Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 6
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Napad bandytów |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy na skraju lasu pokazał się Zorski. Polowanie nie udało mu się, wracał więc z nabitą dubeltówką do zamku.
Wtem zobaczył między krzakami jakąś białą postać. Była to Róża, która wyszła na przechadzkę.
Zorski z radosnym uśmiechem pośpieszył jej naprzeciw.
Hrabianka była niewypowiedzianie piękna w zgrabnej, białej sukience. Nie miała na sobie żadnych klejnotów, tylko jeden czerwony goździk ozdabiał wspaniałe, kruczo-czarne sploty jej włosów.
Szła zamyślona i zauważyła zbliżającego się do niej doktora dopiero wtedy, gdy był o dwa kroki od niej. Zaskoczona i uradowana tym niespodziewanym spotkaniem wyciągnęła ku niemu ramiona, lecz w tejże chwili zorientowała się, że to nie wypada i cofnęła je szybko, a twarz jej pokryła się szkarłatnym rumieńcem.
— Sennorze — rzekła, jakby tłumacząc się — tak się zlękłam... pojawił się pan tak niespodziewanie... nie oczekiwałam pana wcale...
— Zechce mi pani wybaczyć, donno Różo — odpowiedział doktór — zobaczyłem panią samą w lesie, więc chciałem pani zaofiarować swą opiekę.
— Dziękuję — rzekła hrabianka — bardzo mi miło być z panem razem, a w tej spokojnej okolicy jestem najzupełniej bezpieczna.
Zorski zarzucił strzelbę na plecy i podał ramię swej ukochanej. Chwilę szli w milczeniu, po czym hrabianka rzekła:
— Czy słyszał pan o tym, że tamci trzej lekarze odjeżdżają?
— Wiem — odpowiedział Zorski chmurnie — wiem i nie cieszy mnie to wcale. Nie chciałem ich kompromitować, tylko dowieść, że ojciec pani może być uleczony bez operacji, a także odzyskać utracony wzrok.
— Taki pan jest pewny skuteczności?
— Najzupełniej, donno Różo.
— A ci ludzie dziś jeszcze twierdzili uparcie, że to niemożliwe, że pańska metoda jest fałszywa i musi się skończyć katastrofą.
— Czy pani temu wierzy, panno Różo?
— Nie, ale pomimo tego takie złowrogie wróżby wywierają na mnie przytłaczające wrażenie.
— Niech pani będzie dobrej myśli. Ojciec pani wkrótce będzie zdrów.
— I odzyska wzrok?
— Napewno?
— Tak jest. Napewno.
— Ach, sennor Karlos, jaka by to dla mnie była radość! Wdzięcznabym panu za to była do śmierci.
Wchodzili już do parku, gdy nagle krzaki zaszeleściły i wyjrzała z nich czyjaś zamaskowana twarz.
— To on! — rozległ się krzyk zaczajonego bandyty — bij go!
W tejże chwili z krzaków wypadło kilku podobnie zamaskowanych zbójów z wniesionymi ku górze nożami. Hrabianka krzyknęła przerażona i zasłoniła twarz rękami, ale Zorski, który nigdy nie tracił przytomności umysłu, zerwał błyskawicznym ruchem strzelbę z ramienia. zmierzył i wystrzelił raz po raz.
Odpowiedziały mu dwa straszliwe krzyki i dwaj śmiertelnie ranni bandyci upadli, wijąc się w agonii. Pozostali trzej biegli ku niemu i już go dopadli prawie.
W mgnieniu oka Zorski obrócił dubeltówkę i z rozmachem zadał cios kolbą nadbiegającemu zbójowi. Chrząsnęła zmiażdżona czaszka i „brygant“ padł na ziemię, jak rażony piorunem.
W tejże chwili czwarty z napastników pchnął Zorskiego nożem, ale doktór, puściwszy bezużyteczną już strzelbę, huknął go pięścią w skroń z taką siłą, że zbój odleciał o parę kroków, wywinął kozła w powietrzu i znieruchomiał.
Ostatni z napastników nie czekał na swoją kolej: zawróciwszy w miejscu, zmykał, aż się kurzyło.
Po chwili zamilkło w krzakach.
Teraz Zorski zwrócił się do Róży, która blada, z zamkniętymi oczyma, pół żywa ze strachu stała oparta bezwładnie o drzewo.
Nie zważając na dotkliwy ból zranionego ramienia, pośpieszył jej z pomocą.
— Co pani jest, donno Różo? — spytał troskliwie.
Na dźwięk jego głosu hrabianka oprzytomniała. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się słabo.
