<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica Miksteków
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
SKARB MlKSTEKÓW.

Uroczystości zaręczynowe przeszły pogodnie, gdyż hrabia nie pokazał się podczas nich ani na chwilę.
Dwaj lokaje pakowali przez całe popołudnie jego rzeczy. Po kolacji Alfonso zawiadomił Arbelleza, że nocą opuszcza hacjendę. Don Pedro nie zapytał wcale o przyczynę wyjazdu, ani też nie starał się hrabiego zatrzymać. Wychodząc z domu, Alfonso spotkał Karję, wracającą z ogrodu. W przekonaniu, że jest już u celu i że nie ma się z czem liczyć, hrabia rzekł bez namysłu:
— Przed chwilą zawiadomiłem Arbelleza, że odjeżdżam.
— Dokąd to? — Do stolicy.
— A skarb?
— Zabiorę go, jeżeli nie w całości, to przynajmniej częściowo. Służba moja czeka z mułami, udam się więc wraz z nią, by zabrać skarby. Potem jedziemy wprost do Meksyku.
— Kiedy wrócisz?
— Niewiadomo.
— Czy zabierzesz mnie stąd?
— Tak, skoro tylko spełnią się plany, o których ci mówiłem.
Indjanka wyczuła w głosie hrabiego ironję, odrzekła więc:
— Jeżeli nie wrócisz, odszukam cię w stolicy!
— O, to sobie wypraszam! Musisz w hacjendzie czekać na mój powrót! — Słowa te wypowiedział głosem despotycznym i ostrym.
— Jakim tonem przemawiasz do mnie? — zapytała zmieszana. — Nie uwierzyłabym nigdy, że hrabia de Rodriganda potrafi tak mówić do swej przyszłej małżonki!
— Twoja wina! Jeżeli nie będziesz się zachowywała odpowiednio, nie będę cię mógł wprowadzić do swego otoczenia.
Popatrzyła na niego z przerażeniem i wyjąkała:
— Wiem teraz wszystko — oszukałeś mnie! Chciałeś tylko wyłudzić tajemnicę skarbu!
— Rodriganda nie oszukuje nigdy, może tylko wyprowadzić w pole! Skarb należy do mnie i jeżeli nie będziesz posłuszna, nie dotrzymam obietnicy małżeństwa.
Karja wydała okrzyk przerażenia:
— Kłamco, oszuście!
Hrabia przeląkł się tych słów. Z korytarza słychać było jakieś kroki. Opadła go nagła, nieopisana trwoga; zaczął uciekać z całych sił ku służbie, która oczekiwała swego pana. Karja, chwiejąc się, weszła do domu i zemdlona padła w objęcia Arbelleza.
Arbellez zwołał wszystkich domowników. Brakowało tylko Ungera i Bawolego Czoła, lecz, w ogólnem podnieceniu, nikt w pierwszej chwili nie zauważył ich nieobecności.
Emma klęczała przy zemdlonej. Po chwili Karja otworzyła oczy i podniosła się na równe nogi. Oblana ponsem, zaczęła głośno krzyczeć:
— Kto pójdzie ze mną, by schwytać i zabić hrabiego, tego kłamcę i zdrajcę! Ten łotr chce zrabować skarby królewskie. Pojechał po nie na górę Reparo!
— Nieba! — zawołała Emma. — Przecież Unger i Tecalto udali się tam również! Nie powinnam tego mówić, ale muszę, muszę...
— To straszne! Hrabia zabije Ungera i mego brata! Don Pedro, trzeba zatrąbić na trwogę. Niech przybędą tu wszyscy vaquerzy i cibolerzy! Muszą pędzić na ratunek!
Wśród ogólnego zamieszania tylko wódz Apaczów zachował spokój. Jego oczy z upodobaniem spoglądały na Karję, która teraz, w gniewie i podnieceniu, okazywała się zupełną Indjanką. Wkońcu zapytał:
— Kto wie, gdzie leży grota?
