Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 64
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Dwa pojedynki |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczorem tego dnia w kasynie oficerów gwardii było jasno i rojno. To spodziewane przybycie Helmera zgromadziło oficerów, którzy społem pragnęli zamanifestować mu swą niechęć.
Podporucznik Ravenow grał z Golzenem i Platenem partię karambola.
— Do licha z tą kulą! — krzyknął. — Przeklęty pech w grze!
— Zato szczęście w miłości — roześmiał się Platen. — Swoją drogą nie powinieneś dzisiaj grać z kapitanem Shawem. Jesteś rozstrzepany, on zaś gra po mistrzowsku. Oszczędzaj sakiewki.
— Shaw? zapytał półgłosem Golzen. — Ba, on już nie przyjdzie. Znajomość z tym panem wystawiła nas na pośmiewisko.
— Żartujesz, kolego! — rzekł.
— Żartuję? Nie. Aresztowano go!
— Niech piorun trzaśnie. Aresztowano.
— Przynajmniej chciano zaaresztować.
— Ach, ale zaniechano?
— Ponieważ dał drapka.
— Drapka? Shaw? który miał do nas dostęp? Czy wiesz na pewno?
— Tak pewnie, jak to, że dusił do utraty przytomności komisarza, który przyszedł go aresztować, a następnie wyskoczył oknem z pierwszego piętra na ulicę.
— Wszyscy diabli, to hańba! Ktoby coś podobnego pomyślał o tym człowieku tak wytwornej powierzchowości? Dopuściliśmy go do naszego grona, mimo mieszczańskiego pochodzenia, ponieważ jest Jankesem, a ci nie posiadają szlachty.
W tej chwili wszedł pułkownik regimentu. Nieczęsto bywał w kasynie. Przychodził tylko wówczas, kiedy pragnął jakąś sprawę służbową załatwić po koleżeńsku. Skoro się więc ukazał, oczekiwano jakiejś interesującą ogół wiadomości.
— Ach, Ravenow, — rzekł — graj pan partię do końca, ale nie rozpoczynaj nowej.
— Panie pułkowniku, przegrałem, muszę się zatym odegrać, — odrzekł podporucznik.
— Nie dzisiaj; chroń nogi i siły.
— A więc jutro odbędą się ćwiczenia?
— Tak, wszakże nie na koniu, lecz pieszo, a nadto z młodą damą w ramionach.
Zaciekawieni oficerowie podnieśli głowy.
— Tak — roześmiał się pułkownik. — Nie chcę waszej ciekawości wystawić na zbyt długą próbę i odrazu przystąpię do wyjaśnień.
— Tak, jutro będzie ciężkie ćwiczenie nożne, które zazwyczaj nazywają balem.
— Bal? Gdzie, gdzie? — pytano dokoła.
— W miejscu, którego najmniej się spodziewacie, moi panowie! Mam tu teczkę z zaproszeniami, które powinienem rozdać między oficerów mego pułku i ich bliskich kolegów. Jest tego sześćdziesiąt sztuk. Proszone są również panie.
— Ale przez kogo? — zapytał major, siedzący obok pułkownika.
Do pana barona Winslowa, pułkownika pierwszego regimentu huzarów gwardii.
Panie pułkowniku,
Jego Królewska Mość był tak łaskaw, że oddał mi do rozporządzenia apartamenty i ogrody swego królewskiego zamku na wieczorek taneczny. Przesyłam panu zaproszenia, aby zechciał je Pan rozdać między oficerów Pańskiego regimentu oraz bliskich kolegów. Jestem pewny, że ujrzę Pana u siebie w towarzystwie Jego Pani Małżonki oraz córek, jako też dam panów oficerów.
Wielki książę Ludwik III.
— Co to ma znaczyć? — zapytał major.
— Zadałem sobie toż samo pytanie i nie znalazłem odpowiedzi. Moja żona, — a wiecie panowie, że kobiety uważają się za nader przenikliwe, — moja żona mniema, że zanosi się na oddanie regimentu Wielkiemu Księciu. Jego Królewska Wysokość w ten sposób zamierza sobie pozyskać przeciwnika.
— Czy wolno mi zapytać, panie pułkowniku, czy ten podporucznik Helmer też otrzyma zaproszenie? — zapytał Ravenow.
