Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 63
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Emisariusze |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Robert zapytał gospodarza o drogę do Magdeburskiego Dworu, zapłacił i wyszedł. Ujrzawszy, że kapitan udał się w przeciwległym kierunku, nabrał pewności, że nie będzie przezeń zaskoczony.
Dotarł do gospody, wszedł i zamówił piwo. Kelnerka przyniosła bombę. Zdziwiła go radosna mina, z jaką go dziewczyna obejrzała. Spojrzał pytająco na jej ładną buzię.
— Czy nie poznaje mnie pan, panie podporuczniku?
Zastanowił się i przypomniał sobie. Ależ to pani Berta! Do pioruna! Czy to prawda?
— Tak, to ja, — roześmiała się radośnie. — Bywałam często w Zalesiu i widziałam pana niejednokrotnie.
— Ale ja już pani nie widziałem od wielu lat i dlatego nie poznałem odrazu. Skądże się pani tu wzięła?
— Jest nas wiele sióstr, to też ojciec kazał mi poszukać służby. Wstąpiłam tutaj, ponieważ gospodarz jest moim dalekim krewnym.
— Jestem z tego bardzo rad, Chcę panią prosić o przysługę.
— Przede wszystkim proszę panią, abyś się nie zdradziła, że jestem oficerem. Czy mieszka tu u was kapitan Shaw?
— Tak, od niedawna; pod numerem jedenastym.
— Z kim obcuje?
— Z nikim. Często wychodzi z domu. Tylko jeden pan przyszedł tutaj do niego.
— Któż to był?
— Nie wymienił nazwiska; powiedział, że wkrótce przyjdzie po raz drugi.
— Wydawał mi się oficerem w cywilu. Twarz miał opaloną i mówił francuskim akcentem.
— Hm! Powiedziała pani, że kapitan mieszka pod numerem jedenastym. Czy numer dwunasty jest zajęty?
— Tak, a przytem znajduje się w innym korytarzu. Numer jedenasty jest pokojem narożnym.
— A dziesiąty?
— Pusty.
— Czy między tymi pokojami ściana jest gruba?
— Nie. Pokoje są nawet połączone drzwiami, zawsze zamkniętymi.
— To może w pokoju dziesiątym słychać, co mówią w jedenastym?
— Owszem. Jeśli się nie mówi szeptem. — I z chytrym uśmiechem dodała: — Przyszedł pan w sprawie tego Shawa?
— O tak, ale nikt nie powinien o tym wiedzieć.
— O, umiem dochować tajemnicy! Zresztą, ten człowiek bardzo mi się nie podoba, —, tak miłemu zaś ziomkowi, jak pan, chętnie wyświadcza się przysługi.
Po chwili szedł na górę.
Robert otworzył drzwi pokoju numer dziesiąty i znalazł się w sypialni, w której stało łóżko, szafa, umywalka, stół, kanapa i dwa krzesła.
Drzwi do sąsiedniego pokoju były z obu stron zamknięte. Otworzył szafę — była pusta. Otwierała się bez szmeru.
Wrócił na dół, niezauważony przez nikogo. Kelnerka podeszła doń, aby odebrać klucz, i zapytała:
— Znalazł pan?
— Tak — skinął.
— Zdaje się, że pan chce podsłuchać kapitana?
— Bardzo tego pragnę. Czy Shaw oddaje klucz ,kiedy wychodzi na miasto?
— Nie. Obchodzi się nader tajemniczo ze swemi rzeczami. Nawet podczas sprzątania nie opuszcza pokoju, a klucz zawsze zabiera ze sobą, nie domyślając się, że każdy gospodarz ma przecież główne klucze.[1]
— Chętnie.
— Ach, któż to?
W tej chwili wszedł do pokoju jakiś mężczyzna.. Ujrzawszy go, Helmer nie mógł ukryć zdumienia.
— To jest ten pan, który pytał o kapitana. Zapowiedział, że wróci niebawem.
— I nie wymienił nazwiska?
— Nie. Zdaje się, że pan go zna?
