<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Tajemnica Renu
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVII

Pokój w Brześciu Litewskim, zawarty nareszcie w końcu lutego, był pierwszem od dawien dawna wielkiem świętem narodowem, jeżeli nie liczyć dorocznych uroczystości styczniowych w dniu urodzin cesarza. Odbudowała się w masach nadszarpnięta wiara w rząd, w parlament, w Główną Kwaterę i w ubóstwianego monarchę. Nareszcie w gazetach ukazała się wieść prawdziwa. Pohopni gazeciarze trąbili już o zwycięstwie i dowodzili tego swoim zbyt nudnym żargonem patrjotycznego patosu oraz kolumnami cyfr, ale za tym razem nie uwiedli nikogo. Zato ożyły nadzieje na koniec wojny. Pokój, o który modlił się naród wszystek, stawał się pojęciem coraz bardziej fantastycznem i o tej porze był jakimś mytem, zagubionym w bezmiarze czasu. Teraz po ostatecznem zażegnaniu niebezpieczeństwa od Wschodu wszystkie siły tam uwięzione przejdą na front zachodni i może samem zjawieniem się swojem w obliczu wyczerpanego wroga wymuszą pertraktacje pokojowe. Wojna przejdzie w ręce dyplomatów i po długich targach zakończy się tak lub owak, może niezbyt świetnie, ale i nie ostatnio — przy pomocy niemieckiego Boga, łodzi podwodnych i kolosalnych zapasów zboża i wszelkiego dobra, które niebawem zaczną napływać z Rosji i z Ukrainy. O tych zaczarowanych darach Wschodu mówiono oczywiście najwięcej, co natychmiast podchwycili dziennikarze i w kuszących artykułach pełnych lekkomyślnego okrucieństwa rozbestwiali żarłoczne żądze w narodzie głodomorów. Oblepiono mury wszystkich miast nowemi afiszami, wśród których celowały świetne martwe natury w postaci bochnów chleba, pieczonych kut i soczystych porozkrawanych szynek. Miljony ludzi gapiły się na przyobiecane cuda, wystając w ogonkach w długie zimowe noce i dławiąc się ościstym chlebem kartkowym. Ukraińskie kury i szynki prześladowały ludzi na jawie i we śnie, obrzydzając im do reszty wojenną strawę wraz z odżywczemi wynalazkami genjalnych filantropów lekarzy i kucharek, zalecających wyszukane przyprawy do rzeczy niejadalnych.
Jednak każdy inteligentny obserwator nie mógł nie zauważyć w tych czasach znacznego podniesienia ducha. Mówiono o decydującej ofensywie wiosennej, o kolosalnych przygotowaniach. Coprawda, Niemcy przeżyły już parokrotnie w tych latach kolosalne przygotowania i kolosalne ofensywy. Czyż nie kolosalne były Flandrja, Verdun, Somma? Ale za tym razem zamierzeń Głównej Kwatery nie można było określić tem pospolitem mianem. To, na co się zanosiło, przekraczało wszelką wyobraźnię. Przygotowania były trzymane w absolutnej tajemnicy, cenzura nie dopuszczała w tym względzie najlżejszego nawet napomknięcia. Tembardziej gadano, tembardziej szeptano po kątach. W kuluarach parlamentu operowano cyframi i powoływano się na źródła najwyżej postawione. W salonach, na zebraniach towarzyskich prześcigano się w coraz bardziej szczegółowych informacjach, zalecając sobie nawzajem dyskrecję ze względu na szpiegów. W kawiarniach w braku cukru słodzono sobie czarną lurę wojenną ordynarnem rozpasaniem wyobraźni na rzecz potęgi przygotowań, wymieniano nawet odcinki wypadu i szpiegi francuskie, szpiegi angielskie, szpiegi amerykańskie dobrze nadstawiały uszu, cóż kiedy wymieniano pokolei i na wyrywki wszystkie ważniejsze punkty sześćsetkilometrowego frontu od Lombardsyde do granicy szwajcarskiej. Zato wszyscy i wszędzie zgodnie rozwodzili się nad nowym piekielnym gazem, który zaskoczy nieprzyjaciela i zmusi go do zawieszenia broni i do rokowań pokojowych — ale o tryumfalnem wkroczeniu do Paryża nikt jakoś nie wspominał, zapewne w przesądnej obawie, aby nie uroczyć zwycięstwa.
