Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 7

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Ucieczka
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 7.
UCIECZKA.

Opuściwszy pokój kochanki, szedł notariusz szybko w stronę parku, pewny, że uda mu się jeszcze zastać tam uwięzionego „bryganta“. Jakoż po chwili spotkał parobków, prowadzących skrępowanego zbója ku zamkowi.
Kortejo, mijając ich, położył znacząco palec na ustach. Nikt tego nie zauważył, prócz „bryganta“, który skinął głową na znak, że zrozumiał. Ponura twarz jego rozjaśniła się nadzieją. Domyślił się, że notariusz w obawie o własną skórę postara się go uwolnić, jeśli tylko będzie milczał.
Teraz Kortejo pośpieszył do lekarzy, by ich zatrzymać jeszcze w zamku. Ci jednak, domyśliwszy się snać, w jaki to sposób zacny notariusz chciał usunąć ich konkurenta, nie chcieli pozostać ani chwili dłużej, by na nich nie padło podejrzenie o współudział w zbrodni.
Doktór Zorski, przemywszy i opatrzywszy swą ranę, poszedł do hrabiego, który nie posiadał się z oburzenia na wieść, że jego gość padł ofiarą zbrodniczego napadu. Z trudem udało się lekarzowi przekonać go, że rana jest lekka i nie grozi żadnymi komplikacjami.
W całym zamku nie mówiono teraz o niczym innym, tylko o „brygantach“ i ich niedoszłej ofierze. Doktór Zorski, który w ciągu krótkiego swego pobytu w Rodriganda potrafił zdobyć sobie ogólną sympatię służby, był podziwiany i chwalony za swą dzielność i odwagę.
Szczególnie chwalili jego zalety kasztelan i jego okrąglutka małżonka.
— A więc, kochana Elwiro — mówił Alimpo, powtarzając swe opowiadanie po raz nie wiadomo który — teraz objaśnię ci wszystko dokładnie.
Kasztelan wziął miotłę do ręki, rozejrzał się po pokoju i zaczął:
— Było ich pięciu. Wyobraź sobie, że pierwszym jest zegar, drugim szafa, trzecim stół, czwartym lampa, a piątym kufer w kącie. Rozumiesz?
— Naturalnie, mój kochany Alimpo.
— A więc mamy już pięciu zbójów i teraz brak nam tylko sennora Zorskiego, którego te łajdaki z piekła rodem chcą zamordować i wielmożnej panny kontezzy. Doktorem ja będę, a hrabianką Różą ty, moja dobra Elwiro. Rozumiesz?
— Naturalnie!
Gruba kasztelanowa wyprostowała się jak mogła, starała się przybrać dumną postawę hrabianki. Wyglądała niezmiernie zabawnie.
— Teraz ja, doktór Zorski, idę na polowanie — kasztelan oparł miotłę o plecy i pomaszerował ku drzwiom — a teraz wracam i spotykam ciebie, to jest naszą łaskawą hrabiankę Różę. Składam jej, naturalnie, głęboki ukłon, a ona mnie również. — Skłonił się poważnie przed żoną, a pani Elwira, chwyciwszy brzegi sukni, wykonała przed nim głęboki dyg z gracją stuletniego słonia. — Wtem napada nas pięciu morderców. Pierwszy, to jest zegar, wyskakuje z zarośli. Wtedy ja chwytam strzelbę — Alimpo przyłożył miotłę do ramienia — strzelam z jednej lufy, pif-paf i zabijam go na miejscu. Nadlatuje drugi, to jest szafa, i rzuca się na mnie z nożem, ale ja robię drugi raz pif-paf i zabijam go na śmierć. Przyskakuje trzeci, o, ten stół właśnie. Nie mogę już strzelać, bo nie mam nabojów, więc uderzam go kolbą r-raz! — To mówiąc, trzasnął miotłą w stół, aż zahuczało, po czym mówił dalej, wpadając w coraz większy zapał: — Wpada czwarty zbój, to jest lampa. Nie mam już strzału, a lampa jest tak bliziutko, że jej nic nie mogę zrobić kolbą, więc muszę palnąć pięścią, żeby zemdlał, o tak! — tu Alimpo w zapale machnął pięścią na odlew i... lampa z szczękiem poleciała na podłogę, rozbijając się na drobne kawałki.
— Bój się Boga, Alimpo! — zawołała przerażona pani Elwira — co ty wyprawiasz?
— Cicho, Elwiro — rozgniewał się kasztelan. — Jesteś teraz jaśnie wielmożna Róża i lampa cię nic nie powinna obchodzić. Przecież ja, doktór Zorski, musiałem ogłuszyć zbója, który mnie pchnął w ramię!
— Ale przecież szkoda lampy — tłumaczyła się zawstydzona pani kasztelanowa. — Chociaż... daruję ci to, boś ją rozbił z zapału dla naszego kochanego sennora Zorskiego.
— Tak, moja Elwiro, dla niego ją rozbiłem. Dla niego zrobiłbym jeszcze inne rzeczy — przecież się w parku uzbroiłem aż w cztery noże, by tych łotrów pozakłuwać na śmierć.
— Ty? — zapytała zdumiona i przerażona pani Elwira.
— Tak, ja, twój Alimpo.
— O, Madonno! Aż cztery noże! Kogoś chciał zakłuć?
— Tych zbójów, gdyby wrócili.
