Tajemnica Renu/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Renu |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pochmurny dzień w połowie marca siedzieli we troje w saloniku Rity. Od godziny żadne z nich nie wymówiło słowa. Profesor dumał w swoim fotelu i co czas pewien zapadał w drzemkę, zdradzając się lekkiem pochrapywaniem. Claude przeglądał album rysunków Dürera, zrzadka odwracając kartę. Rita siedziała osobno pod oknem z zarzuconym na kolanach atłasowym obrusem i szperała w koszyczku pełnym pasemek różnokolorowych jedwabi i od godziny nie mogła zabrać się do roboty. Rozpoczęty narożnik nie wypełniał się barwami, jedna jedyna wykończona róża, pamiętająca bitwę nad Marną, dotychczas nie mogła się doczekać pierwszego listka. Kontury wzoru zarysowane kalką zamazały się już dawno, śnieżno-biały atłas zbrukał się i poszarzał...
Rita zapatrzyła się w okno. Środkiem pustej rzeki płynęła kra. Nieskończony korowód brył lodowych sunął zwolna głównym nurtem, nużąc i nudząc wzrok swą martwą jednostajnością i jakby wzmagał ciszę i pustkę, które zapanowały na rzece. Nie porykiwały holowniki, nie widać było ładownych barek, na wybrzeżu nie zgrzytały dźwigi, od trzech dni nie przejechał pod oknami ani jeden samochód ciężarowy. Nie dymiły kominy „Basche“, na moście o żadnej godzinie dnia nie roiło się od tłumów robotników śpieszących z miasta do fabryki na swoją zmianę lub wracających z roboty. Na Renie, za Renem zamarło ruchliwe, hałaśliwe życie pracy, a choć to sprawiało ciszę, nie dawała ona wytchnienia, raziło coś utajonego w niezwykłem świętowaniu i mimo całego spokoju wokoło, w duszy budziła się trwoga. Od trzech dni wszystko w Ludwigshafen stało w strajku.
Wojsko zajęło fabryki, obsadziło dworce kolejowe, porty, mosty, patrole krążyły w dzień i w nocy, ale masy robotnicze zachowywały spokój, nie trzeba było wzbraniać lub rozpędzać zgromadzeń, ani pochodów, robotnicy siedzieli cicho po domach, albo wyruszali gromadami na wieś, szukać na własną rękę kartofli, mąki, słoniny, gdy olbrzymia machina zaopatrzenia fabryk utknęła i od dwuch tygodni przestała żywić masy. Był to strajk głodowy, żywiołowy i powszechny. Nikt nie jątrzył, nie podburzał, policja nie miała nic do roboty, poprostu praca sama ustała, gdy robotnik nie miał co jeść. Tak samo ustaje martwa maszyna, kiedy zabraknie paliwa. W dziwnym spokoju bezrobocia taiła się groźba, złowrogi znak wyrastał ku ostrzeżeniu świata, zapamiętałego w wojnie. Tak samo jak w Ludwigshafen stawały już fabryki w stu innych ośrodkach przemysłu, strajki głodowe szły falą przez Niemcy. Napróżno we wszystkich gazetach wytłaczano najgrubszym drukiem kolumny cyfr statystycznych, dowodzących czarno na białem, że żywności w kraju jest podostatkiem, że starczy jej do nowych zbiorów. Pisano po raz tysiączny, że myt i legenda staną się rzeczywistością, którą będzie można upiec, ugotować, włożyć do gęby, pogryźć i połknąć, albowiem w dniach najbliższych nadejdą pierwsze transporty z Rosji i z Ukrainy. Cyfry były niezłomne, transporty najpewniejsze, a tymczasem zamierało życie pracy, zawodziła olbrzymia mądrze zbudowana organizacja podziału zapasów, oparta na surowej dyscyplinie spożycia. Lotne pociągi aprowizacyjne uwijały się po kraju, ratując doraźnie bardziej zagrożone miejscowości i nie nadążały z gaszeniem ognisk głodu. Jego widmo wyzierało zewsząd, wywołując panikę w masach, krzyżując plany polityczne rządu i wielkie zamierzenia Głównej Kwatery. Zdawało się, że nadchodził kres dla mocarza wojny, który na podziw i udręczenie całego świata opierał się zwycięsko — oto już czwarty rok — zjednoczonym potęgom nieprzyjaciela i wciąż groził mocą swego miecza. Ale o tej porze niezwyciężony w walkach miecz zdawał się już wysuwać z rąk tytana, obezwładnionego przez karę boską — klęskę głodu.
