Tajemnice Londynu/Tom I/Część pierwsza/IX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Londynu |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1847 |
Druk | S. H. Merzbach |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Londres |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Myśl która przeszła przez głowę Stefana Mac-Nab ogłuszyła go niejako. Łatwo skłonny do wszelkich podejrzeń, niełatwo mógł się ich pozbywać. Ale tego wieczoru piérwszy powiew miłości, ogarniający duszę jego, inny bieg nadawał jego myślom.
— Jestem nierozsądny! rzekł po chwili milczenia; ona czysta, jak aniołowie, którym pięknością wyrównywa... Ah! ileż cierpię!... Muszę odwiedziéć biednego Franka. Obaj wzajem nad sobą ubolewać będziemy, jeżeli wzajem nie zdołamy się pocieszyć.
Od przeszło roku Stefan nic widział Franka; a ostatnie ich spotkanie się było raczéj wesołą rozmową. Obaj byli wówczas szczęśliwi, obaj bez trosków. — Obecnie Stefan przypadkiem dowiedział się nieco o wieściach biegających o miss Maryi Trewor. Słyszał, że mówiono o jéj bliskiém małżeństwie ze sławnym markizem Rio-Santo. Do téj to okoliczności uczynił on alluzyą w rozmowie swéj z misstress Mac-Nab.
Frank więc i on zostawali odtąd w położeniu czyniącém przyjaźń podwójnie drogą i koniecznie potrzebującém wzajemnych wylań. — Jakoż Stefan z niecierpliwością oczekiwał dnia następnego. Radość, jakiej doznawał na samą myśl ujrzenia Franka, zagłuszała w nim nieco głos cierpienia.
Nie poszedł na bal do Trewor-house. Nazajutrz wstał cierpiący jeszcze, lecz już spokojniejszy. Charaktery stanowcze, które nie znajdują upodobania w rozniecaniu bólu dolegliwej rany swojéj, które nie lubią się głośno na ten ból uskarżać, saméj tylko potrzebując pociechy, mają zawsze wiele mocy nad sobą.
Stefan i źle i dobrze przepędził piérwszą noc miłosnego męczeństwa; wcale nie miał ochoty do rozpoczynania na nowo, przedsięwziął zamknąć od razu ten rozdział niepewności i wątpliwości, żądać objaśnienia od Klary Mac-Farlane.
Przy śniadaniu, Klara była roztargniona, w głębokich pogrążona myślach. Dostrzegł to Stefan, ale wstrzymał się i postanowił czekać na zdanie Franka, poczém dopiero uczynić miał krok stanowczy.
Anna przeciwnie była wesołą i często stosowała do kuzyna naiwne wybuchy swojéj wdzięczności, na które on wcale nie uważał. Biédne dziecię przekonane było, że Stefan przez miłość dla niéj pozbawił się przyjemności balu — nie umiała więc ukrywać swojego ukontentowania.
Zaraz po śniadaniu i gdy jeszcze herbata dymiła się na stole, Klara wymknęła się.
Wiémy dokąd poszła.
Ukryta po za firanką do połowy podniesioną, utkwiła wzrok w salonie piérwszego piętra czworobocznego domu z drugiéj strony Cornhill. Klara czyniła to codzień, częstokroć napróżno, bo Edward na krótko tylko i rzadko pokazywał się w swych biurach. To ją jednak nie nudziło.
Tego dnia znalazła tam kogo szukała.
Nie będziemy usiłowali malować głębokich i mnogich wrażeń, które następowały po sobie w umyśle młodéj dziewicy przez czas niemego jéj wpatrywania się. Z tego miejsca po raz piérwszy ujrzała Edwarda; tu przychodziła oczekiwać go codziennie; tu cierpiała, tu była szczęśliwą i tu nauczyła się kochać.
Tak stała zachwycona, niepostrzegając upływających godzin. Gdy Edward, wiedziony giestem Bob-Lanterna, rzucił na nią spojrzenie, serce jéj doznało zarazem słodkiego i bolesnego uczucia.