— Podobieństwa nieraz łudzą — odpowiedział wymijająco Robert. — Przegląda kartę win. Niech pani podejdzie do niego!
Kiedy dziewczyna podeszła, przybyły gość zapytał, czy kapitan Shaw już wrócił. Otrzymawszy
odpowiedź przeczącą, poprosił o flaszkę bordo.
— To chyba on! — myślał Robert. — Ale czego pragnie jenerał Douai tu? Czy istotnie gotują się dyplomatyczne intrygi, o których nie powinien wiedzieć rząd?
Nie mógł dłużej zwlekać. Gdyby kapitan nadszedł, byłoby za późno. Skinął na dziewczynę. Odpowiedziała nieznacznie i, udając, że ociera stoliki, podeszła do niego.
— Muszę wejść na górę — rzekł pocichu. — Rozmowa, która nastąpi między przybyszem a kapitanem ,jest bardzo ważna.
Wszedł do pokoju numer dziesięć i schował się w szafie. Była dość głęboka i szeroka. Mógł wygodnie siedzieć.
Teraz czekał na pomyślny bieg wypadków. Upłynął kwadrans, pół godziny; nie słyszał żadnego szmeru.
Znów pół godziny upłynęło, gdy rozległy się kroki dwóch osób. Wetknięto w drzwi numeru dziesiątego klucz i otworzono.
— Tu pan mieszka? — zapytał ktoś po francusku.
— Nie — odpowiedział drugi głos. — Mieszkam obok, ale wynająłem także ten pokój, aby mieć pewność, że nikt mnie nie będzie podsłuchiwał. Teraz zajrzę, aby przekonać się, czy nikogo tam nie ma. Wszedł do pokoju, zajrzał pod łóżko, pod kanapę i podszedł do szafy.
— Zamknięta — rzekł, usiłując napróżno otworzyć.
Robert nie ruszał się.
— Wszystko w porządku. Chodźmy! — rzekł kapitan i opuścił pokój.
Robert słyszał, jak weszli do pokoju jedenastego. Przestawiali krzesła, co spowodowało szum. Skorzystał z tego i wyszedł z szafy. Przysunął po cichu krzesło do drzwi, usiadł i nadstawił ucha.
— Spieszmy się! rzekł kapitan. Nie mam wiele czasu, oczekuje mnie teraz gdzie indziej. Nie mają tu najmniejszego pojęcia, że pracuję w interesie Hiszpanii.
— ...moja cierpliwość na zbyt długą próbę. — rzekł Francuz opryskliwym tonem, który świadczył, że nie zamierza się z kapitanem stawiać na równej stopie. Byłem już tutaj, a teraz czekałem całą godzinę.
— Ważne sprawy, ekscelencjo, — usiłował usprawiedliwić się kapitan.
— Ba! Czekać tu na mnie — to była najważniejsza dla pana sprawa! Wie pan, iż przybyłem incognito, nikt nie powinien mnie poznać. Mam pertraktować z panem, z Rosją, z Austrją i Włochami. Jego ekscelencja minister spraw zagranicznych polecił mi przekazać notatkę, która wskaże panu, jak należy tutaj postępować zgodnie z układem, zawartym między nami a rządem madryckim. Oto pismo. Niech pan łaskawie przeczyta i powie, jeśli coś mu się wyda niejasnym.
— Dziękuję, ekscelencjo. Będzie mi pan towarzyszył, aby dowieść, że Francja nie powinna się lękać Hiszpanii.
— Jestem do pańskiego rozporządzenia natychmiast. Schowam tylko ten dokument.
Zadzwonił kluczami.
— Czy dokument będzie pewny w pańskim kuferku? — zapytał Douai.
— Pewnie — odparł kapitan. — Zresztą, zabieram ze sobą klucz od pokoju.
— Więc chodźmy!
Wyszli z pokoju jedenastego i Robert usłyszał, jak zgrzytnął klucz zamku. Był w szczególnym nastroju. Dowiedział się o tajnych intrygach. Jakaż to niezwykła wartość posiadał ten dokument! Musiał go koniecznie dostać w ręce. Ale w jaki sposób?