— A ja panu powiem, że pominąwszy sfuszerowane przez Moltkego możliwości nad Marną — nigdy nie byliśmy tak bliscy zwycięstwa, jak właśnie teraz.
— Teraz?
— To znaczy w przeciągu najbliższych dwuchtrzech miesięcy. Jeżeli nie zdobędziemy się w tym czasie na rozstrzygnięcie, czeka nas klęska. Ale do tego nie dojdzie.
— A więc zwycięstwo?
— Tak jest!
— Panie generale, jesteśmy djabelnie przemęczeni.
— Nasi przeciwnicy tak samo, jeżeli nie gorzej — powiedzmy, że w tym względzie szanse są równe.
— Ale głód zrobił swoje...
— Armja ma wszystkiego poddostatkiem, ludzie z urlopów uciekają na front do pełnego kotła.
— Owszem, tylko zostawiają swoich na kartkowym, pożal się Boże, chlebie i w nędzy, o chłodzie, i głodzie, to działa całkiem nieszczególnie...
— O chłodzie, o głodzie... Naprzód za miesiąc będzie cieplej, a chmara naszych agentów już się kręci po Ukrainie, niebawem zaczną napływać transporty.
— Pan generał wierzy w artykuły naszych gazet, w miljony ukraińskich pudów i w te smakowite afisze?
— Rada Narodowa Ukraińska gwarantuje nam najformalniej owe miljony pudów. Ukraina dusi się od nadmiaru zboża i wszelkiego dobra.
— Choćby się dusiła, trudno wyciągnąć coś poważniejszego, a do tego w szybkim czasie z kraju zanarchizowranego, bez kolei, bez rządu...
— Uporaliśmy się z większemi trudnościami, bez przesady można powiedzieć, że Niemcy po wielu cierpieniach wkroczyli do ziemi obiecanej, mlekiem i miodem płynącej — jest to niesłychanie ważny czynnik zwycięstwa. Ale sedno rzeczy leży gdzieindziej — w cyfrach masowego obrotu materjałem ludzkim. Pan napewno wie, ile pociągów przechodzi dziennie przez Berlin z dywizjami, zwolnionemi na wschodzie?
— Skądże mam to wiedzieć?
— Ach, tak. Otóż przechodzi ich siedemdziesiąt sześć z Rosji, a drugie tyle z Ukrainy idzie przez Galicję, Śląsk na Strassburg. Jeżeli wyobrazimy sobie olbrzymią wagę o dwuch szalach, na których złożone są równowartości liczebne naszej armji i nieprzyjacielskiej, to w ostatnich dwuch latach nasza szala stała wysoko a tamta przeważała ją stale. Teraz nasza zaczyna się obciążać, będzie się zniżać z każdym dniem, niebawem zrównoważy nieprzyjacielską a dalej będzie przeważała i przeważała, aż gdy różnica osiągnie przewidzianą cyfrę, nastąpi dzień natarcia. Oto wszystko. Cyfra rozstrzyga i nic więcej.
— A do tego podobno nowy gaz profesora Wagera i jeszcze inne niespodzianki...
— Owszem, owszem, to są głupstwa. Zresztą bardzo pożyteczne. Grunt — to cyfry. Na szalę nieprzyjaciela również zaczynają padać odrobiny transportów amerykańskich, na razie są to rzeczy zupełnie znikome i nie mogą wchodzić w rachubę. Za rok, owszem, Amerykanie mogliby przeważyć szalę. To też za rok, chwała Bogu, będziemy spoczywać na dobrze zasłużonych laurach i wspominać tę wojnę, jako dawno minioną przeszłość.
— Brawo, panie generale! To się nazywa brać wojnę ze stanowiska matematycznego. My, zwyczajni śmiertelnicy, ulegamy żalom, bólom, zwątpieniom, strachom, na nas działa głód, nędza, żałoba... Nam się wojna dłuży, nudzi nas, nęka.
— A ja kocham wojnę! To sztuka prawdziwie anielska, ale opiera się na zimnej logice i na cyfrach. Cudowna jest jej gra. Wojna jest jak ta nasza szachownica, tylko że...