Ocknął się profesor Wager i ujrzał na tle okna pochyloną, jakby złamaną sylwetkę Rity a nad nią wystygłe, niedymiące kominy „Badische“. W tym obrazie uderzył go jakiś rys ukryty, niedopowiedziany, niepokojący. Zawierała się w nim jak w obrazkowej zagadce treść, którą należało z kształtów zamienić w myśl i w słowa. Przypominała się w podświadomem skojarzeniu jakaś wizja, pochodna od tego okna. I pora dnia, i szara barwa nieba i wiele cech najzupełniej nieuchwytnych przywoływały na pamięć rzeczy dawne a tak głęboko zagrzebane, że strach było do nich sięgać. To było dawno, przedawno... Kiedyż to było? Ach, w pierwszym roku wojny!
Zagubił się w ogromie czasu. Niepojęta otchłań czterech niespełna lat rozwarła się przed nim jak wizja z dręczącego snu. Była nieogarniona, fantastyczna i bezspornie rzeczywista. Wydawało się, że między rokiem czternastym a dniem dzisiejszym przeminęło i wymarło kilka ludzkich pokoleń. Jakimże cudem on ocalał i żyje wiecznie?
Ujrzał nagle własne istnienie jako niezrozumiałą osobliwość, zawieszoną w niezmiernej chmurze czasu. Unosił się nad odmętem obcych wydarzeń, które przebijały się z trudem przez oponę niepamięci. Chwytał w tem cośkolwiek znajomego, jakiś fakt, czyjąś postać, ale wnet gubił rzeczy przypomniane i tonął w głuchej niewiedzy. Usypiał na sekundę i budził się w jakiejś poczwarnej krainie, gdzie wszystko było niepojęte a zarazem pełne straszliwej prawdy. Męczył się jak tonący i nie mógł się wyrwać z obłędnych majaków. Nie wiedział, czy się obudził, czy jeszcze śpi.
...Ale mocno zaciskał w dłoniach suche, szczupłe, drgające nerwowo ręce. Dusiły go łzy i przez ich płynną oponę patrzał w ciemne posępne oczy, pełne troski i myśli. Była w nich mądrość i surowa, niezłomna prawda. Niepodobna było znieść ich spojrzenia. Ogarnął ramionami syna i przywarł doń ze wszystkich sił. Zapomniana została wczorajsza tragiczna kłótnia, ostatnia rozprawa z buntowniczym synem... Teraz żegnał go z dumą ojcowską i w nieprzebranym bólu. Nie trzeba było słów, wszystko wypowiedziało się w mocy uścisku, w westchnieniach, w starczem szlochaniu, ale Kurt nie uronił ani jednej łzy. Jeszcze raz uścisnął ręce ojca, spojrzał, błysnął oczami i poszedł. W tym dniu sierpniowym, olbrzymim i szalonym, który otwierał wspaniały epos Germanji i nowe dzieje świata... W trudach bojowych, w ogniu walk odrodzi się dusza zbuntowana, poczuje rodzoną więź z wielkim narodem i bohaterstwem swojem uczci jego chwałę i wielkość. W ogromie i grozie wydarzeń wygasną wpływy wuja, zczezną fałsze doktryny partyjnej. Za dwa — trzy miesiące wróci na skrzydłach zwycięstwa i będzie chlubą starego ojca, opromieni opustoszały dom. Wojna odradza narody, uzdrawia ludzi, wojna zespala z ojczyzną. Niechże go ochrania i strzeże niemiecki Bóg...
