bezgraniczne szczęście; wnet jednak cofnęła się zmrożona niezwykłym wyrazem twarzy ukochanego. Srogość bitwy mroczyła mu jeszcze czoło; wzrok miał skupiony i surowy. Tkliwy uśmiech, który tak zawsze rozpromieniał jego rysy na widok Fanny, ustąpił miejsca posępnemu zatroskaniu; jedna jakaś myśl zdawała się go pochłaniać wyłącznie, i odrazu też przystąpił do rzeczy.
— Panie Wharton — zaczął z powagą — w takich czasach jak obecne, nie należy się bawić w czcze ceremonje; jeden z moich oficerów jest śmiertelnie ranny, więc licząc na pańską gościnność, kazałem go tu przynieść.
— Jestem szczęśliwy, żeś pan to uczynił — odpowiedział skwapliwie pan Wharton, pragnąc zjednać sobie przychylność wojsk amerykańskich. — Dom mój stoi zawsze otworem dla potrzebujących, a zwłaszcza gdy potrzebującym jest przyjaciel majora Dunwoodie.
— Dziękuję panu w imieniu mojem i tego, który nie jest w stanie podziękować panu — odrzekł tamten prędko. — Jeżeli pan pozwoli, zaniesiemy go tam, gdzie chirurg mógłby go opatrzeć niezwłocznie.
I z temi słowy wyszedł, nie spojrzawszy nawet na Fanny.
Miłość kobiety nie znosi żadnego współzawodnictwa. Cała tkliwość jej serca, wszystkie władze jej wyobraźni skupiają się w tej jednej pochłaniającej namiętności; więc też, dając wszystko, wiele nawzajem wymaga. Fanny przebyła nieopisane męczarnie trwogi z powodu Dunwoodie’go, a on teraz nawet nie spojrzał na nią, nie pozdrowił. Potęga jej uczuć nie ucierpiała na tem, ale nadzieje jej osłabły. Gdy niosący ciało przyjaciela Dunwoodie’go przeszli koło niej, Fanny rzuciła okiem na tego wrzekomego rywala.
Trupia bladość, zapadłe oczy i utrudniony oddech napiętnowały stygmalem śmierci młodziuchne oblicze rannego, Dunwoodie szedł przy nim, trzymając go za rękę, upominając ludzi, aby go nieśli ostrożnie, i wogóle okazując troskliwość, na jaką tylko najczulsza przyjaźń w podobnych okolicznościach może się zdobyć. Fanny w milczeniu poszła przodem i z odwróconą twarzą otwarła drzwi, by im ułatwić dostęp do łóżka. Dopiero gdy wchodząc do pokoju major prawie otarł się o jej suknie, odważyła się podnieść na niego swe słodkie, błękitne oczy. Lecz on nie odwzajemnił spojrzenia, i Fanny, westchnąwszy cichutko, wymknęła się do swego pokoju.
Kapitan Wharton dobrowolnie zobowiązał się, że już nie będzie próbował uciekać, i zajął się w zastępstwie ojca pełnieniem obowiązków gospodarza. Wyszedłszy w tym celu na korytarz, spotkał chirurga, który tak zręcznie opatrzył mu rękę, idącego do pokoju, gdzie leżał ranny oficer.
— A! — zawołał ten uczeń Eskulapa — jak widzę, dobrze się pan miewasz; ale poczekaj, masz pan szpilkę? Nie! no, ale ja mam. Tylko unikaj pan zaziębienia rany, bo możesz pan jeszcze dostać się pod nóż jakiego młokosa.
— Boże uchowaj! — szepnął kapitan, poprawiając bandaże, a wtem Dunwoodie ukazał się we drzwiach, wołając niecierpliwie:
— Śpiesz się, Sitgreaves, śpiesz, bo Jerzy Singleton umrze z upływu krwi.