— A zatem szach królowi! I w rezultacie zabieram generałowo wieżę.
— Do djabła, tak jest! To pańska taktyka — wciągać mnie w gadanie i łapać na najgłupszych błędach. Niezły środeczek pomocniczy...
— Na wojnie wolno wszystko.
— Tak się mówi, zwłaszcza o nas Niemcach, a jednak nie dopuściliśmy się przez cały czas wojny ani jednej wielkiej niegodziwości. Z pobudek honoru i niemieckiej uczciwości odrzuciliśmy propozycję zamordowania Petain’a i Clemenceau, choć niktby się nigdy nie dowiedział, że to my zapłaciliśmy za to. Nie rzucaliśmy bomb gazowych na Paryż ani na Londyn. Jak daleko sięga nasze poczucie honoru wojskowego, tej zaiste średniowiecznej niemieckiej rycerskości, dowodzi fakt, że posyłając lotników na punkt węzłowy Compiègne zabroniliśmy im formalnie bombardować Główną Kwaterę francuską, która zajmuje kompleks budynków liceum. A lord Kitchener zginął śmiercią żołnierską, wraz z nim zatonął „Hampshire“ z całą załogą, był to akt bojowy, niejako bitwa morska, co nie przeszkadza, że pozostanie na zawsze chlubą naszego wywiadu. Dalej — osławiony wagon zaplombowany z Leninem, Trockim i kompanją. Było to posunięcie czysto dyplomatyczne, a zresztą dlaczego nie oskarżają o to Szwajcarji, która ich wypuściła? Pan się uśmiecha, panie dyrektorze?
— Obawiam się, że pan utraci resztę swojej kawalerji.
— Mój ostatni koń? Nic groźnego, proszę posuwać.
— Narazie nic groźnego, ale po mojem trzeciem posunięciu...
— Pan jest aż tak przewidujący? Ja widzę naprzód tylko na dwa ruchy, to wystarcza. Inaczej łatwo się zaplątać w kombinacjach, tak samo w grze, jak na wojnie. W walce nie należy być zbyt subtelnym.
— Zobaczymy, panie generale. Bo gdyby nasz kanclerz przewidywał na trzy ruchy naprzód, to możeby nie był przepuścił Lenina i towarzyszy.
— A cóż? Starli z powierzchni ziemi Rząd Tymczasowy, który upierał się prowadzić wojnę do zwycięskiego końca, rozwalili armję, zawarli z nami pokój. Dali nam kolosalne atuty.
— Teraz jest nieźle, ale co będzie za rok? Socjalizm gadający, parlamentarny, ewolucyjny już jest niebezpieczną rzeczą, a cóż dopiero bolszewizm, władający największym obszarem świata?...
— To już kłopot na po wojnie, nie pora zaprzątać się nim teraz.
— A jaka statystyka obliczy odsetek naszych żołnierzy, którzy już teraz podpadli pod urok bolszewizmu — pytam o te dywizje, które są w ruchu na zachodni front?
— Wszystko było przewidziane. Przed wyruszeniem w każdej kompanji odbył się kurs przeszkolenia politycznego, gdzie specjalny nacisk położono na utopijność bolszewizmu i jego wrogość do socjaldemokracji, jako kierunku humanitarnoewolucyjnego. A ten kierunek przeważa w armji, jeżeli mówić o jej uświadomionej części.
— Wykładali zapewne sami panowie feldfeble?
— Bardzo proszę... Znaleźliśmy dostateczną ilość żołnierzy z inteligencji, partyjnych socjaldemokratów, którzy doskonale wywiązali się z zadania. Przemawiali żołnierze do żołnierzy, a w pewnej mierze dopuszczona była i dyskusja, w formie zadawania pytań instruktorowi. Pozatem specjalny wywiad wykrył nieznaczny procent niepewnych i ci wyłączeni zostali z transportów, przeznaczonych na front. Pójdą do garnizonów okupacyjnych w Belgji, w Polsce, Rumunji, w Serbji.
— Jeżeli tak, to dobrze. I zabieram panu wreszcie tego konia.