— O, Boże! — krzyknęła, załamując ręce, poczciwa kobiecina. — Mężu! Co z tobą? Alimpo! Bójże się Boga! Przecież z ciebie dusiciel czystej wody! Stałeś się krwiożerczy, jak tygrys! Nie mogę cię już zostawiać samego, bo twój temperament cię uniesie.
— Tak powinno być — powiedział Alimpo, gładząc marsowym gestem dwa strzępy włosów, zwieszające mu się z pod nosa. — Idź na strych do zbrojowni, Elwiro, i przynieś mi miecz starego rycerza Arbicault de Rodriganda.
— Miecz? — zlękła się Elwira. — Ten ogromny miecz? A to po co?
— Bo tej nocy mam stać na warcie koło więźnia.
— Czyś oszalał? Chcesz z mieczem w dłoni stać całą noc na warcie przed drzwiami. A gdyby je tak wyważył? Chcesz się narazić na śmierć? I ty sądzisz, że ja na to pozwolę?
— No... nie... — zmiękł jakoś nieustraszony bohater — nie będę stał pode drzwiami. To rzeczywiście może być niebezpieczne. On będzie w podziemiach, a ja go będę pilnował tu w pokoju...

W godzinę później uspokoiło się na zamku i wszyscy jego mieszkańcy udali się na spoczynek. Pogaszono już wszędzie światła, tylko przed drzwiami lochu, w którym zamknięto więźnia, migotało światełko latarki, przy której widać było dwóch wartowników.
Nagle rozległy się czyjeś głośne kroki: to szedł hrabia Alfons.
Młody magnat stąpał dumnie, jakby chciał, żeby go słyszano zdala. Inaczej zupełnie zachowywał się notariusz, który szedł za nim w odległości kilku kroków. Skradał się cichuteńko, na paluszkach, kryjąc się za

— Pilnujcie go dobrze, bo gdyby uciekł, będzie z wami źle — powiedział Alfons. — To ptaszek nielada.
— Jaśnie wielmożny pan hrabia może być spokojny — zapewnił go jeden z wartowników — już on się nam nie wymknie.
— No, zobaczymy — pomyślał Alfons, a głośno dodał: — dajcie no mi ognia.
To mówiąc, wyciągnął ku stróżom zgaszone cygaro. Wartownicy skoczyli skwapliwie ku latarce. Jeden z nich otworzył ją i podał hrabiemu, ale ten umyślnie niezręcznym ruchem wytrącił mu ją z ręki. Brzęknęło szkło — latarka spadła, na ziemię i światło zgasło.
— Carramba! — zaklął Alfons — co za niedołęga! Szukajcie teraz jej, kiedy macie ręce z gliny!
Stropieni wartownicy poczęli szukać poomacku latarki, tymczasem sprytny łotr wyczuł ją nogą i podniósł szybko. Słudzy nie zauważyli tego, gdyż było zupełnie ciemno, i szukali dalej.
— Co za gapy! — łajał Alfons. — Jak żyję nie widziałem takich niedołęgów! Może wam pomóc przy szukaniu, niezdary?
Krzyczał coraz głośniej, a tymczasem notariusz przyczołgał się do drzwi, otworzył je cichutko i wślizgnął się ostrożnie do lochu. W parę chwil później poczuł młody hrabia dotknięcie. Był to umówiony znak, że przedsięwzięcie się udało.
Postawił więc cichutko latarkę na ziemi i usunął się na stronę. Po chwili jeden z wartowników znalazł ją.
— Jest! — zawołał — ale się nie będzie paliła, bo cała nafta wylana.
— To skocz do kuchni, nalej ją i zapal — rozkazał ’Alfons.
Wartownik, pobiegł i wkrótce powrócił z zapaloną latarką. Alfons wziął ją i poszedł „sprawdzić“, czy więzień nie uciekł...
Otworzył drzwi lochu, przy czym stanął w ten, sposób, by wartownicy nie mogli zajrzeć do wnętrza, i zawołał:
— Śpi łajdak, albo udaje, że śpi. Pilnujcie go, chłopcy, jutro już tak spokojnie nie będzie leżał.
Zamknął drzwi i odszedł.
Tymczasem notariusz zdążył już wyprowadzić uwolnionego „bryganta“ poza obręb parku. Zatrzymali się w gęstych krzakach na skraju lasu.
— Pięknieście się sprawili, nie ma co — burknął Kortejo. — Zasłużyliście na nagrodę.
— Wybacz, sennorze — rzekł zbój — każdemu może się zdarzyć nieszczęście.
— Szczególnie tchórzom...
Brygant żachnął się i spytał ostro:
— Co to ma znaczyć, sennorze? Chcesz mnie obrazić, jak widzę.
— Tylu was było przeciwko jednemu i nie daliście mu rady, nie jesteście więc niczym innym, tylko tchórzami.
— Zabij go, sennorze, kiedyś taki odważny! Nie brak ci przecież okazji, bo go widujesz dziesięć razy dziennie. Widzisz go: sam ma pietra, a nam będzie wymyślał od tchórzów.
— Czemuście mu nie dali rady?
— Bo to djabeł nie człowiek! Silny, jak słoń, a zręczny, jak kot. Twoja wina, sennorze, że nam się nie powiodło, boś nie pozwolił użyć strzelb. Gdyby nie twój niemądry rozkaz, gniłby już teraz w ziemi.
— Co za brednie! — zaśmiał się notariusz — może ci mam dopłacić jeszcze za twe niedbalstwo?
— A kto winien temu, że zginęli moi towarzysze? Myślisz pewno, że za życie trzech dzielnych brygantów nic się nie należy?