— Ja! — odpowiedziała Karja. — Zaprowadzę was!
— Czy można tam dotrzeć konno?
— Tak jest!
Apacz zwrócił się do Arbelleza:
— Zabieram tę dziewczynę i jednego vaquera. Będzie nas troje przeciw trzem wrogom.
— Jadę z wami! — zawołał Arbellez.
— Nie! — odpowiedział Apacz. — A któż będzie strzegł domu? Jeden vaquero wystarczy; reszta zostanie w hacjendzie.
Don Pedro wyszedł, a po chwili zjawił się jeden z vaquerów. Karja wskoczyła na konia, poczem ruszył wszyscy troje. Z powodu ogólnego zamieszania jednak, pora odjazdu przeciągnęła się nieco. —
Na kilka godzin przedtem Bawole Czoło wszedł do pokoju Ungera.
— Czyś gotów? — zapytał.
— Tak!
— Więc chodźmy!
Unger wziął broń i wyszli.
Na dole stały trzy konie. Dwa okulbaczone dla jeźdźców, trzeci juczny.
— Naco ten trzeci koń? — zapytał Unger.
— Powiedziałem już, że nie jesteś ubogi. Nie chciałeś zrabować skarbu królewskiego, dlatego będziesz mógł zabrać z niego tyle, ile jeden koń udźwignąć potrafi.
— Co znowu! — zdziwił się biały.
— Nie zastanawiaj się teraz nad tem, tylko na koń w drogę!
Miksteka dosiadł konia, ujął jucznego za cugle i ruszył przodem. Traper za nim. Noc była niezwykle ciemna. Indjanin znał drogę, a i półdzikie konie meksykańskie widzą w nocy doskonale. — Jechali oczywiście dosyć wolno, gdyż droga szła wśród gór.
Bawole Czoło milczał jak zaklęty. Słychać było tylko miarowe kroki i parskanie koni. Tak upłynęło kilka godzin. Wreszcie przybyli do jakiegoś strumienia i ruszyli jego korytem. Po chwili wyrosła przed nimi szeroka góra.
Indjanin zsiadł z konia.
— Zaczekamy tutaj, aż dzień nastanie, — powiedział.
Unger zeskoczył z siodła, puścił konia wolno i usiadł obok towarzysza na kamieniu.
— Czy jesteśmy wpobliżu groty?
— Tak jest. Tam, gdzie ten strumień wypływa z góry, trzeba wejść do wody, schylić się, paść na ziemię, przeczołgać przez otwór i wtedy jesteśmy w grocie, o której nikt nie wie, oprócz Karji i mnie.
— Czy na Karję można liczyć?
— Ona milczy!
Unger przypomniał sobie rozmowę z Emmą i rzekł:
— Ale jest ktoś, kto chce od niej wydobyć tajemnicę skarbu: hrabia Alfonso.
— Uff!
— Jesteś moim przyjacielem i dlatego mogę ci powiedzieć, że go kocha.
— Wiem o tem.
— A jeżeli zdradziła hrabiemu tajemnicę?
— To jest tu jeszcze Bawole Czoło! Nie dostanie nic ze skarbu!
— Czy skarb jest wielki?
— Zobaczysz. W każdym razie mogę ci powiedzieć, że złoto całego Meksyku niewarte jego dziesiątej części. Był jeden biały, który skarb widział...
— Zabiliście go?
— Nie! Nie trzeba było zabijać, bo oszalał, oszalał z zachwytu. Białym szkodzi widok takiego bogactwa; tylko Indjanie posiadają odpowiednią wytrwałość ducha i zmysłów.
— A mnie chcesz go pokazać?
— Nie! Pokażę ci tylko część jego. Kocham cię i nie chcę, byś i ty oszalał. Daj mi swą rękę, chcę zbadać puls.
Indjanin ujął rękę białego, namacał puls, poczem rzekł:
— Tak, tyś silny niezwykle. Duch złota jeszcze cię nie ogarnął, ale tam, w pieczarze, krew twoja walić będzie jak wodospad górski.
