Tajemnice Krakowa/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Krakowa |
Wydawca | Wydawnictwo „Djabła“ |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Karol Budweiser |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Była wiosna — był maj — była noc — był ogród duży — a oprócz tego wszystkiego był mały drewniany domek pod murem ogrodu, a w tym domku kilka nędznych klatek stanowiło mieszkanie kilku biednych rodzin. Mieszkał tam i szewc, właściciel téj posiadłości, który co dzień zażywał tabakę i okładał chłopca pocięglem, co poniedziałek upijał się i bił się z żoną, a co niedziela asystował do sumy z cechową świecą i śpiewał na nieszporach nosowym dyszkantem. Naprzeciw szewca mieszkał przemysłowiec (tak go nazywano w domu), a specjalnem zajęciem jego była katarynka, na któréj grywał po szynkach i ulicach; obok tego rozlepiał afisze, stawał jako bileter przy budach z panoramami lub figurami woskowemi, sprzedawał pierniki na odpustach, słowem był to przemysł chodzący, a przytem żywa gazeta. Będąc bowiem czynnym w tak różnych zawodach i miejscach, widział i słyszał wiele — szewc też co wieczór chodził do niego na politykę, która, jak wiadomo, jest właściwością wszystkich szewców. Przemysłowiec miał nieślubną żonę i dwunastoletniego syna, wisusa pierwszéj klasy, spędzającego cały dzień przed cukiernią Redolfiego napastowaniem przechodniów o jałmużnę w tonie nader wesołym i dość poufałym; znał on zaś wszystkie przechodzące osoby tak dobrze, że nie tylko wiedział kiedy i jak kogo prosić, aby trafić mu na dobry humor i zadawalniający stan kasy, ale jeszcze, przez ciągłe obserwacje, nabył znajomości stosunków różnych osób w mieście i wiedział częstokroć więcéj o niejednéj żonie, niż jéj własny mąż.
W dziedzińcu w maleńkiéj komórce, mieścił się dziad jakiś, który w potrzebie mógłby także być złodziejem lub czem innem; zajęcia jego nie wymagały widać światła, bo najwygodniéj obywał się bez okien.
Wszystkie powyższe mieszkania mieściły się od tyłu. Od frontu dwa pokoiki zajmowała szwaczka ze swoim ojcem — na przeciwnéj stronie ulokował się student; była to noblessa drewnianego domku. Pozostawała jeszcze jedna stancyjka — a mała kartka napisana przez studenta, przylepiona zaś przez szewca na bramie, głosiła całemu światu, że w tym domu jest mieszkanie do wynajęcia każdego czasu. W dniu właśnie poprzedzającym noc, od któréj rozpoczyna się niniejszy rozdział, jakaś dewotka oglądała stancyjkę i miała wprowadzić się nazajutrz.
Obznajmiwszy w ten sposób czytelników z mieszkańcami drewnianego domku — wracamy do początku, to jest do owéj nocy.
W mieszkaniu studenta świeciło się jeszcze. Był to zbytek, jakiego inni lokatorowie rzadko dopuszczali się w lecie. Student mógł sobie pozwolić, bo miał piętnaście guldenów miesięcznego dochodu, a nawet choćby nie chciał, to musiał sobie pozwalać, bo nocą zarabiał także przepisywaniem ról teatralnych. Obecnie jednak ani pisał, ani czytał, ani nie jadł nawet, bo najprzód roboty nie miał, a jeść nie było co — zresztą myśl jego zajętą była czem innem — zdecydował się nagle, zapiął surdut i nałożył czapkę na głowę. Następnie wziął ze stolika nóż składany, schował w kieszeń, potem zgasił świecę, zbliżył się.... naturalnie, że powinien był zbliżyć się do drzwi — ale wbrew oczekiwaniu i wszelkim przyjętym zwyczajom — zbliżył się do okna, otworzył je i przesadziwszy jednym skokiem, stanął na ulicy. Widocznie wyprawa nocna miała zostać tajemnicą dla mieszkańców domku. Odchodząc, nie przymknął nawet okna, jakby żył w arkadyjskiej epoce, nie uznającej potrzeby ani zamków, ani kłódek, ani kodeksu karnego. Domyślamy się zresztą, że w izdebce oprócz książek i papieru nie było nic więcej, wiadomo zaś że na taką zdobycz nie tylko żaden złodziej się nie skusi, ale nawet rzadkoby który obywatel galicyjski, choćby przez samą ciekawość, połakomić się zechciał. Pewny więc, że drukowane i pisane ruchomości nie skłonią nikogo do przestąpienia siódmego przykazania, student bez obawy zostawił okno otwarte i wyszedł na uliczkę przedmieścia.