— Aha, więc mam ci zapłacić tak, jakbyście spełnili moje polecenie?
— Chyba. Będziesz musiał zapłacić.
— Zapłacę, ale dopiero wtedy, kiedy zabijecie go przybłędę-doktora.
— Zabij go sam, jeżeli ci tak bardzo na tym zależy.
— A od czegóż wy jesteście?
— Już nam teraz nic do twoich spraw.
Spełniliśmy twój rozkaz, a żeś głupio rzecz obmyślił, twoja wina, nie nasza. Płać coś winien i koniec.
— Nie dostaniecie ani grosza, póki mi nie sprzątniecie tego Polaka.
— Radzę ci, sennorze, zapłać, co umówione, bo jak rzecz dojdzie do kapitana, będzie cię drożej kosztowało. Będziesz musiał zapłacić odszkodowanie za zabitych.
— Idź do djabła, łotrze! — warknął notariusz rozwścieczony.
— Dobrze, pójdę — odpowiedział „brygant“. — Popamiętasz ty mnie, stary sknero.
Skoczył w krzaki i znikł, jakby go ziemia pochłonęła.
— Co będzie, jeżeli herszt naprawdę zażąda odszkodowania? Wszak to pijawka niesyta nigdy pieniędzy — pomyślał Kortejo. — A gdyby mu tak odmówić? Niech idzie do djabła wraz z swą całą bandą! Nie, nie można: gotów zdradzić, a wtedy djabli wzięliby cały ten piękny plan...
Począł wołać i szukać „bryganta“, ale ten już był daleko. Stroskany i niespokojny powrócił Kortejo do zamku. Tej nocy nie spał wcale. Jakże gorzko żałował, że pozwolił „brygantowi“ odejść. Tarcz dałby mu chętnie trzy razy tyle, ile żądał, byłe mu przysiągł, że dochowa tajemnicy...
Nad ranem usłyszał jakąś niezwykłą bieganinę i nawoływania. Domyślił się, co to znaczy, lecz nie ruszał się z łóżka, by nie ściągać na siebie żadnych podejrzeń. Nagle zastukano do jego drzwi.
— Sennor Kortejo — rozległ się z korytarza głos lokaja — niech pan wstanie. Jaśnie pan hrabia wzywa pana do siebie.
— Tak wcześnie? Czy się coś stało?
— Rozbójnik uciekł w nocy.
— Co?! — zawołał notariusz, udając zdumienie. — Jak to? Przecież go pilnowano.
— Nie wiem — odpowiedział lokaj. — Niech pan wstaje prędko, bo pan hrabia kazał zaraz przyjść.
Kortejo ubrał się szybko i pośpieszył do pana de Rodriganda. Byli już tam donna Róża, hrabia Alfons i pobożna siostra Klaryssa.
— Czy pan wie, o co chodzi? — spytał go hrabia, okazujący oznaki najwyższego zdenerwowania.
— Słyszałem, że rozbójnik uciekł — odpowiedział chytry notariusz — ale myślałem, że to nieprawda.
— Niestety, znikł bez śladu, choć go pilnowano.
— Nie rozumiem, w jaki sposób to się stało — mówił, rozkładając ręce Kortejo — przecież hrabia Alfons sprawdzał wczoraj areszt, a parobcy czuwali całą noc przy drzwiach, w jakiż więc sposób mógł uciec?
— A jednak go nie ma.
— W takim razie ktoś mu umożliwił ucieczkę. Może nawet ci, co go pilnowali.
— Wątpię — rzekł hrabia. — Za dobrze ich znam, bym mógł ich o to podejrzewać. Zresztą byli zdziwieni i przerażeni, gdy się okazało, że więzień znikł.
— I ja jestem przekonana, że oni nie są temu winni, co się stało — powiedziała Róża z naciskiem. — Jeżeli ktoś pomógł rozbójnikowi, to napewno nie oni.
— Więc kto? — spytał Kortejo z najniewinniejszą w świecie miną, choć mu serce zabiło mocno.
— Śledztwo wykaże. Tatuś pana wezwał, by pan w nim wziął udział.
— Bardzo chętnie, ale obawiam się, że nie znajdziemy winnego, jeżeli wartownicy naprawdę nie mają z tym nic wspólnego.
Jakoż „przewidywania“ chytrego notariusza okazały się słuszne, nie znaleziono śladu nawet zbiegłego rozbójnika, ani też nikogo podejrzanego o uwolnienie go z aresztu.

Hałas, panujący w zamku, obudził Zorskiego. Doktór wstał, ubrał się i wyszedł na korytarz dowiedzieć się, co się stało.
Pierwszą osobą, którą napotkał, był mały kasztelan Alimpo, blady i pomieszany.
— Czy już pan wie, sennor doktorze, że ten łajdak z piekła rodem... uciekł? — wybuchnął kasztelan.
— Kto taki?
— Ten rozbójnik, który wczoraj napadł na pana.
— Co?! — zawołał lekarz — to niemożliwe!
— Uciekł naprawdę, sennorze, uciekł za góry, za lasy.
Doktór osłupiał ze zdumienia.
— Ależ... w jaki sposób? — zapytał wreszcie.
— Tego nikt nie wie. Nawet moja Elwira nie potrafi się domyślić.
— Czy go nie pilnowano?
— I jak jeszcze! Aż dwóch parobków stało na straży przy drzwiach, sam hrabia Alfons sprawdzał, czy czuwają, a jednak uciekł!