— Co! Singleton. Wielki Boże! Więc to Jerzy? Biedny Jerzyk — wykrzyknął chirurg i z widocznem przejęciem pośpieszył do łóżka. — No, chwała Bogu, żyje jeszcze, a póki życia, póty nadziei. To pierwsza poważniejsza rana, z jaką mam dziś do czynienia, od której pacjent jeszcze nie umarł. Kapitan Lawton uczy swoich ludzi rąbać tak nieostrożnie; ale to widzę kula.
Młody oficer spojrzał na chirurga i z nikłym uśmiechem usiłował podać mu rękę. W tym ruchu i towarzyszącem mu spojrzeniu było błaganie o pomoc, które wzruszyło serce operatora. Zdjął okulary, by otrzeć oczy, które mu nagle zwilgotniały, i ostrożnie przystąpił do zbadania rany. Nie przeszkodziło mu to jednak mruczeć do siebie:
— Już jak tylko kula, to dobrze, można mieć nadzieję, że nie uszkodziła żadnego żywotnego organu; ale, Boże zmiłuj się, ci ludzie kapitana Lawtona rąbią tak nierozważnie i zawsze przetną jakąś arterję, albo dźgną w krtań, albo rozłupią czaszkę, i ranny najczęściej skona, nim mu się przyjdzie z pomocą. Raz tylko udało mi się włożyć zpowrotem mózg do głowy, a dziś trzy razy próbowałem, nie mówiąc o innych wypadkach. Łatwo powiedzieć, gdzie Lawton w bitwie szarżował, jego ludzie są tak nieoględni.
Skupieni dokoła łóżka towarzysze kapitana Singletona zbyt byli oswojeni z dziwactwami swego chirurga, by zważać na jego gadaninę, i spokojnie czekali, aż przystąpi do zbadania chorego. Dunwoodie stał wpatrzony w twarz operatora, jak gdyby chciał zajrzeć mu do głębi duszy. Ranny jęknął boleśnie podczas zapuszczania sondy, a chirurg rozjaśnił oblicze i mruknął:
— No, nic tu niema...
Poczem zdjął okulary, zrzucił perukę i gorliwie zabrał się do dzieła. Dunwoodie stał wciąż jak na rozżarzonych węglach, trzymając w obu dłoniach rękę przyjaciela i wpatrując się w twarz chirurga. Wreszcie Singleton jęknął jeszcze boleśniej, a chirurg podniósł się żywo i rzekł:
— A! to jest prawdziwa przyjemność śledzić kulę, można rzec, że wędruje sobie po ciele ludzkiem, omijając wszystkie żywotne organy; ale zato ludzie kapitana Lawtona...
— Mów pan — przerwał Dunwoodie — czy jest nadzieja? Znajdziesz pan kulę?
— Nietrudno znaleźć to, co się trzyma w ręku, majorze Dunwoodie — odparł chłodno chirurg, przygotowując opatrunek. — Poszła, że się tak wyrażę, okólną drogą, to jest tą, jakiej nigdy nie imają się szable ludzi kapitana Lawtona, pomimo żem się tyle natrudził, pokazując im, jak ciąć umiejętnie. Ale widziałem dziś konia z nawpół odrąbaną głową.
— To — rzekł major Dunwoodie, a czarne jego oczy poczęły znów świecić blaskiem nadziei — to była moja robota. Ja zabiłem tego konia.
— Pan! — wykrzyknął chirurg zdumiony, upuszczając opatrunek — pan! Aleś pan wiedział, że to koń?
— Miałem niejakie w tym kierunku podejrzenia — odpowiedział major z uśmiechem, podając przyjacielowi rzeźwiący napój.