Obszedł ostrożnie na około ów ogród duży z pałacem, przyjrzał się pilnie, czy w którém oknie nie błyszczy światło jakie, a zapewniwszy się z téj strony, przysunął się pod sztachety i z kocią zręcznością wspinając się po nich, raz jeszcze obejrzał się w koło, skoczył między krzaki i zginął w ciemnéj drzew alei.
Spodziewamy się, że czytelników naszych, a bardziej jeszcze czytelniczki, zainteresowała trochę ta nocna wyprawa z nożem i z niecierpliwością pragną dowiedzieć się, gdzie student szedł i po co, i jaką to zbrodnię zamyślał dokonać pod zasłoną nocy.
Na razie jednak nie jesteśmy w możności zaspokojenia tak słusznej niecierpliwości; sam wzgląd na tytuł tego dzieła wstrzymuje nas od niepotrzebnéj gadatliwości, bo i cóżby to były za „Tajemnice“ gdyby od razu tak wszystko wyjawiać! Tajemnice Krakowa mają właśnie na celu utrzymanie w sekrecie tego wszystkiego, co odkryte mogłoby zaniepokoić świątobliwe życie niektórych rodzin, kilku dostojnych powag, kilkunastu wreszcie ładnych twarzyczek i elegancko zakręconych wąsików lub faworytów — a z drugiej strony, przyznajcie same, nadobne czytelniczki, czyby to pięknie było wprowadzać was wśród ciemnéj nocy wgłąb cudzego ogrodu, i to tête à tête z młodym studentem, który ma nóż składany w kieszeni? Niewypada — nieprawdaż? narosłoby tylko z tego powodu plotek co niemiara w mieście i pozamiastem, lepiej więc zatrzymajmy się przy sztachetach, w miejscu, które dla naszego zbrodniarza stanowiło bramę wchodową.
Milczenie. Kiedy niekiedy słychać tylko szelest poruszanych liści i głuche stąpanie po miękkiéj ziemi. Mija pół godziny, może trochę więcej, może mniej trochę — kroki się zbliżają — otóż i on, z nożem w jednéj ręce, a w drugiéj...
Tu brak nam sił wypowiedzieć, co niósł w drugiéj ręce, — pióro drży z obawy, a czytelniczki bliskie już omdlenia — spieszmy więc z wyjawieniem prawdy: w drugiéj ręce niósł student, tak jest, trudno już dłużéj obwijać w bawełnę — dłoń młodzieńca ściskała duży bukiet różnorodnych kwiatów. Dla czego te kwaśne, niezadowolone minki? czy wolałybyście panie, aby przyszły doktór obojga praw niósł w ręku ofiarę straszną zemsty, lub coś podobnego? Moglibyśmy i taką zrobić wam przyjemność, ale miłość prawdy przedewszystkiem — przyjmijcie więc czem chata bogata i zamiast krwi i trupów, poprzestańcie na rosie i kwiatach. Z kwiatami ładniej wam będzie, i z pewnością lepiéj do twarzy.
Ale czas już wrócić do studenta, który tymczasem przesadził sztachety i z bukietem w ręku powrócił do domu.
Pod otwartem oknem zastał chłopaka siedzącego na bruku i opartego plecami o ścianę.
— To ja — Antek — rzekł młody obdartus, zrywając się na równe nogi. Był to ów syn przemysłowca.
— A ty tu co robisz? zapytał student niezadowolony, że znalazł się niepotrzebny świadek jego nocnéj ekskursji botanicznéj.
— Zastałem okno otwarte, pilnowałem więc, żeby jak złodziej przyjdzie.....
— Nie zabrał czego? toś się niepotrzebnie trudził.
