Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 6

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Napad bandytów
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 6.
NAPAD BANDYTÓW.

Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy na skraju lasu pokazał się Zorski. Polowanie nie udało mu się, wracał więc z nabitą dubeltówką do zamku.
Wtem zobaczył między krzakami jakąś białą postać. Była to Róża, która wyszła na przechadzkę.
Zorski z radosnym uśmiechem pośpieszył jej naprzeciw.
Hrabianka była niewypowiedzianie piękna w zgrabnej, białej sukience. Nie miała na sobie żadnych klejnotów, tylko jeden czerwony goździk ozdabiał wspaniałe, kruczo-czarne sploty jej włosów.
Szła zamyślona i zauważyła zbliżającego się do niej doktora dopiero wtedy, gdy był o dwa kroki od niej. Zaskoczona i uradowana tym niespodziewanym spotkaniem wyciągnęła ku niemu ramiona, lecz w tejże chwili zorientowała się, że to nie wypada i cofnęła je szybko, a twarz jej pokryła się szkarłatnym rumieńcem.
— Sennorze — rzekła, jakby tłumacząc się — tak się zlękłam... pojawił się pan tak niespodziewanie... nie oczekiwałam pana wcale...
— Zechce mi pani wybaczyć, donno Różo — odpowiedział doktór — zobaczyłem panią samą w lesie, więc chciałem pani zaofiarować swą opiekę.
— Dziękuję — rzekła hrabianka — bardzo mi miło być z panem razem, a w tej spokojnej okolicy jestem najzupełniej bezpieczna.
Zorski zarzucił strzelbę na plecy i podał ramię swej ukochanej. Chwilę szli w milczeniu, po czym hrabianka rzekła:
— Czy słyszał pan o tym, że tamci trzej lekarze odjeżdżają?
— Wiem — odpowiedział Zorski chmurnie — wiem i nie cieszy mnie to wcale. Nie chciałem ich kompromitować, tylko dowieść, że ojciec pani może być uleczony bez operacji, a także odzyskać utracony wzrok.
— Taki pan jest pewny skuteczności?
— Najzupełniej, donno Różo.
— A ci ludzie dziś jeszcze twierdzili uparcie, że to niemożliwe, że pańska metoda jest fałszywa i musi się skończyć katastrofą.
— Czy pani temu wierzy, panno Różo?
— Nie, ale pomimo tego takie złowrogie wróżby wywierają na mnie przytłaczające wrażenie.
— Niech pani będzie dobrej myśli. Ojciec pani wkrótce będzie zdrów.
— I odzyska wzrok?
— Napewno?
— Tak jest. Napewno.
— Ach, sennor Karlos, jaka by to dla mnie była radość! Wdzięcznabym panu za to była do śmierci.
Wchodzili już do parku, gdy nagle krzaki zaszeleściły i wyjrzała z nich czyjaś zamaskowana twarz.
— To on! — rozległ się krzyk zaczajonego bandyty — bij go!
W tejże chwili z krzaków wypadło kilku podobnie zamaskowanych zbójów z wniesionymi ku górze nożami. Hrabianka krzyknęła przerażona i zasłoniła twarz rękami, ale Zorski, który nigdy nie tracił przytomności umysłu, zerwał błyskawicznym ruchem strzelbę z ramienia. zmierzył i wystrzelił raz po raz.
Odpowiedziały mu dwa straszliwe krzyki i dwaj śmiertelnie ranni bandyci upadli, wijąc się w agonii. Pozostali trzej biegli ku niemu i już go dopadli prawie.
W mgnieniu oka Zorski obrócił dubeltówkę i z rozmachem zadał cios kolbą nadbiegającemu zbójowi. Chrząsnęła zmiażdżona czaszka i „brygant“ padł na ziemię, jak rażony piorunem.
W tejże chwili czwarty z napastników pchnął Zorskiego nożem, ale doktór, puściwszy bezużyteczną już strzelbę, huknął go pięścią w skroń z taką siłą, że zbój odleciał o parę kroków, wywinął kozła w powietrzu i znieruchomiał.
Ostatni z napastników nie czekał na swoją kolej: zawróciwszy w miejscu, zmykał, aż się kurzyło.
Po chwili zamilkło w krzakach.
Teraz Zorski zwrócił się do Róży, która blada, z zamkniętymi oczyma, pół żywa ze strachu stała oparta bezwładnie o drzewo.
Nie zważając na dotkliwy ból zranionego ramienia, pośpieszył jej z pomocą.
— Co pani jest, donno Różo? — spytał troskliwie.
Na dźwięk jego głosu hrabianka oprzytomniała. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się słabo.
