Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział VII
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Ilustrator Stanisław Sawiczewski
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
— — — „masz cel przed sobą, idź za głosem ducha.“
Szekspir.

Zdziczała i nierówna powierzchnia kraju, w połączeniu z wielkiem oddaleniem od własnej ojczyzny i łatwością szybkiego przenoszenia się w różne punkty wojny, jaką przedstawiał ocean, wszystko to sprawiło, iż Anglicy w początkowych działaniach przeciw zbuntowanym kolonjom nie posługiwali się ciężką kawalerją.
Podczas całej wojny wyprawiono jeden tylko pułk konnicy z Wielkiej Brytanji. Lecz legjony i niezależne oddziały tworzyły się w miejscowościach najlepiej odpowiadających planom królewskich dowódców, lub stosownie do wymagań. Często składały się one z ludzi zwerbowanych w samych kolonjach lub z linjowych pułków, i żołnierz odkładał muszkiet i bagnet, i uczył się władać pałaszem i karabinem. Metodę tę zastosowano do jednego z posiłkowych pułków i hescy jegrzy przekształcili się w oddział ciężkiej i bezczynnej konnicy.
Mieli oni przeciwko sobie najdzielniejszych synów Ameryki. Obywatele z południa dowodzili i służyli jako oficerowie w kawalerji lądowej armji. Nieustraszona odwaga dowódców udzielała się ludziom cywilnym, których wybierano z wielką oględnością do tych usług.
Podczas gdy Anglicy zamknęli się w paru większych zdobytych przez siebie miastach, lub maszerowali przez okolice całkowicie ogołocone z wszelkich zapasów żywności, lekkie oddziały ich wrogów rozporządzały całem wnętrzem kraju.
Trudy, jakie ponosiła amerykańska armja, były wprost bezprzykładne, mając wszelako władzę i czując ważność sprawy, usprawiedliwiającą wszelkie środki surowości, oficerowie kawalerji dbali o zaspokojenie potrzeb swych żołnierzy i ich koni; więc też sprawność tych oddziałów, dobrze żywionych i doskonale uzbrojonych, nie miała wprost równej sobie w całym świecie.
Ludzie Dunwoodie’go niejednokrotnie już składali dowody swego męstwa w utarczkach z nieprzyjacielem, i teraz też dyszeli chęcią nowego z nim spotkania. Życzenia ich spełniły się wprędce, gdyż zaledwie dowódca ich zdążył znów dosiąść konia, oddział nieprzyjacielski wynurzył się z poza wzgórza, zasłaniającego widok na południe. Jeden rzut oka wystarczył majorowi, by rozpoznać, jakie to było wojsko. W jednym oddziale zobaczył zielone mundury cow-boyów, w drugim skórzane hełmy i drewniane siodła jegrów. Liczba ich dorównywała mniej więcej sile szwadrona, zostającego pod jego rozkazami.
Wydostawszy się na otwartą przestrzeń w pobliżu domku Harveya Bircha, nieprzyjaciel przystanął i sformował szeregi, widocznie gotując się do ataku. W tej samej chwili ukazał się w dolinie oddział piechoty i podążał ku brzegowi już wspomnianego strumienia.
Major Dunwoodie łączył zimną krew i roztropność z zuchwałą niemal odwagą. W obecnej chwili poznał natychmiast wyższość swego położenia i postanowił z niej skorzystać. Kolumna, którą dowodził, zaczęła zwolna wycofywać się z pola, podczas gdy młodziutki niemiecki oficer, dowodzący nieprzyjacielską konnicą, w obawie utraty łatwego zwycięstwa dał znak do ataku. Rzadko które wojsko odznaczało się takiem zuchwalstwem jak cow-boye; poskoczyli też żwawo naprzód, zachęceni cofaniem się nieprzyjaciela i ufni w osłaniającą ich tyły kolumnę; jegrzy postępowali wolniej, ale w lepszym szyku. Trąbki Wirgińczyków zagrały teraz przeciągle a raźno; odpowiedziały im dźwięki z ukrytego za skałą oddziału, co oczywiście stropiło niepoślednio następujących. Kolumna Dunwoodie’go, zawróciwszy w doskonałym ordynku, rozwarła się, i za danym znakiem oddział Lawtona wypadł z kryjówki z dowódcą na czele, który wymachując szablą nad głową, leciał jak szalony, a głos jego brzmiał donośnie pomimo ogłuszającego klangoru wojskowej muzyki.