I stary człowiek zaszlochał, zerwał się z fotelu i pojękując, bełkocąc słowa bez związku, wypadł z pokoju, ciężko szurając nogami.
Spojrzał za nim ze swojego kąta Claude, Rita na chwilę odwróciła głowę w roztargnieniu, żadne z nich nie wymówiło słowa. Claude przymknął powieki. Teraz, gdy zostali sami, w ciszy i w półzmierzchu zaczęła się rozpościerać między nimi słodka łącząca zaduma. Mógł słać ku niej swobodnie myśli, niepodobne do wyrażenia, uwielbiające i poddane. Mógł się wsłuchać w jej tajemne zamyślenia i rozpętaniem wyobraźni odgadywać świat w niej zamknięty. Pieszczotą myśli, wszystkiem co miał w duszy najlepszego koił jej smutki, przesłaniał natarczywe widma, rozpraszał zapamiętanie. Coraz głębiej i głębiej pogrążał się w ekstazie i stopniowo upajał się, zatracał poczucie rzeczywistości.
Zdawało mu się, że ona słyszy każdą jego myśl jak słowa mówione i nie wzbrania mu mówić. Czekał, że lada chwila poczuje w sobie pierwsze drgnienie jej myśli, odpowiedź jej duszy. Oddawna łudził się, wierzył i nie wierzył, że w godzinach wspólnego milczenia wiąże się między nimi coś przesubtelnie jednoczącego, inaczej żadne z nich nie mogłoby znieść tego milczenia. Rita zaiste jest bardzo dziwna i niewiele można z niej odgadnąć, ale szczerem niepodobieństwem byłoby dopuścić, że ona nigdy o nim nie pomyśli. Nie zważa na niego, chwilami zapomina o jego obecności, ale w chwilach, gdy zwróci nań uwagę, czemże jest w jej myślach ów utrapiony, nieodłączny cień — Ossian Helm? Claude nie spodziewał się niczego, nietylko nie miał względem niej jakichkolwiek zamiarów, ale nawet w wyobraźni niczego od niej nie żądał ani nie potrzebował. Wystarczała mu odrobina przychylności, to co było teraz. Niech go znosi przy sobie, czyż tego nie dosyć? I tak niech trwa wiecznie... Wiecznie?
Dawno już przestał myśleć o tem, co z nim będzie jutro, za miesiąc, za rok. Utracił pojęcie czasu, żył dniem bieżącym, a istniał tylko w godzinach, które wolno mu było spędzać u Rity. Zaginęła również cała jego przeszłość. Zacierała się stopniowo, z dnia na dzień, opadała z niego po strzępku, jak obca skorupa. Niby wiedział o sobie jeszcze, pamiętał niemal wszystko, ale przestało to ważyć w jego myślach, stawało się obce i jakby nie obowiązujące do niczego.
Czasami zdawało mu się, że był to jakiś byt pomylony, fałszywy, który schwytany na kłamstwie, zgasł i odpadł w nicość.
Czasami musiał odpędzać jego zmorę i wówczas odkładał na później rozprawienie się z tem dziwacznem powikłaniem. Ogarnęło nim leniwe niedbalstwo. Nauczył się żyć chwilą, jak małe dziecko.
Czasami po nocach budził się w zgrozie i strachu. Rozpamiętywał, wbijał sobie w głowę fakty, ludzi, miejsca, czasy, wchłaniał zpowrotem zgubiony byt, ale ileż razy budził się rano i w blasku słońca poczuwał się, że jest istotnym Ossianem Helmem, którego cała przeszłość została za oceanem. Niezmierny Atlantyk odgradzał go od dawnego życia, już tam nigdy nie wróci. A długa noc, wielolecie letargu, odmęt zapomnianych snów poprzedzały ten okres, były one jakby majakiem, wywodziącym się z pod świadomej pamięci o jakimś bycie z przed urodzenia, jednem z niezliczonych jego kolejnych przemian i wcieleń. Przeżył ich tyle, co każdy człowiek, nastąpią inne, nowe, idąc w nieskończoność. Teraz jest Ossianem Heimem na cały swój czas aż do pozornej śmierci. Cóż go obchodzi to, co było? Cóż go obchodzi ten, który nastąpi po Ossianie Helmie?