Była to ze strony podporucznika zuchwała ciekawość, atoli pułkownik odpowiedział przyjaznym tonem.
— Czemu się pan pyta, drogi Ravenowie?
— Ponieważ nigdy nie pójdę na bal, na którym miałbym znaleźć w towarzystwie ludzi podłego pochodzenia.
— Nie powinien się pan zatem pytać; przecież wszyscy wyznajemy jednakowe zasady i poglądy. Zresztą Helmer wstępuje dopiero jutro, zaproszenie zaś rozda się dzisiaj. Oto one, drogi Brandenie. Zechce je pan wręczyć panom oficerom!
Adjutant wziął teczkę, dał każdemu zaproszenie, resztę zachowując dla nieobecnych.
Zaledwie skończył, wszedł Robert. Spojrzenia wszystkich panów spoczęły na nim, ale natychmiast zwróciły w inne strony, wyraźnie dając mu do zrozumienia niechęć.
Robert nie miał stropionej miny; trzymając czako, podszedł do najstarszego rangą oficera. Był nim pułkownik Winslow. Robert zatrzymał się przed nim, stuknął obcasami i oznajmił:
— Podporucznik Helmer, panie pułkowniku, prosi łaskawie o przedstawienie panom kolegom!
Pułkownik trzymał karty w ręku, odwrócił się, udając, że nie zrozumiał żądania.
— Jak? Czego pan chce?
— Pozwalam sobie prosić pana, abyś mnie przedstawił panom kolegom, panie pułkowniku.
— Przedstawić? Ach! Kim pan jesteś?
Maska młodzieńca drgnęła; głosem pewnym i dobitnym powiedział:
— Pan, panie adjutancie, podporuczniku Branden, jesteś świadkiem, że dzisiaj przedstawiłem się panom. Jestem gotów pomóc słabej pamięci, gdziekolwiek ją spotkam. Jestem podporucznik Helmer, panie pułkowniku.
Pułkownik zerwał się z krzesła i mruknął:
— Niech piorun trzaśnie! Co pan sobie myślisz, panie Helmer. Kto ma słabą pamięć, co?
Robert uśmiechnął się życzliwie i odparł:
— Pozostawiam do wyboru pana, panie pułkowniku, orzeczenie, czy zapomniał pan mego nazwiska z powodu słabej pamięci, czy też celowo. W tym drugim wypadku poproszę pana Ministra Spraw Wojskowych, aby mnie przedstawił panu pułkownikowi przed frontem regimentu, i daję słowo honoru, że Ekscelencja to uczyni.
Pułkownik zbladł.
Zrozumiał, że musi sprawę zatuszować.
— Co tam słabość pamięci, co zamiar! — rzekł. Tam stoi adjutant Branden. Niech pana przedstawi.
— Pozwoli pan, panie pułkowniku, chcę uczynić uwagę.
— No? — zapytał pułkownik, zwracając nań twarz, zaczerwienioną ze złości i zakłopotania. — Wyrażaj się pan krótko!
— Zwięzłość jest moją właściwością. Nie z własnego popędu opuściłem dotychczasową służbę — to wyższe wpływy umieściły mnie w tej gwardii. Nie znoszę niepewności. Muszę wiedzieć, czy się mnie uzna za kolegę, czy nie. I właściwie teraz od pierwszej chwili, powinno się rozstrzygnąć, czy pójdę swoją drogą bez przeszkód, czy też będę musiał ją sobie wywalczyć. Panie pułkowniku, pan się mnie zaparł! Muszę bezwarunkowo wiedzieć, czy jest to skutkiem słabej pamięci, czy powziętego zamiaru. Zechce pan łaskawie udzielić mi odpowiedzi?
Podczas tej rozmowy wszyscy powoli się podnieśli. Takiej oracji nigdy tu jeszcze nie słyszano.
Winslow stał zaskoczony; stracił panowanie nad sobą. Czyż mógł się spodziewać takiej reprymendy od człowieka, którego lekceważył?
Wreszcie powiedział:
— A jeśli nie dam panu odpowiedzi??
— Pan jej nie odmówi! Mam nadzieję, że ma pan dosyć odwagi, aby rozmawiać z mieszczaninem, podporucznikiem.
Pułkownik miał już tego za wiele; odzyskał przytomność umysłu.
