<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Ta trzecia
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza tom XIX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Wieczorem jestem u Susłowskich.
Umieściliśmy się oboje z Kazią w saloniku w niszy, w której stoi kozetka.
Pani Susłowska siedzi przy stole oświeconym lampą i szyje coś do wyprawy Kazinej, pan Susłowski czyta z godnością przy tymże stole wieczorny numer „Latawca“.
Jest mi jakoś nieswojo — pragnę rozproszyć to usposobienie, przysuwając się bardzo blizko do Kazi.
W saloniku panuje cisza; przerywa ją tylko szept Kazi, którą próbuję objąć, a która odpowiada mi:
— Władziu, papo zobaczy.
Wtem „papo“ zabiera głos i poczyna czytać:
„Obraz znanego artysty Świateckiego, p. t. „Ostatnie spotkanie“, został nabyły w dniu dzisiejszym przez doktora Białkowskiego za rubli sr. 1.500“.
— A tak, powiadam, Światecki sprzedał go dziś rano.
Przyczem staram się znów objąć Kazię i znów słyszę jej szept:
— Papo zobaczy...
Mimowoli oczy moje zwracają się ku panu Susłowskiemu.
Nagle widzę, że twarz mu się mieni; przysłania oczy ręką i pochyla się nad „Latawcem“.
Co u licha on mógł tam takiego znaleźć?
— Ojcze, co ci jest? — pyta pani Susłowska.
On wstaje, postępuje dwa kroki ku nam, poczem zatrzymuje się, przeszywa mnie wzrokiem i załamując ręce, poczyna kiwać głową.
— Co panu jest?
— Oto, jak fałsz i zbrodnia wychodzą zawsze na wierzch, odpowiada patetycznie Susłowski; mój panie, czytaj, jeśli wstyd pozwoli ci doczytać do końca.
To rzekłszy, czyni ruch, jakoby się obwijał w togę i podaje mi „Latawca“. Biorę numer i wzrok mój pada na wiadomość, zatytułowaną: „Lirnik ukraiński“. Mieszam się nieco i poczynam pospiesznie czytać co następuje:
„Przed kilkoma dniami zawitał do naszego grodu rzadki gość w osobie zgrzybiałego lirnika, który obchodzi zamieszkałe u nas rodziny ukraińskie, prosząc o jałmużnę, a dając w zamian pieśni. Powiadają, że starym bardem zajęła się szczególniej nasza znana i sympatyczna artystka E. A., z którą nie dawniej jak dziś rano widziano go w powozie. W pierwszych dniach pojawienia się dalekiego gościa powstała dziwna wieść, że pod siermięgą lirnika ukrywa się jeden z najznakomitszych naszych malarzy, który w ten sposób, nie zwracając uwagi mężów i opiekunów, znajduje łatwy przystęp do buduarów. Jesteśmy pewni, że wieść ta nie ma żadnej podstawy, choćby dla tego samego, że nasza diva nie zgodziłaby się przecie na ułatwianie tego rodzaju przedsięwzięć. Starzec, według naszych informacyj, przywędrował wprost z Ukrainy. Ma on inteligencyę nieco przyćmioną, ale pamięć doskonałą“...
Piekło!
Susłowski jest tak oburzony, że nie może głosu wydobyć, w końcu jednak wyrzuca z siebie zbytek oburzenia.
— Jaki nowy fałsz, jaki wybieg znajdziesz pan na usprawiedliwienie swego postępowania? Czy nie pana widzieliśmy dziś w tem haniebnem przebraniu? Kto jest tym dziadem?
— Ja jestem tym dziadem — odpowiadam — ale nie rozumiem, dlaczego pan znajdujesz to przebranie haniebnem.
W tej chwili Kazia wyrywa mi z ręki „Latawca“ i poczyna go czytać, Susłowski zaś obwija się jeszcze szczelniej w togę oburzenia i mówi daléj:
— Więc zaledwieś pan przestąpił próg uczciwego domu, już wnosisz ze sobą zepsucie, więc nie będąc jeszcze mężem tego nieszczęśliwego dziecka, już zdradzasz je w spółce kobiet lekkiej treści, już depcesz jego i nasze zaufanie, już łamiesz poprzysiężone słowo... I dla kogo? Dla teatralnej hetery?!
Tu porywa mnie ostatnia złość...
— Mój panie, mówię, dość tych komunałów. Ta hetera jest więcej wartą od dziesięciu takich fałszywych Katonów jak pan... Pan nie jesteś jeszcze niczem dla mnie i wiedz o tem, że mnie nudzisz! Mam pana dosyć razem z pańskim patosem, razem z pańskim...
Tu braknie mi słów, a zresztą nie potrzebuję ich więcej, gdyż Susłowski otwiera nagle kamizelkę, jakby chciał mówić:
— Uderzaj! nie oszczędzaj — oto pierś moja...
Ale ja ani myślę uderzać, oświadczam tylko, że idę sobie, z obawy, abym jeszcze czegoś więcej panu Susłowskiemu nie powiedział.
I rzeczywiście wychodzę, nie żegnając się z nikim...
Świeży powiew chłodzi moją rozpaloną głowę.
Jest godzina dziewiąta wieczór i noc bardzo pogodna.
Potrzebuję się przejść, żeby ochłonąć do reszty, więc lecę w aleje Belwederskie.
Okna w willi Heli są ciemne. Widocznie niema jej w domu. Sam nie wiem, dlaczego sprawia mi to ogromną przykrość...
Żebym zobaczył choć cień jej na szybie, byłbym się uspokoił, a tak, porywa mnie nanowo złość...