Cow-boye nie wytrzymali ataku i rozbiegli się na wszystkie strony, a zmykali z szybkością, na jaką tylko stać było ich rumaki wybrane z pomiędzy najlepszych koni West-Chesteru. Kilku tylko odniosło rany, ale żaden z tych, których dosięgła mściwa dłoń rodaków, nie przeżył ciosu, by mógł powiedzieć, czyja ręka go zadała. Furja ataku spadła na biednych służalców niemieckiego tyrana. Wdrożeni do najściślejszej dyscypliny, nieszczęśni ci żołnierze mężnie przyjęli szarżę, ale gwałtowny napór koni i szable przeciwników zmiotły ich w mgnieniu oka, tak że Duijwoodie ujrzał wnet przed sobą puste pole. Bliskość piechoty wstrzymała jednakże pościg, a garstka ocalałych jegrów szukała schronienia za jej kolumnami.
Przebieglejsi cow-boye rozbiegli się małemi partjami w różnych kierunkach, dążąc do swego dawnego obozowiska nawprost Harlemu. Cała okolica ucierpiała na tej ucieczce, bo cow-boye w rozsypce byli stokroć gorsi niż w szeregach, każdy bowiem rabował i mordował na własną rękę.
Mieszkańcy Akacji nie pozostali oczywiście obojętnymi widzami tej sceny. Wszystkie serca biły przyśpieszonem tętnem, od kuchni do saloniku. Kobiety, choć skryły się w głąb domu, myślą brały udział w potyczce; Fanny zwłaszcza, leżąc wciąż na sofie z twarzyczką wtuloną w poduszki, zanosiła gorące modły do Boga za swymi rodakami, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że naród cały ześrodkował się dla niej w osobie Peytona Dunwoodie. Ciotka jej i siostra mniej były wyłączne w zanoszonych do Stwórcy błaganiach, a Sara w tak bliskiem zetknięciu z okropnościami wojny nie radowała się już tak bardzo na myśl o przewidywanych triumfach Anglików.
W kuchni pana Whartona znajdowały się cztery osoby, mianowicie Cezar i jego małżonka, ich wnuczka, czarna jak węgiel dwudziestoletnia osóbka, i już wspomniany chłopak. Ta murzyńska trójka była pozostałością całej czeredy negrów, odziedziczonych wraz z posiadłością jeszcze po macierzystych przodkach pana Whartona, którzy pochodzili od holenderskich kolonistów. Czas, zepsucie i śmierć doprowadziły ich do tej szczupłej liczby, zaś panna Peyton przydała jeszcze tej gromadce domowników owego chłopaka, który był białym i pełnił obowiązki lokajczyka.
Cezar, umieściwszy się przezornie w takim kącie, gdzie żadna zabłąkana kula nie mogła go dosięgnąć, począł z zajęciem przypatrywać się utarczce. Kilka kroków zaledwie dzieliło go od szyldwacha na tarasie. Ten zauważył przezorną pozycję murzyna i spoglądał na nią pogardliwie, sam wystawiając nieosłonioną pierś na grożące od strony nieprzyjaciela pociski.
— Jak widzę dbasz wielce o swoją piękną osobę, panie Czarnoskóry — rzekł po chwili.
— Kula ranić czarny człowiek tak samo jak biały — odpowiedział Cezar cierpko.
— A gdybym tak spróbował — rzekł dragon i z temi słowy wyciągnął pistolet z za pasa i zmierzył do murzyna.
Zjeżone włosy Cezara bardziej mu jeszcze dęba stanęły; począł kłapać zębami ze strachu, aczkolwiek nie brał na serjo krwiożerczych zamiarów szyldwacha. W tejże chwili kolumna Dunwoodie’go poczęła się cofać, a królewska kawalerja poszła do ataku.
— Aha! panie lekki jeździec — rzekł Cezar, któremu wydało się, że Amerykanie cofają się naprawdę — czemu to wasi buntownicy nie walczyć? Patrz, jak major Dunwoodie zmykać przed ludzie króla Jerzy. Major Dunwoodie dobry pan, ale nie lubi walczyć z regularni.
— Niech djabli porwą twoich regularnych — zawołał tamten gniewnie — poczekaj chwilę czarnuchu, a zobaczysz jak kapitan Jack Lawton wypadnie z poza tego tam wzgórza i przepłoszy cow-boyów jak dzikie gęsi, gdy stracą gąsiora.