— Ależ to niesłychana rzecz! To wygląda okropnie podejrzanie. Musiał mieć wspólników w zamku,, którzy go uwolnili.
— Możliwe — zgodził się kasztelan — tak samo sądzi moja Elwira.
— No, ale teraz już nikt nie potrafi wykryć sprawców wczorajszego napadu.
— A tak, tak — potakiwał Alimpo — teraz przyjedzie sąd, a głównego sprawcy nie ma. To fatalne, to nam wstyd przynosi, panie doktorze, nam wszystkim z Rodriganda.
Ukłonił się i odszedł z godnością. Czekał go bardzo zaszczytny obowiązek: miał towarzyszyć hrabiance Róży, która wybierała się właśnie do sąsiedniego miasteczka.
Hrabianka bowiem otrzymała list od swej koleżanki Amy Lindsay, córki konsula angielskiego w Madrycie.
Pisała, że jej ojciec zostaje przeniesiony do Meksyku, przyjedzie więc do Rodriganda pożegnać się z Różą.
Gościnna hrabianka kazała zaprzęgać, bo chciała swą przyjaciółkę przywieźć do zamku własnymi końmi z pobliskiego miasteczka.
Mały Alimpo, który miał zaopiekować się w drodze swą młodą panią i jej przyjaciółką, był niezmiernie dumny z okazanego mu zaufania — wszak miał ochraniać po drodze obie panny, by się im nic złego nie stało.
Nie przypasał wprawdzie słynnego miecza pradziada obecnego hrabiego Rodriganda, lecz mimo to czuł się rycerzem najpiękniejszej donny[1] w całej Hiszpanii...

„Brygant“ zagłębił się w las i wkrótce znalazł się na drodze, prowadzącej do jaskini. Po drodze leżało miasteczko Pons, które uciekający rozbójnik zamierzał ominąć przed świtem jeszcze.
Droga była pusta, więc bandyta szedł śmiało, pewny, że go nikt nie zatrzyma.
Nagle tuż przed nim zamigotał jakiś cień i rozległ się ostry głos:
— Stój, bo strzelam!
Jednocześnie trzasnął odwodzony u strzelby kurek. W pierwszej chwili bandyta osłupiał. Zaraz jednak poznał głos swego towarzysza, który uciekł po nieudanym napadzie na Zorskiego.
— Juanito, to ja. Nie strzelaj!
— Carramba! — zaklął brygant — toż to Henrikard! W jaki sposób się tu wziąłeś, chłopie? Myślałem, że cię już powieszono.
— Ba, niewiele brakło, ale im uciekłem.
— I pozwolili ci uciec? Nie pilnowali cię wcale?
— Sami mnie wypuścili..
— Nie może być!
— Naprawdę. Ten stary notariusz sam mnie wyprowadził do lasu.
— To dopiero! — zdumiał się Juanito — opowiedz, jak to było.
Henrikard opowiedział dzieje swego krótkiego pobytu na zamku, po czym spytał:
— A co ty robisz?
— Widzisz przecie: czekam na podróżnych
— Sam jeden?
— Tak.
— Dlaczego nie wracasz do kapitana?
— Bo już mam dosyć jego rządów. Teraz będę pracował na własną rękę.
— Przecieżeś mu przysiągł wierność.
— Też mi ważna przysięga, złożona hersztowi zbójów! Nie obowiązuje mnie ona wcale!
— Tak myślisz? — zastanowił się Henrikard.
— Naturalnie.
— I zamierzasz tak sam jeden sobie radzić?
— Przyłącz się do mnie, wyszukamy paru morowych chłopaków i utworzymy nową bandę.
— Kapitan zabije nas, jak się o tym dowie.
— Boisz się? Idź więc do innego. Ściągnie ci paręset dukatów za to, żeś nie zabił tego Polaka.
— Prawda, ale jednak tak nie można...
— Ależ ty głupi, Henrikandzie, aż wstyd! Nie można? Czemu to nie można? Czyśmy niewolnicy jego, czy co? Wziął za zabicie tego doktora tysiąc dukatów, a nam dał po dziesięć. I za to my mamy nadstawiać karku, a on będzie siedział jak wielki pan w jaskini, i zbijał majątek.
— Hm — mruknął Henrikard — może masz rację, ale skąd weźmiemy broń?
— Mam pięć strzelb, któreśmy zabrali ze sobą z jaskini.
— Zgadzam się więc, ale musimy powędrować daleko, bo kapitan zabije nas, jak się dowie, żeśmy go zdradzili.
— Dobrze, pójdziemy aż za Madryt.
Podali sobie ręce na znak zawartego przymierza i pomaszerowali razem w kierunku Pons. Nie chcieli jednak wejść do miasteczka, gdyż byłoby to zbyt niebezpieczne, zamierzali urządzić w odpowiednim miejscu zasadzkę, zrabować jakiemuś przejezdnemu pieniądze i iść dalej.
W dość znacznej od miasta odległości ukryli się w krzakach i czekali. Wkrótce rozwidniło się zupełnie i na drodze powstał ruch: chłopi jechali na jarmark do Pons. Jednak żaden z nich nie wyglądał na człowieka zamożnego, rozbójnicy więc czekali cierpliwie na większy łup.
Wtem usłyszeli tętent kopyt i odgłos toczących się po drodze kół. Henrikard wysunął się aż na skraj zarośli, ale zaraz się cofnął, klnąc z cicha.
— Co się stało? — spytał szeptem Juanito.