Nie może być inaczej. Inaczej czemże by był wobec Rity? Podłym szpiegiem, kłamcą i fałszerzem.
Niedarmo generał Dubreuil z II oddziału ministerstwa wojny i dwaj jego instruktorzy w rzemiośle szpiegowskiem wbijali mu w głowę, że jeżeli wysilając swoją wolę, inteligencję i wyobraźnię postanowi być amerykańskim Niemcem, chemikiem Ossianem Helmem aż poczuje go w sobie naprawdę — to reszta jego zadania będzie już łatwa. Odpowie na każde pytanie, nie zawaha się nigdy i nikt go nie złapie.
— Przecież i Niemiec może mówić po francusku — bronił się, gdy mu nakazano zapomnieć ojczystego języka.
— Niemiec może mówić po francusku, nawet po chińsku, ale ekspert od pierwszego pańskiego słowa pozna, że ma do czynienia z rodowitym Francuzem. Zdradzi pana melodja języka, rzecz, której niepodobna się pozbyć.
Zaopatrzono go w metryki i akta zgonów rodu Helmów, kazano mu przestudjować z gotowego skryptu dzieje rodzinne, polecono poszukać w Badenie i odwiedzić przy sposobności krewnych ojca Helmów i rodzinę matki w Augsburgu, znany mieszczański ród Zwillich’ow. Niech się niczego nie obawia, jego papiery są autentyczne, a dziadek Helm, wyemigrowawszy do Ameryki, szybko zagubił związek z ojczyzną, może swoim krewnym opowiadać co zechce. Niech wie, że tam na miejscu przez cały czas do końca wojny będzie pod obserwacją — krewni mogą mu się przydać, jeżeli ich nawet nie odwiedzi, niech o nich rozpowiada szeroko. Kontrwywiad sprawdzi to i uspokoi się na długo, może na zawsze.
Zwłaszcza obaj instruktorzy, którzy obrabiali go intensywnie przez trzy tygodnie, trzymali go jak pod hypnozą, wmawiając w niego rzeczy zmyślone, aż doprawdy zamącili mu w głowie. Z początku bawiło go to bardzo. Jeden z nich, kapitan, zdawał się być lekarzem neurologiem, drugi z odznakami porucznika artylerji, był zapewne ekspertem w kunszcie wyższej szkoły szpiegostwa, wypożyczonym z Sûreté Générale. Ci na wyścigi mącili mu w głowie, skołatanej jeszcze po niedawnych dwuch dobach, spędzonych na pobojowisku po szyję w ziemi.
Pewnego dnia opamiętał się w szpitalu w Tours, gdzie odnalazł go nareszcie wysłaniec II Biura.
— Pan kapitan pracował w ciągu trzech lat w Ameryce, jako stypendysta w instytucie fundacji Carnegie w Barrow?
— Tak jest
— Mówi pan po niemiecku i angielsku? Czy dobrze?
— Po angielsku zupełnie dobrze, po niemiecku średnio.
— Chwała Bogu. Szukamy pana od roku po wszystkich formacjach, na wszystkich frontach! Przenosimy pana kapitana do Paryża, tam przyjdzie pan prędzej do siebie. Mamy dla pana piękną, zajmującą robotę. Dla chemika jest ona doprawdy zachwycającą. Uda się pan w celach naukowych nad Ren.
— Nad Ren...
— Tak, do Niemiec, na ich głębokie tyły, tam wzdłuż Renu rozsiane są kolosalne ogniska przemysłu chemicznego, tam kryje się zdradliwa, zabójcza dla nas tajemnica. Panie kapitanie, tę tajemnicę trzeba zdobyć. Dokonać rozpoznania nowego gazu, zidentyfikować przeklęty Żółty Krzyż, wybadać całą technologję fabrykacji. Oto wszystko, na front nie wróci już pan nigdy, ale i tam bardzo można zginąć.