Cezar przypuszczał, że oddział pod dowództwem Lawtona skrył się za skałą z tych samych powodów, z jakich on umieścił się za ścianą, ale rzeczywistość stwierdziła wprędce proroctwo kawalerzysty, i murzyn spoglądał z osłupieniem na rozsypkę kawalerji królewskiej.
Uradowany szyldwach jął objawiać swój zachwyt nad powodzeniem towarzyszy głośnemi okrzykami, które wnet zwabiły do otwartego okna saloniku kawalerzystę pozostawionego bezpośrednio na straży Henryka Whartona.
— Patrz, panie, patrz — wołał rozentuzjazmowany dragon — jak te skórzane heskie czapki zmykają przed kapitanem Lawtonem. O! a teraz major Dunwoodie zabił konia pod oficerem; do licha, lepiej było zabić Holendra, a oszczędzić konia.
Sypnęły się strzały za uciekającymi cow-boyami, i zabłąkana kula strzaskała szybę o parę kroków od Cezara. Murzyn padł plackiem na ziemię, poczem na czworakach poczołgał się do wnętrza domu, zdążając wprost do saloniku.
Gęsta ściana krzaków osłaniała dziedziniec Akacji od strony gościńca, i konie obu dragonów przywiązane razem do słupka oczekiwały tam na swoich panów.
W tejże chwili dwaj cow-boye odcięci od swoich towarzyszy wpadli galopem przez furtkę z zamiarem dostania się do rosnącego w tyle domu lasu.
Zwycięscy Amerykanie ścigali uciekających Niemców, dopóki nie zapędzili ich pod osłonę ognia piechoty, a tymczasem dwaj cow-boye, znalazłszy się na dziedzińcu w chwilowem bezpieczeństwie, ulegli pokusie, jakiej rzadko który żołnierz oprzeć się zdoła, i z zuchwalstwem i przytomnością umysłu, jaką tylko długa praktyka wyrobić może, poskoczyli razem ku dragońskim koniom i zaczęli je błyskawicznie odwiązywać. Widząc to, kawalerzysta na tarasie strzelił do nich z pistoletów i ze szablą w ręku biegł na pomoc rumakom.
W tej samej chwili Cezar wszedł do saloniku, co zwróciło uwagę bacznego dragona na więźnia, lecz powstały na dziedzińcu tumult zwabił go znów do okna. Wychyliwszy się połową ciała, starał się krzykiem i groźbami odstraszyć maruderów od ich łupu. Chwila była kusząca. Trzystu jego kolegów znajdowało się o milę od domu, konie bez jeźdźców biegły w różnych kierunkach, to też Henryk Wharton, niewiele myśląc, chwycił dragona za nogi i wyrzucił go z rozmachem na dziedziniec, co widząc Cezar pobiegł co prędzej zaryglować drzwi frontowe.
Żołnierz podniósł się natychmiast i z wściekłością zwrócił się w stronę więźnia; dostać się jednak przez okno do wewnątrz wobec takiego przeciwnika było niepodobieństwem, a drzwi były zatarasowane.
Tymczasem kolega głośno przyzywał go na pomoc i stropiony dragon, zapominając o wszystkiem innem, pośpieszył ku niemu. Jeden koń był już przytroczony do siodła cow-boya i wszyscy czterej, bijąc się wściekle na pałasze i miotając straszliwe przekleństwa, zniknęli za węgłem domu. Cezar otworzył szybko drzwi i wskazując na pozostałego konia, który najspokojniej szczypał zwiędłą murawę dziedzińca, wykrzyknął:
— Uciekać — teraz — massa Harry — uciekać!
— Tak — zawołał młodzieniec, wskakując na siodło — teraz istotnie, mój poczciwcze, jest czas uciekać.
Ręką skinął na pożegnanie ojcu, który stał w oknie, wyciągając ku niemu ręce błogosławiącym ruchem, i dodał:
— Bóg z tobą, Cezarze. Pozdrów dziewczęta.
I z temi słowy wypadł błyskawicznie za furtkę.
Afrykanin spoglądał za nim z niepokojem, widział jak pędził gościńcem, poczem skręcił na prawo i wkrótce zniknął za występującemi z tej strony skałami.
Uszczęśliwiony Cezar zaryglował drzwi znowu i kręcił kluczem w zamku dopóki tylko mógł, monologując w trakcie tego półgłosem:
— Dzielny jeździec — ja go sam dużo uczyć, pozdrowić dziewczęta — miss Fanny nie pozwolić, żeby ją kolorowy człowiek pocałować!