Zamilkli. Ungerowi dziwnie jakoś zrobiło się na duszy, jak nigdy dotąd. Tymczasem zaczęło świtać. Pierwsze błyski słońca rozpraszały mrok; można już było rozróżniać poszczególne przedmioty.
Unger ujrzał górę El Reparo, stoki pokryte dąbrową. U stóp jej płynął strumień, szeroki na metr, głęboki na jakieś półtora.
— Więc tu jest wejście? — zapytał.
— Tak — brzmiała odpowiedź. — Ale nie wchodźmy jeszcze! Trzeba ukryć konie. Właściciel skarbu musi być ostrożny.
Znaleźli zarośla i ukryli konie. Potem wrócili do strumienia, zatarłszy ślady zwyczajem indjańskim. Stali już u skały, z której strumień wypływał.
— Chodźmy! — rzekł Bawole Czoło, wchodząc do wody.
Jakiś czas posuwali się pod górę aż weszli w ciemną grotę; powietrze było w niej suche, mimo że wdole płynął strumień.
— Podaj mi rękę — rzekł Indjanin i wyprowadził z wody trapera, biorąc go za puls.
— Serce masz mocne! A więc zapalę pochodnię.
Odszedł o parę kroków. Po chwili Unger zobaczył blade, fosforyzujące światło i usłyszał coś w rodzaju syku, poczem zapłonęła pochodnia.
Ale cóż to się dalej stało? Nie, to nie jedna zabłysła pochodnia, to tysiące ich zaświeciły nagle. Wydało się Ungerowi, że stoi pośrodku olbrzymiego, jaskrawo błyszczącego słońca, a wśród tych niezliczonych blasków i lśnień, oślepiających oko nieoswojone, rozległ się głos Indjanina:
— Oto grota skarbów królewskich! Bądź silny, mocno panuj nad swoją duszą!
Z trudnością przyzwyczaił się Unger do wspaniałego blasku.
Grota tworzyła bardzo wysoki czworokąt sześćdziesięciu kroków krawędzi. Na dole płynęła woda. Cała grota, aż po sklepienie, wypełniona była kosztownościami, lśniącemi tysiącami barw.
Były tu obrazy święte, wysadzane najcudowniejszemi klejnotami, a wśród nich postacie boga powietrza Kwezalkoatl, Stwórcy Tezkatlipoka, boga wojny Huicylipochtli i małżonki jego Teoyaniki, bogini wody Czatcziukueja, boga ognia Ixkozauhki i boga wina Cenzontotochtin. Pod ścianami stały setki bogów domowych, posągi z najszlachetniejszych metali, albo z toczonego kryształu. Rzędami stały pancerze bojowe, całe ze złota, naczynia złote i srebrne, naszyjniki z djamentów, szmaragdów, rubinów i innych drogocennych kamieni, noże ofiarne o wspaniałych rękojeściach, skóry zwierząt oprawne w złote ramy. Pośrodku sklepienia wisiało coś, co robiło wrażenie świecznika; była to korona królewska w kształcie czapki, złota, wysadzana djamentami. Dalej leżały całe wory pełne sztab, złota i proszku złotego; stały skrzynie naładowane nuggetami, niejednokrotnie wielkości kurzego jaja. Obok piętrzyły się stosy srebra. Stoły się uginały pod miniaturami świątyń meksykańskich Cholula i Teotihuakan; na ziemi zaś i po kątach jarzyło od mozaik wspaniałych ze złota, srebra, kamieni drogocennych i pereł.
Widok ten wprost oszołomił Ungera. Miał wrażenie, że jest księciem z tysiąca i jednej nocy. Napróżno skupiał całą siłę woli, aby nie stracić równowagi; krew biła mu w skroniach, wszystko kręciło się w oczach. Stał jakby we śnie; rozumiał, że widok takich bogactw może obudzić pożądanie, które nie cofnie się nawet przed zbrodnią.
— Tak, to skarb królewski! — powtórzył Indjanin. — Należy tylko do mnie i Karji, ostatnich potomkow Miksteków!