Tak to się rozpoczęło. Był to fakt już zamierzchły. Zostawił on wrażenie dawno czytanej, a raczej przerzucanej niedbale powieści kryminalnosensacyjnej, jej pierwszy feljeton w „Matin’ie“ lub „Journal’u“, pełen romantycznych efektów, zakończony słowami — à suivre — dalszy ciąg nastąpi.
Teraz ciągnie się druga opowieść, ona pochłania i ciekawi, a tamta poszła w zapomnienie. Jej urokiem jest mglista niepewność, rozpętana dowolność — fantastyczność, która drwi z faktów realnych, pomija rzeczywistość i nie podlega przymusowi rozsądku. Pisze się ona poza czasem i przestrzenią, Rita baronowa von Tebben-Gerth i doktór Ossian Helm unoszą się ponad światem, na którym toczy się jakaś obca wojna. Nie dochodzą do nich echa strzałów ani jęki mordowanych. Od dalekich pobojowisk ciągnie z wiatrami czad zatruty, idzie przez świat, a kogo napotka po drodze dusi, nawskroś przeżera i znaczy obalone trupy piętnem zarazy, bladym znakiem Żółtego Krzyża. Dla tych dwojga nie straszny śmiertelny jad, czarodziejstwo obróciło ich w cienie, oderwane od oszalałej ludzkości, wyzwolone z nienawiści. Nie mieszają się do spraw życia i nie chcą żyć. Trwają pogrążone w tajemnem swojem misterjum, każdej chwili gotowe zniknąć z tej ziemi, albowiem ich jest wieczność..
Claude rozmyślał nad tem i badał siebie bez strachu. Nieraz przypuszczał, że pogrąża się w obłędzie, bo tak się to zresztą nazywa. Wówczas przewijał się po jego ustach przekorny, uporczywy uśmieszek. Niech tam... I brnął dalej — coraz głębiej.
Rita odezwała się jakby do siebie samej, cichym półgłosem, tak zazwyczaj rozpoczynały się o zmierzchu ich osobliwe rozmowy. Zaczynała w tonie zdziwienia, pytania, jakby budziła się ze snu. Nagle przypominała sobie coś ważnego i szybko, szybko musiała to wypowiedzieć, wyrzucić ze siebie czemprędzej. Mówiła urywkami, nie wiążąc zdań, przeskakując w myśli wiele rzeczy, nie licząc się zupełnie ze słuchaczem, choć czasami zwracała się wprost do niego.
—...Niby wszyscy żołnierze są mężni, tak się to mówi... Ale Fell był zawsze wyjątkowo spokojny w swej odwadze... Mówił mi, że istnieje mnóstwo odmian odwagi i tyleż strachu. Jeden się boi karabinu maszynowego, a nic mu nie znaczy ogień artylerji, drugi przeciwnie, trzeci boi się tylko podkradania się po nocy pod druty nieprzyjacielskie... Naprzykład wielu marynarzy boi się morza, nie znosi morza, a jednak robią swoje bardzo dokładnie i mężnie, chociaż żyją w ustawicznym strachu... To samo zdarza się wśród lotników... Ludzie się przemagają i niszczą sobie nerwy, a Fell też się nieraz najadł strachu. Najgorzej było, gdy się kończył urlop — za ostatnim razem powiedział mi nawet, że za nic nie wróci na morze. — Jakto? — Dlatego, że już nie mogę żadną miarą, niech będzie, co chce. — Fell, na miłość boską, cóż będzie? — Nie wiem, pewnie mnie rozstrzelają. Musiałam go utulić, ukoić, namówić... Bo ja nigdy nie przypuszczałam, że on może zginąć. A on czuł, że nie wróci.