Gdy po skończonej bitwie przyszło do grzebania trupów, znaleziono poza domem obu cow-boyów i jednego Wirgińczyka bez życia.
Na szczęście dla Henryka Whartona kapitan Lawton przypatrywał się w owej chwili przez lornetkę kolumnie piechoty, wciąż stojącej nad brzegiem strumienia i chroniącym się pod jej opiekę niedobitkom jegrów.
Koń, na którym uciekał oficer angielski, był to wyborny rumak z Wirginji i niósł go z szybkością strzały przez dolinę. Serce młodzieńca poczynało już bić rozkoszną pewnością ocalenia, gdy dobrze znany głos obił się o jego uszy:
— Brawo, kapitanie! nie szczędź szpicruty i skręć na lewo, nim przejedziesz strumień.
Wharton odwrócił głowę zdumiony i ujrzał siedzącego na szczycie wystającej skały, skąd całą dolinę widać było jak na dłoni, swego byłego przewodnika Harveya Bircha. Tobół, o znacznie zmniejszonej objętości, leżał u stóp kramarza, ten zaś zdjął kapelusz i powiewał nim z zapałem, gdy młody oficer przelatywał koło niego. Angielski kapitan usłuchał wskazówki tego tajemniczego doradcy i znalazłszy leśną dróżkę, wiodącą na główny trakt doliny, skręcił w nią i wkrótce znalazł się naprost swoich. W chwilę potem minął most i osadził rumaka przed swym dawnym znajomym pułkownikiem Wellmere’m.
— Kapitan Wharton! — wykrzyknął zdumiony dowódca wojsk angielskich — po cywilnemu i na koniu zbuntowanych dragonów! Czy spadasz pan z nieba w takim stroju i w taki sposób?
— Dzięki Bogu, jestem ocalony! — zawołał zdyszanym głosem młodzieniec. — Udało mi się szczęśliwie wyrwać z rąk wroga, ale przed pięciu minutami byłem jeńcem, i groziła mi szubienica.
— Szubienica! kapitanie Wharton? Chyba ci zdrajcy nie ośmieliliby się popełnić nowego morderstwa! Czy im nie dosyć, że powiesili André’go! Za cóż grozili ci podobnym losem?
— Pod pozorem podobnegoż przestępstwa — odparł kapitan i pokrótce opowiedział najbliższym słuchaczom, w jaki sposób dostał się do niewoli, na czem gruntował swoje obawy i dzięki czemu potrafił uciec. Podczas jego opowiadania uciekający Niemcy skupili się na tyłach piechoty, a pułkownik Wellmere zawołał:
— Z całej duszy winszuję ci, mój dzielny przyjacielu; ci zdrajcy nie znają litości, jesteś podwójnie szczęśliwy, że cało wyszedłeś z ich rąk. Gotuj mi się z pomocą, a wnet pomszczę cię sowicie.
— Co się tyczy osobistych zniewag, to nie grożą one nikomu od tych, którymi dowodzi major Dunwoodie — odpowiedział Wharton z lekkim błyskiem w oczach — jest to człowiek niezdolny do czegoś podobnego; nie sądzę również, aby było rzeczą rozsądną przebyć teraz most i znaleźć się w otwartem polu naprzeciwko tej wirgińskiej jazdy, rozgrzanej świeżem powodzeniem.
— O! jest się czego chlubić z ucieczki tej zbieraniny i tych niemrawych Niemców — rzekł tamten z pogardliwym uśmiechem. — Mówisz o tem, kapitanie, takim tonem, jak gdyby twój wychwalany pan Dunwoodie — bo nie jest on żadnym majorem — pobił gwardję królewską.
— Niech mi będzie wolno powiedzieć, pułkowniku Wellmere, że gdyby gwardja królewska była tam w polu, znalazłaby przeciwnika, którego niebezpiecznie byłoby lekceważyć. Mój wychwalany Dunwoodie jest chlubą armji Washingtona jako oficer kawalerji — zawołał Henryk z zapałem.
— Dunwoodie, Dunwoodie — powtórzył pułkownik zwolna — musiałem gdzieś spotkać tego jegomościa.
— Mówiono mi, że widziałeś go pan na chwilę u moich sióstr w mieście — odpowiedział Wharton z uśmieszkiem.
