Tajemnica Tytana/Część pierwsza/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Część pierwsza.

I.
Gribouille.

W epoce, w której działy się opisane tu wypadki, Paryż nie był jeszcze chory na ową gorączkę niszczenia i odbudowywania się, która go od lat kilkunastu pochłania. Było to wtedy miasto na tyle obszerne iż mogło w swoich murach pomieścić bardzo dobrze, całą ludność bogatą i biedną, czego dziś uczynić nie jest w stanie. Budowano i wtedy, ale z wielkiem umiarkowaniem i każdy nowo wzniesiony budynek był prawdziwem zjawiskiem nietylko dla właściciela, przedsiębiorcy i robotników, ale nawet dla tej części miasta, którą miał upiększać.
Piętnastego listopada 1839 roku około drugiej godziny po południu, w dzień jasny a nawet ciepły, kompania robotników ciesielskich w liczbie od dwunastu do piętnastu, szła położyć wieniec na pięknym sześciopiętrowym domu przy bulwarze Beaumarchais. Robi się to zwykle przy zakończeniu roboty ciesielskiej.
Rano już przynieśli oni z sobą ogromny bukiet sztuczny kwiatów związany suto wstążką; nie pozostawało więc już nic więcej jak tylko w dowód radości z ukończenia trudnej pracy i dla uczynienia zadość zwyczajowi tradycyjnemu umieścić takowy na najwyższym punkcie dachu.
Czynność ta nie przedstawiająca zwykle żadnego niebezpieczeństwa, wymaga tylko od spełniającego ją, pewnej lekkości, śmiałości i utrzymania równowagi. Młody ośmnastoletni cieśla o włosach blond, delikatnej różowej cerze jak u kobiety, pragnął mieć ten zaszczyt umieszczenia bukietu na gmachu, i prośba jego przyjętą została przychylnie przez towarzyszów.
Ucieszony puścił się ku domowi, niosąc na plecach dużą wiązkę gęsto przybraną wstążką i kwiatami; lekką nogą przeszedł pomieszczone jedna nad drugą drabinki, doszedł do poprzecznych belek, przebiegł po nich jak po schodach i począł iść z zadziwiającą pewnością po stropie dachu.
Niezadowolony jednak tym pierwszym tryumfem chciał jeszcze dać dowód swojej śmiałości albo raczej lekkomyślności. Ze zręcznością małpy wdrapał się na komin. Dosięgnął aż do wierzchołka, na którym stał przez chwilę w równowadze, potem nachylił się nad przepaścią w postawie bardzo podobnej do tej jaką artysta nadał Geniuszowi Wolności umieszczonemu na szczycie kolumny Lipcowej na placu Bastylii.
Pozostali na dole towarzysze chociaż obdarzeni silnemi nerwami, na widok szaleństwa tego osłupieli z przestrachu....
— Do pioruna! — rzekł jeden z nich — chciałbym, aby to bydle bezmyślne prędko już było na dole między nami!
— Nie lubię widzieć nic podobnego! Ładna rzecz stać tak na jednej nodze na siódmem piętrze a pod sobą mieć tylko próżnię!...
— To robi ten sam efekt co uderzenie kułakiem w brzuch; aż mnie mrowie od stóp do głowy przechodzi!
Widać że i drudzy towarzysze śmiałka doświadczali tegoż samego uczucia, bo zaczęli jednogłośnie ze wszystkich sił krzyczeć na niego.
— Gribouille ośle jeden! nie zleziesz ty mi zaraz ztamtąd! Bałwanie!
Ale ich głosy pomimo, że donośne i bardzo wyraźne, nie mogły być słyszane na tak wielkiej wysokości....
Nacieszywszy się swoim tryumfem młody człowiek nazwany a raczej przezwany Gribouille, przywiązał mocno bukiet na wierzchołku komina, i zabierał się do odwrotu, lecz w chwili gdy już miał wracać tą samą drogą niebezpieczną, którą przyszedł, zrobił fałszywy krok, stracił równowagę i zniknął z przed oczu patrzących.