— Takie ciosy spadające na człowieka są zgubne — ciągnął dalej doktor, wciąż krzątając się koło opatrunku — unicestwiają dobroczynne działanie nauki i są zgoła zbędne w bitwie, bo przecież chodzi o to tylko, aby obezwładnić wroga. Przesiedziałem ja bezczynnie parę godzin, majorze Dunwoodie, podczas gdy kapitan Lawton był przy robocie, i wszystkie moje oczekiwania spełzły na niczem: bo albo lekkie zadraśnięcia, albo śmiertelne rany. Ach! szabla straszną jest bronią w nieumiejętnych rękach! Tak, majorze Dunwoodie! Dużo ja czasu straciłem napróżno, by wpoić tę prawdę w kapitana Johna Lawtona.
Major wskazał milcząco na przyjaciela i chirurg zabrał się gorliwiej do roboty.
— A! biedny Jerzy, nie wyliże się tak łatwo, ale...
Tu wszedł wysłaniec z wezwaniem dowódcy na pole. Dunwoodie uścisnął ostrożnie dłoń przyjaciela i pośpieszył ku drzwiom, dając znak doktorowi, by szedł za nim.
— Jak pan myślisz? — szepnął, gdy znaleźli się w korytarzu. — Będzie żył?
— Będzie!
— Chwała Bogu! — wykrzyknął młodzieniec, i zbiegł ze schodów na chwilę, do saloniku, gdzie była zgromadzona rodzina Whartonów, Pięknemu jego obliczu nie zbywało teraz na uśmiechach, gdy pośpiesznie, lecz serdecznie witał się z wszystkimi. O ucieczce i o ponownem wzięciu do niewoli Henryka Whartona nie wspomniał ani słowem, jak gdyby to wcale nie zaszło. W polu się nie spotkali. Angielski oficer w wyniosłem milczeniu cofnął się do okna, pozostawiając majorowi swobodę opowiadania zaszłych wypadków.
Obie siostry, wyczerpane doznanemi wrażeniami, milczały również, i Dunwoodie rozmawiał przeważnie z panną Peyton.
— Czy jest nadzieja, kuzynie, że twój przyjaciel wyleczy się z rany? — zapytała ta ostatnia, zwracając się do młodego krewniaka z życzliwym uśmiechem.
— Zupełnie, droga pani, zupełnie — odpowiedział oficer wesoło. — Sitgreaves powiada, że będzie żył, a jeszcze dotąd nie zawiodłem się nigdy na jego zaręczeniach.
— Słyszę to z prawdziwą przyjemnością. Ktoś tak drogi majorowi Dunwoodie nie może być obojętny jego krewnym.
— Powiedz pani, ktoś tak zasłużenie drogi — odpowiedział major z zapałem. — To ulubieniec całego wojska, wszyscy go kochamy; taki szlachetny, dobry, sprawiedliwy, łagodny jak baranek i tkliwy jak gołąbka — a na polu walki istny lew!
— Mówisz o nim, majorze, z takim zachwytem, jak gdyby był panią twego serca — zauważyła z uśmiechem stara panna, spoglądając na siostrzenicę, która blada i milcząca siedziała w kąciku.
— Bo kocham go nie mniej — zawołał młodzieniec z uniesieniem — ale teraz potrzeba mu będzie wielkich starań i troskliwej opieki; wszystko od tego zależy.
— Wierzaj mi, kuzynie, że nie będzie mu zbywać na niczem pod tym dachem.
— Wierzę, droga pani, jesteście wszyscy uosobieniem dobroci; lecz Singleton potrzebuje starań, które wielu mężczyznom wydałyby się może nużącemi nawet. W takich to chwilach i w takich cierpieniach żołnierz przeważnie odczuwa brak kobiecej tkliwości.
Powiedziawszy to, spojrzał na Fanny z wyrazem, pod którym zabiło znów silniej serce jego narzeczonej; powstała z miejsca z płonącemi policzkami i rzekła:
— Przyjaciel pański może być pewnym wszelkich starań, jakich tylko obcy człowiek doznać może.
— Ach! — zawołał major wstrząsając głową — ten wyraz obcy zabije go; jemu potrzeba tkliwości, pociechy, ukojenia.
— To dać może tylko siostra lub żona.