— Niech wszyscy djabli!... Znowu się zagadałem.
Generał uskarżał się na przemęczenie. Miał pilną, denerwującą robotę, ale dokonał wielkiego dzieła, mianowicie — tu prosił o poufność — wykrył i trzyma w ręku centralę szpiegostwa angielskiego. Operowała ona głównie w portach wojennych a interesowała się przedewszystkiem, rzecz prosta, pracą naszych stoczni morskich, łodziami podwodnemi i rozkładem pól minowych.
— Od pół roku obserwowałem tę robotę i miałem u nich gdzieniegdzie swoich ludzi, którzy wpychali im ważne dokumenty i informacje z najlepszego źródła, bo ze specjalnego biura sztabu marynarki. To biuro pracowało wyłącznie tylko dla nich, fabrykując tajne akty i dokumenty wedle najściślejszych wzorów służbowych. Raporty komendantów łodzi podwodnych, wykazy założonych min, ewidencja obstalunków, plany nowych motorów i urządzeń, statystyki strat, instrukcje... Poszło tego dużo w ruch. Płacili od sztuki, kosztowało to rząd brytyjski około pięciu miljonów marek, co jest drobnostką, ale niejeden ich torpedowiec czy krążownik wyleciał w powietrze, płynąc wedle naszych map. Dziesiątki statków pomocniczych czyhają na nasze łodzie podwodne tam, gdzie ich niema, a tymczasem... Zabawne historje...
— Na miły Bóg, niechże pan ich nie spłoszy! Zrujnuje pan tak wygodną organizację!
— Miałem po temu swoje powody. Ale nie ruszyłem ani tknąłem ich biura łączności z wywiadem francuskim, bo koalicja nie ma u nas jednej centrali, jak nie ma jednolitego dowództwa na froncie. I przez to biuro dotrę nareszcie do Francuzów, których osaczam napróżno od dwuch lat. Wpadają od czasu do czasu podrzędni agenci, którzy sami mało wiedzą i żadne najwymyślniejsze metody badania niewiele z nich wycisną. Cała satysfakcja, że się którego powiesi — i tyle. Ale teraz — ohoho!...
Dyrektor van Trothen usiłował odezwać się, bąknąć parę słów uznania, żadną miarą nie można było teraz milczeć. Ale kurcz zwarł mu szczęki, przenikliwe zimno sączyło się po krzyżu. Więc mruknął coś pod nosem, udając, że go pochłonęła gra. Wpatrywał się uporczywie w szachownicę. Pierwszy ruszył z miejsca jego czarny koń i zaczął się wałęsać po szachownicy. Potem wszystkie naraz figury generała posunęły się naprzód o jedno pole wprost, nawet laufry. Chciał ująć i poskromić konia, ale prawa ręka zacisnęła mu się kurczowo w pięść i żadną miarą nie mógł jej rozprostować. Lewa ścierpła w dłoni i palce straciły czucie. Całą swoją istotą wyczuwał na sobie ciężkie spojrzenie generała. Niepodobna było zwlekać ani o sekundę dłużej. Dźwignął głowę, roześmiał się i spojrzał wesoło w twarz partnera.
— Ciekawa kombinacja — co?
— Bardzo ciekawa. Wydaje mi się, że teraz nic nie zdoła uratować pana od mata.
— No — nie zaraz, panie generale.
— Nie mówię, że zaraz, ale to już wszystko jedno.
— Będę się bronić.
— Nic to panu nie pomoże.
— Kto wie. Tymczasem może pan zrobić jakiś gruby błąd... Może go pan nawet już zrobił...
— Gdzie? W czem?
— Proszę dobrze patrzeć. Jakże ja mogę ostrzegać przeciwnika?