Koledzy jego wydali jednocześnie okrzyk przerażenia, i rzucili się wszyscy w drugą stronę domu, myśląc że znajdą nieszczęśliwego młodego człowieka, rozciągniętego na bruku w postaci massy skrwawionego błota, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa nic się stać nie mogło innego, chyba jakiś cud który by go mógł ocalić....
Można sobie wyobrazić ich zdziwienie, kiedy nie ujrzawszy go na ziemi podnieśli w górę oczy, i spostrzegli nierozważnego zuchwalca zaczepionego głową na dół o dziesieć lub dwadzieścia stóp co najwyżej od wierzchołka komina.
Był to jeden z tych wypadków, który można nazwać cudownym a który sprawił, że na żelaznym haku, przeznaczonym do utrzymania drabinki, a zapomnianym przez mularzy w ścianie ślepej zaczepiło się odzienie Gribouilla, który w skutek tego pozostał zawieszony w przestrzeni.
Młody człowiek żył; — nawet nie miał żadnej rany, żadnego zadraśnięcia, mimo to wszystko za zabitego uważać go było można, bo jego ocalenie przedstawiało wielkie trudności, a nawet prawie zupełne niepodobieństwo.
Ściana nad którą wisiał, jako szczytowa skończonego gmachu przeznaczona była na to, aby się na niej oparł w przyszłości inny budynek sąsiedni; biegła więc w górę wprost jedną linią i nie miała nigdzie najmniejszego gzemsu, zagłębienia ani otworu....
Zdawało się niemożliwem przyjście z pomocą nieszczęśliwemu, a jedyny środek dostania się do niego, jedyny który przedstawiał pewne szanse powodzenia, był ten aby połączyć pięć lub sześć dużych drabin i siłą ludzką przystawić je do ściany. Ale trzeba dużo czasu, na wynalezienie i powiązanie drabinek, a tu nie można tracić ani minuty, odzienie młodego chłopca było zapewne i tak zniszczone, darło się pod jego ciężarem coraz więcej i lada chwila mogło się rozerwać zupełnie....
Nieszczęśliwy rozumiał doskonale swoje położenie. — Wydawał jęki żałosne, a przez swoje poruszenia gwałtowne powiększał i przyśpieszał rozwiązanie przewidzianej chwili.
Już się tłum gromadził na bulwarze przy domu.... Już ciekawi, niewiadomo w jaki sposób dowiedziawszy się o strasznym dramacie rozgrywającym się między niebem a ziemią, napełniali ulice, z których można było takowy obserwować.
— Do drabin!.... — krzyczeli wszyscy pozostali na dole cieśle oprócz jednego. — Do drabin!....
— Przybędą za późno!.. — mruknął ten który nic nie mówił.
Poszedł jednak za towarzyszami, ale zamiast złączyć się z niemi w pracy do której porwali się z gorączkowym pośpiechem, wziął linkę, przekonał się, że była mocną, owinął ją wokoło bioder i pobiegł na górę.
— Dokąd idziecie Piotrze Landry? — spytał go jeden z cieśli.
— Idę sprobować ocalić Gribouilla — odpowiedział spokojnie.
Towarzysze wzruszyli ramionami z powątpiewaniem.
— To warjat! — rzekł półgłosem ten, który go się pytał — on nigdy nie robi nie tak jak inni, tylko inaczej.... Sam kark skręci a Gribouillowi tyle pomoże co umarłemu kadzidło....
— To już jego rzecz! — odpowiedział filozoficznie stary podmajstrzy. — Każdy jest panem swojej skóry!
Podczas gdy te słowa zamieniano tu na dole, Piotr Landry szedł ciągle coraz wyżej.
Był to człowiek czterdziestoletni, średniego wzrostu, bardzo szczupły i bardzo mizerny, o włosach czarnych, gęsto przyprószonych siwizną.