— Siostra — powtórzył młody oficer i krew buchnęła mu do twarzy — ależ on ma siostrę; i ta może tu być jutro o świcie.
Umilkł, pomyślał chwilę, spojrzał z pewnem pomieszaniem na Fanny i szepnął:
— Singleton potrzebuje tego i mieć to musi.
Panny spoglądały na mieniącą się dziwnie twarz majora z pewnem zdziwieniem, a panna Peyton zauważyła:
— Jeżeli obecność siostry kapitana jest potrzebną, ja i moja siostrzenica powitamy ją tu chętnie.
— Tak, pani, jest potrzebna, nie może być inaczej — odparł Dunwoodie z wahaniem, które stanowiło sprzeczność z jego słowami. — Dziś jeszcze poślę po nią.
I jak gdyby pragnąc zmienić przedmiot rozmowy, zbliżył się do kapitana Whartona i rzekł miękko:
— Henryku Whartonie, honor jest mi droższy niż życie, lecz wiem, że mogę bezpiecznie złożyć go w twoje ręce. Pozostań tu na wolnej stopie, dopóki nie wyruszymy stąd, co dopiero za kilka dni może nastąpić.
Sztywność angielskiego oficera zniknęła, ujął podaną sobie rękę i odrzekł gorąco:
— Nie nadużyję twego szlachetnego zaufania, Peytonie, choćby nawet szubienica, na której twój Washington powiesił André’go, czekała już tam na mnie.
— Henryku! Henryku Whartonie! — rzekł Dunwoodie z wyrzutem — nie znasz człowieka, który dowodzi naszem wojskiem, bo inaczej oszczędziłbyś mu tych niesprawiedliwych słów. Ale muszę już odejść, powołuje mnie obowiązek. Pozostawiam cię tu, gdzie sam chciałbym zostać i gdzie nie możesz czuć się całkowicie nieszczęśliwym.
Wychodząc przesłał Fanny tchnące miłością spojrzenie, które jej tak było drogiem i które na jakiś czas pozwoliło jej zapomnieć o wrażeniu, jakie pierwsze jego ukazanie się po bitwie na niej wywarło.
Wśród weteranów, którzy w owych czasach porzucili dobrze zasłużony wypoczynek dla wojennych trudów, znajdował się pułkownik Singleton. Pochodził on z Georgji i od wczesnej młodości służył wojskowo. Gdy wybuchła wojna o niepodległość, pośpieszył ofiarować krajowi swe usługi, które przez szacunek dla jego charakteru przyjęto. Zdrowie jednak i wiek nie pozwalały mu brać czynnego udziału w walkach; powierzono mu tedy różne stanowiska zaufania, na których jego czujność i nieposzlakowana prawość mogły się bardzo przydać, bez szkody dla jego osoby. W ostatnim roku pułkownik Singleton wydawał przepustki w Góry i miał swoją kwaterę, w której wraz z córką przebywał, o niespełna dzień drogi ponad doliną, gdzie Dunwoodie spotkał się z nieprzyjacielem. Jedynym synem pułkownika był właśnie ów ranny oficer. Major tedy pośpieszył wyprawić posłańca z wiadomością o ciężkim stanie kapitana i z zaproszeniem od pań dla siostry w taki sposób sformułowanem, by nie mogła się zawahać z niezwłocznem przybyciem do wezgłowia brata.
Spełniwszy ten obowiązek z wyraźną niechęcią, Dunwoodie udał się na pole, gdzie stały jego wojska. Ponad wierzchołkami drzew widać już było resztki angielskiej piechoty, zdążające po górskich szlakach w doskonałym ordynku i czujnie, ku swoim statkom. Oddział dragonów pod Lawtonem poruszał się w niewielkiej odległości na ich flankach, czyhając na chwilę sposobną do natarcia. W ten sposób postępując, oba wojska zniknęły wkrótce z przed oczu pozostałych.