W tej chwili, jak na zamówienie, z drugiego pokoju zabrzęczał telefon. Van Trothen pomimo najwyższego natężenia nie mógł dosłyszeć słów, ale z intonacji, z barwy głosu generała, poznał już po paru chwilach, że mówi on z kobietą. Z początku był oschły, potem zaczął się skarżyć. Wreszcie, usłyszawszy coś miłego rozpłynął się w rozczuleniu, głos uczynił się miodowy, modlitewno-błagalny, uwielbiający. Nie do wiary zdawało się młodzieńcze gruchanie w ustach złowrogiego generała, człowieka o nadzwyczajnych pełnomocnictwach, który czuwał nad bezpieczeństwem armji i państwa od tajnych zamachów wroga. Była to przesłodka pieśń bez słów, nieopanowana, chwilami jakby łkająca — wysoce zabawna. Z jej niewyraźnej melodji, przebijającej się przez aksamitną kotarę, dyrektor van Trothen wyczytał to, czego żadną miarą nie mógł się dowiedzieć od samej Evy — generał von Sittenfeld nie dostąpił jeszcze szczęścia. Dla osiągnięcia tej łaski gotów był na wszystko i znać było, że nie może już wytrzymać. Czy Eva nie przeciąga zbytnio struny?
...Biuro łączności Anglików z wywiadem francuskim... Niema takiego biura. Ale jest pewien człowiek dość podejrzany (K.O. 7), który od wczoraj mógł się wsypać. Nie zna on bezpośrednio dyrektora, ale ma z nim łączność przez niejaką panią Emmich, bardzo zręczną agentkę (D. D. 19), która zdradzona może uledz terorowi siepaczów Sittenfelda. Trzeba ją, nie tracąc chwili, wyprawić z Berlina z nowym dowodem osobistym. Jeżeli zaś o tej godzinie i ona jest ujęta... Nie, tego się nie robi tak szybko, jeżeli K.O. 7 ją wsypał, to poprostu puszczą za nią obserwatorów, żeby ich zaprowadziła wyżej. A jeżeli im bardzo pilno? Jeżeli im pilno, to wsypią jej napoczekaniu dwadzieścia pięć prętów gumowych, a jak będzie trzeba dołożą jeszcze pięćdziesiąt — tego wystarczy na każdego. Na szczęście jest chora na serce, ona nie wytrzyma i dwudziestu pięciu, zatknie ją zanim zdoła krzyknąć, że wszystko powie. Tak właśnie byłoby najlepiej... Ale jak jest naprawdę? Narazie prawdą było, że generał dziś telefonował doń parokrotnie, natarczywie zapraszając na dziś na szachy. Chciał go tu mieć, żeby opowiedzieć o wsypie Anglików i zajrzeć mu w oczy. Albo go stąd już nie puści, albo...
Dyrektor dotknął górnej kieszonki od kamizelki. W tej chwili najbardziej pożałował, że nie zobaczy końca wojny. Nagle uderzyło go pytanie, po co poszedł na tę drogę i poco dręczył swe nerwy wciągu trzech lat? Co go obchodzi Francja? Czy mu tak dalece były potrzebne pieniądze? Zupełnie mu nie są potrzebne, miał dosyć własnych. Więc poco?! Poco?! Śpieszył się, żeby o odgadnąć, bo za chwilę może być za późno. Połknie swoje cjankali i pójdzie precz, jak głupi, nic o sobie nie wiedząc. Zdumiał się. Dlaczegóż ani razu nie przyszło mu do głowy pomyśleć o tem?! Miał na to trzy lata czasu. Czyżby absurdem i niczem więcej nie były jego wielkie afery, jego niesłychane sztuki i sztuczki, jego świństwa, jego zbrodnie? Jak w migotaniach błyskawicy objawiały się i gasły pokolei wydarzenia, miasta, ludzie, przypadki, tryumfy, zasadzki, niepowodzenia, okropności, upodlenia ludzkie, trupy ludzkie, strach — dzieje trzech lat. Strachu zaznał do syta, nosił go w sobie wiecznie, o każdej chwili, na jawie i we śnie wisiał na cienkiej nici przez cały ten czas. Niepewna była każda jego godzina, darowany każdy dzień.
A teraz był jak wyzwolony, nie czuł żadnego strachu.
Ogarnęła go namiętna ciekawość tego, co się już zaczynało wypełniać. Wszak na tę chwilę czekał od tak dawna, poto igrał ze śmiercią i pchał ludzi na śmierć od trzech lat. Ujrzał teraz, że całe jego życie, bujne i napozór bezładne, zmierzało właśnie do swego jedynego celu, który był przed nim zakryty. Ileż tysięcy razy stawał mu w myśli ów moment przewidziany, gdy się nareszcie uwikła, gdy się potknie i poślizgnie.
