Sztuka czytania/O czytaniu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Bereza
Tytuł Sztuka czytania
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1966
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

O CZYTANIU

Bez wątpienia czyta się w Polsce wiele. Jeśli chodzi o literaturę piękną, więcej niż na zachodzie, w krajach o wyższej stopie życiowej, większej cywilizacji, dojrzalszej kulturze. Czasopiśmiennictwo literackie prawie nigdzie nie mogłoby liczyć na tak masowego odbiorcę jak w Polsce. Dziwią się temu bez przerwy obcokrajowcy. Nawet zazdroszczą nam zagraniczni intelektualiści i ludzie pióra. Czy jednak rzeczywiście mamy pod tym względem tylko powody do zadowolenia? Przypuszczam, że nie. Czytelnictwo nie może być zjawiskiem oderwanym od poziomu ogólnej humanistycznej kultury członków danego społeczeństwa, samo w sobie czytelnictwo niczego jeszcze nie oznacza. Może być całkowicie bezużyteczne, może zaspokajać potrzeby wcale nie świadczące o kulturze, w skrajnym ujęciu może być świadectwem jej braku. Wydaje mi się, że w naszej sytuacji wszystkie te niebezpieczeństwa są realne. Dosyć wiele objawów świadczy o tym ponad wszelką wątpliwość. Wszystko zależy bowiem od tego, po co się czyta i co się przez czytanie osiąga. Lękałbym się odpowiedzi na obydwa te pytania. Z wielorakich względów. Zbyt wiele dowodów na to, że u nas i pisze się, i organizuje czytanie, i czyta się z przyczyn i dla celów z punktu widzenia humanistycznej kultury wątpliwych. Niejednokrotnie z kulturą sprzecznych.
Co rozumiem pod pojęciem humanistycznej kultury? Najprościej mówiąc — indywidualną kulturę duchową człowieka, który ma świadomość własnej samoistnej egzystencji, chce i potrafi samodzielnie regulować swoje stosunki ze światem, chce i stara się zachować w granicach ludzkich możliwości prawo do swobodnego myślenia i osądzania wszystkiego, co kryje się w doświadczeniu życia. O tak pojętą kulturę człowieka nikt się u nas nie starał. U nas pisało się często „ku pokrzepieniu serc“, dla pouczania, dla utwierdzenia w rozlicznych wiarach. Czytelnictwa pragnęło się po to, żeby propagować idee, nawracać, zwiększać ilość wiernych, nie ilość myślących. Czytało się wreszcie najczęściej dlatego, żeby znaleźć coś nowego do wierzenia lub utwierdzić się w wierze dotychczasowej. Wszelkie myślenie, a zwłaszcza myślenie samodzielne, odważne i krytyczne, nie cieszyło się uznaniem, zagrażało bowiem mitom, pozbawiało złudzeń, zmuszało do spojrzenia prawdzie w oczy. Gdyby było inaczej, piszący nie czuliby się tak jak u nas apostołami rozlicznych kultów. Gdyby był o inaczej, wyznawcy takiego czy innego kultu nie rościliby sobie prawa podporządkowywania wszystkiego, co się pisze, własnym celom wyznawczym. Gdyby było inaczej, czytający nie oburzaliby się fanatycznie na tych, którzy myślą inaczej niż oni, nie wierzą w to, co oni wierzą, myślą krytycznie o tym, co dla nich jest świętością.
Rzetelny humanizm wyklucza wszelkie ograniczenia dla ludzkiej myśli, dla treści ludzkich uczuć, a prawdziwa sztuka służy zawsze wyrażeniu myśli i uczuć człowieka i to niezależnie od tego, czy one nam się podobają, czy nie. W „Mandarynach“ Simone de Beauvoir zbuntowany przeciwko nowoczesnym kultom Henryk Perron, którego prototypem jest Albert Camus, wypowiada myśl, którą uznać należałoby za manifest humanistycznej postawy. „Niepodobna myśleć tego, czego się nie myśli, chcieć tego, czego się nie chce.“ Zdanie to jest prawdziwe także w odwrotnym sensie. Niepodobna nie myśleć tego, co się myśli, nie chcieć tego, czego się chce. Sprzeniewierzenie się tej zasadzie prowadzi nieuchronnie do fałszów, a z fałszu nie może wyniknąć żadna sztuka, tak jak nie może wyniknąć żadna kultura. Zofia Nałkowska, która tyle wysiłku poświęciła zagadnieniu granic swobody ludzkiego postępowania, wyraziła w „Niecierpliwych“ myśl bardzo podobną. „Może umówimy się — wypowiada się jeden z bohaterów powieści — dla uproszczenia, że potępienie zachowamy tylko dla czynów, zgoda? Nie dla zamiarów. Bo nie można nie chcieć, gdy się chce, jak wiesz, można tylko nie wykonać. A i to nie jest takie pewne…“.