— Tam do licha — mruczał Henrikard — jedzie kareta z Rodriganda, ale nie można na nią napaść.
— A to czemu?
— Bo jadą obok aż cztery furmanki chłopskie. Może być wielka bijatyka.
— To nic — pocieszał go Juanito — zatrzymamy ją, gdy będzie wracała z miasta.
Henrikard poweselał. Opatrzył strzelby i czekał.
Tymczasem kareta zajechała do najprzedniejszej gospody w Pons. Róża wysiadła, a kasztelan pojechał do stacji dyliżansów, gdzie miał czekać na pannę Amy Lindsay. Wkrótce potem przybyła wielka kareta pocztowa i wśród wysiadających zauważył mały Alimpo piękną cudzoziemkę. Podszedł więc do niej, skłonił się nisko i rzekł:
— Uniżony sługa wielmożnej pani. Zdaje się, że mam zaszczyt mówić z miss Amy, sennora, lady Lindsay?
Odpowiedział mu krótki, ale wesoły śmiech i miły głosik dziewczęcy.
— Tak jest — mówiła cudzoziemka — jestem Amy Lindsay, ale z kim mam przyjemność?
— O, donna, lady, sennora, nazywam się Juan Alimpo i mam zaszczyt przedstawić się jako kasztelan zamku Rodriganda, co może potwierdzić moja Elwira.
— Aha! A któż to jest ta dobra Elwira?
— To moja żona, o, pani, miss, lady Amy, donna, sennora Lindsay.
Znów zabrzmiał melodyjny śmiech młodego dziewczęcia. Tytułowana tak hucznie cudzoziemka była widać rozbawiona nie na żarty.
— Czy tylko pan po mnie przyjechał, panie Alimpo? — spytała.
— O, nie, lady Lindsay, donna, sennora. Moja łaskawa pani kontezza też jest tutaj. Zajechała do najlepszej z tutejszych gospód i czeka na wielmożną panią.
— To proszę mnie do niej zaprowadzić, sennor Alimpo.
Kasztelan z galanterią zaprosił miss Amy do karety i odwiózłszy ją na miejsce, kazał woźnicy zanieść jej pakunki do pokoju, sam zaś zaprowadził ją do swej pani.
Dziewczęta padły sobie w ramiona i poczęły się całować, nie zważając na obecność małego kasztelana, który stał z gębą otwartą szeroko i pożerał oczyma piękną Angielkę.
Dopiero, kiedy Róża po przywitaniu zmierzyła go zdumionym spojrzeniem, ocknął się i wypadł z pokoju tak szybko, że o mało nie przewrócił woźnicy, który sapiąc głośno wnosił po schodach ciężkie pakunki przyjezdnej.
— O, święta Madonno, to dopiero piękna dziewczyna! — zawołał kasztelan, nie posiadając się z zachwytu.
— Kto taki? — spytał stangret ciekawie.
— A jaką ma śliczną buzię! — rozpływał się Alimpo.
— Ależ o kim mowa?
— A co za oczęta! Jak diamenty! Słowo daję, jak najszczersze diamenty!
— Ale... — zaczął znów woźnica.
— A włoski! Boże miłosierny! Toż to złoto najczystsze! A co za całus! Ach, gdyby on się mnie dostał zamiast naszej pani.
Teraz dopiero zorientował się Alimpo, że się zbłaźnił, wpadł więc z gniewem na stangreta, który otworzywszy gębę szeroko, jak wrota, wpatrywał się w niego oszołomiony.
— Czego się gapisz, jak ciele na malowane wrota?! — krzyknął. — Zabieraj mi się stąd zaraz z tymi pakunkami. Widzisz go, będzie mi tu podsłuchiwał! Osioł skończony!
I pobiegł na dół, chcąc ukryć swe zmieszanie.
Tymczasem obie koleżanki stały przytulone do siebie przy oknie i przyglądały się uwijającym się po rynku mieszkańcom okolicy, którzy tłumnie zjechali na jarmark.
Nagle Amy zwróciła uwagę na jakiegoś młodzieńca w wojskowym mundurze, który wjeżdżał właśnie na rynek. Za nim jechał drugi, widocznie służący.
— Co to za jeden, Różyczko? — spytała. — To, zdaje się, nie Hiszpan.
— Tak, moja kochana, to oficer francuski.
— Ładny chłopak — rzuciła Amy.
— Owszem — zgodziła się Róża i dodała — a konia ma takiego, że niejeden grand by mu pozazdrościł.
„Oficerem“, któremu przyglądały się obie panny, był Mariano. Młody „brygant“ stosownie do rozkazu kapitana jechał właśnie do Rodriganda. Postawa jego, wygląd i zachowanie były bez zarzutu i nikomu nie przyszłoby na myśl, że ten dumny i elegancki jeździec jest wychowankiem bandy rozbójniczej.
Właśnie zagrodził mu drogę wózek z pomarańczami wędrownego handlarza. Mariano nie myślał go nawet omijać — spiął konia ostrogami i ognisty rumak przesadził przeszkodę z takim wdziękiem, jakby skakał przez niski płot.
— Wspaniale! — zawołała Róża, klaszcząc w dłonie.
— Co za jeździec! — rzekła Amy, która nie spuszczała oczu z pięknego młodzieńca.
Mariano poczuł, że ktoś mu się przygląda, podniósł więc głowę i wzrok jego spoczął na stojących przy oknie koleżankach. Dziewczęta spłonęły rumieńcem i cofnęły się.