— Tak, pan ma słuszność! — odparł dumnie. — Nie jest pan człowiekiem, którego można się lękać. Oświadczam tedy, że z premedytacją pana zaparłem.
— Dziękuję panu, panie Winslow! Nie chciałbym donieść o tej sprawie władzy przełożonej, ale muszę zażądać zadośćuczynienia. Pozwoli pan, że jutro przyślę swych świadków.
— Pah, nie pojedynkuję się z mieszczaninem!
— Byłby to wygodny sposób uniknięcia odpowiedzialności. Jeśli pan nie przyjmie moich świadków, to niech sąd honorowy zadecyduje, czy człowiek noszący uniform oficera Jego Królewskiej Mości, nie może dać satysfakcji. Jeśli zaś i tu zapadnie dla mnie wyrok nieprzychylny, oskarżę pana przed władzami o nieposłuszeństwo wobec przełożonych.
Odwrócił się ostro na obcasie i podszedł do ściany, aby zawiesić czako i szablę, poczem z okna wziął gazetę i obejrzał się, szukając miejsca.
Po tej próbie odwagi niktby nie ośmielił odmówić mu miejsca; wszakże oficerowie przysunęli się do siebie, aby nie mieć go za sąsiada!
Tylko jeden pozostał na swoim miejscu i nawet życzliwie, zapraszająco spoglądał na Helmera. Był to podporucznik Platen. Robert zauważył jego przyjazne spojrzenie i zbliżył się doń.
— Pozwoli mi pan usiąść przy sobie, panie poruczniku? — zapytał.
— Ależ proszę bardzo, kolego, — odpowiedział Platen, podając mu rękę. — Nazywam się Platen. Witam pana.
— Dziękuję panu serdecznie. Nie przedstawiono mnie wprawdzie, ale moje nazwisko jest wszak znane. Panie Platen, czy mogę pana prosić o wymienienie nazwisk tych panów?
Jeszcze wciąż panowała głęboka cisza, to tez każde wymienione przez Platena nazwisko rozlegało się głośno. W głębi, zalegało milczenie grobowe. Tylko Ravenow nie stracił fantazji. Wziął kij bilardowy i rzekł głośno:
— Chodź, Golzenie, kontynuujmy naszą partię! Jak tam, Platen, jesteś wszak trzecim?
— Dzięki, rezygnuję z gry, — odpowiedział Platen.
Ravenow wzruszył ramionami i zakpił:
— Pah to się nazywa przenosić szklankę octu nad szampana.
Robert udał, że nie bierze do siebie obraźliwego porównania. Platen chciał mu w tym pomóc, sięgając szybko po szachy i pytając:
— Czy gra pan w szachy, drogi panie Helmerze?
— Z kolegami, owszem.
— No, jestem przecież pańskim kolegą. Odłóż pan gazetę i spróbuj pan ze mną zagrać. Uczciwość zaleca mi panu powiedzieć, że uważają mnie tutaj za niezwyciężonego.
— A więc muszę być również lojalny — roześmiał się Robert. — Kapitan Rodowski, mój opiekun, był mistrzem w grze szachowej. Tak mnie doskonale nauczył, że już nie wygrywa ze mną ani jednej partii.
— A, to doskonale, zobaczymy wreszcie ciekawą rozgrywkę. Chodź pan.
To do reszty rozproszyło naprężoną atmosferę. W głębi znowu podjęto grę w wista, na przedzie stukały kule bilardowe, pośrodku, w pół godziny później, gra w szachy miała tak ciekawy przebieg, że oficerowie jeden po drugim wstawali, aby się jej przyjrzeć. Wkońcu Robert wygrał pierwszą partię.
— Powińszować! — rzekł Platen. — Dawno już tego nie doznałem. Jeśli prawda to, że dzielny strategik jest także dobrym szachistą, jest pan w każdym razie nader użytecznym oficerem.
Robert czuł, że poczciwiec powiedział to, aby mu wynagrodzić doznane przykrości. Rzekł zatem:
— Nie należy, jak wiadomo, odwracać wniosków. Jeśli dobry strategik jest równie dobrym szachistą, to nie wynika z tego, bynajmniej, że dobry, szachista powinien być dobrym oficerem. Zresztą w pierwszej partii pragnie się tylko poznać swego przeciwnika. Spróbujmy drugą! Zdaje się, że przegram.