Co ja z tym Ostrzyńskim zrobię przy pierwszem spotkaniu — nie wiem...
Szczęściem nie jest to człowiek, któryby się cofał przed odpowiedzialnością.
Tylko, właściwie mówiąc, o co ja się do niego przyczepię? Artykuł napisany jest z piekielną zręcznością. Wszakże Ostrzyński zaprzecza, żeby dziadem miał być przebrany malarz, staje niby w obronie Ewy, a jednocześnie zdradza całą tajemnicę przed Helą, widocznie stara się skompromitować Ewę w opinii Heli, na mnie wywiera zemstę za Kazię i w dodatku okrywa mnie śmiesznością.
Żeby choć nie był napisał, że mam inteligencyę przyćmioną! Stało się... W oczach Heli jestem okryty śmiesznością. Ona czytuje przecie „Latawca“.
Aj! co za bigos i co za przykrość dla Ewy! Jak ten Ostrzyński musi tryumfować! Trzeba koniecznie coś przedsięwziąć, ale jeśli wiem co, to niech zostanę reporterem „Latawca“.
Przychodzi mi na myśl, żeby naradzić się z Ewą. Ona dziś gra... Polecę do teatru i zobaczę się z nią po końcu sztuki.
Jeszcze czas...
W pół godziny później jestem w jej garderobie.
Ewa zaraz skończy, tymczasem rozglądam się wkoło...
Teatry nasze nie odznaczają się, jak wiadomo, przepychem urządzeń. Komora o bielonych ścianach, dwa płomyki gazu chwiejące się od przeciągu, lustro, umywalnia, kilka krzeseł, w jednym kącie szezlong, stanowiący prawdopodobnie prywatną własność divy, oto jej garderoba... Przed lustrem mnóstwo przyborów tualetowych, filiżanka niedopitej czarnej kawy, puszki z różem i bielidłem, ołówki do brwi, kilka par rękawiczek, zachowujących jeszcze kształt ręki, wśród nich dwa sztuczne warkocze; na bocznej ścianie pęk sukien białych, różowych, ciemnych, lekkich i ciężkich; na ziemi stoją dwa kosze pełne kobiecych przyborów. Izba zapełniona zapachem orizy i pudru. Co za pstrocizna wszędzie, jak tu wszystko rozrzucone z pośpiechem, ile kolorów, ile odbłysków, ile cienia, ile gry światła z powodu chwiejności gazowych płomieni.
Jest to swego rodzaju obraz, jest w tem charakter... Ostatecznie, niema tu przecie nic więcej jak w zwykłej gotowalni kobiecej, a jednak istnieje coś, co sprawia, że ta izba nie czyni wrażenia gotowalni, ale jakiegoś przybytku, jest jakiś urok, czar... Nad tym nieładem, pstrocizną, pośpiechem, wśród tych odrapanych ścian unosi się tchnienie sztuki.
Słychać grzmot oklasków. Ha! skończyło się... Przez ściany dochodzą mych uszu wrzaski: „Adami! Adami! Upływa kwadrans, a tam jeszcze krzyczą.
Nakoniec wpada Ewa w postaci „Teodory“...
Ma koronę na głowie, podczernione oczy, na policzkach rumieńce z różu. Rozpuszczone jej włosy spadają jak burza na obnażoną szyję i ramiona. Jest zgorączkowaną i wyczerpaną do tego stopnia, że mówi do mnie ledwie dosłyszalnym szeptem: „jak się masz Władziu!“ i zdjąwszy pospiesznie koronę, rzuca się w swojej królewskiej sukni na szezlong. Widocznie słowa nie może przemówić, bo patrzy na mnie w milczeniu, jak zmęczony ptak... Siadam koło niej, kładę rękę na jej głowie i nie myślę o niczem więcej, prócz o niej...
Widzę w tych podczernionych oczach niezgasły jeszcze płomień uniesienia, widzę na tem czole poprostu stygmat sztuki, widzę, jak ta dziewczyna przynosi na ołtarz tego teatralnego molocha zdrowie, krew, życie, jak oto tchnienia brak w tej chwili w jej piersiach i obejmuje mnie taka litość, taki żal, takie współczucie, że nie wiem, co mam ze sobą zrobić...
Siedzimy tak czas jakiś w milczeniu; wreszcie Ewa ukazuje ręką na numer „Latawca“, leżący na tualecie i szepce:
— Jaka przykrość, jaka przykrość!...
Nagle wybucha nerwowym płaczem i poczyna się trząść jak liść...
Wiem dobrze, że płacze ze zmęczenia, nie z powodu „Latawca“, że ten artykuł jest błahostką, o której wszyscy jutro zapomną, że cały Ostrzyński nie wart jest jednej łzy Ewy, a jednak serce ściska mi się tem więcej. Chwytam jej dłonie i okrywam je pocałunkami, tulę je, przyciskam do piersi. Serce poczyna mi bić coraz gwałtowniej, dzieje się ze mną coś dziwnego. Klękam, sam nie wiedząc, co czynię, u kolan Ewy, obłok przesłania mi oczy, nagle porywam ją bez pamięci w ramiona.
— Władziu, Władziu, zlituj się! — szepcze Ewa.
Lecz ja cisnę ją do wzburzonych piersi; nie wiem już o niczem, oszalałem! całuję ją po czole, oczach, ustach i umiem tylko wypowiedzieć jedno słowo:
— Kocham cię! kocham.
Wtem główka Ewy przechyla się w tył, ręce jej oplatają gorączkowo moją szyję i słyszę szept:
— Ja cię oddawna kocham!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.