<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Tajemnice Krakowa
Wydawca Wydawnictwo „Djabła“
Data wyd. 1870
Druk Karol Budweiser
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Zwierzenia.

— Więc jutro znowu ma przyjść?
— Tak, księże Modeście. Uwolnij mnie od tego człowieka, bo mnie rozpacz ogarnia żyć tak w ciągłej zależności od niego. Coraz częściej i coraz natarczywiej upomina się o pieniądze. Sprzedałam już połowę moich kosztowności, aby zaspokoić go, ale pijatyka i karty pochłaniają wszystko i co kilka dni wraca do mnie z próżnemi kieszeniami i grozi procesem kryminalnym. Oh! takie życie, to męczarnia!
Ksiądz ruszył ramionami z politowaniem i rzekł:
— Doprawdy, trudne położenie, hrabino. Radbym pomódz, ale cóż tu robić?
— W tobie, księże, jedyna nadzieja. Dałeś mi przebaczenie w imieniu Boga za ten grzech, nie dozwól, aby mnie ludzie karali za niego.
Ksiądz patrzał w ziemię i namyślał się, skubiąc wargi palcami — hrabina Saba wlepiła weń oczy, oczekując rady i pomocy.
— Powiadasz pani — odezwał się ksiądz po chwili, — że w parafji, gdzie ślub był brany, wydarto kartę z księgi kościelnéj, na któréj był zapisany akt ślubny?
— Tak, ale on przed tém postarał się o odpis tych aktów i ma je przy sobie.
— Czy jesteś pani tego pewną?
— Widziałam je u niego. Pokazywał mi je zdaleka pożółkłe i starannie w brudne szmaty owinięte; nosi je zawsze na piersiach.
— Gdyby mu można było jakim sposobem odebrać te papiery.....
— Strzeże ich nadzwyczaj pilnie, — mówi że to jego kamień filozoficzny.
— Nie zaszkodzi spróbować.
— Oh! księże Modeście, gdyby ci się udało, wtedy....
— Wtedy kupisz hrabino ten dom, o który traktowaliśmy już i przerobimy go na klasztor Magdalenek — podchwycił ksiądz śpiesznie.
Hrabina, lubo niechętnie i z wahaniem, skinęła na znak przyzwolenia.
— Zepsucie szerzy się gwałtownie — mówił ksiądz daléj — rozpusta nie umie już teraz nic poszanować i bezcześci niedorostki nawet. Trzeba pobożnemi stowarzyszeniami jak tamami wstrzymać szalejące to morze, co się nazywa ludzkością i zwrócić w karby dawnego posłuszeństwa kościołowi. Dawnej pobożności nie ma, i dlatego źle. Niedowiarków i ateuszów coraz więcéj — trzeba nam walczyć póki czas, bo późniéj nie poradzimy. Czy hrabinie udało się nakłonić męża do spowiedzi?
— Ani myśleć o tém. Pogardliwie machnął ręką i nic mi nie odpowiedział.
— To źle. Nam przedewszystkiem idzie o pozyskanie ludzi takich, jak hrabia. Przykład z góry pociąga za sobą wielu, szczególniej tutaj. Każde stowarzyszenie, do którego wchodzą hrabiowie, ma byt zabezpieczony. Jeżeli mąż pani nie chce dać nakłonić się do przepisów kościoła, niechby przynajmniej przystąpił do jakiego stowarzyszenia. Należy mu wytłómaczyć, że arystokracja winna iść ręka w rękę z kościołem, bo inaczéj powódź demokracji i niedowiarstwa zaleje jedno i drugie.
Po chwili dodał jeszcze:
— Ksiądz S. wraca w tych dniach z Rzymu. Dziś już mogę hrabinę zawiadomić, że przywozi ze sobą błogosławieństwo Ojca św. dla tak wielce przykładnego małżeństwa waszego, nominację hrabiemu na szambelana dworu Ojca św., a hrabinie patent na opiekunkę moralności błądzących kobiet.
Hrabina spuściła skromnie oczy i lekkiem skinieniem głowy podziękowała za te zaszczyty.
— Więc Ojciec święty raczył przyjąć mój pantofel? — zapytała.
— Podziwiano w Rzymie robotę i bogactwo jego.
— W podobnym guście wykończam teraz umbrę do waszego kościoła.
— Oby Pan pobłogosławił wszystkie twoje zamysły, za gorliwość jaką okazujesz dla kościoła, zacna siostro w Chrystusie!