— Myli się pan chyba. Przy sposobności, wymienił pan nazwisko kapitana Rodowskiego. Czy nie jest to nadleśniczy?
— To on.
— A, znam go. Jest to stary, sękaty, równie gburowaty jak uczciwy zrzędzicki, bardzo lubiany, przez swego władcę.
— Doskonale go pan scharakteryzował.
— Poznałem go w Poznaniu u swego wujka, który jest jego bankierem.
— Muszę panu oznajmić, że moja ciotka, siostra mojej matki, poślubiła go, a więc mieszczanina, który skutek tego jest także krewnym naszego majora, mego wujka.
Zaczęła się druga partia. Robert znowu wygrał. Podczas trzeciej uwaga obecnych skupiła się na Ravenowie i Golzenie, którzy w sposób przyjazny zaczęli się przekomarzać.
— Naprawdę, znowu mnie ubiegłeś o piętnacie punktów — oświadczył Ravenow. — Nieszczęście w grze!
— Ale szczęście w miłości, jak ci już powiedziałem. — odpowiedział Golzen.
— Tak, zakład będziesz musiał zapłacić. Dziewczyna będzie moja — jest już moja, biorąc rzecz właściwie.
— Jaki zakład? Jaka dziewczyna? — zapytał wspomniany major, który albo naprawdę o zakładzie nic nie wiedział, albo też chciał powtórnie o nim usłyszeć.
— Ravenow miał dowieść, że jest nieodpartym amantem, — odparł Golzen.
— Wyrażaj się pan jaśniej!
Golzen opowiedział przebieg zakładu pośród powszechnej uwagi. Nawet obaj szachiści przerwali grę, aby się przysłuchiwać relacji Golzena.
— Tak, Ravenow jest Don Juanem naszego regimentu. Twierdzi, że już zdobył ową pięknotkę, — zakończył Golzen.
— Czy to prawda? — zapytał pułkownik.
— Rozumie się — odpowiedział Ravenow. — Kto w ogóle jest nieodparty? Nietylko ja sam, ale każdy oficer gwardii. Oczywiście, jeżeli się niższe elementy zaczną wdzierać do naszego środowiska, to wkrótce nic nie zostanie z naszych przywilejów.
Dotychczas udało mi się doprowadzić ją aż do domu. Zresztą jest to córka stangreta.
— Córka stangreta? — roześmiał się pułkownik. — Gratuluję panu, podporuczniku! Nietrudno jest wygrać taki zakład.
W tej chwili Robert wyjął papierosa, i zapalając rzekł:
— Pah! Pan Ravenow przegra ten zakład!
Nikt nie przypuszczałby, że Robert odezwie się teraz, przy omawianiu sprawy, której napozór nie znał, skoro dwukrotnie przełknął obrazę ze strony Ravenowa. Wszyscy zatem nadstawili uszu. Ravenow posunął się o krok i zapytał:
— Co takiego, mój panie Helmer?
— Powiedziałem, że pan Ravenow przegra ten zakład. Pan Ravenow, tylko się pyszni.
— Czy zechce pan łaskawie jeszcze raz powtórzyć to słowo?
— Chętnie! Pan Ravenow nietylko się pyszni, ale poprostu kłamie bezczelnie.
— Panie! — wrzasnął obrażony. — Śmiesz pan to powiedzieć tutaj, w tym miejscu?
— Czemu nie? Obaj znajdujemy się w tym miejscu. Zresztą, nie uważałbym za odpowiednie zwracać uwagi na kłamstwa pana, gdyby ta młoda kobieta nie była moją bliską przyjaciółką, i gdyby obowiązek nie nakazywał mnie bronić jej dobrego imienia.
— Słuchajcie! — zawołał Ravenow. — Córka stangreta — jego przyjaciółką! I taki wciska się do naszego środowiska! Taki chce być oficerem gwardii!
— Wspomniałem już, że nie ja się wciskałem, że byłem tylko posłuszny woli wyższych władz. Poza tym zachodzi pytanie, kto bardziej zasługuje na szacunek — przyjaciel córki stangreta, czy jej uwodziciel. Muszę jednak postawić znak zapytania nad tym ostatnim słówkiem. Pan Ravenow — to prawda — z wyjątkowym bezwstydem wcisnął się do powozu, ale nie udało mu się odprowadzić pań do domu, gdyż wysadziły go wkrótce przy pomocy policjanta.