Wprawdzie i zapis myśli i uczuć, i jego odbiór jest czynem, ale czynem intymnym, z racjonalnego punktu widzenia nie podlegającym żadnym kompetencjom moralności społecznej. Wartościowanie myśli i uczuć człowieka jest najistotniejszym przywilejem sztuki, w żadnym razie nie leży w kompetencjach racjonalnie i po laicku pojętego prawa. Tylko wyznawcy boskich prawd mają czuć się uprawnieni do ingerowania w wewnętrzne życie człowieka. Skoro wszystkie prawdy o życiu i człowieku są wytworem ludzkim, a każdy prawdziwy akt twórczy jest próbą konstytuowania elementarnych prawd o człowieku, jakież racje mógłby wysunąć ten, kto by chciał odmówić innym prawa do kwestionowania tych prawd, w które sam wierzy! Zwłaszcza, że nie powinien wierzyć, a co najwyżej uznawać. Człowiek samodzielnie myślący nie jest w stanie znaleźć żadnej prawdy moralnej, która by nie mogła być przedmiotem sceptycznego myślenia. Prawdy takie można formułować samodzielnie i na własny użytek, można je rozważać wspólnie zwłaszcza, gdy celem ich jest regulacja stosunków międzyludzkich, nie sposób wszakże uznać je za świętość, objawienie, Prawdę Ostateczną. Żadna prawda ostateczna nie jest człowiekowi dana w żadnym zakresie, a zwłaszcza w zakresie sądów moralnych.
Z wyłożonych tu twierdzeń ogólnych wynikają wielorakie wnioski szczegółowe dotyczące kultury czytania literatury pięknej, określające racjonalny i humanistyczny stosunek odbiorcy dzieła sztuki do jego twórcy. Dzieło sztuki winno być najpełniejszym wyrazem osobowości twórcy. Potrzeba czytania powinna wynikać z ciekawości drugiego człowieka, wyrażającego swoją moralną naturę. Samo czytanie winno być aktem zderzenia duchowego dwóch różnych, ale równorzędnych partnerów. Stosunek wyznawczej afirmacji czy wyznawczej negacji jest świadectwem braku kultury, jest reliktem prymitywnego fideizmu. Zofia Nałkowska wyraziła kiedyś genialną myśl, którą uznać można za dewizę wszelkiej mądrości. „Nie mam danych przypuszczać, że wiem lepiej niż ktokolwiek, jak żyć należy.“ Potem odniosła tę myśl do wszystkich pisarzy. Byłoby świadectwem najwyższej kultury społecznej i moralnej, gdyby każdy mógł to o sobie powiedzieć z pełną odpowiedzialnością i z pełną świadomością najgłębszej treści tych słów. Gdyby każdy troszczył się więcej o zdobycie własnej mądrości, a mniej o pouczanie i uszczęśliwianie innych, kto wie, jakich nieszczęść udałoby się uniknąć.
Niestety, tylko sztuka najpoważniejsza wyrasta z tak mądrego i jedynie humanistycznego stosunku do człowieka i jego niepodważalnych praw do wolności i tak ograniczonej rozlicznymi koniecznościami życia. A na nieszczęście każda koncepcja filozoficzna sztuki zawiera w sobie zarazem receptę na jej odbiór. Sztuka dydaktyczna na przykład, pouczająca, pokrzepiająca, celebrująca świętości, zakłada z góry niepełnowartościowość moralną odbiorcy, jest wyrazem mniej lub więcej jaskrawej pogardy dla niego, jest świadectwem niczym nie usprawiedliwionego zadufania tych, którym się wydaje, że wiedzą lepiej. A tymczasem wobec pytań, które sztuka stawia sobie od wieków i wciąż na nowo, najwybitniejszy uczony ma prawie tyle samo do powiedzenia, co najzwyklejszy analfabeta!