To mówiąc ksiądz Modest wzniósł pobożnie oczy do nieba a ręce położył na popielatym kapelusiku Saby, błogosławiąc jej zamysły. A zamyślała właśnie o pozbyciu się pierwszego męża swego i dlatego zapytała znowu:
— Więc mogęż jutro spodziewać się was, księże Modeście?
— A o któréj on przyjść obiecał.
— O dwunastéj?
— To właśnie będę po mszy św. Oby nam się udało!
Hrabina miała już wychodzić, gdy służący księdza wszedł pośpiesznie do pokoju i zbliżywszy się szepnął mu coś do ucha. Wiadomość musiała być ważną, bo twarz księdza, który natychmiast zerwał się z fotelu, okazywała niezwykłe oburzenie i ożywienie.
— Pani znałaś Seweryna L.? — przemówił do hrabiny.
— Mój mąż znał go dobrze.
— Umierający — właśnie wzywają mnie do niego.
Oblicze hrabiny ani na chwilę nie zmieniło się; nie zadrżała nawet. Z zimnym spokojem naciągała rękawiczki.
— I z czego tak nagle umiera?
— Wskutek pojedynku z jakimś doktorem.
— Więc się już bili?
— Pani znasz tę sprawę? Podobno poszło o jakąś kobietę?
— Podobno.
— Jak ciężka odpowiedzialność przed Bogiem spada na duszę téj kobiety! Hrabino! należy nam się modlić za podobne grzesznice.
Hrabina nic nie odpowiedziała. Pocałowała w ramię księdza, który odwzajemnił się jej w ten sam sposób i poszła do kościoła. Z tamtąd wyszedłszy wstąpiła do magazynu mód przejrzeć nowe ubrania na głowę. Wybrała jedno w kolorze fioletowym. Miało to oznaczać żałobę po Sewerynie, którego śmierć zepsuła trochę jej spokój, zwłaszcza po ostatnich słowach księdza Modesta.
Nazajutrz, stosownie do umowy, stawił się ksiądz o naznaczonéj godzinie w mieszkaniu hrabiny.
— Oczekiwałam z niecierpliwością — rzekła do wchodzącego — lękałam się, że tamten niegodziwiec może pierwéj nadejść.
— Czy hrabina myśli być obecną naszéj rozmowie?
— Wolałabym uniknąć tego. Wyjdę do kościoła. Ksiądz działaj w mojem imieniu.
— Więc mam mu obiecać?...
— Trzydzieści tysięcy za odstąpienie tych papierów, które mnie potępiają.
— Potrzebuję jeszcze wiedzieć niektóre szczegóły tyczące się téj sprawy. Czy pani dawno z nim się rozeszłaś?
— Od lat dziesięciu nie widziałam go.
— A jak długo żyliście z sobą?
— Rok nie cały.
— Więc akta ślubne mają lat jedenaście?
— Niezupełnie. Ślub nastąpił nie zaraz po mojéj ucieczce z domu rodziców, ale znacznie późniéj.
— Zapomniałem jeszcze spytać jak on się nazywa?
— Wiktor Szeling.
— Wiktor Szeling! powtórzył ksiądz z widocznem zadziwieniem.
— Czy go znałeś?
Ksiądz wahał się chwilę, zaczem odrzekł:
— Nie.
— Więc polecam ci, księże Modeście, tę sprawę. Oby Bóg ci dopomógł. Ja odchodzę, aby uniknąć niemiłego spotkania.
To powiedziawszy, wzięła książkę do nabożeństwa i wyszła.
Ksiądz zostawszy sam, rozebrał się z poważnéj i świątobliwéj pozy i krokiem zdradzającym wewnętrzne wzburzenie przechadzał się po pokoju.
— Wiktor — mówił sam do siebie — gdyby to był on! Grzechy młodości, jak zadawnione choroby, odzywają się znowu. Nie rad jestem z tego spotkania.
Po chwili mówił znowu:
— Trzydzieści tysięcy — za co? za kilka nędznych szpargałów! Mam nadzieję, że inną drogą dojdę do nich. Trzeba nie zrażać go sobie.
W téj chwili zabrzęczał dzwonek w przedpokoju, i czyjeś kroki dały się słyszeć w salonie. Był to Kudłacz-Wiktor, tylko nie w takiéj postaci, w jakiéj go pierwszy raz widzieliśmy. Dochody, jakie czerpał ze szkatuły hrabiny, zmieniły go prawie do niepoznania.