Podczas gdy się nad tym głowił, otworzono drzwi. Weszła kelnerka, aby wypuścić go z dobrowolnego zamknięcia.
— Obaj wyszli — rzekła. — Czy słyszał pan?
— Tak. Czy nie można byłoby wejść do pokoju jedenastego?
— O tak, ale musiałabym przynieść główny klucz. A jeśli Shaw nas złapie?
— Nie ma obawy. Nieprędko wróci.
— Więc poczekaj pan!
Po chwili przyniosła klucz.
Robert otworzył pokój kapitana i zamknął za sobą drzwi. Pokój był tak samo urządzony, jak sąsiedni dziesiąty. Wielki kufer stał na posadzce, a na nim mały kuferek. Jakże otworzyć? Wszak musiał wydostać dokument!
Sięgnął do kieszeni, miał bowiem podobny kuferek i nosił przy sobie klucz. Spróbował — i trzeba trafu, że klucz pasował! Zamki do takich kuferków fabrykuje się masami, dlatego klucz do jednego często odpowiada wielu innym. Był to nader szczęśliwy zbieg okoliczności.
W kuferku leżały papiery. Na nich zaś wąski zeszyt. Otworzył — to był dokument właściwy, napisany po francusku i zaopatrzony w pieczęć ministerstwa spraw zagranicznych.
Zamknął kuferek i wyszedł z pokoju. Położył pod dywanem klucz główny wraz z kilkoma banknotami dla uprzejmej kelnerki, po czym niespostrzeżenie opuścił gospodę.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jak wielką sympatją zaskarbił sobie Helmer, gdy wręczył królowi te dokumenty, trudno sobie wyobrazić.
Był pijany ze szczęścia. Szedł więc przed siebie, zatopiony w rozmyślaniach, kiedy zauważył, że idzie w złym kierunku. Wsiadł do dorożki i pojechał do domu.
Tam oczekiwano go z niecierpliwością. Wszyscy siedzieli w salonie. Powitali go z życzliwymi zarzutami. Nie mogli sobie wyobrazić jego długiej nieobecności.
— Sądziliśmy, że wyjdziesz z szynku, — rzekł hrabia — a teraz widzieliśmy, jak przyjechałeś dorożką. Gdzie byłeś właściwie?
— Nie odgadnie pan! — odpowiedział z uśmiechem. — I, spojrzawszy na siebie, dodał: — Obejrzyjcie ten ubiór. Nauczyciel wiejski lepiej się ubiera, a jednak w tym ubiorze byłem u króla.
— U króla? Nie może być! — zawołano.
— Ależ tak!
— Żartujesz! — zawołał don Manuel.
Różyczka popatrzyła badawczo na towarzysza zabaw dziecięcych. Znała go dobrze; widziała jego rozjaśnione oczy, jego zarumienione policzki i była pewna, że nie żartuje.
— To prawda, był u króla, poznaję po nim! — rzekła.
Oczy jej rozbłysły z radością. Była dumna, że Robert rozmawiał z monarchą.
— A więc istotnie? — zapytała jej matka.
— Tak — odpowiedział.
— Mój Boże, w tym stroju! — zawołał hrabia. — Ale jakże do nich dotarłeś?
— Nie mogę powiedzieć. Przyrzekłem całkowitą dyskrecję i dlatego proszę was, abyście nikomu o tym nie mówili. Ale, żeby was uspokoić, rzeknę tylko, że pożegnano mnie z wyróżnieniem. Udało mi się przyświadczyć królowi niezwykłą przysługę. Uścisnął mi ręce i powiedział, że nie zapomni o mnie.
— Jak pięknie, jak cudownie! — zawołała radośnie Różyczka.
Ta radość tak wzruszyła Roberta, że dodał:
— Musiałem wiele opowiadać o Hiszpanii, o Rodrigandach. Król pomówi z wielkim księciem. W każdym razie wszyscy będziecie przedstawieni. Dzięki opiece królewskiej możecie się spodziewać, że nasze dociekania dobiegną szczęśliwego rezultatu.