— Nie, panie, ja pilnowałem, żeby co zostawił. Aj, aj — zawołał podskakując na jednej nodze, — jaki piękny bukiet! to pewnie z hrabskiego ogrodu. I nie mógł to mi pan powiedzieć, byłbym pana z chęcią wyręczył. Moje łachmany nie potrzebują obawiać się ostrych sztachet, a jakby mnie ogrodnik złapał, toby mi i czapki nie zabrał, bo jéj nie mam. To pewnie dla panny Zofji na jutro, na imieniny? Studenta obraziła ta domyślność i nie odpowiadając na interpelację, przełożył nogę przez wysoki próg zaimprowizowanych drzwi.
Chłopiec poprosił go, żeby i jemu pozwolił tą drogą dostać się do domu, kiedy już ze swego pokoju zrobił sień wchodową. — Student zezwolił, żeby prędzéj pozbyć się natręta, zbeształ go jednak za włóczenie się po nocy.
— Ja włóczyłem się, proszę pana, także w tym samym interesie co pan. Chodziłem do jednego pana po papier na powinszowanie, a że go nie zastałem w domu, więc musiałem czekać do tego czasu, aż wrócił. Bo ja bardzo lubię pannę Zofję i chciałem jéj także dać coś od siebie na imieniny.
klepania modlitw .
To mówiąc, rozwinął papier ze złoconemi brzegami i girlandą malowanych kwiatów i pokazał go studentowi przy świecy, którą ten właśnie zapalał.
— I cóż jéj napiszesz na tym papierze? zapytał student udobruchany nieco.
— A nic. Przecież ja pisać nie umiem. Tylko powiem jéj, cobym był napisał, gdybym umiał.
— Daj, napiszę ci kilka wierszy.
— E, szkoda panie, ona może będzie woleć czysty papier, bo jéj się przyda, jak będzie chciała pisać powinszowanie ojcu albo panu, byle nie temu doktorowi, co tu bywa. Nie lubię tego człowieka, nigdy mi jeszcze nic nie dał, prócz groźby. Gałgan bałamuci pannę, a ja go widuję jak się włóczy po ulicach z innemi. Chciałbym to powiedzieć pannie Zofji, jak jéj będę winszował; wiem ja różne jego sprawki.
— Nie mów nic, toby ją zmartwiło.
Chłopak spojrzał studentowi w oczy i rzekł:
— Pan jesteś bardzo dobry, panie Gustawie. Jaka to szkoda, że panna Zofja nie umie się domyśleć, jak ją pan kochasz.
— Głupstwa pleciesz — idź spać.
Wypchnął chłopaka za drzwi, a sam usiadł i z rozrzuconych na stoliku kwiatów, wziął się do układania bukietu.
Z bukietem tym następnego dnia stanął student przed drzwiami szwaczki i nieśmiało zapukał.
— Nie masz tam pan po co chodzić — odezwał się Antek, który z papierem zwiniętym w rurkę, siedział na progu od strony podwórza — panny Zofji nie ma w domu, poszła do spowiedzi.
Student chciał się cofnąć, ale już było zapóźno, gdyż właśnie drzwi się otworzyły i stary ojciec szwaczki wyjrzał do sieni. Cofnąć się więc nie wypadało i student zmieszany, zakłopotany, wszedł do izdebki nie wiedząc co zrobić z bukietem i z przemową, którą sobie przygotował dla solenizantki.
— A zkądże pan wziął taki piękny bukiet? spytał stary, podając studentowi rękę na powitanie.
To pytanie bardziej jeszcze zmieszało nieśmiałego — trudno mu było się przyznać, że przez przekroczenie siódmego przykazania przyszedł do własności bukietu, plątał się więc w odpowiedziach i z trudnością zdołał się wytłómaczyć przed starym wojskowym, że to na imieniny jego córki przygotował ten podarunek.
— Więc to dzisiaj imieniny Zosi? — mówił stary — no, patrzaj pan, byłbym przepomniał o tem. Do kalendarza rzadko zaglądam.
— Toś pan nie wiedział? zapytał student, zdziwiony niepomału, że własny ojciec nie pamiętał o tym dniu, który on w kalendarzyku swoim jeszcze w styczniu podkreślił i niecierpliwie nań oczekiwał.
— Nic w tem nie ma dziwnego — odrzekł stary — w moim wieku imieniny nie są wielką przyjemnością, bo przypominają tylko człowiekowi to, o czem radby zapomnieć; to jest, że się starzeje, że mu jeden rok więcéj przybył. A co się tyczy Zosi, to ona wie dobrze, że jéj zawsze dobrze życzę.