— Karlosie... ty żyjesz? — szepnęła.
Padła mu na szyję i przylgnęła wargami do jego ust. Zorski drgnął. Niewypowiedziana słodycz zalała jego serce. Zdrową ręką objął dziewczynę i przycisnął do piersi z całej siły.
Nagle oczy hrabianki rozszerzyły się z przerażenia — zauważyła krew, ściekającą po rękawie ukochanego.
— Karlosie... tyś ranny? — szepnęła, drżąc na całym ciele.
To nic wielkiego, Różyczko — odpowiedział — drasnęli mnie tylko w ramię. Zbój chciał mnie ugodzić w serce. Na szczęście w ostatniej chwili zdążyłem się zasłonić.
— O, Madonna! — załamała ręce Róża. — Karlosie... Cóż to? Czemuś nic nie powiedział? Wszak tę ranę trzeba natychmiast przewiązać.
Poczęła szukać gorączkowo zgubionej podczas napadu chusteczki. Wtem rozległy się głosy i kroki nadbiegających ludzi. Z zarośli wyłonił się Alimpo i dwaj pomocnicy ogrodnika. Słyszeli strzały i odgłosy walki, więc przybiegli z pomocą.
— Łaskawa kantezzo![1] Sennor doktorze! Co się stało? — zawołał przerażony kasztelan.
— Jacyś zbóje napadli na sennora i chcieli go zamordować — odpowiedziała Róża.
— Zamordować? — powtórzył kasztelan. — O Boże, czyż to możliwe? Muszę to opowiedzieć mojej Elwirze.
Rozejrzał się dokoła, jakby szukając swej tłuściutkiej żony.
— Na szczęście sennor Zorski zwyciężył i zabił czterech zbójów — mówiła Róża z radością i dumą.
— Czterech? Ach, Madonna! Aż czterech rozbójników! — wołał Alimpo zdumiony. — Ach, jaka szkoda, że tu nie ma mojej żony.
— Trzech tylko — poprawił Żorski i wskazując na jednego z rozbójników dodał: — ten jest tylko ogłuszony. Uderzyłem go pięścią.
— Boże, nigdy w życiu nie potrafiłbym zadać tak strasznego ciosu. Muszę to opowiedzieć mojej Elwirze.
— Zdejmcie maski tym ludziom — rozkazał Zorski — zobaczymy, co to za jedni.
— Ależ, sennorze, zapomina pan zupełnie o swojej ranie — rzekła z łagodnym wyrzutem Róża.
— To nic pilnego — rzekł doktor — powierzchowne skaleczenie, nic więcej. Drobiazg.
— Ach, Boże! Toż to rana! Okropna, krwawiąca rana! — wołał przejęty głęboko Alimpo. — Sennorze, krew spływa na ziemię, a pan mówi, że to drobiazg! Ach, gdyby tu była Elwira, zabandażowałaby ją panu natychmiast. Pozwoli pan, sennorze, że przynajmniej ścisnę ramię chustką i zatamuję krew, jak umiem.
Zorski, ledwie wstrzymując się od śmiechu, podał mu ramię i mały kasztelan obwiązał je mocno chustką. Krew rzeczywiście przestała płynąć.
Jednocześnie nie przestawał paplać ani na chwilę:
— Na świętego Sebastiana, toż to napad zbójecki! Najprawdziwszy napad rozbójniczy na zamek Rodriganda! Czterech morderców! Ale im się nie powiodło! Trzech zabitych, a czwarty ogłuszony — dobrze im tak! Ach, gdybym to mógł opowiedzieć mojej Elwirze.
Zorski dusił się od tłumionego śmiechu. Wstrzymywał się jednak, nie chcąc urazić poczciwego kasztelana.
Tymczasem ogrodnicy zdjęli maski z twarzy zabitych. Okazało się, że nikt ich nie znał. Jeden z zabitych miał czaszkę zmiażdżoną od uderzenia kolby. Róża z wstrętem odwróciła się od oszpeconego trupa.
— Co za cios! — zdumiewał się Alimpo. — Jakby młotem ugodzony! Doprawdy, sennor doktór jest najsilniejszym człowiekiem, jakiego widziałem kiedykolwiek.
Zorski pochylił się nad ogłuszonym „brygantem“.
— Czy ma ktoś z was sznur? — spytał. — Ten człowiek wróci wkrótce do przytomności i może uciec. Trzeba go związać i wybadać, kim jest i dlaczego napadł na mnie ze swymi towarzyszami.