...Kiedyś na morzu Irlandzkiem przez kilkanaście godzin nie mógł dźwignąć się z dna. Nocowali na dnie i wie pan co myślał sobie Fell? Był przekonany, że go przyparła nienawiść ludzka i nie puszcza łodzi na powierzchnię, bo straszliwie nienawidzą Niemców za to, że jakoby wywołali wojnę. Przywidziało mu się, że trupy wszystkich zatopionych przez niego ludzi obsiadły łódź i to był taki straszny ciężar... A kiedyś znów, puszczając torpedę, umyślnie zrobił złe wyliczenie żeby nie trafić i torpeda poszła bokiem... Żal mu się zrobiło ludzi na żaglowcu, bo na morzu był sztorm i niktby się nie uratował. Tę litość uważał za zbrodnię, ale nie mógł się opamiętać.
Zato w pierwszym roku był zapalony, krwiożerczy, zapamiętale składał tysiąc do tysiąca zatopionych tonn. Marzył o tem, żeby dojść do miljona.
Opowiadał mi ze śmiechem rzeczy okropne, chlubił się okrucieństwem. Nie mogłam tego słuchać. Zatruł mi cały pierwszy urlop, wciągu tych dwuch tygodni bałam się go, był cały odmieniony, obcy. Płakałam, rozpaczałam, nie mogłam go kochać. Potem już nigdy nie wspominał o swoich bohaterskich czynach, a później, w trzecim roku wojny, kiedy zaczął o tem, to już się tylko skarżył. I cóż? Musiałam go pocieszać, umacniać, to ja mu przypominałam, że jest żołnierzem.
—...Powtarzał mi, że już nigdy nie będzie szczęśliwy. Po tem co przeżył i widział na swoje oczy, po tych wszystkich zbrodniach na morzu nie zazna spokoju. Chociażby wojna skończyła się zwycięsko a on wyszedł cało, będzie do śmierci ruiną.
Mówił nieprawdę, jabym go była uzdrowiła, wypielęgnowała, zabrałabym go z floty, wywiozłabym daleko od przeklętego morza, w góry, w lasy... Zagoiłabym w nim wszystkie rany pamięci. Grałabym dla niego jego najukochańsze utwory, komponowałabym rzeczy nowe, niesłychane...
— Pani baronowo, dlaczego pani zupełnie przestała grać? Muzyka ukoiłaby panią...
Zamilkła. I nagle zaśmiała się szyderczo, obraźliwie, obcym histerycznym głosem.
— A panu by się mniej nudziło pilnować mnie tu po całych dniach? Wierzę, że byłoby panu przyjemniej, ale ja, panie Helm, nie poczuwam się do obowiązku uprzyjemniania panu jego przykrej roli.
Protestował, oburzał się, mówił najczulszemi słowy. Podszedł do niej, w zapamiętaniu odważył się po raz pierwszy ująć ją za ręce. Pożałował tego. Rita wydarła mu się z odrazą, odskoczyła od okna. Przez pewien czas słuchała jego usprawiedliwiań, zaklęć, błagań. Przerwała mu głosem spokojnym, w którym zabrzmiał manjacki upór.
— Pan doktór został przydzielony do mnie, żeby mi nie dać spróbować po raz drugi. Co za idjotyzm... Czyż nie mam dla siebie całej nocy? Kto zdoła upilnować człowieka zdecydowanego? Gdy zechcę dam sobie rady. Ale powiem panu, że nie zamierzam bynajmniej. Co innego tamtego dnia...
Ale wnet, bo już nazajutrz, ochłonąwszy i pomyślawszy dobrze odkryłam, że jednak z całej opowieści tego głupiego sternika nie wypływa bynajmniej, żeby Fell miał koniecznie zginąć. Co się zresztą wie? Ja więcej wiem, mam niezłomne poczucie, że Fell żyje. Jest w niewoli i lada dzień otrzymam o nim wiadomość, ale takie rzeczy idą przez Hiszpanję, potem zdaje się jeszcze przez Szwajcarję... Mówię to zupełnie na serjo, żeby pana zwolnić z dyżurów, które przecież zabierają panu tyle czasu. Jeszcze raz przepraszam za ten strzał, cieszę się, że ramię pańskie goi się pomyślnie. I żegnam pana.