Głośne — Ach! — rozległo się w pokoju. To były mocne słowa. Teraz musiało dojść do rozwiązania.
Ravenow zbladł z wściekłości, czy ze strachu, że przeciwnik wie o wszystkim. Stanął o dwa kroki od Helmera i krzyknął:
— O czym pan mówi? O bezwstydzie? O wysadzaniu? Co więcej, o policjancie? Czy zechce pan odwołać te słowa. Natychmiast!
— Ani mi się śni! — brzmiała chłodna odpowiedź. — Mówię prawdę, a prawdy się nie odwołuje.
— Rozkazuję panu, abyś natychmiast odwołał wszystko i prosił mnie o wybaczenie! — wyrwało się a piersi podnieconego oficera.
— Ach! I pan, właśnie pan, miałby mi rozkazywać!
— O, bardziej niż pan mniema! — huknął Ravenow. — Rozkazuję panu nawet, abyś wystąpił z naszego pułku, gdyż nie jesteś nas godzien! Jeśli nie usłuchasz, zmuszę pana. Czy wie pan, jak się kogoś wypędza z uniformu?
Helmer, zachowując wciąż pozycję pozornie beztroską, roześmiał się pobłażliwie i odpowiedział:
— Każde dziecko wie. Policzkuje się poprostu, a wówczas nie może dłużej służyć.
— No dobrze! Czy zechce pan odwołać, prosić o wybaczenie i przyrzec nam, że wystąpisz z pułku?
— Śmiechu warte.
— No, więc bierz policzek!
Mówiąc to, rzucił się na Roberta i zamierzył. Ale chociaż ruchy te wykonał błyskawicznie, Helmer działał jeszcze szybciej. Lewą ręką odparował cios, w mgnieniu oka chwycił Ravenowa za biodra, podniósł i cisnął na ziemię z taką siłą, że podporucznik jak upadł, tak leżał zemdlony.
Na szczęście znalazł się na miejscu lekarz wojskowy, który natychmiast zbadał nieprzytomnego podporucznika.
— Żadnej sobie kostki nie złamał i, zdaje się, nie odniósł również wewnętrznych uszkodzeń, — orzekł. — Szybko wróci do przytomności; Zostanie tylko kilka sińców.
Ułożono Ravenowa na kanapie. Teraz zwrócono posępne, wrogie spojrzenia na Roberta. Pułkownik uważał, że powinien okazać przewagę swej rangi. Powoli zbliżył się do Roberta i rzekł groźnie:
— Mój panie, napadł pan na podporucznika Ravenowa...
— Obecni panowie mogą poświadczyć, że był to tylko akt obrony, — odparł szybko Helmer.
— Rozkazuję panu nie przerywać, kiedy chcę się wypowiedzieć! Jestem przełożonym pana; powinien pan milczeć, kiedy mówię. Skazuję pana na areszt domowy.
— Proszę o wybaczenie, panie pułkowniku! Jutro bezwłocznie posłuchamy rozkazu pana. Ponieważ dopiero od jutra rano mam rozpocząć służbę, więc dziś jeszcze nie obowiązuje mnie posłuszeństwo.
— Dobranoc, moi panowie!
Odpowiedziały mu liczne pomruki złości.
— Ten chłopiec jest istnym djabłem! — oświadczył major.
— Ba! — zgrzytnął pułkownik. — Wypędzimy z niego djabła.
Nie zwrócono uwagi, że podporucznik Platen poszedł za Helmerem. Dopadł go za drzwiami, uchwycił pod rękę i rzekł głuchym głosem:
— Podporuczniku Helmerze, poczekaj chwilę! Uknuto przeciw panu haniebną zmowę. Czy uwierzy mi pan skoro zapewnię, że ja przynajmniej nie biorę w tem udziału?
— Wierzę panu, gdyż dowiodłeś tego postępowaniem. — Dziękuję panu z całej duszy! Muszę wyznać, że byłem przygotowany na niechętne przyjęcie, ale nigdybym się nie spodziewał takiego grubiaństwa. Bardzo ubolewam nad wypadkiem tego wieczora.