Sens życia może określać każdy wyłącznie dla siebie i na własne ryzyko. Od szerzenia oświaty jest literatura popularnonaukowa. Celem literatury pięknej nie jest to w żadnym razie. Prawdziwy artysta zadaje sobie samemu pytanie, dotyczące sensu własnego życia i dla siebie samego szuka na nie odpowiedzi. Odbiorca dzieła sztuki może, ale nie musi wykryć w nim takie czy inne podobieństwa do pytań, które jego samego dręczą. Nie powinien mieć jednak żadnych pretensji, gdy artystę nie interesuje nic z tego, co jego interesuje, gdy artysta nienawidzi tego, co on kocha, gdy reaguje na świat całkiem odwrotnie niż on sam. Jeśli w życiu poszanowanie wolności drugiego człowieka nie zawsze jest, a nawet nie zawsze może być przestrzegane, nie znaczy to, że wolno i trzeba zrezygnować z tego także w sztuce. Wręcz przeciwnie. W sztuce urzeczywistniała się zawsze ta potrzeba wolności, która w życiu nie mogła się urzeczywistnić.
Nie wydaje mi się, żeby masowe czytelnictwo w Polsce odznaczało się w każdym wypadku wysoką kulturą czytania. Zbyt silnie przywiązani jesteśmy do wszelkiego typu fanatyzmu, zbyt rzadko potrafimy się wykazać rzeczywistą ludzką mądrością. Literatura nasza bywała często literaturą dla prostaczków. Dlatego bywała także literaturą drugorzędną. Dopóki stare fideizmy zastępowano fideizmami nowymi, nikt się przeciwko nim nie oburzał. Nawet ci, dla których ten fideizm nowy był z gruntu obcy, a nawet wrogi. Dzisiaj, gdy do masowego czytelnika zaczyna docierać literatura śmielsza, samodzielniejsza, uwolniona choćby w minimalnym zakresie od celebrowania wątpliwych świętości, fideiści starego i nowego autoramentu występują zgodnym frontem przeciwko wszystkim, którzy odważają się trzeźwo przyjrzeć ich świętościom. Pienią się czytające dewotki nie tylko spod zakrystii, protestują ci, których oduczono sztuki myślenia. Kult świętości niełatwo zastąpić szacunkiem dla człowieka, który ma chyba prawo myśleć i czuć to, co myśli i czuje. Przyzwyczajenie do wyklinania zastępuje trudną sztuką dyskutowania, którą posiąść można tylko wtedy, gdy się potrafi myśleć, gdy się ma szacunek dla własnego i cudzego człowieczeństwa. Maria Dąbrowska powtórzyła kiedyś za kimś uwagę niezwykłej trafności: „Dyskusję prowadzi się po to, aby każdy pozostał przy swoim mniemaniu.“ I jeśli jest to prawdą, a moim zdaniem nawet powinno, nie wynika stąd żadne nieszczęście. Człowiek powinien nauczyć się cenić własną i cudzą odrębność, na bezwzględne porozumienie stawiając tylko wtedy, gdy w grę wchodzi zabezpieczenie fizycznych warunków współistnienia. A i co do tego także myśli i uczucia mogą być całkiem różne, byleby czyny nie zagrażały niczyjej egzystencji. Nie trzeba ograniczać niczyjej wolności wtedy, gdy nie jest to konieczne. Tego wymaga racjonalizm, tego wymaga humanizm, tego wymaga zwykły rozsądek. Wtedy i sztuka będzie mogła być najwspanialszym wyrazem natury człowieka i życia, będzie mogła lepiej i mądrzej zaspokajać najważniejszą potrzebę duchową człowieka — potrzebę poznania i zrozumienia siebie samego, potrzebę poznania i zrozumienia innych ludzi.
Uwagi moje dotyczą najbardziej pryncypialnych, ogólnofilozoficznych zasad kulturalnego i mądrego czytania. Nie wnikają one w wewnętrzny mechanizm kontaktu duchowego z dziełem literackim, nie uwzględniają całego szeregu spraw związanych z wyborem, przyswajaniem sobie i oceną literatury pięknej, pomijają całą różnorodność i barwność możliwych stosunków do literatury różnych typów, rodzajów, epok i postaw filozoficznych. Temat to zbyt rozległy, wymagający całkiem innego podejścia.