Dreszcz ją przejął, zaledwo mogła utrzymać się na nogach, potém potok gorącéj krwi przeszedł po wszystkich jéj żyłach aż do twarzy, która zarumieniła się. Jéj ręka spuściła firankę.
Długi czas pozostawała tak zawstydzona, zakłopotana i zarazem zachwycona swém szczęściem, po za lekką zasłoną muszlinową, która ją broniła od zaczynającego się oczarowania. Wielce pragnęła jeszcze raz podnieść firankę, ale martwiła się, że ją już raz podniosła, lękała i wstydziła; a przytém głos dotąd z takiém poszanowaniem czczonéj pobożności wołał na nią: Wstrzymaj się!
Biédna dziewica!
W drugie ucho szeptała jéj miłość, miłość silna, wymowna, nieodparta... a słodki i cichy głos jéj zagłuszał groźny głos sumienia.
Klara wysunęła bojaźliwie swą białą rękę, to znowu ją ukryła i znowu chciała podnieść firankę. I podniosła ją, ale bardzo mało!... a jednak było to dostateczném. Mogła widziéć tego, o którym myśl napełniała jej życie. — Oko Edwarda roztargnione i pływające w ciemności, nie szukało okna. Wtedy Klara nie tyle się lękała i znowu pierwsze swoje przybrała stanowisko.
Po upływie kilku minut nastąpiło to, co mogła była przewidzieć, czego może i pragnęła.
Edward przestał marzyć, a oko jego naturalnie znowu spojrzało w okno.
O! zapewnić możemy, że Klara stały miała zamiar ukryć się znowu. Raptem pociągnęła za muszlin, ale muszlin zaczepił się, jakaś przeszkoda, zapewne zapomniana szpilka, niedozwoliła spaść firance i młoda dziewica stanęła bez zasłony wprost pięknego marzyciela, który wpoił w nią namiętne spojrzenie..
— Klaro! zawołała mistress Mac-Nab.
Klara nie słyszała.
W spojrzeniu Edwarda znajdowały się upajające wyrazy. Niemy, czuléj niż własnym głosem mówił: kocham cię.
— Klaro! zawołał także i Stefan.
Klara nie słyszała. Głowa jéj gubiła się, serce wyrywało się ku Edwardowi, który błagalnym giestem zdawał się zebrać u niéj litości.
Dwie łzy zadrżały na powiekach młodéj dziewicy i gorące spadły na jéj policzki.
— On mię kocha, o Boże! szepnęła.
Edward, dostrzegłszy swe zwycięztwo, położył palec na ustach i przesłał pocałunek przez ulicę.
Tą razą szpilka nie mogła utrzymać firanki. Klara obraziła się. — Firanka spadła.
W téj saméj chwili nagle otworzono oboje drzwi wiodących do pokoju młodéj dziewicy.
— Klaro! Klaro! zawołali zarazem mistress Mac-Nab i Stefan, wchodząc jednocześnie.
Klara zadrżała, jak matka nasza Ewa, gdy ją Stwórca schwytał na uczynku.
— Co tam robisz, moja córko? spytała mile mistress Mac-Nab; już od pięciu minut wołam na cię!
— Panienka musi tam mieć cóś bardzo interessującego, rzekł surowo Stefan, kiedy nie słyszała ani mojego, ani méj matki głosu?...
Młoda dziewczyna zająknęła się i nie mogła nic odpowiedzieć. Stefan, któremu ciągle tkwiły w pamięci zazdrośne podejrzenia, rzucił się ku oknu i chciał podnieść firankę. Klara chciała go zatrzymać błagalnym giestem, ale on nie uważał na tę niemą prośbę, i droperya zesunęła się z szelestem po utrzymującym ją drucie.
Klara, Stefan i mistress Mac-Nab razem spojrzeli na ulicę.
Nie było już nikogo w oknach piérwszego piętra przeciwległego domu; przez ich szyby widzieć się tylko dawały podwójne fałdy jedwabnych firanek.
Klara mocno odetchnęła.