Strój elegancki, lubo nieco zaniedbany, zastąpił miejsce łachmanów, z ubiorem wróciła swoboda ruchów i lepsze ułożenie; twarz pozbawiona strasznych kudłów wyglądała wcale przyzwoicie; w czarnych oczach tylko krzaczastą brwią zasłoniętych, zostało świadectwo minionego życia, bezczelność i wyuzdana swawola, połączona z cynicznym uśmiechem.

W Kawiarni


Ksiądz z miną poważną, świątobliwą, z oczyma na dół spuszczonemi, wyszedł na spotkanie przybyłego. Kudłacz, gdy go zobaczył, stanął jak niegdyś przed portretem Sabiny, wytrzeszczył oczy i zdziwiony przypatrywał się księdzu czas długi. Potem postąpił ku niemu i zaglądając w oczy, odezwał się:
— Czy mnie oczy nie łudzą? Tyżeś to, Piotrze?
— Tak mnie nazywano, nim przywdziałem tę suknię.
— Więc przypominasz mnie sobie?
— Znałem cię, ale nie takim jakim dziś jesteś.
— Mniejsza o to. Nie słuchasz mnie spowiedzi. Powiedz mi tylko, czy siostra moja żyje?
— Umarła.
— Umarła więc — domyślałem się tego, bo inaczéj byłaby mnie odszukała. Ona mnie tak kochała, a ja łajdak nie wart byłem jéj miłości.
Mówił to drżącym nieco głosem.
— Ale i ty — ciągnął daléj — nie byłeś wart téj miłości, jaką miała dla ciebie. Czy byłeś przy jéj zgonie?
— Byłem — odpowiedział ksiądz z cicha.
— I potém wstąpiłeś do seminarjum. Rozumiem. — Jabym także nie inaczéj postąpił na twojem miejscu. Biedna kobieta. Dwóch nas tylko kochała i z obydwóch nie miała pociechy. Ten łotr Flawjusz może byłby jéj lepszy los zapewnił.
— Nie odgrzebujmy starych boleści — rzekł ksiądz, dla którego cała ta rozmowa była niemiłą.
— Masz słuszność. To człowieka niepotrzebnie rozmiękcza. A ja dziś chcę być twardym jak skała. Gdzie jest pani hrabina?
Ostatnie słowa wymówił z irytacją i podejrzliwie obejrzał się w koło.
— Hrabina wyszła.
— Uciekła przedemną! — zawołał gwałtownie Wiktor.
— Nie; wyszła w interesie naszego zgromadzenia. Uprosiłem ją o to, i w twojem imieniu przyrzekłem, że będziesz cierpliwy.
— Więc wiesz o co chodzi?
— Hrabina wspominała mi, że jéj grozisz procesem o jakąś sumę pieniędzy.
— I nic więcéj?
— Czy to mało?
— Nie chcę więc zdradzać sekretów hrabiny, kiedy ich sama nie zwierzyła. Ha! przyrzekłeś za mnie cierpliwość, więc ją mieć muszę. Mogę zaczekać, bo wczorajszy sztosik podreperował trochę moją kieszeń. Musimy się za to spić dzisiaj. Po tak długiem niewidzeniu, to się należy. Chodźmy.
— Zapominasz, że jestem księdzem.
— Prawda, wy musicie udawać, że pić nie lubicie, wyjąwszy przy ołtarzu. A jabym jednak chciał oblać to nasze spotkanie.
— Chyba u mnie.
— Niech i tak będzie. Nie będzie to tak smakować jak w knajpeczce, ale kiedy inaczéj być nie może, to darmo!
Ksiądz zadzwonił na lokaja i kazał mu sprowadzić dorożkę; nie uważał bowiem za stosowne, by go widziano na ulicy z dawnym znajomym.
W godzinę potém siedzieli już w mieszkaniu księdza przy stole, na którym stało kilka butelek wina — już wypróżnionych. Wiktor wołał o nowe. Wspomnienia młodszych lat wzbudzały w nim pragnienie. Pił i gadał — czasem płakał, szczególniej gdy mówił o siostrze, ściskał księdza i wołał o wino. W końcu zaproponował mu, czyby nie wolał zamiast wina dać wódki; utrzymywał bowiem, że to trunek tańszy a zdrowszy. Ksiądz, czy to przez gościnność, czy przez pobłażanie, czy téż z innych powodów, nie sprzeciwiał się wcale i chętnie dolewał gościowi, sam ledwie maczając usta w kieliszku. Po kilku godzinach takiéj przyjacielskiéj pogawędki, Kudłaczowi coraz więcéj język plątać się zaczął a powieki opadać — wreszcie zwalił się na ziemię i silnem chrapaniem zakończył wynurzanie afektów koleżeńskich.