Ciemno-czerwona aksamitna kotara a z poza niej głos przytłumiony... Było to znajome od dziecka i wciąż przy nim obecne jak natrętne nic, jedno z niezliczonych głupstw bez znaczenia i sensu, które jak pył wałęsają się po głowie. A jednak teraz, za tą samą zasłoną tai się jego los. Człowiek, którego głos słyszy, trzyma w ręku jego życie i śmierć. Nietylko — on włada jego duszą, on może skazać ją na upodlenie, wydobyć z niej bohaterstwo. W jego ręku pałka gumowa, w jego ręku powróz szubienicy, może go zakładać mu na szyję, zaciskać stryk, rozluźniać, zdejmować. Będzie odmykać rygle jego więziennej celi i zostawiać szczelinę, przez którą całą noc będzie go wabić i kusić życie. Zatrzaśnie drzwi i nakaże mu nurzać się w obrzydliwościach bezpłodnego myślenia, wahania, strachu... Co zechce, to z nim zrobi.
Ejże... Z popłochu myśli, z pomroki wyrzeczenia się już wszystkiego na tej ziemi objawił się niespodziewanie pierwszy promyczek woli. Upór? Ambicja? Punkt honoru? Walka do upadłego bez celu i sensu?
Nie. Jedna jedyna, samotna, sobie samej starczająca bezcelowa ciekawość. Namiętność gry teraz już o nic, o zachciankę, o przywidzenie. Jakby ktoś obcy z niezbyt zatajonym swoim uśmiechem pchał go na wymyślny eksperyment. Obcy obiecywał mu nieprzebraną rozmaitość w tej śmiertelnej zabawie.
— Nie śpiesz się za tym razem, śmierć cię nie minie, popatrz jej oko w oko, poigraj ze straszliwością, nic nie myśl, jeno patrz, co z tego wyniknie. Nie będziesz miał zachodu, samo się przed tobą rozwinie najciekawsze w świecie widowisko. Nora więzienna? Pałka gumowa? To głupstwa nikczemne, gdy się nie zna strachu. Daleko za tobą zostało wszystko, co jest z tego świata, bo wiesz, że giniesz, zaznaj że tego, co nadludzkie.
Zainteresował go obcy, słuchał dalej. Były to argumenty i racje niewyrażalne i niepojęte dla czuwającego rozumu. Wypowiedziane w słowach byłyby prostym absurdem, ale obcy szeptał splotami obrazów, znajomych ze snów, otumaniał go kabalistyką jakiegoś nieistniejącego języka, wciągał go w tok obłąkanego rozumowania, uwodził i do czegoś go prowadził.
Dyrektor van Trothen wstał i podszedł do okna. W pokoju było pełno dymu, od dwuch godzin obaj ćmili cygara. Pod tym pozorem otworzył okno i nieznacznie wyrzucił nikłą i kruchą szklaną rureczkę. Odetchnął czystem, zimnem powietrzem, spojrzał na rojną, gwarną ulicę i odrazu oprzytomniał. Myślał bystro, szybko, jak osaczony zwierz.
Gdyby w tej chwili całkiem poprostu ubrał się i wyszedł, byłby ocalony. Jeżeli tylko dadzą mu wyjść na ulicę, za kwadrans nie pomogą już żadne alarmy i pościgi, ani chytre sztuki potężnego generała, ani sfora jego szpiclów i żandarmów, ani telefony, ani telegramy gończe na wszystkie stacje graniczne. Van Trothen nie wstąpi do swego luksusowego mieszkania na Kurfürstendamm, nie ucałuje nawet na pożegnanie panny Kitty Steidorff na Hochstrasse. Opuści świetnie prosperujące zakłady „Mundus-Filmu“ wraz z niedokończonym arcydziełem „Bogowie Germanji“, nie zajrzy do SüdBanku, gdzie ma złożony poważny depozyt i utonie bez śladu w odmęcie Berlina, a w swoim czasie generał von Sittenfeld otrzyma z Holandji parę uprzejmych słów usprawiedliwienia za odejście bez pożegnania, przed rozegraniem tak interesującej partji szachów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.