W chwili gdy Klara znowu skryła się za firanką, Edward opuścił także swoje okno. Wstał z miną człowieka, grą znudzonego i pociągnął za sznurek od dzwonka.
Natychmiast pokazał się mały murzyn.
— Idź i uderz w dzwon środkowego salonu.
— Ile razy panie?
— Pięć.
Mały murzyn wyszedł, lecz nie témi drzwiami przez które przybył Bob-Lantern.
W kilka sekund usłyszano pięć długich i głuchych uderzeń w kierunku, którym się udał mały murzyn. Pan Edward tą samą drogą wyszedł z budoaru.
Przybył do okrągłego salonu, który o ile się można było domyślać, znajdował się w samym środku czerwonego domu. Salon ten nie miał okien; w téj południowéj godzinie oświetlał go żerandol.
Natomiast miał sześć drzwi, z których pięć wiodło bezpośrednio na kręcone schody. Szóstemi wszedł pan Edward.
Za jego przybyciem, dźwięczny, przeciągły i głęboki odgłos dzwonu, obijał się jeszcze o ściany. W salonie było pusto.
Pięć krzeseł i fotel stały około ogromnego komina, którego czeluście swym pałającym oddechem ogrzewały salon.
Pan Edward rzucił się od niechcenia na fotek.
Prawie w téj chwili otworzono wszystkie pięć drzwi. Dwoje piérwszych, od strony Cornhill wybitych, dały przejście bogato ubranéj damie i eleganckiemu dżentlmenowi. Trzeciemi, od strony Finch-Lane, wszedł jakiś jegomość bardzo uczciwéj miny, ubrany jak zamożny negocyant i przedstawiający się jak należy. — Czwarte wprowadziły człowieka nizkiego, wyżółkłego i chudego, którego poplamione suknie wytarte były na wszystkich kantach.
Piątemi nakoniec przybył pan Smith, w niebieskich okularach i ogromnéj umbrelce.
Piękna dama przybywała z przepysznego magazynu na Cornhill, którego była władczynią i panią, pod imieniem mistress Bertram.
Dżentlmen, pan Falkstone, był-to jéj sąsiad jubiler.
Jegomość przyzwoicie się przedstawiający, był to wekslarz przy Finch-Lane. Nazywał się pan Walter.
Czwartą nakoniec osobą, był ni mniéj ni więcéj tylko sam Piotr Practice, dawny attorney (prokurator) podupadły, który panował w zakurzonymi ciemnym tandeciarskim sklepie, także przy Finch-Lane, obok kantoru wekslu.
Z tych pięciu osób tylko mistress Bertram i Piotr Practice pokazały swe oblicza, tak jak je natura utworzyła. Było to tém gorzéj dla dawnego prokuratora, który miał minię bezwstydnego i wyuzdanego lichwiarza, ale tém lepiéj dla mistress Bertram, jeszcze dosyć ładnéj, chociaż i ona oddawna już przebyła granicę piérwszéj młodości.
Trzy inne osoby miały na sobie ten rodzaj masek, na jakie pozwala nasza cywilizacya. A tak pan Smith miał swoją umbrelkę; pan Walter, wekslarz, podzielał z nim korzyści zielonych okularów, do których dodał czarną perukę, stanowiącą niejaki kontrast z białawym puszkiem na policzku w miejscach, przez które brzytwa nieprzechodzi; pan Falkstone, świetny jubiler, miał przeciwnie niebieskawe faworyty, co jednak nieprzeszkadzało mu bynajmniéj w noszeniu pięknych błąd wąsików i takiego koloru włosów, zachwycająco ufryzowanych.
W ogóle wszystko to mogło być bardzo niewinne.
Cokolwiekbądź, pięć nowo przybyłych osób ostrożnie zbliżyło się do pana Edwarda z uszanowaniem go powitawszy.
Edward dotknął ręki mistress Bertram, a innym dał protekcyjny znak kiwnieniem głowy.
Mistress Bertram usiadła. Cztéréj mężczyzni stali, aż królewskie skinienie Edwarda dozwoliło im pozajmować krzesła.