*


W felietonie „O sztuce czytania“ poruszył kiedyś Witold Wirpsza kardynalne zagadnienia, dotyczące stosunku człowieka do sztuki i funkcji sztuki w życiu duchowym człowieka. Są to kwestie zasadniczej wagi i od ich rozumnego rozstrzygnięcia zależą teoretyczne racje istnienia sztuki. Wirpszy nie udało się — moim zdaniem — utrafić w sedno zagadnienia. Jego refleksje są oparte na z gruntu fałszywym założeniu wstępnym, że w twórczości artystycznej mamy do czynienia ze sposobem reagowania na rzeczywistość już poznaną. Według tej koncepcji sztuka jest jedynie zabawą poznanym i nie są jej właściwe samodzielne możliwości poznawcze. Wirpsza chce bronić prawa sztuki do swobodnej zabawy, odmówiwszy jej uprzednio wszelkich wartości poznawczych. Wydaje mi się, że sprawa została postawiona na głowie.
Poznanym nie ma się co bawić, poznane trzeba traktować serio. W tym zakresie możliwość zabawy powstaje dopiero wtedy, gdy poznanie okaże się fałszywe albo niewystarczalne. Zawsze natomiast można się bawić w poznanie niepoznanego, w odkrywanie tajemnicy. I sztuka jest chyba ze swej natury formą takiej zabawy w poznanie grozy i śmieszności życia, w odkrywanie wszystkich tajemnic świata, z którymi styka się człowiek. Towarzyszy pierwszym kontaktom człowieka ze zjawiskami, utrwala przeczucia ich sensu lub bezsensu, stwarza iluzję ich poznania, poddaje je pierwszej władzy człowieka nad nimi — władzy wyobraźni. Jest to władza może pozorna, nigdy nie potwierdzona w pełni późniejszym doświadczeniem, ale za to najbardziej ekspansywna, nieograniczona w swoich ambicjach, wszechogarniająca i wszechosądzająca wszystko. To, co nazywamy naukowym poznaniem zjawisk rzeczywistości, jest możliwe o wiele później, dotyczy wyodrębnionych zakresów zjawisk, jest pewniejsze, ale cząstkowe, fragmentaryczne, podległe przeróżnym instancjom kontrolnym.
Ze względu na te specyficzne właściwości poznania naukowego można by — rzecz jasna — odmówić sztuce walorów poznawczych, gdyby nie to, że poznanie naukowe potwierdza od wieków wiele sugestii poznawczych sztuki. Poznanie artystyczne kryje w sobie wiele cech szarlataństwa ale tym niemniej nauka przyznaje ex post słuszność rozmaitym przypuszczeniom sztuki z zakresu biologii, psychologii, socjologii i fizyki, nie mówiąc już o tym, że do wielu kwestii moralnej filozofii życia nauka do dziś nie jest w stanie się ustosunkować, a są to kwestie, które człowiek musi na własny użytek w życiu rozstrzygać. I sztuka jest dla niego w tych rozstrzygnięciach jedynym przewodnikiem, odsłaniającym bogactwo duchowych doświadczeń człowieka. Sztuka bowiem jest według prostego sformułowania Chagalla odbiciem stanu ducha w rozmaitych relacjach człowieka ze światem, co więcej, jest świadectwem rozeznania się człowieka we własnym stanie ducha, jest tym samym formą jego przezwyciężenia.
Zastanawiać się więc nad funkcją sztuki w życiu człowieka znaczyłoby zastanowić się nad funkcją tych przeżyć, które wzbudzać mogą w człowieku dzieła sztuki. I tu dopiero tkwi źródło największych nieporozumień, jeśli nie w filozofii sztuki, to we współczesnych praktykach mecenatów artystycznych. Filozofowie sztuki i estetyki od wieków twierdzą, że sztuka jest źródłem specyficznych przeżyć duchowych człowieka, które nie pozostają w bezpośrednim związku z działaniem, a zwłaszcza działaniem społecznym, teoretykom współczesnych mecenatów artystycznych wydaje się natomiast, że sztuka zajmuje się komunikowaniem dyrektyw praktycznego działania. Wypływa to ze starych i naiwnie mechanistycznych koncepcji człowieka i prowadzi do żałosnej degradacji sztuki, która tym samym przestaje spełniać swoje przyrodzone funkcje. Człowiek pozbawiony przeżyć estetycznych lub niezdolny do nich jest — jak pisze Ingarden — zubożony o jedną postać szczęścia. Czy istnieją jakiekolwiek racje, żeby go tej możliwości szczęścia pozbawiać?