— Czy widziałaś, jak ci się przyglądał? — spytała Amy.
— O, nie, moja droga — zaprzeczyła gorąco Róża — on patrzał na ciebie, nie na mnie.
— Nie, na ciebie.
— Ależ na ciebie, widziałam całkiem dokładnie.
— To niemożliwe — rzekła zawstydzona Angielka — ty jesteś taka piękna, że wszyscy mężczyźni się za tobą oglądają.
— Ależ nie, Amy, ty jesteś daleko piękniejsza ode mnie.
— Ach, pochlebiasz mi, Różyczko. Wiem, że tak nie jest.
— Postaram się przekonać cię, że tak jest.
— Ciekawam, w jaki sposób.
— Całkiem po prostu: poproszę kogoś bezstronnego, by osądził, która z nas jest ładniejsza.
— A to zabawny pomysł — zaśmiała się Amy — ciekawa jestem, kto będzie tym sędzią. Może ten wasz zabawny kasztelan, który mnie tytułuje i z hiszpańska i z angielska. Miss, sennora Amy donna, lady Lindsay?
— Nie, miła — roześmiała się Róża. — Nasz Alimpo jest dobrym sługą i poczciwym, choć niezmiernie zabawnym człowiekiem, ale nie mam zamiaru zwracać się do niego o wydanie sądu. Zresztą on bez swojej Elwiry nie potrafiłby wydać wyroku. Mamy teraz w Rodriganda kogoś odpowiedniejszego i ten ci powie napewno, żeś piękniejsza ode mnie.
— Któż to taki?
— Nasz lekarz.
— Lekarz? — skrzywiła się Amy. — Cóż może na tym się lekarz rozumieć? Taki pan rozumie się na swoich maściach i pigułkach, ale nie na piękności.
— No, więc nasz lekarz zna się nie tylko na maściach i pigułkach — roześmiała się Róża — doktór Zorski jest...
— Zorski? — przerwała miss Amy — przecież waszym lekarzem jest, zdaje się, Cielli.
— Był — poprawiła ją Róża, aleśmy mu podziękowali za jego usługi. Wyobraź sobie, że nasz nowy lekarz podjął się przywrócić ojcu wzrok.
— Co ty mówisz?! — zawołała Amy. — Czyż te możliwe?
— Podobno tak.
— Ach, Różyczko, cieszę się bardzo z tego powodu. Opowiedz mi o tym lekarzu. To musi być naprawdę czarodziej. Przecież twego ojca uznano za nieuleczalnie chorego.
— Opowiem ci wszystko, kochanie, ale po drodze, nie tutaj. O, widzisz, nasz powóz już zajechał.

Mariano, na którym spojrzenie pięknej cudzoziemki wywarło wrażenie po prostu piorunujące, wszedł do gospody, by się dowiedzieć, kim jest owo złotowłose dziewczę.
Dla niepoznaki kazał sobie podać wino, lecz nie pił go. Chciał zagadnąć gospodarza, albo kogoś ze służby, kim jest piękna nieznajoma, lecz wszyscy uwijali się szybko, obsługując licznych gości.
Nagle wyjrzał przez okno i osłupiał ze zdumienia — zobaczył powóz, ozdobiony koroną hrabiowską i literami R. S...
Radość niewypowiedziana zalała jego serce. Zrozumiał, że ten niespodziany wypadek naprowadzi go na ślad utraconej rodziny.
W tej chwili zbliżył się do jego stolika gospodarz.
— Czyj ten powóz? — spytał Mariano.
— Dona Emanuela de Rodriganda.
— A dlaczego są na nim litery R. S.?
— Bo hrabia nazywa się Rodriganda-Sevilla. O, widzi pan, ta pani, która wsiada do powozu, to jego córka.
— A ta druga?
— To jej koleżanka, Angielka, która jedzie do Rodriganda w odwiedziny.
Mariano podszedł do okna i zachwyconym spojrzeniem objął wsiadającą w tej chwili do powozu Amy.
Piękna panna obejrzała się, zauważyła jego spojrzenie i zarumieniona zniknęła w głębi karety.
Woźnica strzelił z bicza, i powóz ruszył.
Mariano stał chwilę, jak urzeczony, po czym zerwał się z miejsca, rzucił gospodarzowi złotą monetę i wypadł na podwórze, gdzie czekał nań brygant, który z rozkazu kapitana odgrywał rolę jego ordynansa.
— Jedziemy! — krzyknął i wskoczył na swego wierzchowca.
— Co? — zdumiał się tamten — już? Dlaczego?
Ale Mariano bez słowa odpowiedzi wypadł na ulicę, więc i on musiał jechać za nim.
Miasto tak zatłoczone było teraz furmankami przyjezdnych, że musieli się przedzierać zwolna wśród natłoku. Tymczasem powóz wyjechał na drogę, prowadzącą do Rodriganda, i znikł im z oczu. Nim wydostali się na szosę, była już szybko tocząca się kareta daleko.
— Prędzej! — zawołał Mariano, popędzając siwego wierzchowca.
Za nim jechał rzekomy sługa, klnąc w duszy ten niezrozumiały pośpiech.
Odległość między nimi i karetą zaczęła się szybko zmniejszać. Wkrótce widać ją było zupełnie wyraźnie. Nagle z kępy przydrożnych krzaków huknęło kilka strzałów i kareta zatrzymała się.
Mariano spiął konia ostrogami i poleciał jak strzała. W mgnieniu oka był na miejscu.