— Karlosie... ty żyjesz? — szepnęła.
Padła mu na szyję i przylgnęła wargami do jego ust. Zorski drgnął. Niewypowiedziana słodycz zalała jego serce. Zdrową ręką objął dziewczynę i przycisnął do piersi z całej siły.
Nagle oczy hrabianki rozszerzyły się z przerażenia — zauważyła krew, ściekającą po rękawie ukochanego.
— Karlosie... tyś ranny? — szepnęła, drżąc na całym ciele.
To nic wielkiego, Różyczko — odpowiedział — drasnęli mnie tylko w ramię. Zbój chciał mnie ugodzić w serce. Na szczęście w ostatniej chwili zdążyłem się zasłonić.
— O, Madonna! — załamała ręce Róża. — Karlosie... Cóż to? Czemuś nic nie powiedział? Wszak tę ranę trzeba natychmiast przewiązać.
Poczęła szukać gorączkowo zgubionej podczas napadu chusteczki. Wtem rozległy się głosy i kroki nadbiegających ludzi. Z zarośli wyłonił się Alimpo i dwaj pomocnicy ogrodnika. Słyszeli strzały i odgłosy walki, więc przybiegli z pomocą.
— Łaskawa kantezzo![1] Sennor doktorze! Co się stało? — zawołał przerażony kasztelan.
— Jacyś zbóje napadli na sennora i chcieli go zamordować — odpowiedziała Róża.
— Zamordować? — powtórzył kasztelan. — O Boże, czyż to możliwe? Muszę to opowiedzieć mojej Elwirze.
Rozejrzał się dokoła, jakby szukając swej tłuściutkiej żony.
— Na szczęście sennor Zorski zwyciężył i zabił czterech zbójów — mówiła Róża z radością i dumą.
— Czterech? Ach, Madonna! Aż czterech rozbójników! — wołał Alimpo zdumiony. — Ach, jaka szkoda, że tu nie ma mojej żony.
— Trzech tylko — poprawił Żorski i wskazując na jednego z rozbójników dodał: — ten jest tylko ogłuszony. Uderzyłem go pięścią.
— Boże, nigdy w życiu nie potrafiłbym zadać tak strasznego ciosu. Muszę to opowiedzieć mojej Elwirze.
— Zdejmcie maski tym ludziom — rozkazał Zorski — zobaczymy, co to za jedni.
— Ależ, sennorze, zapomina pan zupełnie o swojej ranie — rzekła z łagodnym wyrzutem Róża.
— To nic pilnego — rzekł doktor — powierzchowne skaleczenie, nic więcej. Drobiazg.
— Ach, Boże! Toż to rana! Okropna, krwawiąca rana! — wołał przejęty głęboko Alimpo. — Sennorze, krew spływa na ziemię, a pan mówi, że to drobiazg! Ach, gdyby tu była Elwira, zabandażowałaby ją panu natychmiast. Pozwoli pan, sennorze, że przynajmniej ścisnę ramię chustką i zatamuję krew, jak umiem.
Zorski, ledwie wstrzymując się od śmiechu, podał mu ramię i mały kasztelan obwiązał je mocno chustką. Krew rzeczywiście przestała płynąć.
Jednocześnie nie przestawał paplać ani na chwilę:
— Na świętego Sebastiana, toż to napad zbójecki! Najprawdziwszy napad rozbójniczy na zamek Rodriganda! Czterech morderców! Ale im się nie powiodło! Trzech zabitych, a czwarty ogłuszony — dobrze im tak! Ach, gdybym to mógł opowiedzieć mojej Elwirze.
Zorski dusił się od tłumionego śmiechu. Wstrzymywał się jednak, nie chcąc urazić poczciwego kasztelana.
Tymczasem ogrodnicy zdjęli maski z twarzy zabitych. Okazało się, że nikt ich nie znał. Jeden z zabitych miał czaszkę zmiażdżoną od uderzenia kolby. Róża z wstrętem odwróciła się od oszpeconego trupa.
— Co za cios! — zdumiewał się Alimpo. — Jakby młotem ugodzony! Doprawdy, sennor doktór jest najsilniejszym człowiekiem, jakiego widziałem kiedykolwiek.
Zorski pochylił się nad ogłuszonym „brygantem“.
— Czy ma ktoś z was sznur? — spytał. — Ten człowiek wróci wkrótce do przytomności i może uciec. Trzeba go związać i wybadać, kim jest i dlaczego napadł na mnie ze swymi towarzyszami.