Racje takie wyprowadza się najczęściej z założenia, że pomiędzy doświadczeniem wewnętrznym, a więc także przeżyciem estetycznym a działalnością praktyczną człowieka zachodzi prosty związek wynikania. Stąd przypuszczenie, że sztuka budująca i optymistyczna mobilizuje człowieka do intensywniejszej działalności twórczej. Stąd obawa, że sztuka tragiczna i pesymistyczna zniechęca człowieka do życia i przyczynia się do wszelkiego zła na świecie. Stąd zdziwienie, że twórcy głoszący nicość życia mogą zajadać rogaliki z masłem, a odbiorcy budującej sztuki nie stronią od wódki i rozpusty.
A przecież należałoby podejrzewać, że przynajmniej odrobina prawdy kryje się w starych jak świat twierdzeniach, że w artystycznym procesie twórczym i odbiorczym przeżyciu estetycznym mamy do czynienia z formą wyładowania energii psychicznej, ze zjawiskiem przezwyciężania stanów ducha poprzez rozeznanie się w nich, słowem ze surogatem realnych działań. Starożytni Grecy nie wzbraniali tragedii wzbudzania uczuć trwogi przed życiem i litości wobec człowieka, wiedzieli bowiem, że przerażenie losem jest tak czy inaczej nieodłączną treścią jego doświadczenia wewnętrznego, którą trzeba poznać i uzewnętrznić. Obrzydzenie do świata, lęk przed losem, bunt przeciwko życiu współistnieją w człowieku z zachwytem dla wszystkiego, co istnieje, z poczuciem siły, z pragnieniem trwania. Naiwnością chyba byłoby przypuszczać, że sytuacja człowieka uległa lub może kiedykolwiek ulec takiemu przeobrażeniu, by taka dwoistość treści duchowego doświadczenia człowieka mogła być zlikwidowana lub choćby złagodzona.
Grozę antycznego fatum rozumie człowiek współczesny w odmienny sposób, między poznaniem artystycznym a naukowym istnieje bowiem dialektyczny związek. Człowiek nauczył się bać bardziej siebie samego, własnych możliwości i własnych dzieł niż tajemniczych i niezawisłych od niego potęg, ale nie wpłynęło to w najmniejszym stopniu na jego trwałe poczucie zagrożenia, bezsilności i niewiedzy. W swoim rozwoju dziejowym sztuka podsuwa coraz to nowe rozpoznania tych stanów. Inaczej tłumaczyli je Sofokles i Ajschylos, inaczej Goethe, Byron i Mickiewicz, dzisiaj jeszcze inaczej widzą je Kafka, Faulkner i Camus. Czy można uznać wpływ tych rozeznań za szkodliwy?
Historia grecka nie potwierdza przypuszczenia, żeby widzowie teatru Sofoklesa zabijali własnych ojców i poślubiali wdowy matki. Przeciwnie, wiadomo że Sofokles tworzył w okresie wspaniałego rozwoju materialnej i duchowej kultury Greków. Podobno pod wpływem lektury „Cierpień młodego Wertera“ kilkunastu młodzieńców w Europie popełniło samobójstwo, nie jest to jednak takie pewne, jak fakt zapanowania wśród młodych ludzi mody na werterowski kolor kamizelek. Kafkowska przemiana fizyczna w karalucha jest już w ogóle niemożliwa, egzystencjalizm natomiast rozprzestrzenił do tego stopnia modę na specjalny rodzaj bycia i ubierania się, że wielu poważnych skądinąd ludzi całą swoją wiedzę o „filozofii nicości“ czerpie z obserwacji stylu życia paryskich „kociaków“. Nie stwierdzono także zmniejszenia się popytu na samochody i lodówki wśród najzagorzalszych zwolenników sartre’owskiej filozofii.