— Jesteś bogatszy, niż wielu książąt!
— Mylisz się! Jam biedniejszy od ciebie i innych. Jestem wnukiem władcy, którego panowanie bezpowrotnie minęło, którego państwo leży w gruzach. Gdzież są wojownicy nasi, którzy nosili te zbroje? Gdzie domy, w których żyliśmy w spokoju? Biali zniszczyli je do cna. I oto my, wnukowie najpotężniejszych, musimy tułać się po lasach i prerjach, musimy trudnić się łowami na bawoły. Przyszedł biały. Kłamał i oszukiwał, mordował i szerzył zbrodnię w moim narodzie — wszystko dla tych skarbów! Zwyciężył, lecz kraj stoi pustką! Ziemi woleliśmy oddać skarby, niż mordercom! — Tyś inny, niż oni wszyscy, serce twe czyste i szlachetne. Uratowałeś mą siostrę, jesteś mi bratem; dostaniesz tyle skarbów, ile koń udźwignąć potrafi! Wybieraj z pośród ziarn złotych, których widzisz całe wory, z pośród łańcuchów, pierścieni i kosztowności, — wybieraj! Ale tylko z tych skarbów, wszystkie zaś inne są święte i niechaj nigdy nie padnie na nie blask słońca, widziały bowiem upadek Miksteków!
Unger dostał zawrotu głowy.
— Ależ ty setki tysięcy dolarów mi darowujesz!
— Nie; to warte miljony!
— Nie mogę tego przyjąć!
— Dlaczego? Przecież to dar przyjaciela.
— Nie chcę ciebie obdzierać.
Indjanin wyniośle poruszył głową.
— To nie rabunek i żadna z mej strony ofiara! To przecież tylko część skarbów, jakie kryje El Reparo. Są tu inne jeszcze groty, o których nie wie nawet siostra moja Karja. Tylko ja jeden je znam i z moją śmiercią zejdzie do grobu ich tajemnica. — Odchodzę, by do nich zajrzeć. Przyjrzyj się skarbom i odłóż te, które wziąć zechcesz. Gdy wrócę, naładujemy wszystko na konie i powrócimy do hacjendy.
Po tych słowach umocował pochodnię w ziemi i wnet się oddalił.
Unger stał sam wśród niezmierzonych skarbów. — Jak bezgraniczne zaufanie miał do niego ten Indjanin! Mógłby go przecież zabić. Nie, nawet choćby tylko podświadomie, myśl ta nie opanowała Ungera. Miał przecież dosyć tego, co mu ofiarowywał Tecalto. —
Tymczasem hrabia Alfonso odbywał drogę wraz ze swą służbą. Strach przed skutkami nieostrożności pędził go naprzód. Był wprawdzie bratankiem hrabiego Fernanda, właściwego posiadacza hacjendy, ale czemże to było tutaj, na granicy indjańskiej? O jednem tylko myślał: zabrać skarb i uciec do Meksyku!
Alfonso znał dobrze górę, wskazaną przez Karję, ale nie ten jej stok, przy którym groty szukać należało. Nie wiedział więc, jak jechać; orjentował się tylko według kierunku; wyprawa posuwała się tedy powoli.
Nareszcie ze świtem dotarli do podnóża góry. Przekroczyli pierwszy strumień; przy drugim hrabia polecił, aby się zatrzymano. Nie chciał zabierać służby do podziemia.
— Cóż teraz? — zapytał jeden z domowników.
— Zaczekacie tutaj!
— Jakto, hrabia nas opuszcza?
— Na krótką chwilę.
Alfonso oddalił się konno w kierunku drugiego strumienia. Tu zsiadł z wierzchowca i, przywiązawszy go do drzewa, badał teren. Po chwili wszedł do lodowatej wody, schylił się i zaczął pełzać na czworakach. Jeszcze nie doszedł do punktu, w którym rozpoczynała się grota, gdy nagle zobaczył snop światła.