— Będzie musiał powiedzieć — wołał Alimpo, robiąc srogie miny — bo jak nie, to go rozedrę w kawałeczki. Tak, sennorze, staję się niebezpiecznym człowiekiem, gdy wpadnę w złość.
— A często się to panu zdarza, sennorze Alimpo? — spytał, uśmiechając się, Zorski.
— Nie zdarzyło mi się to jeszcze — odpowiedział kasztelan — czuję jednak, że wtedy byłbym straszny i okrutny, jak lew... jak tygrys... jak krokodyl... albo nawet jak nietoperz!
Widocznie mały kasztelan uważał nietoperza za najstraszniejsze zwierzę na świecie...
Jeden z ogrodników przyniósł sznur i wraz z kasztelanem zabrał się do wiązania ogłuszonego „bryganta“.
— No, ten już jest bezpieczny — rzekł. — Czy rozkaże pan coś jeszcze, sennorze?
— Zostaniecie tu i będziecie pilnowali tych ludzi — odpowiedział doktór — zabici muszą pozostać na miejscu, aż do przybycia alkalda[2], który przeprowadzi dochodzenie. Kantezza i ja pójdziemy do zamku i przyślemy wam służących, którzy zabiorą zbója.
— O, nie ucieknie nam, sennorze — zapewniał mały kasztelan, starając się nadać swej dobrodusznej twarzy krwiożerczą minę — mamy w zamku areszt, z którego nie wydostanie się.
— Doskonale. Będzie on nam potrzebny — rzekł doktór. Sądzę, że dowiemy się, komu to tak bardzo zależało na mojej śmierci. Miejcie się jednak na ostrożności, bo tych bandytów było więcej. Zlękli się wprawdzie i uciekli, ale mogą powrócić, by uwolnić schwytanego towarzysza.
— Powrócić? — spytał Alimpo — i ja tu mam pozostać?
— Tak.
— Ale... ale... może oni będą strzelać albo kłuć? To bardzo niebezpieczna rzecz... Ach, gdyby o tym moja Elwira wiedziała.
— Sennorze Juanie Alimpo, sądzę, że jest pan dzielnym i odważnym człowiekiem — rzekł Zorski, chcąc wbić w dumę kasztelana.
— Odważnym? — powtórzył mały kasztelan. — I jak jeszcze! Jestem nie tylko odważny, ale i zuchwały w niebezpieczeństwie, ale... ukłucie jest szkodliwe, a strzał zbójecki może się stać stokroć gorszy jeszcze...
— A więc dobrze — zgodził się Zorski — zostawię ci tu, sennorze, strzelbę i noże tych zabitych. Jest was trzech, więc chyba potraficie, skoro ja sam jeden dałem sobie radę.
Nabił strzelbę i podał ją kasztelanowi, ale ten cofnął się i machając gwałtownie rękami, zawołał:
— Nie, nie, sennorze! Nie chcę strzelby! Nie umiem się z nią obchodzić, a przecież jeżeli ktoś ją trzyma nieprawidłowo, to można wystrzelić w samego siebie zamiast w nieprzyjaciela. Daj pan lepiej fuzję tym ogrodnikom! Dwie lufy są nabite, więc każdy z nich może wystrzelić po razie, gdyby nas napadli, a ja wezmę noże tych zbójów i jak nas bandyci napadną, pokroję ich na kawałki!
Doktór podał ramię hrabiance i poprowadził ją do zamku. Tu rozstali się, gdyż donna Róża miała zawiadomić ojca o zdarzeniu. Zorski zaś wysłał ludzi celem przeniesienia związanego bandyty do zaniku, po czym udał się do swego pokoju. Na schodach spotkał siostrę Klaryssę, która spojrzała nań niespokojnie.
— Sennorze, co to!? — zawołała. — Ma pan ramię przewiązane i ubranie splamione krwią. Czy pan ranny, sennorze? Co się stało?
Doktora zdziwiła nagła troskliwość zakonnicy, która nigdy dotąd nie raczyła zwrócić na niego najmniejszej uwagi. Odpowiedział jednak grzecznie:
— Jestem ranny, sennora. Napadnięto na mnie w parku.
— O Boże! — przeraziła się pobożna siostra — któż to, sennorze?
— Jacyś zbóje. Nikt ich nie zna. Widocznie nie pochodzą z tej okolicy.
— Święta Lauretto — podniosła pobożnie oczy ku górze zakonnica — nie jest się pewnym życia w Rodriganda. I rzucając z ukosa badawcze spojrzenie na doktora, spytała: — Jakże się to stało?
— Napadło mnie kilku zbójów, uzbrojonych w noże. Trzech zabiłem, a reszta uciekła.
— Matko Święta! Wszyscy żywi uciekli?