Naiwną wiarę w magiczny wpływ sztuki na zewnętrzną aktywność człowieka można ośmieszyć przy pomocy najprostszych argumentów. Nawet bezsporne prawdy nauki nie są w stanie wywrzeć decydującego wpływu na postępowanie człowieka. Co dopiero mówić o prawdach sztuki, których może być wiele i które mogą być sprzeczne. Jeśli dwa sądy naukowe na ten sam temat są sprzeczne, przynajmniej jeden z nich musi być fałszywy. W sztuce tego typu prawa logiki nie obowiązują. W przeżyciu estetycznym prawda „Cierpień młodego Wertera“ nie wyklucza prawdy „Hermana i Doroty“, aczkolwiek ocena życia jest w obydwu tych utworach biegunowo różna. Z taką samą intensywnością można reagować na prawdę o wzniosłości człowieka w „Matce“ Gorkiego, jak i na prawdę o klęsce człowieczeństwa w „Upadku“ Camusa.
I lekkomyślnością byłoby przypuszczać, że po przeżyciu „Matki“ Gorkiego chce się wyłącznie popełniać czyny wzniosłe, zaś po lekturze „Upadku“ tęskni się za zbrodnią. Zważywszy na kompensacyjny charakter przeżycia estetycznego, należałoby raczej podejrzewać możliwości reakcji wręcz przeciwnych. Zaspokojenie estetyczne potrzeby wzniosłości może powołać do głosu inne, mniej chlubne, a całkiem realne instynkty człowiecze. Jeśli przyjąć natomiast grecką teorię katharsis w przeżyciu estetycznym, a nie ma żadnego powodu do jej lekceważenia, uświadomienie estetyczne własnej klęski moralnej powinno by prowadzić do „oczyszczenia“ i do potrzeby zadokumentowania tego w realnym postępowaniu. Wprawdzie i takie przypuszczenie zakłada analogię wewnętrznego mechanizmu człowieka do pozytywki, którą można dowolnie nakręcać, ale ono przynajmniej uwzględnia bardziej skomplikowaną zasadę działania tego mechanizmu. Arystoteles potrafił być dialektykiem w swoich koncepcjach estetycznych, na wskroś materialistycznych.
Fakt istnienia wielości prawd sztuki nie oznacza ich całkowitej dowolności. Prawda Gorkiego może być potwierdzona w przeżyciu estetycznym tak jak prawda Camusa, prawda Kafki może współistnieć z prawdą Haska, prawda Dostojewskiego z prawdą Dickensa. Kto jednak przeżyje jak prawdę „Odpowiedź na Psalmy przyszłości“ Słowackiego lub opowiadania obozowe Borowskiego, ten zlekceważy „Psalmy przyszłości“ Krasińskiego i książkę obozową Kossak-Szczuckiej. Sprzeczności w sztuce są do przyjęcia, gdy dotyczą sprzeczności, tkwiących w duszy człowieka. Świadomość wyklucza jednak nieświadomość w zakresie tych samych spraw. Prawdy sztuki mogą wyprzedzać wiedzę, nie mogą być przeciw wiedzy człowieka o sobie i życiu. wiedza rozbija wiele prawd sztuki. Sofoklesa trwoga przed fatum byłaby obca współczesnemu człowiekowi, gdyby fatum antyczne chciał on rozumieć dosłownie. Pod fatum antyczne łatwo jednak podłożyć tę treść, którą wydobywa Kafka. Na tym polega tajemnica trwałej żywotności Sofoklesa.
Wiedza zabija pierwotną wrażliwość człowieka. Sztuka coraz drastyczniej dobiera się do człowieka, żeby powodować w nim te przeżycia, które powodowała od początków swego istnienia. Ze są to przeżycia potrzebne, a nawet niezbędne, dowodzi długotrwałe i bogate doświadczenie kultury duchowej ludzkości. W przeżyciach tych upatrywano niekiedy najwyższy sens istnienia człowieka. Trudno się z tym zgodzić i nie ma takiej potrzeby. Wystarczy wiedzieć, że przeżycia te wzbogacają i uzupełniają realne doświadczenia człowieka, wzmagając intensywność doznań, wypełniając nowymi treściami to życie, które stanowi jedyne dobro człowieka. Poza który m nic więcej nie istnieje.