— A! Przypominam sobie tego młokosa. I takiemu to rycerzowi sławetny kongres zbuntowanych kolonij powierza dowództwo swoich żołnierzy!
— Spytaj pan komendanta jegrów, czy sądzi, że major Dunwoodie zasłużył na zaufanie.
Pułkownikowi Wellmere’owi nie zbywało na dumie, która każę stawić mężnie czoło wrogom. Służył on już oddawna w Ameryce i zawsze dotąd miał do czynienia albo ze świeżo zorganizowanemi partjami, lub z krajową milicją. Ci walczyli czasem odważnie, ale również często uciekali, nie ruszywszy cyngla. Sądził powierzchownie i wydawało mu się niepodobieństwem, aby żołnierze w tak czystych gietrach, maszerujący tak regularnie i manewrujący z taką akuratnością, mogli być pobici. A w dodatku byli to Anglicy, więc któż mógł wątpić o ich powodzeniu! Gdyby pułkownik Wellmere częściej brał udział w bitwach, pojęcia te, które wyniósł z Anglji i którym garnizonowe przechwałki dodawały wagi, byłyby się wprędce rozwiały. Wysłuchał gorącej odpowiedzi Whartona z drwiącym uśmiechem, poczem zapytał:
— Więc według pana powinniśmy się cofnąć przed tą wychwalaną jazdą, nie uczyniwszy nic, coby ich mogło pozbawić cząstki tej sławy, którą jakoby zyskali?
— Ostrzegłem pana jedynie, pułkowniku Wellmere, przed niebezpieczeństwem, na jakie się narażasz.
— Wyraz niebezpieczeństwo nie przystoi ustom żołnierza — mówił dalej szydersko angielski dowódca.
— A wyrazu tego sześćdziesiąty pułk tak samo się nie lęka, jak każdy inny, noszący królewski uniform — zawołał Henryk Wharton gniewnie. — Daj pan znak do ataku, pułkowniku, i czyny niech za nas mówią.
— Teraz poznaję mego młodego przyjaciela — rzekł pułkownik pojednawczo — ale jeżeli masz nam coś do powiedzenia, co mogłoby nam dopomóc w szarży, posłuchamy. Znasz pan siły zbuntowanych. Czy jest ich więcej gdzie w ukryciu?
— Tak — odpowiedział młodzieniec, wciąż jeszcze rozdrażniony drwinami tamtego — w tym lesie na prawo stoi u skraju mały oddział piechoty, jazda cała znajduje się przed nami.
— Ale niedługo tu pozostanie — zawołał Wellmere, zwracając się do kilku otaczających go oficerów. — Panowie, przejdziemy ten most kolumną i rozwiniemy się na równinie; inaczej nie skłonilibyśmy tych walecznych Jankesów, by nam podeszli na strzał. Kapitanie Wharton, żądam pańskiej pomocy w charakterze adjutanta.
Młodzieniec wstrząsnął głową z niezadowoleniem, uważając krok pułkownika za wysoce nierozważny, z gotowością jednak pośpieszył spełnić wskazane mu obowiązki.
Podczas tej rozmowy, która toczyła się nieco na przodzie angielskiej kolumny i w oczach Amerykanów, Dunwoodie zbierał rozproszone wojsko, oddając pod straż niewielu jeńców i cofając się na początkowe pozycje. Zadowolony z odniesionego zwycięstwa i w mniemaniu, że Anglicy nie odważą się na ponowny atak, chciał już odwołać piechotę z lasu i pozostawiwszy silny oddział na miejscu, by miał oko na przeciwnika, cofnąć się o parę mil i poszukać odpowiedniego noclegu. Kapitan Lawton niechętnie słuchał wywodów swego komendanta, patrząc przez lornetkę, by dojrzeć, czy nie nadarza się gdzie sposobność do pomyślnego ataku, gdy nagle wykrzyknął:
— Co to? błękitny surdut wśród tych czerwonych kurtek! Jak pragnę zobaczyć jeszcze starą Wirginję, to jest mój przebrany przyjaciel z sześćdziesiątego pułku, piękny kapitan Wharton, który uciekł moim dwom najlepszym ludziom.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy jeden z tych bohaterów nadjechał, przyprowadzając oprócz własnego konia, wierzchowce obu cow-boyów i zdał raport o śmierci towarzysza i ucieczce więźnia. Ponieważ tamten właśnie miał bezpośrednią straż nad młodym Whartonem, drugi nie mógł ściągnąć na siebie nagany za to, że bronił koni, które pozostały pod jego pieczą, kapitan wysłuchał go z niezadowoleniem, ale bez gniewu.