Widok, jaki się przed nim ukazał, był okropny: oba konie, chrapiąc i rzężąc żałośnie, konały w kałuży krwi, przerażone dziewczęta siedziały w karecie blade śmiertelnie, przed nimi stało dwóch ludzi o dzikim wyglądzie z pistoletami w rękach.
Usłyszawszy tętent nadlatującego konia zbóje odwrócili się szybko. Jeden z nich zmierzył do Mariana i wypalił.
Na szczęście młodzieniec nieraz już bywał w podobnych sytuacjach, w mgnieniu oka więc przypadł do konia i kula gwizdnęła mu nad głową.
W następnej chwili wpadł na zbójów jak burza. Świsnęła w powietrzu ostra szabla oficerska i ze straszną siłą spadła na głowę Juanita. Zbój padł, jak rażony piorunem.
Czaszka jego od straszliwego ciosu pękła.
Drugi brygant nie zdążył już nawet wystrzelić, gdyż szybki, jak myśl, młodzieniec wyrwał z za pasa pistolet i, nie mierząc wcale, huknął mu prosto w pierś.
Henrikard cofnął się, zatrzepotał rękami w powietrzu i upadł na wznak. Kula Mariana przebiła mu serce. Młodzieniec zeskoczył z konia i pobiegł do karety.
Zgorączkowany stoczoną przed chwilą walką, z dymiącym pistoletem w ręku stanął przed dziewczętami piękny, jak młody bóg.
— Dostali za swoje! — zawołał. — Ale czy paniom nic się nie stało?
Amy zmieszana milczała, ale Róża zdołała prędzej oprzytomnieć i rzekła:
— Bogu dzięki, nic nam się nie stało. Przybył pan w sam czas, sennorze. Proszę przyjąć nasze najserdeczniejsze podziękowanie za bohaterski ratunek.
To mówiąc, wyciągnęła rączkę do Mariana, który ją ucałował z czcią, i dodała:
— Jestem kontezza de Rodriganda, a to moja przyjaciółka, miss Amy Lindsay.
— Nazywam się Alfred de Lautreville — przedstawił się Mariano z galanterią — jestem szczęśliwy, że udało mi się wyświadczyć paniom tę drobną przysługę i gotów jestem nadal paniom służyć, czym tylko będę mógł.
— Bardzo panu dziękujemy — odpowiedziała, uśmiechając się, Róża — chętnie przyjmiemy ofiarowane nam usługi, gdyż moi ludzie gdzieś zniknęli.
— O, jeden tu jest — zaśmiał się Mariano. — Siedzi nad powozem i trzęsie się ze strachu. Hej, chłopie, wyłaźże stamtąd nareszcie!
Woźnica wygramolił się z ukrycia i zbliżył z zawstydzoną miną.
— Czego ty się kryjesz, zamiast bronić państwa? — zapytał rzekomy oficer.
— Ach, sennor... — tłumaczył się zmieszany stangret — nie mogłem... bo leżałem pod wozem.
— A dlaczegoś tam leżał? Przecież taki mocny chłop mógłby pobić z dziesięciu takich oprychów.
— O, tak, sennor, nie wahałbym się ani chwili, ale myślałem... obawiałem się, że mi niechcąco może który wpakować kulkę... Zresztą — dodał — sennor Juan też się lepiej ode mnie nie spisał.
— Któż to jest ten sennor Juan?
— Kasztelan.
— A gdzie on jest?
— A, ot, leży tam za krzakiem.
Woźnica wskazał na krzak, rosnący tuż koło drogi, za którym ktoś się poruszał ostrożnie. Po chwili wyjrzała stamtąd drobna, wystraszona twarzyczka i mały kasztelan, który podczas napadu schował głowę między liście, żeby, broń Boże, czegoś strasznego nie zobaczyć. Teraz zaś, widząc, że niebezpieczeństwo minęło, wyskoczył na drogę, zaciskając groźnie pięści.
— Kontezzo! — zawołał — zdaje się, że te zbóje chciały na nas napaść? Dajcie ich tu! Ja im pokażę, na kogo się porywają! Ja ich rozszarpię na kawałki!
Mariano chciał zażartować z wojowniczego poniewczasie bohatera, ale słowa zamarły mu na ustach. Twarz małego człowieka wydała mu się dziwnie znajoma. Gdzie on go widział i kiedy? Przecież zna go napewno.
— Spóźniłeś się nieco, sennor Alimpo — rzekła Róża — jeżeliś chciał pobić tych zbójów, to nie trzeba było przed nimi uciekać.
— Ja uciekałem? — oburzył się mały bohater. — Ja?
— Naturalnie. Przecież się schowałeś za krzakiem.
— Musiałem się schować.
— Doprawdy? A to czemu?
— No, bo... no, bo... bo się bałem, żeby mnie nie zastrzelili, więc musiałem zejść na bok i schować się po to, żebym później mógł przyjść na pomoc.
— To rzeczywiście niezwykły sposób obrony — roześmiała się Róża — na szczęście zastąpił cię ktoś inny, bo nie miałbyś kogo ratować. Popatrz lepiej, kim są ci zbóje, co na nas napadli.
Kasztelan wraz ze służącym Mariana ściągnęli kaptury z głów zabitych opryszków. Ten, który cięty został szablą w głowę, zmieniony był do niepoznania, lecz gdy ściągnięto kaptur drugiego, kasztelan zawołał:
— Santa Lauretta, toż to nasz zbieg; Czy poznaje go donna Róża?