Ksiądz pochylił się nad śpiącym, przypatrzył mu się bacznie, potem podniósł się, zasunął drzwi na zasuwkę, wziął nóż ze szafy, i powrócił z nim ku leżącemu na ziemi. — Ukląkł na jedno kolano i z kocią zręcznością począł ostrożnie, powoli rozpinać surdut, kamizelkę, koszulę. Ponieważ szło o nierozbudzenie śpiącego, cała więc ta operacja nie mało zajęła czasu, zanim ksiądz Modest dobrał się do piersi upojonego kolegi, na któréj w brudne szmaty owinięte i szpilką przypięte do koszuli, leżały owe tak pożądane papiery. Kiedy już je odpiął, schwycił namiętnie w obie ręce i poniósł do drugiego pokoju. Tam rozwinął je i przejrzał starannie. Tak, nie inaczéj — były to papiery, od których zależał honor i byt hrabiny — schował je do kieszeni i chciał wracać do śpiącego, gdy naraz zatrzymała go myśl: a nuż Wiktor, gdy się przebudzi i spostrzeże swą stratę, domagać się będzie zwrotu papierów — cóż wtedy?
Modest namyślał się chwilę — pomysł prędko się znalazł. Wziął jakieś stare gazety ze szafy, owinął je w te same brudne szmaty i z tryumfem zadowolenia odniósł napowrót śpiącemu, przypiął szpilką do koszuli, zasunął koszulę, zapiął kamizelkę i surdut. Gdy skończył to trudne dzieło, otarł rzęsisty pot z czoła i twarz czerwoną z umęczenia, zatarł ręce i rzekł:
— Chwała Bogu, udało się. Tygrysowi obcięliśmy pazury i wyjęli zęby. Teraz można go wypuścić z klatki.
Potrącił nogą śpiącego i zawołał zgorszony i gniewny:
— Wiktor! wstawaj! tu nie szynk! Co sobie pomyśli służący gdy przyjdzie — wstawaj!
Ale pomimo silnych wstrząśnień, nie podobna było zbudzić leżącego jak kłoda na ziemi. Ksiądz się niecierpliwił, widok pijanego gorszył go i zawadzał mu; bał się, by kto obcy nie nadszedł i nie był świadkiem téj profanacji jego domu. Wyszedł więc do hrabiny, rozkazawszy służącemu, aby skoro się gość obudzi, wypuścił go z zamkniętego pokoju i oznajmił, że nie ma co czekać, bo ksiądz Modest późnym dopiero wieczorem wróci do domu.
Nie było potrzeby używać tych ostrożności i namawiać Kudłacza do opuszczenia mieszkania księdza. Skoro bowiem przebudził się nad wieczorem i ujrzał się sam w obec pustych butelek, nie myślał ani chwili dłuźéj tu zabawić. Po przepiciu samotność dokucza, to téż Kudłacz wyniósł się czémprędzej na ulicę, głośno ziewając i przecierając zaspane oczy.
W bramie stał jakiś człowiek, który mu się uważnie przypatrywał. Kudłacz jednak nie zważał nań i poszedł daléj. Naraz ktoś silnie i poufale uderzył go po ramieniu. Był to ten sam nieznajomy. Wiktor zatrzymał się i ujrzawszy obdartusa, skrzywił się. Tamten jednak zdawał się nie zwracać na to uwagi i klepiąc go nie bez uciechy po ramieniu, mówił:
— Cóż to — nie poznajesz mnie? Przecieżeśmy razem szewrowali — pamiętasz? Ja myślałem że ciebie już dawno zahaczyli do kwacza (wsadzili do kozy) a ty jak forsacz (bogacz) jaki, chodzisz po święcie. Oho! tęższy z ciebie andrus, niż my wszyscy, choć przed nami udawałeś fryca. My wszyscy, jak byliśmy, tak jesteśmy chorłakami! Rudy w kwaczu, Drągal wiarusem (skazany) w manelach (kajdany) na pięć lat za grubą jakąś buchankę; ja, ot, zeszedłem na dziada — a z ciebie pan! Niech cię pierony biją — tęgi z ciebie i klawy chłop.