Kilkochwilowe milczenie panowało na tym szczególnym i tajemniczym kongresie. Pan Edward rozciągnął się na fotelu i zdawał zapominać o obecności swych partnerów. Ci milczeli i czekali.
Nakoniec pan Edward włożył rękę do kieszeni i wydobył kosztowny, brylantami wysadzany zegarek.
— Pół do piérwszéj! szepnął. Czy mój zegarek dobrze idzie, Falkstone?
— Bardzo dobrze panie.
Piotr Practice wyjął duży i gruby srébrny zegarek, który nastawił podług zegarka pana Edwarda.
— Jeżeli tak, nie długo z wami mogę zabawić... Przystąpmy natychmiast do rzeczy. Potrzeba mi dziesięć tysięcy funtów szterlingów.
— Dziesięć tysięcy funtów! powtórzył Piotr Patrice i konwulsyjnie ścisnął szeroki brzuch srébrnego swego zegarka.
— Dziesięć tysięcy funtów! powtórzyli chórem wekslarz, jubiler, pan Smith i mistress Bertram.
— Na dziś wieczór, dodał zimno pan Edward.
Wszystkie głowy pochyliły się zarazem.
— Panie Walter, zaczął znowu Edward, czy możesz mi je wyliczyć natychmiast?
— Mogę panie, ale...
— Ale co?
— Monetą jaką pan wiész.
— Nie chcę jéj... A ty Falkstone?
— Interesa idą bardzo licho.
— A ty Fanny? przerwał zniecierpliwiony Edward obracając się do mistress Bertram.
— Moja kassa jest na twoje panie rozkazy, odpowiadziała ładna kupcowa; ale wiele w niéj jeszcze brakuje dla uzupełnienia téj, summy.
~ Wezmę ile masz moja Fanny... Ty jesteś dobra i nieoszacowana dziewczyna... A ty mości Practice?
— Powiém Waszéj Wielmożności, odrzekł były prokurator; jasno i bez ogródki to, co Jéj powiedział szanowny sąsiad mój pan Falkstone; interesa idą powoli, idą opłakanie, a dodam nawet, ze wcale nie idą.
— I nakonieć mości Practice?
Były prokurator po trzykroć otworzył gębę, nim wyrzekł następującą odpowiedź:
— Moja kassa, taka jaka jest, a Bóg wie, ze nieobfita, ale nakoniec taka jaka jest, jest na rozkazy Waszéj Wielmożności.
Pan Edward nieco pomyślał.
— Co do ciebie, Smith, rzekł po chwili, wiem ile masz... Dla Boga panowie, zasypiacie, daję słowo! ilekroć żądam od was jakiéj bagatelki...
— Dziesięć tysięcy funtów szterlingów! westchnął Piotr Practice.
— Panowie wiecznie wzdychacie, mówił daléj Edward. To nie do zniesienia!... Czyż wam kiedy zbywa na towarach? Nie macież należytego udziału? Czy was policya niepokoi? Czyż cały modny Londyn nie nauczył się drogi do waszych magazynów? A komuż winiliście to wszystko, hę? Towary, bezpieczeństwo, odbyt, wszak ja to wszystko wam daję, i zdajecie się wahać nad uczynieniem mi zadosyć?
— Niech Bóg broni! rzekł Falkstone.
— Wiesz panie dobrze, że zawsze jestem na twoje usługi, szepnęła mistress Bertram.
— Ty Fanny, wierzę i dziękuję ci... Ale ci panowie...
— Jesteśmy gotowi, rzekł Falkstone.
— Jestem gotów, przydał Piotr Practice, dodając w duchu: ale protestuję w należytéj formie, oświadczając, że działam tanquam coactus[1], tak a nie inaczéj, z zastrzeżeniem wszelkich prawnych środków.
— Tak to co innego, rzekł Edward wstając. Liczę na was dziś wieczór... Wy nawzajem liczcie na mnie i nie lękajcie się niczego. Bądź zdrowa Fanny.