— Naturalnie — odpowiedziała hrabianka. — Spotkała go zasłużona kara.
— Do stu djabłów — szepnął do stojącego obok Mariana jego służący — wszak to Henrikard!
— Cicho, milcz, bo nas zdradzisz. — A głośno dodał, zwracając się do Róży:
— Czy pani zna tego człowieka?
— Owszem, znam, należał do bandy zbójeckiej, która napadła wczoraj na doktora w naszym parku. Trzech napastników zostało zabitych, jeden uciekł, a jeden został uwięziony, lecz w nocy zmylił czujność straży i również uciekł.
Mariano mrugnął nieznacznie na sługę i spytał znów:
— Więc ten zbój jest zbiegiem z zamku!
— Tak jest, sennorze oficerze.
— Trzeba o tym dać znać policji w Pons — powiedział Mariano — to ich rewir.
— Słusznie, ale w jaki sposób dostaniemy się do zamku?
— Och, to drobiazg. Pożyczymy paniom nasze konie i odwiozę panie do zamku, a tymczasem ludzie nasi dadzą znać policji o zajściu.
— Słusznie — przyklasnęła hrabianka — to znakomita myśl. Woźnica i mój sługa zostaną przy trupach, a Alimpo pójdzie do policji.
— No, dalejże, chłopcy, ściągać chomąty i zaprzęgać nasze konie — rozkazał Mariano. — Niebardzo są one przyzwyczajone do chodzenia w cuglach, ale będą musiały ciągnąć wóz, bo nie ma innej rady.
W parę minut później wszystko było gotowe do odjazdu i Mariano usiadł na koźle.
— Prosiłbym jaśnie wielmożną hrabiankę o wyświadczenie mi łaski — zwrócił się Alimpo do Róży.
— Słucham, o co chodzi?
— Proszę powiedzieć mojej Elwirze, żeśmy zwyciężyli i że mi się nic nie stało.
— Dobrze, zrobię to, Alimpo.
Rzekomy porucznik zbladł, jak ściana. Teraz zrozumiał, dlaczego twarz kasztelana wydała mu się znajoma. Przypomniał sobie, że w dzieciństwie nosił go na rękach ten sam człowiek z tym śmiesznym, długim, napół ogolonym wąsikiem. Alimpo i Elwira! Przez całe życie zachował w pamięci te imiona! Teraz jest niewątpliwie na dobrym tropie! Opanował się jednak. Musi się zachowywać spokojnie, by nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Kasztelan patrzył długo za oddalającym się powozem, po czym zwrócił się do rzekomego ordynansa:
— Jesteście służącym tego oficera?
— Tak — odparł „brykant“.
— Jak on się nazywa?
— Porucznik Alfred de Lautreville.
— Myślałem, że to Hiszpan w francuskiej służbie.
— Nie, sennor, to rodowity Francuz.
— To dziwne — pokręcił głową Alimpo — a wy też jesteście Francuzem?
— A jakże. Pochodzę z Paryża.
— A mówicie po hiszpańsku nie gorzej, niż ja.
— Bo już dwa lata jestem z moim panem w Hiszpanii.
— Gdzie jest wasz pułk?
— W Paryżu.
— A co wy robicie w Hiszpanii?
— Przyjechaliśmy w ważnej misji dyplomatycznej — odpowiedział ordynans z dumą.
— O! — zawołał Alimpo zdumiony — to wasz porucznik jest dyplomatą?
— A tak!
— Ho-ho-ho, co to za niezwykły człowiek! — zdumiewał się Alimpo. — Taki młody człowiek i już dyplomata, a przy tym oficer! Takiego musi każdy szanować. A jaki zuch! Jaki bohater nieustraszony!
I zwracając się do woźnicy, spytał:
— Czy przyjrzałeś się temu sennorowi porucznikowi?
— A jakże.
— No, i cóż zauważyłeś?
— Nic. Co miałem zauważyć?
— On się jeszcze pyta! Jak długo służysz u naszego pana?
— Przeszło trzydzieści lat.
Musisz więc pamiętać pana hrabiego z jego młodszych lat?
— Rozumie się, że pamiętam.
— Przypomnij sobie więc, jak pan hrabia kiedyś wyglądał, a jak teraz wygląda porucznik.
— I co z tego?
— Jeszcze się nie domyślasz?
— A nie.
— Toś osioł, jakiego świat nie widział, Rozumiesz? — huknął Alimpo.
— Może być — odpowiedział, kręcąc głową woźnica, zdumiony nagłym wybuchem gniewu łagodnego zwykle kasztelana.

A Mariano i obie panienki dojeżdżali już do zamku. Przed bramą stał jakiś wysoki, chudy człowiek o dziwnie nieprzyjemnej twarzy.
— Kto to? — spytała Amy niemniej uderzona jego wyglądem.
— To nasz pełnomocnik, sennor Gasparino Kortejo — odpowiedziała Róża.
Mariano drgnął. Przypomniał sobie słowa żebraka: „był wysoki i chudy, a kapitan mówił do niego: „sennor Gasparino“. Więc to jest człowiek, z rozkazu którego został porwany z łona rodziny i zamieniony na innego chłopca. Ten był przyczyną złego!
W górze nad portalem zamku zobaczył wyciosany w kamieniu herb z koroną hrabiowską i literami R i S. Serce zabiło mu mocno — poznał rodzinną siedzibę...
Zeskoczył z konia z takim uczuciem, jakby tu jego życie miało wejść na nowe tory.





  1. Panna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.