Tu objął szyję jego ramieniem i chciał go przycisnąć do siebie. — Kudłacz usunął się, unikając tych gorących oznak przyjaźni.
— Gdzieżeś się tak obłowił — powiedz? — ciągnął Kłyk daléj.
— Nigdzie; pracuję, zarabiam i mam.
— A bodajś ty tak ręce i nogi połamał, jeżeli to prawda — zaklął śmiejąc się Kłyk. Kto raz już szewrować zacznie po naszemu, tego do lada roboty nie napędzisz. Ta i ja próżno nie siedzę — człowiek robi to i owo — a przecież gałganami świecę.
Tu szarpnął się za podarty rękaw.
— No, przyznaj się, jakie rzemiosło tak ci korzystnie idzie? — pytał znowu — musiałeś do hrabskich chyba przystać andrusów, bo taki elegant z ciebie.
Wiktorowi nie na rękę były te pytania i samo spotkanie z dawnym towarzyszem złodziejskiéj wyprawy. Oglądał się w około, czy go kto nie widzi, ale ciemność wieczoru i bezludna ulica zabezpieczały go z téj strony. Nie chciał znów zrażać sobie Kłyka z obawy, by ten kiedykolwiek schwytany przez policję, nie przysłużył mu się denuncjacyjką. Na szczęście spostrzegł w zaułku ulicy małą kawiarnię, zaproponował więc dawnemu koledze, czyby nie wstąpili na szklaneczkę ponczyku. Kłyk na takie szumne zaproszenie, aż splunął z uciechy i rzekł:
— Dobrzeby to było — ale cóż, kiedy mam tu wartę w ulicy.
— Jakto? — zapytał Kudłacz, oglądając się z obawą.
— Nie bój się, nie o chatrakach mówię, tylko o sobie. Mam tu czekać na jednego z moich kundmanów.
— Cóż ty masz za kundmanów?
— Takich, co mi zarabiać dają. E! pal djabli i księdza — pójdę. Stracę, to stracę — i tak wiele nie daje. Chodźmy.
Weszli do kawiarni.
— Daj no, pani, dwie szklaneczki ponczyku — rzekł Kudłacz, sadowiąc się za stołem obok Kłyka.
Kawiarka poczęła rozdmuchiwać ogień przygasły na kominku, a tymczasem Wiktor macał Kłyka pytaniami.
— Cóż to za ksiądz, coś czekał na niego?
— E, jeden tam taki, com u niego służył dawniéj.
— Ksiądz Modest — mruknął Wiktor.
— A ty zkąd wiesz o tém? zapytał go Kłyk zdziwiony.
Wiktor uśmiechnął się z zadowolenia, że podszedł starego andrusa, pociągnął spory łyk ponczu i wymownym gestem zachęcił towarzysza do picia, na co ten nie dał się długo prosić.
— I cóż masz za robotę? — badał go daléj.
— To mój sekret.
— Myślisz, że nie wiem? mówił Kudłacz, któremu jak przez sen przypomniała się rozmowa Kłyka z dewotką w szynku na Kazimierzu.
— A żebyś ty tak spuchł, jeżeli wiesz — chyba że ci Kundusia powiedziała. Oj, zmłóciłbym ją po żebrach, ażby ruski miesiąc popamiętała! Ale to być nie może — ćmisz mnie tylko i zawracasz głowę; Kundusia nie taka głupia, żeby wypaplała.
— No, o co, że wiem?
— O co chcesz, choćby o dziesięć szklanek ponczyku.
— Zgoda — idzie! — i podał mu rękę.
— No? — zapytał Kłyk.
— Idzie o Flawjusza i dziewczynę.
Kłyk zerwał się z miejsca z podziwu i wytrzeszczył głupio oczy.
— A niech cię pieruny siarczyste biją! — zawołał — a ty zkąd wiesz o tém?
— To mój sekret. No, płać poncz — dziesięć szklanek — odparł Wiktor śmiejąc się i bawiąc zakłopotaniem Kłyka.
— Zapłacę, jak będę miał, a będę miał niedługo.
— A ja czekać nie będę i sam dać każę. Daj ta pani drugą kolejkę — dodał zwracając się do kawiarki.