— Oby Bóg dał! rzekła Roseta Rodriganda. — Ale wszak poszedłeś pomówić z kapitanem. Gdzież on? Gdzie go opuściłeś?
— W tej chwili aresztują go — oświadczył Robert.
— Mylił się jednak. — — —
Podczas gdy Robert opowiadał o rozmowie z kapitanem i wizycie w Magdeburskim dworze, oczywiście o ile pozwalała na to przyrzeczona dyskrecja, Shaw wrócił do gospody. Rozmowa z posłem rosyjskim nie trwała długo. Wrócił i, wszedłszy do numeru, odrazu pomyślał o ważnym dokumencie.
Otworzył kufrek, aby dokument jeszcze raz przeczytać. Z przestrachu aż się cofnął — dokumentu nie było! Jął szukać w kuferku z nerwowym pośpiechem. Nadaremnie. Szukał w pokoju, aczkolwiek pamiętał dobrze, że zamknął dokument w kufrze. Wszystko napróżno. Zadzwonił. Ukazała się kelnerka. Poprzednio jeszcze odłożyła główny klucz i zabrała leżące pod dywanem pieniądze.
— Czy był tu ktoś podczas mojej nieobecności? — zapytał.
— Nie, nikt nie pytał się o pana, — odpowiedziała.
— Pytam, czy był ktoś w moim pokoju.
— Nikt.
— A jednak musiał tu ktoś być!
— Jakże to możliwe? Zamyka pan pokój na klucz.
— Macie chyba drugi klucz, o którym nie pomyślałem. Zostałem okradziony, haniebnie okradziony!
— Okradziony? — zapytała, blednąc ze strachu.
To musiała być pomyłka. Nie mogła wszak podporucznika Helmera uważać za złodzieja.
— Ulękła się pani, zbladłaś! — zawołał kapitan. — to pani ukradła! Powiedz, gdzie ukryłaś dokument! Muszę go odzyskać, natychmiast, natychmiast, natychmiast!
Słysząc o dokumencie, dziewczyna odetchnęła. Nie była to więc kradzież w zwykłym znaczeniu tego słowa. Zniknął dokument. Jeśli porucznik zabrał, to zapewne był uprawniony do tego.
— Ja? — rzekła. — Co panu do głowy strzeliło? W ten sposób nic pan nie wskóra, panie kapitanie! Gdzie pan go miał?
— Tu, w tym małym kuferku!
— Czyż nie był zamknięty na klucz?
— Tak.
— I wmawia pan sobie, że uczciwa dziewczyna oderwała zamek?
— Zamek nie jest oderwany, lecz otworzony.
— Skądbym wzięła klucz stosowny do pańskiego kufra?
— Wytrych.
— Niech pan się nie wystawia na śmieszność. Kelnerka miałaby wytrych? Pójdę natychmiast do gospodarza i powiem mu, że mnie, jego krewną, nazwano złodziejką!
— Tak, idź pani! Zawołaj gospodarza. Dokument muszę w każdym razie odzyskać!
— Odeszła, on zaś biegł po pokojach w najwyższym podnieceniu.
W sieni kelnerka spotkała kilku jegomościów. Spojrzawszy poprzednio przez okno, zobaczyła w bramie kilku policjantów. Jeden z przybyszów zapytał:
— Czy pani jest tutaj kelnerką?
— Tak — odparła.
— Gdzie gospodarz?
— W kuchni.
— Zaprowadź mnie do niego.
Zaprowadziła ich do kuchni i wskazała gospodarza. Urzędnik zwrócił się doń:
— U pana mieszka cudzoziemiec, podający się za kapitana Shawa?
— Tak, mój panie.
— Dobrze, to się potwierdza. Złożył pan prawdziwy meldunek; widziałem w policji, w spisie obcokrajowców. Oto jest znak, świadczący, że jestem urzędnikiem policji. Czy kapitan jest w gospodzie?