Nieco poniżej Akacji znajdowała się wioseczka, gdzie krzyżowały się różne drogi, i skąd wskutek tego łatwy był dostęp na całą okolicę. Było to ulubione miejsce popasu dla jazdy, i amerykańskie lekkie pułki obozowały tam często podczas swoich wycieczek w niziny. Dunwoodie pierwszy ocenił dogodności tego punktu, a ponieważ musiał pozostać w tych stronach aż do otrzymania dalszych rozkazów z góry, nie zapomniał więc o nich teraz. Tam też skierował swoje wojska wraz z rannymi, podczas gdy część oddziału spełniała smutną powinność grzebania trupów. W trakcie tych rozporządzeń nowa trudność przedstawiła się młodemu dowódcy. Jadąc polem, zobaczył pułkownika Wellmere’a, siedzącego samotnie i dumającego nad swemi niepowodzeniami. Dunwoodie, cały pochłonięty trwogą o Singletona, zapomniał całkowicie o tym jeńcu, zbliżył się więc teraz, przepraszając za brak pamięci. Anglik chłodno przyjął te uprzejmości i zaczął się skarżyć na potłuczenie, jakiego doznał, spadłszy przypadkowo z konia, jak się wyraził. Dunwoodie, który był świadkiem jak jeden z jego ludzi przejechał się bez ceremonji po pułkowniku, uśmiechnął się zlekka i ofiarował mu pomoc chirurga, poczem obaj poszli ku domowi.
— Pułkownik Wellmere! — zawołał młody Wharton ze zdumieniem ujrzawszy ich wchodzących — więc i z panem ślepy los wojny obszedł się okrutnie! Witam pana jednakże pod dachem mego ojca, choć wołałbym, aby się to odbywało w pomyślniejszych okolicznościach.
Pan Wharton przyjął tego nowego gościa z ostrożną wstrzemięźliwością właściwą jego obejściu, a Dunwoodie udał się do łoża przyjaciela. Tu wszystko zapowiadało się pomyślnie, powiedział więc doktorowi, że nowy pacjent oczekuje jego pomocy na dole. Posłyszawszy to doktor chwycił narzędzia i wybiegł śpiesznie, uradowany, że nadarza mu się znów sposobność zastosowania swej umiejętności. U drzwi saloniku spotkał się z wychodzącemi paniami. Panna Peyton zatrzymała go chwilę, pytając o kapitana Singletona. Fanny, spojrzawszy na dziwaczną postać łysego doktora, uśmiechnęła się mimowoli; co się tyczy Sary, była ona nadto pod wrażeniem niespodziewanego spotkania z pułkownikiem Wellmere’m, by myśleć o czem innem. Jak już wspominaliśmy, był on dawnym znajomym tych pań, ale nie widzieli się od tak dawna, że wspomnienie Sary zatarło się trochę w jego pamięci. Z Sarą było inaczej. Jest pewna epoka w życiu każdej kobiety, usposabiająca ją niejako do miłości. Jest to ten szczęśliwy wiek, kiedy dojrzałość wykwita z pączka dzieciństwa, kiedy niewinne serce bije oczekiwaniem tych wszystkich uroków życia, których rzeczywistość nigdy dać nie może, i kiedy wyobraźnia tworzy ideały według własnej nieskażonej modły. W tym to szczęśliwym wieku Sara opuściła New-York i uniosła ze sobą obraz przyszłości, zlekka tylko naszkicowany co prawda, ale którego kontury utrwaliła samotność i w którym postać Wellmere’a znajdowała się na pierwszym planie. To też jego niespodziewane zjawienie się wstrząsnęło ją do głębi i zaraz po przywitaniu wstała na znak czujnej ciotki i wyszła.
— A zatem — rzekła panna Peyton, wysłuchawszy sprawozdania doktora o stanie młodego pacjenta — możemy się spodziewać, że wyzdrowieje?