— Klawy chłop z ciebie — odezwał się Kłyk rozczulony taką wspaniałomyślnością swojego kompana — i hojny, nie tak, jak ksiądz Modest.
— To księżulo skąpy?
— Obiecuje dać, jak dziewczyna będzie w jego rękach.
— A jemu na co dziewczyny?
— Djabli wiedzą; to jakaś nieczysta sprawa, któréj nic nie rozumiem. Bo, wystaw sobie, na co te ceregiele? Jeżeli chce, żeby dziewczyna odeszła od ojca, to ją kiedy wieczorem porwać, wpakować do cypcerówki i wio! i pies by o niczem nie wiedział. Ale ksiądz ani chce słyszeć o tém — jemu się zachciewa, żeby dziewczyna dobrowolnie opuściła starego, a on wtedy dopiero zajmie się jéj losem. Sam nie mogłem się wziąść do tego interesu, bo dziewczyna by nie przystała, zmówiłem więc do pomocy Kundusię. Ta zaraz się z nią poznała w kościele, namówiła ją, żeby się spowiadała u księdza Modesta, ciągle jéj kładzie w uszy o bezbożności ojca, o potrzebie porzucenia go i wstąpienia, choćby na jakiś czas do klasztoru, bo tak ksiądz Modest chce.
— Chce ją oddać do klasztoru? — teraz już nic nie rozumiem.
— Ani ja, powiadam ci.
Kudłacz targał wąsy w zamyśleniu. Sprawa ta obchodziła go więcéj, niż Kłyk mógł przypuszczać. Flawjusz odegrał ważną rolę w życiu Wiktora, to téż nazwisko jego poruszyło stare wspomnienia. Flawjusz kochał się w siostrze jego i miał się z nią żenić. W tym czasie zaczął bywać w ich domu Piotr Rzęcki, dzisiejszy ksiądz Modest. O wiele młodszy i powabniejszy od Flawjusza, potrafił w krótkim czasie zbałamucić dziewczynę. Flawjusz z godnością usunął się na bok, co Wiktorowi było bardzo na rękę; Flawjusza towarzystwo bowiem nudziło go i męczyło, był dla niego za poważny i za porządny. Z nowym zato konkurentem dobrali się zupełnie i prowadzili wesołe, hulaszcze życie. Nieraz jednak brakło im funduszów i dla tego radzili sobie jak mogli, często w sposób nie bardzo uczciwy. Przedewszystkiem żyli z kart, a że szczęście w kartach nie zawsze na zawołanie przychodzi, różnemi więc sposobami zapewniali sobie wygraną. Razu jednego w kawiarni złupili już na kilka tysięcy koleżkę swego, który niedawno ożenił się bogato. Na nieszczęście Flawjusz był obecny — zmiarkował szulerską sztuczkę, żal mu się zrobiło młodego człowieka tak niegodnie oszukiwanego — zbliżywszy się więc do stolika, położył rękę na kartach i rzekł do Wiktora:
— Albo oddasz wygrane pieniądze temu nierozważnemu młodzieńcowi — albo ja karty te oddam na policję.
Wiktor się zmięszał — chciał ratować się bezczelnością i krzykiem. Ostro się stawił na zaczepkę Flawjusza, a udając obrażonego, odgrażał się i dowodził, że karty są miejscowe.
— Kłamiesz — odparł spokojnie Flawjusz, odmieniłeś je. Oddaj pieniądze.
Wiktor wzbraniał się jeszcze — Flawjusz tedy zwrócił się do obecnych i wezwał ich na świadków oszustwa.
Wszczęła się wrzawa, zgiełk, kłótnia — zjawiła się policja. Widząc się blizkim zguby, Wiktor nie namyślał się długo i rzuciwszy Flawjuszowi groźbę zemsty — uciekł przez okno z kawiarni, a w krótce potem i z miasta. Wypadek ten wpłynął stanowczo na jego życie, pokierował dalszemi jego losami; z rozpustnika wyszedł na łotra. Wiktor składał winę na Flawjusza i w głębi duszy nosił się z myślą pomszczenia się na nim, skoro tylko sprawa karciana tak się zatrze, że będzie mógł bez obawy wracać do Krakowa. Gdy powrócił, nie zastał już siostry, ani Piotra, ani Flawjusza. O tym ostatnim dowiedział się tylko, że wstąpił do wojska. Teraz, gdy po kilkunastu latach, los zbliżył go znowu z dawnymi znajomymi, myśl pomszczenia się poczęła mu się uśmiechać.