— Nie, siostro, jeden został schwytany. Kasztelan go zaraz przyprowadzi.
Twarz pobożnej siostrzyczki pokryła się trupią bladością. Zachwiała się. Zorski pośpieszył jej z pomocą.
— Wybacz mi, sennorze — rzekła, opierając się ciężko na jego ramieniu — słabo mi się zrobiło, tak się zlękłam. Oby sprawiedliwy Bóg odkrył sprawcę tej niecnej zbrodni i ukarał ich tak ciężko, jak na to zasłużyli.
Zorski odprowadził siostrę Klaryssę do jej pokoju i pożegnał ją głębokim ukłonem.
Czuł głęboką ulgę, że się jej pozbył wreszcie. Mimo pozorów współczucia i przejęcia się jego losem wyczuwał w tej kobiecie obłudę. Próbował się wprawdzie przezwyciężyć, ale nieomylnym instynktem wyczuwał, że jest inaczej.

Tymczasem zacna siostrzyczka, zrzuciwszy maskę obłudnej pobożności, klęła jak szewc. Odchodziła od przytomności prawie z bezsilnej wściekłości.
Wreszcie zadzwoniła na służącą i rozkazała wezwać natychmiast do siebie notariusza.
Wkrótce przybiegł zdumiony i zaniepokojony Kortejo.
— Cóż to, Klarysso? — spytał. — Czy się coś stało, że mnie wzywasz tak nagle?
— Nieszczęście, wielkie nieszczęście! — jęknęła zakonnica.
— Jakie nieszczęście?
— Ah... jestem taka osłabiona... — jęczała siostra Klaryssa żałośnie — nie jestem w stanie... ci tego powiedzieć...
— Ach, Boże — żachnął się Kortejo niecierpliwie — mów nareszcie co zaszło!
— Napadnięto na doktora Zorskiego...
— No i cóż?! — zawołał notariusz, nie posiadając się z niecierpliwości — nie widzę w tym żadnego nieszczęścia.
— Zorski wyszedł cało... napad się nie udał...
— Carramba! — zaklął notariusz — to niemożliwe.
— Niestety, to prawda — rzekła zakonnica — on sam mi to mówił.
— Kto?
— Zorski.
— Nie może być!
— Możesz się sam przekonać... Jest teraz w zamku.
— Kortejo skulił się. Blady był jak trup, ale panował nad swoim wzburzeniem.
— Pozwolili mu uciec, łajdaki — warknął. — Czy nie wiesz jak to się stało? Czy jest ranny przynajmniej?
— Ma lekką ranę na ramieniu.
— Tchórzliwe psy! Będę ich musiał nauczyć używać noży.
— Niestety... — jęknęła siostrzyczka — niestety,, nie będziesz mógł tego zrobić... Nie ma już kogo uczyć... Ten bezbożnik zabił trzech, a czwartego wziął żywcem do niewoli.
— Do diabła! — klął notariusz — mniejsza o tamtych, ale ten coś może zdradzić?
— A naturalnie! Ci „bryganci“ widzieli mnie nieraz podczas mojej bytności w tym bandyckim gnieździe.
— Ach, Boże! Jak można być tak nieostrożnym?
— Proszę cię bardzo, nie jęcz, bo już mam tego dość — burknął Kortejo. — Jesteśmy w fatalnej sytuacji i musimy myśleć o tym, w jaki sposób wydobyć Się z matni. Twoje stękanie i wyrzuty nie zdadzą się na nic.
— Jest rada — rzekła Klaryssa.
— Jaka?
— Trzeba uwolnić tego więźnia.
— Ba, gdyby się to tylko udało! W tej chwili jest to niemożliwe, a kto wie, czy się później nadarzy okazja. Komisja sądowa przyjedzie dopiero jutro, spisze protokuł i zabierze więźnia do miasta. Mamy więc przed sobą całą noc. Myślę, że w ciągu tego czasu uda się go nam może uwolnić, ale kto mi zaręczy, że on nas przedtem nie zdradzi?
— Trzeba go uprzedzić, że go uwolnimy, jeżeli będzie trzymał język za zębami — rzekła Klaryssa.
— Masz rację, zajmę się tym. Ale ten Polak to diabeł wcielony! Któżby przypuszczał, że on taki mocny?
— Zmożemy go z Boską pomocą — rzekła pobożna siostrzyczka.
— Zapewne, zapewne — potwierdził skwapliwie Kortejo.
Poklepał po plecach uśmiechającą się błogo zakonnicę i wyszedł.




  1. Hrabianka.
  2. Sędziego śledczego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.