Wiadomość ta spowodowała zmianę w zamiarach majora Dunwoodie. Ucieczka więźnia narażała jego wojskowy honor, i zrozumiał to natychmiast. Odwołał rozkaz, wycofujący przewodników z lasu, i z równą niecierpliwością jak zapalczywy Lawton upatrywał teraz sposobności ponowienia ataku na nieprzyjaciela.
Jeszcze przed paru godzinami Dunwoodie mniemał, iż los nigdy go tak nie skrzywdził, jak kiedy uczynił Henryka Whartona jego jeńcem. Teraz, z narażeniem własnego życia, byłby leciał na schwytanie zbiegłego przyjaciela. Wszystkie inne względy ustąpiły wobec zranionej ambicji żołnierskiej; byłby współzawodniczył z Lawtonem w bezwzględności, lecz w tejże chwili wojsko pułkownika Wellmere’a przeszło most i wstąpiło na równinę.
— Patrz pan — zawołał uradowany kapitan, wskazując palcem na postępujące szeregi — otóż i John Bull włazi w pułapkę z otwartemi oczyma.
— Ależ — rzekł żywo Dunwoodie — oni z pewnością nie rozwiną się na tej płaszczyźnie. Wharton musiał im powiedzieć o zasadzce. Ale jeżeli to zrobią...
— Podziurawimy im skóry jak rzeszoto — odparł tamten, wskakując na siodło.
Prawda objawiła się wkrótce; angielska kolumna bowiem, przemaszerowawszy niewielką przestrzeń, rozwinęła się ze sprawnością, która byłaby przyniosła jej zaszczyt na paradzie w Hyde Parku.
— Na koń! na koń! — zawołał Dunwoodie, a rozkaz ten powtórzył Lawton głosem, który zadźwięczał w uszach Cezara stojącego w otwartem oknie domu. Murzyn cofnął się przerażony, stracił już bowiem zaufanie w tchórzliwość kapitana Lawtona; dotąd widział go w duszy wypadającego z zasadzki z szablą nad głową.
Gdy Anglicy postępowali tak zwolna i w doskonałym ordynku, ukryci w lesie przewodnicy otworzyli morderczy ogień, rażąc dotkliwie tę część piechoty, która znajdowała się najbliżej lasu. Wellmere idąc za radą jednego z przybocznych weteranów rozkazał dwom kompanjom, by wypłoszyły Amerykanów z ich kryjówki. Ruch ten spowodował lekki zamęt, z czego korzystając Dunwoodie przypuścił atak. Trudno wyobrazić sobie dla szarży kawalerji odpowiedniejszy grunt nad tę równinę; atak Amerykanów był straszny. Dunwoodie skierował go głównie ku brzegowi naprzeciw lasu, by osłonić jazdę od ognia ukrytej w zaroślach ich piechoty, i to mu się w zupełności powiodło. Gwałtowny impet przeciwników zrzucił z konia pułkownika Wellmere’a, znajdującego się po lewicy frontu. Dunwoodie nadbiegł w porę, by ocalić go od cięcia jednego ze swych ludzi, podniósł go z ziemi, kazał go wsadzić na siodło i powierzył opiece swego ordynansa. Oficer, który doradził atak na przewodników, miał sobie powierzone wykonanie go, lecz sama groźba wystarczyła. Ludzie ci zresztą spełnili swą powinność i cofnęli się w głąb lasu z zamiarem powrócenia do swoich koni, które pozostały, strzeżone pilnie w górnej części doliny.
Lewe skrzydło Anglików załamało się pod naporem amerykańskiej jazdy, która przedarła się na tyły i spowodowała zupełny popłoch. Ale podkomendant, spostrzegłszy na co się zanosi, szybko zmienił część frontu i otworzył silny ogień na przelatujących koło niego dragonów. W tym oddziale znajdował się Henryk Wharton, który na ochotnika pomagał w rozproszeniu przewodników. Kula jednego z nich raniła go w ramię, zmuszony był przerzucić cugle w drugą rękę. Gdy dragoni pędzili koło tego oddziału, napełniając powietrze okrzykami i odgłosem trąbek, grających pobudkę, rumak na którym siedział Wharton zaczął się niepokoić, wspinać, a ponieważ jeździec nie mógł nim powodować należycie, mając przestrzeloną rękę, skutek był taki, że Henryk Wharton znalazł się w mgnieniu oka przy boku kapitana Lawtona. Ten pojął natychmiast śmieszne położenie swego towarzysza, lecz zdążył zaledwie krzyknąć:
— Ten koń lepiej się rozumie na słusznej sprawie niż jego jeździec, kapitanie Wharton! witam pana w szeregach wolności...