— Z wszelką pewnością, łaskawa pani — odpowiedział doktor, usiłując przez szacunek dla dam nałożyć perukę — z wszelką pewnością, przy odpowiednich staraniach i dobrem odżywianiu.
— Na tem mu zbywać nie będzie — rzekła stara panna uprzejmie. — Wszystko co mamy, jest do jego rozporządzenia, a major Dunwoodie wyprawił już posłańca po jego siostrę.
— Po jego siostrę! — wykrzyknął chirurg z jakimś szczególnym naciskiem. — No, jeżeli major posłał po nią, to przybędzie.
— Zapewnie skłoni ją do tego wzgląd na niebezpieczny stan brata.
— Niewątpliwie, pani — odrzekł doktor lakonicznie, i skłoniwszy się nisko, czekał aż przejdą damy.
Słowa jego, a bardziej jeszcze towarzyszący im wyraz twarzy zastanowił Fanny, wobec której żadna wzmianka o majorze Dunwoodie nie mogła ujść niepostrzeżenie.
— Panie! — zawołał doktor, wchodząc i zwracając się do jedynej czerwonej kurtki w pokoju — powiedziano mi, że pan potrzebujesz mojej pomocy. Daj Boże, żebyś pan nie miał był do czynienia z kapitanem Lawtonem, gdyż w takim razie mógłbym przyjść za późno.
— Zaszła widocznie pomyłka — rzekł Wellmere wyniośle — major Dunwoodie miał mi przysłać chirurga, a nie jakąś starą babę.
— To doktor Sitgreaves — rzekł prędko Henryk Wharton, z trudem wstrzymując się od śmiechu. — Nadmiar zajęć dzisiaj nie pozwolił mu pomyśleć o staranniejszym ubiorze.
— Przepraszam pana — rzekł Wellmere bardzo niechętnie, zdejmując mundur i ukazując to, co nazywał raną.
— Jeżeli — rzekł doktor sucho — dyplom edynburski, praktyka po londyńskich szpitalach, setki poamputowanych członków, czyste sumienie i nominacja kongresu lądowego mogą z człowieka uczynić chirurga, to ja nim jestem.
— Przepraszam pana — powtórzył pułkownik sucho. — Kapitan Wharton już wytłumaczył moją pomyłkę.
— Za co dziękuję kapitanowi Whartonowi — rzekł chirurg chłodno, rozkładając swoje narzędzia ze ścisłością, od której ciarki przeszły po pułkowniku. — Gdzie pan jesteś ranny? Co? To zadraśnięcie na ramieniu? Skąd pochodzi ta rana?
— Od cięcia pałaszem zbuntowanego dragona — rzekł pułkownik z przesadą.
— Niepodobna. Nawet łagodny Jerzy Singleton nie byłby drasnął pana tak niewinnie.
Przy tych słowach doktor wyjął z kieszeni kawałek plasterka i przykleił go na uszkodzonem miejscu.
— Tak — dodał — to w zupełności wystarczy dla pańskich celów i zapewne jest wszystkiem, czem mogę panu służyć.
— Jakież to mają być te moje cele, jeżeli łaska?
— Podać się za rannego w raporcie — odpowiedział doktor spokojnie. — I możesz pan dodać, że stara baba opatrzyła pańskie rany, bo w istocie dałaby sobie z niemi radę doskonale.
— Osobliwszy sposób mówienia — mruknął Anglik.
Tu kapitan Wharton wmieszał się do rozmowy i tłumacząc doktorowi, że pomyłkę pułkownika trzeba położyć na karb fizycznego i moralnego rozdrażnienia, w jakiem się znajduje, udobruchał nieco obrażonego eskulapa i skłonił go do dalszych oględzin. Były to wszystko sińce pochodzące z potłuczenia, i Sitgreaves, opatrzywszy je o ile było potrzeba, wyszedł śpiesznie.