— I gdziesz mieszka ten Flawjusz? zapytał niby z niechcenia Kłyka.
Złodziej przycisnął palcem spodnią powiekę, pokazał mu białko oka, wywiesił język i rzekł:
— Widzicie go — myśli, że na głupca trafił. Naści oko i pecę z grucą. Będę ci gadał — jeszcze co, żebyś potem wypaplał komu i interes mi popsuł.
Wiktor nie chciał się zdradzić, że go ta sprawa tak bardzo obchodzi, zaczął mówić o czem innem. Przy trzeciej kolejce ponczu Kłyk wygadał się, że Kundusia chcąc częściej widywać się z Zofją, dla niewzbudzenia podejrzeń, zamyśla sprowadzić się blizko, aby pod pozorem sąsiedzkiéj znajomości, łatwiéj mogła ją przerabiać na swoje kopyto.
— A właśnie jak raz w tym samym domu jest mieszkanie do wynajęcia.
— Kiedy już ja je wynająłem.
— To na Długiej ulicy, pod pałacem? A bodajś ty tak zdechł, jeżeli to prawda. Dziś jeszcze widziałem kartkę.
Wiktor rozśmiał się w duszy, że mu się udało tak podejść Kłyka i dowiedzieć się o mieszkaniu Flawjusza. Nie miał już potrzeby dłużej zatrzymywać towarzysza i w krótce się też rozstali.
Nazajutrz rano był u hrabiny; powiedziano mu, że wyjechała na wieś. Skrzywił się nieco na tę wiadomość, ale wytłomaczył sobie jej odjazd tem, że zapewne wyjechała zebrać potrzebną sumkę dla opłacenia go. Zmuszony czekać, postanowił użyć tego czasu na dogodzenie zadawnionej nienawiści; podobna sposobność mogłaby się nie prędko przytrafić, gdyż po odebraniu pieniędzy od Saby miał zamiar zaraz Kraków opuścić.
Udał się do księdza Modesta, aby wspólnie z nim działać przeciw Flawjuszowi. Ksiądz nie przyjął jego wizyty.
— Nie, to nie — pomyślał Wiktor — to i tobie się przysłużę. Ty chcesz wykraść dziewczynę — ojciec musi ją kochać — to jak ja ją sprzątnę, obu wam dam się we znaki.
Rozmyślając nad sposobami wykonania swego planu, przypomniał sobie, że dewotka mówiła w szynku, iż dziewczyna nie chce opuścić ojca, nie tyle przez miłość dla niego, jak raczéj dla jakiegoś pana Feliksa. Nie trudno było dowiedzieć się, co to za jeden ten pan Feliks i pod pozorem porady lekarskiéj zbliżyć się do niego. Wymiarkował zaraz, że doktor wcale o żeniaczce nie myśli, co Wiktorowi było bardzo na rękę, bo mu nie szło wcale o szczęście córki, ale o dokuczenie ojcu. Powoli wkradł się w zaufanie doktora i ofiarował mu swoje usługi; a gdy Feliks wyraził powątpiewanie, czy Zofja pomimo miłości dla niego, zgodzi się na opuszczenie na niepewne ojca, Kudłacz zaproponował, czyby nie można było zrobić dla uspokojenia skrupułów dziewczyny komedji ślubu. Feliksowi plan ten przypadł do smaku — szło tylko o sposobność pomówienia z Zofją i wyprowadzenia jéj z domu, co przy czujności dewotki, Kłyka i zakochanego studenta, o którym także Wiktor się dowiedział, było prawie niepodobieństwem. Należało poprzednio pozbyć się tych niepotrzebnych stróżów.