Rysy jego były regularne a nawet przebijała w nich dystynkcya i inteligencya. Twarz jego zwykle wyrażała i smutek o którego przyczynach opowiemy w swoim czasie.
Dostał się na najwyższe piętro w kilka sekund, przebiegł belki, tak jak to zrobił przed nim młody jego kolega, zwrócił się do komina, nad którym znajdował się bukiet uwstążkowany, oświetlony jasnemi promieniami słońca.
Tu zatrzymał się tylko tyle ile było potrzeba dla nabrania tchu, i zabrał się do spełnienia ciężkiego i trudnego zadania.
Zadanie to, jak to zaraz zobaczemy wymagało tyle pewności siebie i przytomności umysłu ile siły i śmiałości.
Piotr Landry rozpoczął od przymocowania jednego końca linki do belki znajdującej się przy kominie, następnie drugim końcem przewiązał się w pasie nie zapominając pozostawić wolnym mniej więcej na dwa metry drugiego końca sznuru.
Zrobiwszy to zsunął się nieco niżej na belkę i wkrótce ujrzał tuż pod sobą wiszącego Gribouilla, którego jęki były coraz słabsze, wisząc bowiem głową na dół doznawał coraz większego napływu krwi do głowy.
Tłum krzykiem i radosnemi oklaskami przyjął ukazanie się Piotra Landry, który chwycił oburącz linkę zsunął się w przepaść i w mgnieniu oka znalazł się obok Gribouilla.
— Na miłość boską ratuj mnie.... — mruczał ten ostatni głosem zdławionym i już chrapiącym.
— A po cóż tu jestem, — odpowiedział Piotr Landry, i sam do siebie dodał: — do diabła!... już wielki czas!...
Rzeczywiście wielki był czas!...
Ubranie Gribouilla pod ciężarem jego ciała i przy gwałtownych ruchach, darło się coraz więcej a złowieszcze trzeszczenie zwiastowało, że za jaką sekundę nastąpi katastrofa.
Piotr Landry nie dał upłynąć tej sekundzie. Podniósł za łopatki młodego cieślę, któremu to sprawiło wielką ulgę pozwalając krwi odpłynąć z głowy i podwiązał mu pod ramiona pozostawiony umyślnie koniec linki.
Wszystko to spełnionem było niesłychanie prędko.
— A co! — rzekł wybawca — lepiej ci teraz pewno niż przed tem było!?
— Oh! tak! — odpowiedział Gribouille z głębokiem przekonaniem — teraz mi dobrze, zupełnie dobrze i jestem ci wielką wdzięczność dłużny Piotrze Landry...
— Niepotrzebne gadanie.... miejmy nadzieję, że się to wszystko skończy na strachu i że ofiarą wypadku padną tylko spodnie twoje.... Jednakże rzecz najtrudniejsza pozostaje jeszcze do zrobienia... Słuchaj no! czujesz ty się na siłach pomożenia sam sobie trochę?
— Nie bardzo Piotrze Landry. W tej chwili nie czuję się być zdolnym do wielkich rzeczy... Nic siły nie mam ani w ramionach ani w nogach, nie licząc już, że i reszta nie wiele warta...
— No, ja to rozumiem... Nie było to wesołe mój biedny Gribouille! w głowie ci zaszumiało.... ale sądzę, że będziesz chociaż mógł trzymać się mnie za ramiona.
— O! co to, to może będę mógł...
— A zatem obejmij mnie i ściśnij ze wszystkich sił, czem mnie lepiej ujmiesz tem mi cię będzie łatwiej zanieść tam na górę i wedle potrzeby obracać.
Gribouille zrobił jak mógł najlepiej to co mu kazano i Piotr Landry, ująwszy znowu linkę, rozpoczął wznoszenie się w górę siłą rąk, ciągnąc za sobą Gribouilla.