I wpadł pomiędzy angielskich piechurów.
Nie tracił jednak czasu i niezwłocznie po ataku zagarnął znów swego jeńca, a widząc, że jest ranny, kazał go odesłać na tyły.
Wojska wirgińskie używały teraz w pełni na tej części piechoty królewskiej, która w znacznej mierze była na ich łasce. Dunwoodie spostrzegłszy, że niedobitki Niemców ukazały się znów na równinie, puścił się za nimi w pogoń, a doścignąwszy z łatwością ich słabe i źle odżywione konie, rozbił i te resztki doszczętnie.
Tymczasem znaczna liczba Anglików, korzystając z dymu i zamieszania, schroniła się na tyły swych rodaków, którzy wciąż stali w linji wzdłuż lasu, lecz musieli zawiesić ogień z obawy, iż równie dobrze mogliby ranić swoich jak wrogów. Polecono zbiegom sformować drugą linję w samym lesie pod osłoną drzew. Jeszcze się to nie stało, gdy kapitan Lawton wezwał do siebie młodziutkiego oficera, który pozostał z częścią oddziału na równinie, i zaproponował przypuścić atak do nieprzełamanej dotąd linji Anglików, Oficerek zgodził się z ochotą; uszykowano szeregi, lecz porywczość dowódcy przekroczyła niektóre niezbędne przygotowania i jazda, przyjęta morderczym ogniem piechoty, poszła w rozsypkę. Lawton i jego młodszy towarzysz spadli z koni. Szczęściem dla Wirgińczyków major Dunwoodie pojawił się znów na równinie w tej krytycznej chwili. Zobaczył bezład w szeregach, u jego stóp leżał brocząc krwią Jerzy Singleton, drogi sercu jego i ceniony dla swych niezwykłych zalet przyjaciel, a Lawton rozciągnięty na ziemi był nieprzytomny. Iskry posypały się z oczu młodego rycerza. Przejechawszy cwałem pomiędzy tym szwadronem a nieprzyjacielem, głosem, który ozwał się w sercach dragonów, przywołał ich do porządku. Jego słowa i obecność odniosły magiczny skutek. Zmieszane głosy umilkły, szeregi sformowały się błyskawicznie i poprowadzeni przez swego dowódcę Wirgińczycy ruszyli niepowstrzymanym pędem i wpadli jak burza na nieprzyjaciela, siejąc śmierć i zniszczenie. Ci, co nie polegli, ratowali się ucieczką w las. Dunwoodie wycofał się zwolna z pod ognia schowanych za drzewami Anglików i rozpoczął bolesną powinność zbierania poległych i rannych.
Sierżant, któremu polecono odprowadzić Henryka Whartona na miejsce, gdzie pomoc lekarska miała mu być udzieloną, spełnił rozkaz skwapliwie, pragnąc powrócić jak najprędzej na pole walki. Gdy znaleźli się w połowie równiny, kapitan spostrzegł człowieka, którego powierzchowność i zajęcie z konieczności musiały zwrócić jego uwagę. Jegomość ten miał głowę odkrytą i łysą, ale dobrze spudrowana peruka sterczała mu z kieszeni spodni. Był bez surduta z zawiniętemi po łokcie rękawami od koszuli; zakrwawiona odzież i ręce, a nawet twarz świadczyły o jego powołaniu; w ustach trzymał cygaro, w prawej ręce narzędzia dziwacznego kształtu, a w lewej ogryzek jabłka, które raz po raz luzowało w jego ustach wyżej wspomniane cygaro. Teraz stał, przypatrując się jegrowi, który leżał przed nim bez ducha. W pewnej odległości kilku przewodników wspartych o muszkiety wytężało wzrok w stronę walczących, a tuż przy nim stał człowiek również obryzgany krwią i wyglądający na jego pomocnika.
— To jest doktor — rzekł spokojnie sierżant do Henryka — opatrzy panu rękę w mgnieniu oka.