Śledził odtąd uważniéj Kłyka, aby złapać go na jakiéj sprawce, za którą możnaby go wpakować do kryminału. Nie długo potrzebował czekać na to. Wkrótce wypatrzył, że Kłyk wieczorami wychodził chyłkiem z miasta ku Kaźmierzowi, że wchodził do starego domu niedaleko klasztoru Augustjanów — daléj zauważył, że w domu tym nigdy nie było światła ani jakiegokolwiek śladu życia i ruchu i że pomimo tego, oprócz Kłyka jeszcze jakiś drugi wysoki człowiek przychodził tam co wieczór. Tajemniczość ta zaintrygowała i rozbudziła ciekawość Wiktora. Postanowił bądź co bądź dotrzeć i całą rzecz zbadać. Śledząc już nie tylko Kłyka ale i owego wysokiego mężczyznę, i odszukawszy jego mieszkanie, dowiedział się, że człowiek ten był już raz posądzony o fałszowanie banknotów i trzymany w więzieniu. Jeszcze bardziéj rozwiązała się zagadka Kudłaczowi, gdy raz zobaczył jak Kłyk płacił za miód nowiutkim papierkiem. Zbadawszy tę rzecz, postanowił krótko skończyć z Kłykiem i czatował tylko aby go, gdy wejdzie do ciemnego domu, jak mysz w łapkę, oddać w ręce policji. Właśnie obrał sobie dzień, w którym Kłyk był u dewotki w interesie księdza Modesta. Wiktor czatował już w sieni przeciwległéj kamienicy i skoro tylko wysunął się z bramki, poszedł za nim. Idąc spostrzegł, że jeszcze ktoś inny śledzi Kłyka. Był to, jak wiemy, student, który rozciekawiony tajemniczą rozmową, postanowił nie spuszczać z oka podejrzanego żebraka i szedł krok w krok za nim. Wiktor śledził obu i zacierał ręce na myśl, że może uda mu się dwie ryby złowić na jednę wędkę.
Kłyk nie domyślając się niczego, doszedł powolnym krokiem do mieszkania księdza Modesta. Powiedziano mu, że przed godziną wyjechał ze mszą na wieś, w to samo miejsce, gdzie przed kilka dniami jeździł na pogrzeb.
Był to pogrzeb Seweryna Liwody, zmarłego w skutek rany otrzymanéj w pojedynku. Głośno o tém mówiono w mieście, nie wiedziano jednak z kim się nieboszczyk pojedynkował.
Z mieszkania księdza poszedł Kłyk, widocznie z braku zajęcia, za cmentarz żydowski, w wikliny rosnące nad rzeką. Jest to letnia sypialnia stałych gości kazimierskich szynków, mianowicie włóczęgów, złodziei i ulicznic. Tu nagradzają sobie niewyspane noce, trzeźwią się sposobiąc do nowéj pijatyki, oczyszczają niekiedy z brudu i robactwa — tu się kłócą, kochają i ztąd wyruszają na nowe wyprawy i nowe pijatyki. — Kłyk był częstym gościem na téj willegjaturze i znalazł tu dużo znajomych, pomiędzy którymi usnął snem sprawiedliwego. Student niczem nie zrażony, postanowił czekać choćby do nocy i w postanowieniu tem skracał sobie czas oglądaniem nagrobków na przyległym cmentarzu. Kudłacz nie zbliżył się wcale w to miejsce, które nie gorzéj znał od Kłyka; zatrzymał się więc pod staremi, odrapanemi murami Kazimierza, wiedział bowiem, że ci na których czekał, muszą tędy wracać. Szło mu tylko o dowiedzenie się, czy Kłyk będzie dziś w owéj norze pod klasztorem Augustjanów. Po południu spostrzegł go wracającego z Grzegórzek. Usunął się na bok, przepuścił go, następnie studenta i znowu szedł z daleka za nimi.
Kłyk przedewszystkiem wstąpił na wódkę do Salomona — zabawił tam dość długo, a gdy się dobrze ściemniło, wyszedł nieco podchmielony i po nad starą Wisłą zwrócił się w stronę klasztoru. Student który czekał na niego aż dotąd w ulicy, postępował za nim.
Kudłacz nie śledził już ich daléj, popatrzył tylko chwilę i mruknął:
— Mam ich obu.
Przez brudne zaułki żydowskie przecisnął się do kawiarni „Pod Huzarem“ i tam przy szklance ponczu napisał na kawałku papieru następującą denuncjację:
„Znany z podrabiania banknotów, Michał Mądrzyk, jest teraz przy robocie w domku pod klasztorem Augustjanów N. 11. Pomaga mu niejaki Kłyk, znany zapewne prześwietnej Policji. Przed domem na straży stoi student. Trzeba więc ostrożnie podejść, aby złowić ptaszków.“ —
Kartkę tę odesłał na policję przez małego żydziaka, za co mu dał szóstaka. Gdy chłopiec pobiegł uradowany, Kudłacz z zadowoleniem pociągnął ponczyku i rzekł do siebie:
— A teraz trzeba się wziąść do dziewczyny. Chodźmy do doktora.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.