Student westchnął tylko, bo i on także zawsze dobrze życzył Zofji, ale ona nie wiedziała o tem, a on nie śmiał jéj powiedzieć i dlatego musiał używać kwiatów za pośredników.
— Ależ siadaj, panie Gustawie — Zosia zapewne niedługo nadejdzie. Wyszła dziś wcześniéj niż zwykle, sam nie wiem dokąd.
— Podobno do spowiedzi.
— A ty zkąd wiész o tem?
Gustaw stanął cały w płomieniach.
— Tak... się... tego... jak się nazywa... domyślam.
— A, być może, bo od jakiegoś czasu Zosia choruje mi na bigotkę. Ciągle się modli, jakieś nowenny, litanje i Bóg wie co; pości, suszy. Nie kontent jestem z tego. Takie zabawki dobre są dla ludzi, którzy nie mają żadnego zajęcia i wymyślają różne sposoby dla zabicia czasu, ale dla ludzi biednych praca jest najlepszą i najzbawienniejszą modlitwą. Chrystus zostawił swoim wyznawcom jednę modlitwę, próżniakom było to zamało i powymyśliwali ich tysiące tysięcy. Ot, widzisz, to także jedna z maszyn do klepania modlitw.
To mówiąc pokazał ręką za okno, przed które zajechał właśnie wózek z rzeczami, a obok niego stała dewotka z miną pożyczaną od figurek świętych zdobiących ołtarze, z zasznurowanemi ustami i oczami w ziemię spuszczonemi.
Ruchomości dewotki nie wiele zajmowały miejsca na wózku: zawiniątko z rzeczami, trochę brudnej pościeli, łóżko składane, stolik, ławka, stołek i paczka książek do nabożeństwa z brzegami zawalanemi tabaką.
— Czy to nasza nowa lokatorka? zapytał student.
— Tak, a twoja najbliższa sąsiadka. Wdówka — dodał stary wojak, śmiejąc się. Strzeż się, gotowa pod pozorem pozyskania twojej duszy niebu zająć się tobą. Ci ludzie umieją wszystkim swoim namiętnościom dawać intencje religijne. Pod tą firmą wszystko u nich znajdziesz. Sam znałem jednego.....
Nie dokończył, bo właśnie wszedł do pokoju młody człowiek, którego ojciec Zofji nazwał doktorem. Był to znany nam już z jednej nocy karnawałowéj doktor Feliks, towarzysz Sabiny podczas jej awanturniczej wycieczki na maskaradę. Przed kilku miesiącami wezwany jako lekarz do chorego ojca Zofji, często ich potem odwiedzał. Stary zauważył, że Feliks najczęściéj przychodził w porze kiedy spodziewał się nie zastać go w domu. Stary wojak krzywił się na to, niechętnie patrzał na częste wizyty, zwłaszcza gdy zauważył, że Zofja zdawała się sprzyjać bardzo gościowi. Nieraz niechęć swoją głośno wypowiadał przed córką.
— Nie pojmuję — mówił — czego chce tutaj ten doktor! Nie lubię go czegoś. To człowiek bez zasad.
— Wszak podobno zgadzacie się z sobą w zasadach — odrzekła wtedy Zofja, stając nieśmiało w obronie Feliksa.
— Mylisz się moje dziecko. Wasi księża takich jak ja i takich jak on, chrzczą jednem mianem ateuszów, libertynów; ale ja do takiego pokrewieństwa przyznać się nie chcę. Nie trzymam się formułek kościelnych, bo mam własne odmienne nieco przekonania i podług nich żyję; on zaś odrzucił je, by nie stały na zawadzie jego zachciankom. To wielka różnica. Znam się trochę na ludziach i powiem ci, że Feliks jest człowiekiem, na którego ani ja, ani ty rachować nie możemy!
— Więc po cóż tu bywa?
Stary nie umiał czy téż nie chciał córce wytłómaczyć, a ona milczenie jego tłómaczyła sobie na korzyść Feliksa i wierzyła, że wizyty jego skończą się słowami tak gorąco oczekiwanemi przez każdą panienkę: „Ja, ślubuję ci i t. d.“ Nie zważała więc na niechęć ojca, ani na jego uwagi, jakie pomrukiwał nieraz po wyjściu Feliksa i oddawała się słodkim marzeniom o miłości, o nawróceniu go po ślubie na drogę religji, jak to obiecywała księdzu przy spowiedzi i zawsze z upragnieniem oczekiwała wizyty Feliksa.