Mistress Bertram wyszła drzwiami któremi przybyła, a które prowadziły do magazynu strojów, tak samo trzy inne schody wiodły do sklepów dolnych, a piąte kommunikowały się z biurem Edwarda i spółki.
— Czy masz mi co powiedziéć Falkstone? spytał Edward.
— Jakże stoi pański interes z dzisiejszéj nocy?... odpowiedział jubiler śmiejąc się.
— Jak zawsze, Falkstone, jak zawsze... Nie długo będzie nas niepokoił!
— Tém lepiéj!... komuż mam wręczyć część mojego funduszu.
— Jak zwykle, mistress Bertram.
Falkstone skłonił się i wyszedł.
— Złe nowiny panie, rzekł wekslarz Walter skoro został sam ze Smithem i Edwardem: wczoraj nie chciano mi zmienić trzech naszych banknotów, a w City zaczynają krążyć niepokojące wieści.
— Cóż mówią?
— Nie mówią nic pewnego, ale każdy staje się nieufnym, nie chcą przyjąć nędznéj dziesięcio-funtowéj banknoty bez obejrzenia jéj przynajmniéj dwadzieścia razy.
— Nie bój się Walterze, kochany przyjacielu, rzekł Edward z uśmiechem. Wkrótce dostarczę ci banknotów, które każdy chętnie przyjmie... idź.
Wekslarz wymierzonym krokiem przeszedł salę i zniknął drzwiami od schodów wiodących do jego sklepu.
Smith zwolna obszedł salon i zajrzał za wszystkie drzwi, dla przekonania się czy kto nie podsłuchuje. To dopełniwszy wrócił do Edwarda.
— Przyjacielu Smith, rzekł Edward, na przyszłość bądź roztropniejszy, a z pistoletem igraj tylko w razie koniecznéj potrzeby. To broń za nadto gadająca, a nie jesteśmy tu już w naszym ziemskim raju w Teviot-Dale... Ale dosyci o tém: widziałem sam, że cię za nadto mocno ściskali... Mam nadzieję, że nasi ludzie nie gardzą jeszcze naszémi banknotami?
— Jak czasem, odpowiedział pan Smith; nasi dostawcy, z przyciskiem i uśmiechem wymówił ten wyraz, wszystko biorą z ufnością; ale pańska dawna przyboczna gwardya, z kraju który dopiéro co wymieniłeś, nie bierze nie prócz złota... to są niepoprawione szelmy!
— Kocham ich za to!... powiedź mi... jakże stoi interes z Princes-Street?[2]
— Byłem tam dziś rano — Paddy tuczy swego olbrzyma jak może. Zasila go befsztekiem, zakrapia grokiem, a olbrzym pracuje więcéj jak czteérech silnych chłopów; ale wyczerpuje się.
— To za długo! rzekł Edward wzdychając zmartwiony.
— Princes-Street ma czterdzieści stóp szerokości! odpowiedział Smith, a nasz słoń pracuje w głębokości stóp dwudziestu... jeszcze tydzień, olbrzym zdechnie jak wół, ale kanał będzie gotów.
— Niech cię Bóg wysłucha, poczciwy Smith! wówczas twoja kassa będzie samą rzeczywistością...
Pan Edward odepchnął fotel i włożył białe swe palce w parę wyperfumowanych rękawiczek.
— Bądź zdrów, rzekł, bacz aby ten stary Piotr Practice był gotów na wieczór... Ile razy żądam od niego tysiąca gwineów lub co podobnego, serce mu pęka.
Pan Edward zszedł po schodach wiodących do sklepu jubilera Falkstone i zabawił tam kilka minut, niby dla stargowania i wybrania niektórych brylantów; potem wyszedł jak każdy kupujący i wsiadł do czekającego nań przededrzwiami świetnego ekwipażu zaprzężonego w parę koni, którym podobnych nie było w Londynie, a nawet w stajniach niezrównanego markiza Rio-Santo.
Zaledwie rozciągnął się na poduszkach, a pojazd ruszył galopem, sypiąc iskry po bruku w kierunku modnéj okolicy West-End.