— Bronił się pan odważnie, prawie śmiało. Obawiam się, że będzie pan musiał wystąpić.
— Przekonamy się. Nie mierzę człowieka herbem, ale wartością duchową.
— Podzielam pańskie zdanie, aczkolwiek sam jestem szlachcicem. Pułkownik zasłużył na pańską odpowiedź; nikt jednak nie spodziewał się tak męskiej odprawy. Co się zaś tyczy Ravenowa, to muszę pana zapytać, czy w istocie zna pan tę damę.
— Bardzo dobrze. Te panie opowiedziały mi całe zdarzenie.
— Ale czy zgodnie z prawdą?
— One nie kłamią. Powiem panu, że owa pani bynajmniej nie jest córką stangreta. Czy przyrzeknie mi pan chwilową dyskrecję?
— Pewnie.
— Jest to wnuczka hrabiego de Rodriganda! Widzi pan zatem, że mogę się nie wstydzić jej przyjaźni.
— Do licha! Ale skądże Ravenow...
— To fanfaron i w dodatku bardzo nieroztropny. Każdy inny widziałby z pierwszego wejrzenia, że ma przed sobą kobietę starannego wychowania. W sposób grubiański wtargnął do powozu i opuścił go tylko na skutek interwencji policjanta.
— Mój Boże, jak głupio i nierozsądnie! Ale skądże wpadło mu na myśl, że to córka stangreta?
— Dowiadywał się u mego służącego w sąsiedniej knajpie. Muszę panu powiedzieć, że mieszkam u hrabiego i wychowywałem się razem z ową panią. Mój stary Ludwik jest kuta bestią. Wmówił w Ravenowa, że wnuczka hrabiego jest córką stangreta. Mam nadzieję, że pojmuje pan już wszystko.
— Wszystko, prócz pańskiej siły. Czy włada pan równie dobrze stalą, jak pięścią?
— Nie lękam się żadnego przeciwnika.
— To się panu przyda. Wyzwanie Ravenowa jest pewne. A jak pan zamierza począć sobie z pułkownikiem?
— Jutro poślę mu świadka.
— Kogo?
— Hm, nie wiem. Moich bliskich nie chciałbym wtajemniczać, a znajomych nie mam tu jeszcze.
— Czy mogę panu służyć moją osobą?
— Narazi się pan kolegom i przełożonym.
— Nie lękam się. Nie służę z potrzeby, lecz dla przyjemności. Bądźmy przyjaciółmi, drogi Helmerze.
Uścisnęli sobie dłonie. Platen zapytał:
— Czy idzie pan teraz do domu?
— Nie. Nie chciałbym w domu wyjawiać mego podniecenia. Pójdę zatem na szklankę wina.
— Będę panu towarzyszył. Poczekaj pan!
Platen wrócił do pokoju.
Robert czekał na ulicy. Nie przeczuwał, jakie znaczenie przybierze dla jego życia podporucznik Platen i wspomniany bankier z Poznania.
Obaj młodzi ludzie wstąpili do winiarni; niedługo potem Platen odprowadził Helmera do domu. Kiedy się żegnali przed bramą, okna frontowe willi były jeszcze jasno oświetlone.
W salonie Robert zastał wszystkich, zebranych dokoła zaszczytnego gościa. To sam Wielki Książę spędzał godzinkę wieczorną u hrabiego de Rodriganda.
— Oto i nasz huzar gwardii — zawołał książę, ujrzawszy podporucznika. — Był pan w kasynie?
— Tak, Wasza Wysokość, — odpowiedział Helmer.
— Czy spotkał pan pułkownika?
— Owszem.
— A dostał pan od niego zaproszenie?
— Nic o tym nie wiem.
— Aha, ten filut chciał pana pominąć, ale sprawimy mu niespodziankę. Dowiedziałem się dziś od mego przyjaciela, jakiego rodzaju trudności spotkały pana. Postanowiłem przeto pokazać tym panom, że powinni być dumni, iż podporucznik Helmer znalazł się w ich szeregu. Przypuszczam, że pułkownik rozdał moje zaproszenia w kasynie. Chcą pana wykluczyć, a przecież ujrzą pana. Włóż pan swoje ordery! Wykłuje pan oczy niejednemu wrogowi.