To téż i teraz, gdy wróciwszy z kościoła, zobaczyła go w swojém mieszkaniu, rozpromieniła się radością, któréj nie starała się nawet ukryć. Podała mu rękę na powitanie i żywą rozpoczęła z nim rozmowę, a tymczasem biedny student stał na boku mnąc czapkę i przekładając bukiet z ręki do ręki i byłby pewnie długo tak stał jeszcze, gdyby ojciec nie zwrócił uwagi córki, że pan Gustaw przyszedł jéj powinszować. To dodało odwagi nieśmiałemu młodzieńcowi, ale tylko do oddania bukietu, bo całe przygotowane powinszowanie, z powodu obecności Feliksa, odłożył na rok przyszły.
Zofja dość obojętnie przyjęła bukiet. — Gustaw jednak nie uważał tego, gdyż zarumieniony i odurzony wyleciał prędko z pokoju. Nie słyszał nawet jak w przechodzie przez sień, mały Antek spytał go się, czy mu pięknie panna Zofja podziękowała za bukiet. Dopiero gdy ujrzał się sam w swoim pokoiku, przyszedł nieco do siebie po dokonaniu tak bohaterskiego czynu, jakim było wręczenie bukietu. Żałował jednak bardzo, że nieśmiałość wrodzona i obecność p. Feliksa przeszkodziły mu do powiedzenia tylu pięknych rzeczy jakie sobie poprzednio ułożył. Rozmyślał, coby to za szczęście było, gdyby mógł zdobyć się na odwagę wypowiedzenia Zofji tego wszystkiego, co o niéj myślał a wśród tych myśli zeszło mu kilka godzin, tak, że nawet o obiedzie zapomniał.
Gdy się ocknął z marzeń i zabierał się do wyjścia, zwróciły uwagę jego jakieś szepty w pobocznéj stancji, do któréj wprowadziła się nowa lokatorka. Rozmowa prowadzona stłumionym głosem, była jednak o tyle głośną, że treść jéj mógł pochwycić. To co usłyszał, rozciekawiło go bardzo — zbliżył się więc do cienkiéj ściany oddzielającéj go od mówiących i przyłożył ucho do szpary.
— Po kiego licha było ci przyłazić dziś zaraz tutaj. Niechby stary był zobaczył cię, wszystko by przepadło.
Był to głos kobiecy, któremu męzki szorstko odpowiedział:
— Wlazłem niby po prośbie — nie domyśli się niczego. A ksiądz Modest gwałtem chciał, żebym dziś był u ciebie i spytał się, czy po dzisiejszéj spowiedzi mała nie nakłoni się do ucieczki.
— Jeszczem się z nią nie widziała. Ksiądz gorączka, a tu rzeczy nie mogą iść tak nagle. To sprawa trudna, to dziewczyna bojaźliwa, a stary mądry i podejrzliwy. Trzeba robić ostrożnie, żeby się niczego nie domyślił. I pieniędzy będzie potrzeba — czy przyniosłeś co?
— Parę reńskich; ksiądz powiedział, że dosyć wyciągliście od niego. Da resztę jak interes będzie skończony.
— Czy macie już kryjówkę dla dziewczyny?
— To już nie nasza rzecz — powiedz tylko kiedy.
— Jeszcze nic stanowczego powiedzieć nie mogę. Jutro będę u księdza — a teraz się wynoś, by nie zwrócono uwagi, że tu tak długo siedzisz.
Drzwi skrzypnęły. Gustaw rozciekawiony rozmową, wyszedł do sieni zobaczyć człowieka, który rozmawiał z dewotką. Był to obdartus, wyglądający z miny więcéj na złodzieja niż na żebraka. Ujrzawszy Gustawa przypatrującego mu się badawczo, zrobił pokorną minę i poprosił o jałmużnę. Student odprawił go zwykłem: „niech Pan Bóg opatrzy“ — a gdy dziad wysunął się z domu na ulicę, poszedł za nim w pewnem oddaleniu, by wyśledzić jego kryjówkę. Miał bowiem szczerą ochotę pokrzyżować plany, uknute widocznie na czyjąś zgubę. Zakochany nie domyślił się, że tu szło o jego Zofję.