— Cóż to być może? — pomyślał. — Skąd to światło pochodzi? Czy promienie słońca przebijają się poprzez szczeliny?
Wszystko przemawiało za tem, że blask, który ujrzał, szedł od pochodni, lecz hrabia nie cofał się — pełzał dalej.
Nagle uderzyły go w oczy złote i djamentowe błyskawice. Przeraził się, skoczył na równe nogi. — Był w środku groty. — Drżał na całem ciele, potęga złota chwyciła go w swe szpony. Oczy zamigotały błędnemi ogniami. Omal nie zaczął krzyczeć z radości, lecz — nagle opamiętał się, zamarł z przerażenia: o pięć kroków przed nim klęczy ktoś, przetrząsając skarby. Teraz się obraca! Poznaje go — to Unger!
— Ciekawa rzecz, czy jest tu sam, czy też z kimś jeszcze? — myślał hrabia.
Oko jego szybko badało grotę.
Nie wiedząc, że Bawole Czoło opuścił na chwilę towarzysza, Alfonso sądził, że Unger jest sam.
— Nic nie zabierze ze skarbu. Zemszczę się teraz na nim! Zabiję go, jak psa!
Cicho, bez szelestu, wyszedł z wody. Tuż obok stała maczuga wojenna, wyciosana z mocnego drzewa, nabita ostro szlifowanemi kryształami. Chwycił ją za rękojeść, ozdobioną szlachetnemi kamieniami, i stanął za plecami Ungera, który z zachwytem ważył w rękach przecudnie wykuty łańcuch.
— To cud! — szeptał Unger. — Wystarczą rubiny tego łańcucha, aby obrócić mię w bogacza!
W tej samej chwili dostał w głowę cios tak potężny, że zwalił się na ziemię, wypuszczając z ręki kosztowny łańcuch.
Hrabia wydał dziki okrzyk triumfu.
— Zwyciężyłem! Wszystko, wszystko, należy do mnie!
Opanowała go radość, granicząca z szaleństwem. Zaczął klaskać w dłonie, biegać po grocie, jak nieprzytomny.
Nagle stanął, jak wryty; miał przez chwilę wrażenie, że widzi upiora. Ktoś patrzył na niego szeroko otwartemi oczami. — Nie, to nie mara, to Bawole Czoło!
Dwoma susami skoczył Miksteka do hrabiego, chwycił go za gardło i zapytał:
— Psie przeklęty, co tu robisz?
Alfonso nie mógł wydobyć słowa. Czuł, że nadeszła ostatnia godzina. Był zgubiony! Przejęło go straszliwe zimno; dygotał, jak w febrze.
— Zabiłeś go? — krzyknął Bawole Czoło, wskazując na Ungera i porzuconą maczugę. Chwycił przytem hrabiego za kark, jak szczenię.
— Tak, zabiłem! — jęknął hrabia w najwyższem przerażeniu.
— Dlaczego?
— Wszystkiemu winne te skarby! — mamrotał.
Pah! Byłeś jego wrogiem! Już dawno życzyłeś mu śmierci. Biada ci, potrzykroć biada!
Indjanin schylił się nad Ungerem, hrabia stał nieruchomo. Mógłby przecież chwycić za maczugę i przynajmniej spróbować walki?
Nie miał jednak siły; był zdruzgotany, rozbity.
— Nie żyje! — powiedział Bawole Czoło, prostując się. — Odbędę sąd nad tobą; zgotuję ci śmierć, jaką nikt jeszcze nie umarł. Jesteś mordercą najdzielniejszego jeźdźca. Śmierć twa będzie tysiąckrotną!
Miksteka stanął z hrabią oko w oko. Muskuły zaczęły mu się prężyć.
— Drżysz, jak w febrze, — rzekł do Alfonsa z pogardą. — Tyś podły, mizerny robak! Kto zdradził ci drogę do groty?
Alfonso milczał. Miał wrażenie, że jest na sądzie ostatecznym.
— Odpowiadaj! — krzyknął Indjanin.