Robert był szczerze wzruszony. Dla niego, dla ubogiego syna marynarza, monarcha urządził wspaniały bal.
Łzy stanęły mu w oczach. Wykrztusił:
— Wasza Wysokość, nie wiem, jak...
— Dobrze, mój drogi podporuczniku, — przerwał książę. — Znam pańskie usposobienie; nie powinien mnie pan zapewniać. Cel wizyty osiągnąłem. Mogę się zatem pożegnać.
Po wyjściu księcia, Robert dowiedział się, że został zaproszony także don Manuel wraz z domownikami i Amy Lindsey. Niebawem udał się do swego pokoju, aby dobrym snem pokrzepić się do wysiłków następnego dnia.
Po pewnym czasie zapukano do drzwi. Któż to mógł być? Nie oczekiwał nikogo. Był przyjemnie zdziwiony, gdy na zaproszenie jego ukazała się — Różyczka.
— Dziwisz się? — zapytała. — Muszę z tobą porozmawiać.
— Ty, Różyczko? Chodź, siadaj!
— Chętnie, drogi Robercie. Wprawdzie młoda panna nie powinna tak późno i sama odwiedzać młodego człowieka, ale wszak jesteśmy rodzeństwem, nieprawdaż?
— Oczywiście — rzekł, aby rozwiać wątpliwości. — Czy mama wie, że tu jesteś?
— Naturalnie, że wie!
— I pozwoliła ci pójść?
— Chętnie; tak, prosiła mnie o to. Mam cię zapytać o coś ważnego.
Jakże był szczęśliwy! Przyszła z takim zaufaniem o tak późnej porze. Wiedział, że ją kocha, kocha całym ogniem swego serca, całą myślą swej duszy. Teraz siedział przy niej na małej kanapce i patrzał z nadzieją w jej piękną twarz.
— O co chcesz zapytać, Różyczko?
— Daj mi przede wszystkim swą rękę, Robercie. Tak! Czy wiesz, żeśmy się zawsze kochali?
Drgnął: coś go opanowało, coś, co się nie da opisać. Mógł tylko skinąć potakująco.
— I że się jeszcze kochamy?
— Ja ciebie, tak! — rzekł.
— Ty — mnie. Wiem o tym! A może myślisz, że cię nie kocham, jak poprzednio? Patrz, drogi Roz bercie, kogo się kocha, tego zna się dokładnie, i przeczucie zastępuje świadomość. Przeczuwam wszystkie myśli, jakie masz, kiedy jestem przy tobie. A kiedy coś ukrywasz, serce moje widzi to jasno. Czy, wierzysz?
Musiał zebrać siły, aby potwierdzić jednym słówkiem tak.
— Otóż — dodała serdecznie — kiedy przybyłeś z kasyna, źrenice miałeś głębokie i przenikliwe, i tam, w głębi ich, ogniki drgały. Poznałam odrazu, że wyrządzono ci wielką krzywdę. Źle cię potraktowano w kasynie. Ty zaś nie jesteś człowiekiem, który to może znieść. Była chyba awantura, a wy, oficerowie, odrazu chwytacie za broń. Podejdź, drogi Robercie, i spójrz mi prosto w oczy!
Położyła mu delikatną, białą rączkę na plecach i przycisnęła go do siebie, aby przyjrzeć się uważnie. Jej badawcze spojrzenie tkwiło w jego oczach przez chwilę, poczem opuściła ręce.
— Robercie, czy wiesz, co nastąpi? — Pojedynek!
— Różyczko! — zawołał przerażony.
— Robercie, widzę dokładnie. Tam w głębi twoich oczu jest coś, co chciałbyś ukryć; odkryłam to jednakże. To wygląda jak dumna uporczywa decyzja. Czy zechcesz skłamać, drogi?
— Nie! Nigdy! — zapewniał.
— No więc powiedz, czy moje serce słusznie przypuszcza!
— Przyrzekasz, że będziesz dyskretna?
— Rozumie się! — rzekła gorąco. — W sprawach honoru nie można nikogo zdradzać.
Była wzruszająca w swej dziecięcej prostocie. Zmusił się do spokoju:
— Odgadłaś, Różyczko.
— A zatem pojedynek, naprawdę pojedynek. Robercie, wiedziałam, czułam, przeczułam. Czy wierzysz więc, że cię kocham?