Poczem dawszy znak przewodnikom, by się zbliżyli, szepnął im kilka słów, wskazując na jeńca, i popędził galopem w stronę towarzyszy, Wharton przystąpił do dziwacznego jegomościa i widząc, że ten nie zwraca na niego uwagi, chciał już zażądać jego pomocy, gdy tamten przerwał milczenie, mówiąc sam do siebie:
— Poznaję teraz, że to kapitan Lawton zabił tego człowieka, jak gdybym to widział na własne oczy. A tak często pouczałem go, jak ma ubezwładnić przeciwnika, nie odbierając mu życia. To okrucieństwo, tak niepotrzebnie trzebić ludzki rodzaj, a przytem podobne cięcia czynią pomoc lekarską zbyteczną; jest to do pewnego stopnia brak poszanowania dla nauki.
— Jeżeli mogę zabrać panu chwilę czasu — rzekł Henryk Wharton — prosiłbym o opatrzenie lekkiej rany, jaką odniosłem.
— A! — zawołał tamten drgnąwszy, i oglądając młodzieńca od stóp do głowy — pan przybywasz z pola walki? Jakże tam idzie robota?
— W istocie — odrzekł Henryk, któremu chirurg pomagał zdejmować surdut — ruszają się niezgorzej, mogę pana zapewnić.
— Ruszają się! — powtórzył chirurg, krzątając się koło opatrunku. — Słyszę to z przyjemnością, bo póki ruchu, poty życia, a póki życia, poty nadziei; tu oto moja wiedza jest bezsilna; wpakowałem zpowrotem mózg do czaszki jednego z moich pacjentów, ale podejrzewam mocno, że musiał już nie żyć, gdy się do niego zabrałem. Bardzo ciekawy wypadek. Zaprowadzę pana, żebyś go zobaczył; to tam zaraz za płotami, gdzie tyle ciał leży. A! kula ześlizgnęła się z kości, nie uszkodziwszy jej; pańskie szczęście, iż popadłeś w ręce starego praktykanta, inaczej byłbyś mógł stracić rękę.
— Doprawdy! — rzekł Henryk z lekkim niepokojem — nie przypuszczałem, żeby rana była tak poważna.
— O! rana jest dosyć lekka, ale pan masz tak podatne członki do operacji, że taka przyjemność mogłaby skusić nowicjusza.
— Do djabła! — krzyknął kapitan — jakaż to może być przyjemność w okaleczaniu swoich bliźnich!
— Panie — rzekł chirurg z powagą — umiejętna amputacja jest bardzo piękną operacją i niewątpliwie młodszy chirurg mógłby w pośpiechu przeoczyć szczegóły takiego właśnie jak ten przypadku.
Dalszą rozmowę przerwało ukazanie się dragonów, zwolna wracających na poprzednie stanowiska, i nowe zgłaszania się lżej rannych żołnierzy, którzy nadjeżdżali, wzywając śpiesznie pomocy doktora.
Przewodnicy wzięli pomiędzy siebie Whartona, który z ciężkiem sercem skierował się znów w stronę rodzicielskiego domu.
Anglicy stracili blisko trzecią część swojej piechoty, lecz reszta cofnęła się do lasu, i Dunwoodie, widząc, że zajęli pozycję zbyt silną, by ich było można zaatakować, zostawił znaczną część oddziału pod kapitanem Lawtonem, który już otrząsnął się z chwilowego oszołomienia, spowodowanego upadkiem z konia, i polecił mu dawać na nich baczenie i skorzystać z pierwszej sposobności zaatakowania ich, nimby się cofnęli ku statkom.

Major otrzymał wiadomość, że nadciąga inny oddział drogą Hudsonu, musiał więc mieć się w pogotowiu, by unicestwić zamiary i tego także przeciwnika.

A!... pan przybywasz z pola walki? Jakże tam idzie robota?

Kapitan Lawton otrzymał rozkazy z zastrzeżeniem, aby się nie kwapił na wroga, póki się jakaś bardzo pomyślna sposobność nie nadarzy, poczem obaj dowódcy rozjechali się, każdy w swoją stronę.

Zwyciężeni Anglicy był to lekki oddział bez bagażu, wysłany w celu zniszczenia pewnych magazynów zawierających jakoby zapasy dla amerykańskiej armji. Teraz rozpoczęli odwrót przez las, trzymając się górskich dróżek, niedostępnych dla kawalerji, i dążąc do swoich statków.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.