— Będzie musiał powiedzieć — wołał Alimpo, robiąc srogie miny — bo jak nie, to go rozedrę w kawałeczki. Tak, sennorze, staję się niebezpiecznym człowiekiem, gdy wpadnę w złość.
— A często się to panu zdarza, sennorze Alimpo? — spytał, uśmiechając się, Zorski.
— Nie zdarzyło mi się to jeszcze — odpowiedział kasztelan — czuję jednak, że wtedy byłbym straszny i okrutny, jak lew... jak tygrys... jak krokodyl... albo nawet jak nietoperz!
Widocznie mały kasztelan uważał nietoperza za najstraszniejsze zwierzę na świecie...
Jeden z ogrodników przyniósł sznur i wraz z kasztelanem zabrał się do wiązania ogłuszonego „bryganta“.
— No, ten już jest bezpieczny — rzekł. — Czy rozkaże pan coś jeszcze, sennorze?
— Zostaniecie tu i będziecie pilnowali tych ludzi — odpowiedział doktór — zabici muszą pozostać na miejscu, aż do przybycia alkalda[2], który przeprowadzi dochodzenie. Kantezza i ja pójdziemy do zamku i przyślemy wam służących, którzy zabiorą zbója.
— O, nie ucieknie nam, sennorze — zapewniał mały kasztelan, starając się nadać swej dobrodusznej twarzy krwiożerczą minę — mamy w zamku areszt, z którego nie wydostanie się.
— Doskonale. Będzie on nam potrzebny — rzekł doktór. Sądzę, że dowiemy się, komu to tak bardzo zależało na mojej śmierci. Miejcie się jednak na ostrożności, bo tych bandytów było więcej. Zlękli się wprawdzie i uciekli, ale mogą powrócić, by uwolnić schwytanego towarzysza.
— Powrócić? — spytał Alimpo — i ja tu mam pozostać?
— Tak.
— Ale... ale... może oni będą strzelać albo kłuć? To bardzo niebezpieczna rzecz... Ach, gdyby o tym moja Elwira wiedziała.
— Sennorze Juanie Alimpo, sądzę, że jest pan dzielnym i odważnym człowiekiem — rzekł Zorski, chcąc wbić w dumę kasztelana.
— Odważnym? — powtórzył mały kasztelan. — I jak jeszcze! Jestem nie tylko odważny, ale i zuchwały w niebezpieczeństwie, ale... ukłucie jest szkodliwe, a strzał zbójecki może się stać stokroć gorszy jeszcze...
— A więc dobrze — zgodził się Zorski — zostawię ci tu, sennorze, strzelbę i noże tych zabitych. Jest was trzech, więc chyba potraficie, skoro ja sam jeden dałem sobie radę.
Nabił strzelbę i podał ją kasztelanowi, ale ten cofnął się i machając gwałtownie rękami, zawołał:
— Nie, nie, sennorze! Nie chcę strzelby! Nie umiem się z nią obchodzić, a przecież jeżeli ktoś ją trzyma nieprawidłowo, to można wystrzelić w samego siebie zamiast w nieprzyjaciela. Daj pan lepiej fuzję tym ogrodnikom! Dwie lufy są nabite, więc każdy z nich może wystrzelić po razie, gdyby nas napadli, a ja wezmę noże tych zbójów i jak nas bandyci napadną, pokroję ich na kawałki!
Doktór podał ramię hrabiance i poprowadził ją do zamku. Tu rozstali się, gdyż donna Róża miała zawiadomić ojca o zdarzeniu. Zorski zaś wysłał ludzi celem przeniesienia związanego bandyty do zaniku, po czym udał się do swego pokoju. Na schodach spotkał siostrę Klaryssę, która spojrzała nań niespokojnie.
— Sennorze, co to!? — zawołała. — Ma pan ramię przewiązane i ubranie splamione krwią. Czy pan ranny, sennorze? Co się stało?
Doktora zdziwiła nagła troskliwość zakonnicy, która nigdy dotąd nie raczyła zwrócić na niego najmniejszej uwagi. Odpowiedział jednak grzecznie:
— Jestem ranny, sennora. Napadnięto na mnie w parku.
— O Boże! — przeraziła się pobożna siostra — któż to, sennorze?
— Jacyś zbóje. Nikt ich nie zna. Widocznie nie pochodzą z tej okolicy.
— Święta Lauretto — podniosła pobożnie oczy ku górze zakonnica — nie jest się pewnym życia w Rodriganda. I rzucając z ukosa badawcze spojrzenie na doktora, spytała: — Jakże się to stało?
— Napadło mnie kilku zbójów, uzbrojonych w noże. Trzech zabiłem, a reszta uciekła.