Spoglądała tak szczerze, że przycisnął usta do jej rąk i odpowiedział cicho:
— Wielkie to dla mnie szczęście, że mogę temu wierzyć.
— Tak, to wielkie szczęście, kiedy się serca do siebie skłaniają i kiedy można pokładać w sobie wzajemną ufność. Taką ufnością obdarzam ciebie. Czy myślisz, że niepokoi mnie twój pojedynek?
— Nie?
— Nie. Ani trochę. Pokonasz swego przeciwnika. Ale mama ma obawy. Wiedząc, że mi wszystko opowiesz i że pojedynki odbywają się szybko, prosiła, abym z tobą dziś jeszcze pomówiła.
Z oczu jego poznała, że był na prawdę dumny, z tego zaufania.
— Czy mówiłaś także komu innemu o swych podejrzeniach? — zapytał.
— Nie; tylko mamie. Pozostali nie powinni o niczym wiedzieć. Przeszkodziliby ci może poskromić przeciwnika, a wszak musisz to uczynić.
— Różyczko, jesteś bohaterką! zawołał z zapałem.
Cieszyłabym się, gdybyś spełnił moją niewielką prośbę: ukarz tych ludzi, ale nie zabijaj ich! Zgoda?
— Chętnie ci przyrzekam.
— To mnie cieszy. W podzięce pocałujesz mi rękę.
Wyciągnęła ręce, uśmiechnęła się i skinęła przyjaźnie, skoro przycisnął je do ust.
— Co powiesz matce?
— Wszystko. Nie sądzisz chyba, że przemilczę coś przed nią?
— Uchowaj mnie Boże, ty czysta, szczera duszyczko! — zawołał z przelewającym się po brzegi uczuciem. — Powiedz wszystko, ale powiedz także aby jej nie przerazić, że wyzwanie jeszcze nie nastąpiło, i dlatego proszę o dyskrecję.
— Stanowczo Mama spełni twoje prośby. Dobranoc, drogi Robercie.
— Dobranoc, moja droga, wierna Różyczko!
Wyciągnęła doń ręce i zbierała się do wyjścia. Na progu przystanęła, odwróciła się i rzekła z dziecięco pięknym uśmiechem:
— Zapomniałam o rzeczy bardzo ważnej! Skoro jesteś moim rycerzem, muszę postępować jak dama i dać ci do walki kokardkę. Czy dobra jest ta, którą noszę na sukni?
Jej naturalność, delikatna i czuła, wzruszyła go do głębi. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Odpowiedział:
— O, jaka piękna! Czy na prawdę mi dajesz?
— Chętnie. — Zerwała jedwabną kokardkę z sukni i podała Robertowi. Więc gdzie ją umieścisz?
— Nie na mundurze, lecz pod nim. Na sercu!
Różyczka oblała się rumieńcem i opuściła długie, jedwabiste rzęsy, lecz po chwili podniosła powieki.
— Tak, to najlepsze miejsce. Będę ją później nosiła z dumą.
— Jakto? Mam zwrócić? — zawołał.
— Czy nie?
— Tak; jeśli zechcesz... — I dodał z zakłopotaniem: — Ale wówczas musiałabyś wykupić, jak to czyniły damy.
— Wykupić? Czym?
— Pocałunkiem.
Rumieniec na jej policzkach rozszerzył się jeszcze bardziej i pociemniał. Opanowała niepojęte wzruszenie i zapytała:
— Czy istotnie tak postępowały damy? Nie wiedziałam. — Ale jeśli nie odbiorę wstążki, to nie będę musiała wykupić?
— Nie.
— No, zastanowię się, czy odebrać, czy nie. Co wolałbyś?
Wyznał odważnie:
— Wolałbym otrzymać pocałụnek i zachować wstążkę.
— Idźże! Zbyt wiele żądasz! Będę się musiała gruntownie zastanowić, zanim zdecyduję. Zachowaj kokardkę; oznajmię ci później, co się z nią stanie.
Wyszła. Robert serce miał przepełnione miłością. Przycisnął kokardkę do ust; poczuł subtelny, zapach rezedy, który Różyczka tak bardzo lubiła. Położył się na kanapie i długo, długo myślał o niej. W końcu zapadł w sen, pełen zachwycających marzeń o Różyczce.