Jazda, posiliwszy się i odpocząwszy, była gotowa do wymarszu na upatrzoną pozycję, i major Dunwoodie musiał wreszcie zdecydować, co ma uczynić z więźniami. Sitgreaves miał zostać w domu pana Whartona, by czuwać przy kapitanie Singletonie. Henryk przyszedł prosić majora, by pułkownik Wellmere mógł także pozostać na słowo, dopóki wojska nie będą odwołane na dalsze pozycje. Dunwoodie chętnie się na to zgodził, a ponieważ reszta więźniów były to zwyczajne piechury, odesłano ich pod silną strażą w głąb. Dragoni wymaszerowali wprędce potem, a przewodnicy, podzieleni na małe partje z dodatkiem konnych patroli, rozproszyli się po okolicy w taki sposób, by utworzyć łańcuch wart od Soundu do Hudsonu[1].
Dunwoodie pożegnawszy się pozostał jeszcze chwilę przed domem i dziwnie mu było ciężko odjeżdżać, co przypisywał troskliwości o samego przyjaciela. Potrzeba bardzo zatwardziałego serca, aby mu wystarczyła sława, nabyta kosztem ludzkiego życia. Peyton Dunwoodie pozostawiony samemu sobie, i ochłonąwszy już nieco z podniecenia, w jakiem wojenny zapał trzymał go przez cały ten dzień, zaczął odczuwać, że poza surowemi prawami honoru są jeszcze inne związki, z któremi serce żołnierza musi się liczyć. Nie zachwiał się w poczuciu powinności, lecz zrozumiał, jak silną może być pokusa. Surowy wyraz jego oczu ustępował stopniowo miejsca pewnemu rozmarzeniu, a myśl o zwycięstwie nie sprawiała mu takiego zadowolenia, które mogłoby mu wynagrodzić ofiary, lakierni je okupił. Spoglądając po raz ostatni w stronę Akacji, przypomniał sobie, że zostawia tam wszystko co mu było najdroższem na świecie. Przyjaciel jego młodości był jeńcem i to w okolicznościach zagrażających zarówno jego życiu jak honorowi. Umiłowany towarzysz wojennych trudów, który takim wdziękiem pełnym słodyczy umiał otoczyć twardą żołnierską dolę, leżał zbroczony krwią, wylaną na polu zwycięskiej walki. Wreszcie obraz tej pięknej dziewczyny, tylokrotnie w ciągu dnia usuwający się na drugi plan wobec innych podniet, stanął mu znów przed oczyma w takim blasku uroków, że przesłonił całkowicie rywalkę jej — sławę.
Ostatni kawalerzysta zniknął już za północnem wzgórzem, gdy major zwrócił wreszcie konia w tym samym kierunku. Fanny miotana dziwnym niepokojem, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, odważyła się wyjść na taras. Dzień był ciepły i pogodny, słońce świeciło jasno na bezchmurnem niebie. Po wrzawie, która do niedawna napełniała dolinę, nastąpiła głęboka cisza, i piękny krajobraz wyglądał tak, jak gdyby nigdy nieskażony zamętem ludzkich namiętności. Samotna chmura dymu wisiała nad polem walki, a i ta rozproszyła się wnet, nie pozostawiając śladu krwawych rozpraw ponad cichemi grobami ich ofiar. Wszystkie sprzeczne wrażenia, wszystkie burzliwe wypadki tego pamiętnego dnia zdawały się jakby marą chorej wyobraźni. Fanny odwróciła się, dostrzegła niknącą w oddali postać tego, który tak wybitną rolę odegrał na tej scenie, i złudzenie pierzchło. Poznała ukochanego, widok ten przywiódł jej na pamięć inne wspomnienia i wróciła do swego pokoju z sercem tak smutnem, jak smutną była w tej chwili dusza Dunwoodie’go.
- ↑ Akcja niniejszej powieści toczy się pomiędzy temi dwoma rzekami, które tylko o parę mil oddalone są jedna od drugiej.