Gospodarz spojrzał na znak, skinął głową i odpowiedział:
— Dopiero co wrócił. Znajdzie go pan na piętrze w pokoju jedenastym.
Urzędnik wspiął się na górę. Obaj jego towarzysze zostali na schodach, policjanci zaś weszli do sieni. Urzędnik zapukał do drzwi i wszedł na zaproszenie.
— Wreszcie — zawołał niecierpliwiony kapitan. — Jesteś pan gospodarzem?
— Nie, panie kapitanie.
— Ach! Kim jesteś? — zapytał zdumiony Shaw.
— Jestem urzędnikiem tutejszej policji.
Kapitan zląkł się, ale opanował się szybko i rzekł:
— Jestem bardzo rad, mój panie. Właśnie okradziono mnie.
— Okradziono? Hm! — uśmiechnął się urzędnik. — Co panu zginęło?
— Bardzo ważny dokument.
— Myli się pan. Ten dokument nie został skradziony, lecz skonfiskowany.
Shaw cofnął się o krok, jak piorunem rażony.
— Skonfiskowany? — wyjąknął. — Przez kogo?
— Nie mogę tego powiedzieć.
— Ale kto miał prawo otworzyć skrytki podczas mojej nieobecności?
— Każdy odważny obywatel.
Wobec niebezpieczeństwa rzekomy Shaw odzyskał zimną krew. Wiedział, że zginie, jeśli go teraz zaaresztują. Musiał uciec. Ale jak? Sień była obstawiona, lecz ulica chyba wolna! Tam, a więc przez okno, jest droga do ratunku!
— Panie komisarzu, to chyba pomyłka! Zajrzyj pan do tego kuferka! Listy polecające i świadectwa dowiodą panu...
— Umilkł. Powoli zbliżył się do urzędnika; stał przy nim, trzymając kuferek. Ale naraz wypuścił z rąk i z taką siłą ścisnął raptownie urzędnika za szyję, że komisarz, nie spodziewający się napaści, stracił oddech. Policjant był niemal zaduszony.
— Aha, już napół ocalałem! — mruczał Shaw. — Co znaczy taki szczur lądowy wobec kapitana Grandeprise!
Zamknął kuferek i podszedł z nim do okna, które otworzył. Na pustym trotuarze nie widać było policjantów. Stanął na parapecie. Skok był wysoki, ale nie niebezpieczny. Jeden sus — Landola stał na trotuarze.
Trzymając wciąż pod ręką kuferek, korsarz podszedł do dorożki.
Po chwili dorożka odjechała. Ponieważ trzeba było zacierać ślady, przeto Landola wysiadł i dalej ruszył pieszo. Minąwszy kilka ulicy i zaułków, wsiadł w drugą dorożkę i rzucił dorożkażowi adres prawdziwy. Kazał czekać, wszedł na pierwsze piętro, zapukał i otworzył drzwi, usłyszawszy głośne, rozkazujące: — Entrez! — Stał wobec jenerała Douai.
— To, pan, kapitanie? — zapytał jenerał. — Co pana tak rychło sprowadza?
— Chciałem pana ostrzec, ekselencjo, — brzmiała odpowiedź. — Musi pan bezzwłocznie uciec. Jesteśmy zdradzeni.
— Horrible! Któż to nas zdradził?
— Nie wiem.
— A pańskie papiery?
— Dokument uległ konfiskacie.
Jenerał zbladł.
— Jesteśmy zgubieni, jeśli nas złapią, — rzekł.
— Mam na dole dorożkę! Jedziemy! W każdym razie zmienimy parę dorożek, dopóki nie znajdziemy się za rogatkami. Dalej zobaczymy. Czy uratował pan swoje pieniądze?
— Tak.
— Mój kufer musi zostać. Wszelako mam dosyć pieniędzy, aby przeboleć tę stratę. Naprzód!
Schował puligares, wziął kapelusz i palto, i opuścił mieszkanie. Dorożka ruszyła z miejsca. — —