*


Gdy rozlegają się nawoływania, by literatura i krytyka miała na względzie dostępność dla tak zwanego masowego czytelnika, by dla jego potrzeb była dostosowana, zawsze przychodzą mi na myśl uwagi Zofii Nałkowskiej, tej właśnie kwestii poświęcone. Zofia Nałkowska twierdziła z pełnym przekonaniem, że wszelka obawa jest w tym względzie co najmniej niedelikatna. „Jest też niczym nie umotywowana — wyjaśniała wielka pisarka. — Opiera się na przesądzie, że robotnik i chłop zawsze pozostaną kimś o odrębnej wrażliwości, kimś niepełnowartościowym jako odbiorca sztuki. Pisze się o nich jak o dzieciach czy niedorozwiniętych, którzy nie przeczytają lub przeczytawszy i tak nie zrozumieją („.) A przecież wiemy, że zreformowanie szkolnictwa ma na celu to właśnie, by już pierwszej generacji nowoczesnego robotnika i chłopa udostępnić naukę i literaturę w ogóle, nie specjalnie ad usum Delphini dla nich spreparowaną. Że da każdemu z nich co więcej przywilej elementarny wolnego wyboru między literaturą, która rozwojowi jego zainteresowań odpowiada, a taką, która tych zainteresowań nie budzi“ („Widzenie dalekie i bliskie“ 1957 str. 71).
Moje niektóre doświadczenia z nowymi czytelnikami w pełni potwierdzają pogląd Nałkowskiej w tej sprawie. Zainteresowanie nowych czytelników budzi literatura w ogóle, nie tak zwana literatura „dla nich“. Ta ostatnia jest kwitowana pogardą i lekceważeniem. Zainteresowanie dla literatury „w ogóle“ jest natomiast zdumiewające. Jest ono daleko większe, daleko bardziej zasadnicze niż zainteresowanie, żeby tak rzec, zawodowej inteligencji od spraw kultury. Nie ma ambitnych zjawisk we współczesnej sztuce, którymi nie interesowałaby się nowa inteligencja. Wszelki bezpośredni kontakt z nią stawia przed koniecznością mówienia o najbardziej skomplikowanych zagadnieniach współczesnej sztuki i literatury. Jeśli zdarza mi się czasami przypuszczać, że należę jako krytyk do bardziej niż inni wtajemniczonych w sprawy współczesnej literatury, to tylko w kontakcie z niektórymi zawodowcami od kultury, nie zaś w kontakcie z nowym dojrzałym czytelnikiem.
W czym dopatrywałbym się przyczyn takiej dojrzałości nowej inteligencji? Chyba w swojej bezinteresowności zainteresowań kulturalnych. Ludzie ci nie żyją z kultury, nie biorą udziału w giełdzie. Interesują się kulturą dlatego, że stanowi ona ostateczne uwieńczenie ich aspiracji życiowych. Chcą dorównać zawodowcom, a w rzeczywistości ich przewyższają. Są w pewnym sensie niezależni w zaspokojeniu swoich potrzeb, chcą im swobodnie folgować, są zachłanni w tych potrzebach i daleko im jeszcze do przesytu i znudzenia. Przeciwnie, trzeba tu mówić o potrzebach stale wzrastających, obejmujących coraz szersze i coraz wyższe dziedziny zjawisk kulturalnych.
Dlatego zdumiewa mnie, prawdę mówiąc, śmiałość zawodowców, którzy w oparciu o swoje poczucie wyższości chcą rozstrzygać, co jest, a co nie jest w sam raz dla masowych zainteresowań. Tego bez porozumienia się z nową inteligencją rozstrzygnąć się nie da i chyba nie należy. Człowiek, z którego opadły czy opadają łuski ciemnoty, jest w prawie sam się wypowiadać, co go interesuje, a co nie, co jest, a co nie jest dla niego. I nie wyda je mi się, że do tego porozumiewania się jest potrzebny jakiś specjalny, uproszczony język. Nic bardziej nie wyklucza możliwości porozumienia się jak założenie, że się rozmawia z kimś ubogim duchem.