Tak jak powiedział przed chwilą, twardy to orzech do zgryzienia. Przychodziło mu to tem trudniej, że w całym tym pośpiechu zapomniał na lince porobić węzłów w odpowiednich odstępach a linka luźno puszczona biła go po rękach krwawiąc je i trzeba było nadludzkich wysiłków, aby nie dozwolić na to żeby się z rąk wysunęła.
Po dwóch czy trzech odpoczynkach Piotr Landry zupełnie był wyczerpany, tylko moralna energia i siła podtrzymywały go....
Nie przestawał iść dalej...
Potrzebował najmniej dziesięciu minut na przebycie trzechmetrowej przestrzeni!... a dziesięć minut w tych warunkach to wiek cały...
Nareszcie dosięgnął listwy dachu; przeszedł przez tę listwę i przeniósł Gribouilla...
Obadwaj byli uratowani...
W chwili, gdy niknęli z oczu tłumu, na wszystkich punktach bulwaru Beaumarchais, podniosły się okrzyki radości i zapału, tak jednomyślne i tak doniosłe, że je było słychać na kilka kilometrów w Paryżu.
Prowadzący roboty budowlane przed chwilą przybyły, czekał na Piotra Landry i Gribouilla na tymczasowo położonej podłodze szóstego piętra. Koledzy cieśle również się tam znajdowali.
Okrzyki widzów wzruszonych dały łatwo poznać cieślom co się dzieje tam na górze, porzucili więc bezużyteczną robotę około drabin.
Naczelnik robót uścisnął rękę Landrego, który wcale nie wydawał się dumnym ze swego szczytnego poświęcenia się, tak szczęśliwym uwieńczonego skutkiem, lecz uznawali je wszyscy koledzy, którzy go też ściskali i całowali.
Gribouille, zaledwie mógł się utrzymać na nogach. Chwiał się a zwykle mocno czerwona jego twarz była w tej chwili bladą jak chusta.
Jeden z cieśli wyjął z kieszeni małą buteleczkę oplataną łoziną i podał ją Piotrowi Landry.
— Co to jest? — spytał ostatni.
— To jest wódka, i to bardzo dobra.
— Dziękuję ci Mateuszu... nigdy nie pijam...
— Cóż znowu!... Jeden raz nie stanowi zwyczaju...
— Zmordowałeś się okrutnie a łyk starego koniaku wzmocnił by cię bardzo! — dodał drugi.
Piotr Landry wstrząsnął głową i odsunął butelkę ruchem tak stanowczym, że Mateusz przestał nalegać.
— A ty Gribouille — odwracając się do młodego chłopca spytał cieśla — palnij sobie!...
Gribouille odpowiedział potakująco, wyciągnął rękę z pośpiechem i przytknął do ust szyjkę od flaszki.
Gdy ją zwrócił właścicielowi była prawie próżną!... krew zaczęła napływać mu do twarzy i nogi zaczynały nabierać pewności.
— Przyjaciele moi — odezwał się budowniczy — jestem upoważniony, przez pana Leona Durand naszego przedsiębiorcę do wyprawienia wam uczty. Wedle przyjętego zwyczaju, uczcić trzeba ukończenie waszej pracy i tryumfalne umieszczenie bukietu....
Wypadek, który przed chwilą się tu wydarzył, a dzięki Niebu, nie spowodował złych następstw, w niczem nie zmienia naszych projektów... Objad jest zamówiony na godzinę piątą!... Będziemy pili na cześć bukietu, na cześć Piotra Landry, którego odwaga i zimna krew przechodzi wszelkie możliwe pochwały!... Idźcie moi przyjaciele, przebierzcie się, a punkt o piątej przyjdźcie połączyć się ze mną w restauracyi — „pod kasztanami” na Bercy!...
— Niech żyje pan Durand!... — krzyknęli cieśle zdejmując czapki. — Niech żyje Piotr Landry!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.