— Matko Święta! Wszyscy żywi uciekli?
— Nie, siostro, jeden został schwytany. Kasztelan go zaraz przyprowadzi.
Twarz pobożnej siostrzyczki pokryła się trupią bladością. Zachwiała się. Zorski pośpieszył jej z pomocą.
— Wybacz mi, sennorze — rzekła, opierając się ciężko na jego ramieniu — słabo mi się zrobiło, tak się zlękłam. Oby sprawiedliwy Bóg odkrył sprawcę tej niecnej zbrodni i ukarał ich tak ciężko, jak na to zasłużyli.
Zorski odprowadził siostrę Klaryssę do jej pokoju i pożegnał ją głębokim ukłonem.
Czuł głęboką ulgę, że się jej pozbył wreszcie. Mimo pozorów współczucia i przejęcia się jego losem wyczuwał w tej kobiecie obłudę. Próbował się wprawdzie przezwyciężyć, ale nieomylnym instynktem wyczuwał, że jest inaczej.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tymczasem zacna siostrzyczka, zrzuciwszy maskę obłudnej pobożności, klęła jak szewc. Odchodziła od przytomności prawie z bezsilnej wściekłości.
Wreszcie zadzwoniła na służącą i rozkazała wezwać natychmiast do siebie notariusza.
Wkrótce przybiegł zdumiony i zaniepokojony Kortejo.
— Cóż to, Klarysso? — spytał. — Czy się coś stało, że mnie wzywasz tak nagle?
— Nieszczęście, wielkie nieszczęście! — jęknęła zakonnica.
— Jakie nieszczęście?
— Ah... jestem taka osłabiona... — jęczała siostra Klaryssa żałośnie — nie jestem w stanie... ci tego powiedzieć...
— Ach, Boże — żachnął się Kortejo niecierpliwie — mów nareszcie co zaszło!
— Napadnięto na doktora Zorskiego...
— No i cóż?! — zawołał notariusz, nie posiadając się z niecierpliwości — nie widzę w tym żadnego nieszczęścia.
— Zorski wyszedł cało... napad się nie udał...
— Carramba! — zaklął notariusz — to niemożliwe.
— Niestety, to prawda — rzekła zakonnica — on sam mi to mówił.
— Kto?
— Zorski.
— Nie może być!
— Możesz się sam przekonać... Jest teraz w zamku.
— Kortejo skulił się. Blady był jak trup, ale panował nad swoim wzburzeniem.
— Pozwolili mu uciec, łajdaki — warknął. — Czy nie wiesz jak to się stało? Czy jest ranny przynajmniej?
— Ma lekką ranę na ramieniu.
— Tchórzliwe psy! Będę ich musiał nauczyć używać noży.
— Niestety... — jęknęła siostrzyczka — niestety,, nie będziesz mógł tego zrobić... Nie ma już kogo uczyć... Ten bezbożnik zabił trzech, a czwartego wziął żywcem do niewoli.
— Do diabła! — klął notariusz — mniejsza o tamtych, ale ten coś może zdradzić?
— A naturalnie! Ci „bryganci“ widzieli mnie nieraz podczas mojej bytności w tym bandyckim gnieździe.
— Ach, Boże! Jak można być tak nieostrożnym?
— Proszę cię bardzo, nie jęcz, bo już mam tego dość — burknął Kortejo. — Jesteśmy w fatalnej sytuacji i musimy myśleć o tym, w jaki sposób wydobyć Się z matni. Twoje stękanie i wyrzuty nie zdadzą się na nic.
— Jest rada — rzekła Klaryssa.
— Jaka?
— Trzeba uwolnić tego więźnia.
— Ba, gdyby się to tylko udało! W tej chwili jest to niemożliwe, a kto wie, czy się później nadarzy okazja. Komisja sądowa przyjedzie dopiero jutro, spisze protokuł i zabierze więźnia do miasta. Mamy więc przed sobą całą noc. Myślę, że w ciągu tego czasu uda się go nam może uwolnić, ale kto mi zaręczy, że on nas przedtem nie zdradzi?
— Trzeba go uprzedzić, że go uwolnimy, jeżeli będzie trzymał język za zębami — rzekła Klaryssa.
— Masz rację, zajmę się tym. Ale ten Polak to diabeł wcielony! Któżby przypuszczał, że on taki mocny?
— Zmożemy go z Boską pomocą — rzekła pobożna siostrzyczka.
— Zapewne, zapewne — potwierdził skwapliwie Kortejo.
Poklepał po plecach uśmiechającą się błogo zakonnicę i wyszedł.