— Karja — wyszeptał hrabia.
— Karja? Moja siostra?
— Tak.
— Mówisz prawdę, czy łżesz? — oczy Miksteki niesamowicie błyszczały. — Może w ten sposób chcesz uniknąć kary?
— Mówię szczerą prawdę.
— Musiałeś użyć czarodziejskich sztuczek, by wyrwać jej tajemnicę El Reparo. Udawałeś przed nią miłość?
Hrabia milczał.
— Mów! Tylko prawda może ci jeszcze ulżyć. Czy wiesz jaką śmierć ci gotuję? Tam w górach leży niewielka sadzawka; w niej pływa dziesięć świętych krokodyli. W ich brzuchach zginęło już wielu zbrodniarzy. Mają przeszło sto lat, oddawna zaś nic nie jadły. Zawlokę cię na górę, powieszę na drzewie; krokodyle będą się starały ściągnąć cię z drzewa. Będą wprost się biły o ciebie, będziesz wdychiwał smród tych bestyj; będziesz wisiał tak nad niemi dnie i noce. Spali cię słońce, wyschniesz z głodu i pragnienia; a dopiero, gdy zgnije twój trup, spadniesz z drzewa i pożrą cię aligatory.
Alfonso słuchał z oczami wbitemi w słup. Język mu skołowaciał. Nie mógł wydobyć słowa prośby.
— A więc — powtórzył Indjanin — tylko zupełna szczerość może jeszcze los twój złagodzić. — Mów: zapewniałeś siostrę moją, że ją kochasz?
— Tak.
— Lecz nie kochasz jej?
— Nie — odparł hrabia. Nie miał odwagi skłamać.
— A ona kocha cię? — pytał dalej Miksteka.
Alfonso skinął twierdząco głową.
— Gdzie mieliście schadzki tajemne?
— W gaju oliwnym za folwarkiem.
— Czyś obiecał jej małżeństwo?
— Tak.
— Kiedy zdradziła ci tajemnicę?
— Wczoraj wieczorem.
— Czy jesteś tu sam?
— Nie; w towarzystwie dwóch służących.
— Mieli ci pomóc w wyniesieniu skarbów? Zdradziłeś im tajemnicę?
— Nie mają pojęcia, co mieli nosić. Nie wiedzą również, gdzie leży grota.
— Gdzież są?
— Niedaleko stąd.
— Więc chodźmy do nich. Chwilowo cię nie zwiążę, bo i tak mi nie uciekniesz. Jesteś marnym robakiem, którego jednym ruchem zgniotę!
— Co masz zamiar uczynić ze mną?
— Dowiesz się później.
Bawole Czoło ujął hrabiego za ramię i wyprowadził z groty. Weszli do wody; niska jej temperatura oraz świeże powietrze podziałały na Alfonso orzeźwiająco. Wstąpiła w niego otucha; zaczął wierzyć, że nie wszystko jeszcze stracone.
— Gdzie twój koń? — zapytał Indjanin.
— Na prawo stąd, umocowany do dębiny.
— A twoi ludzie?
— Tam, za pagórkiem.
— Chodź do konia!
Skoro doszli do miejsca, w którem hrabia zostawił konia, Bawole Czoło związał Alfonsowi kilkoma rzemieniami ręce na plecach, skrępował mu nogi i zakneblował usta. Alfonso nie opierał się. Odebrawszy hrabiemu broń, wódz Miksteków poczołgał się cicho do miejsca, w którem służba czekała na swego pana. Obydwaj słudzy siedzieli na ziemi, prowadząc ożywioną rozmowę.
— Uff, są za blisko skarbu. To niebezpieczne. Muszą umrzeć!
Z zimną krwią zdjął strzelbę, zabraną przed chwilą hrabiemu, i wycelował. Jeden i drugi strzał z dwururki i obaj słudzy legli, trafieni w skroń. Bawole Czoło podszedł do nich i, przekonawszy się, że nie żyją, wrócił do swego jeńca. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.