Tajemnice Londynu/Tom I/Część pierwsza/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Londynu |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1847 |
Druk | S. H. Merzbach |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Londres |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Trzydzieści pięć indywiduów dopiero co oblegających kassę Edwarda i spółki, przez kilka minut uległo wrażeniu sprawionemu zjawiskiem, które położyło koniec ich buntowi. Wrażenie to bezwątpienia było żywe i głębokie. Najhałaśliwsi stali się najlękliwszymi. Turnbull ukrył się za Charlie, który napróżno usiłował ogromną swą tuszę ukryć po za wychudłą postacią małego Ślimaka. Nikt nie mógł się ukryć za Bob-Lanterna, bo godny ten chłopak, że tak powiemy, przykleił się do ściany.
Nareszcie Ślimak, nie lubiący ustać na miejscu poruszył się, Charlie wyprostował się, Tom Tornbull kaszlnął lekko. Lód już pękł.
— Biedny Saunie! mruknął Tom Turnbull.
— Biedny Saunie! powtórzył mały Ślimak, udając że płacze; on tak dobrze szczekał! Mały Ślimak był to dosyć ciekawy do widzenia wyskok bandycki. Wyglądał na lat najwięcéj trzynaście, ale twarz jego blada, wyniszczona, żółta, pełna zmarszczek, podobną była raczéj do twarzy starca. Rysy jéj przedstawiały podwójny wyraz: już to tchnęły najzupełniejszą zwierzęcością, już jaśniały promieniem złośliwości prawdziwie djabelskiéj. Był zaledwie wzrostu jednasto-letniego dziecka, a jego wychudłe członki bez muszkułów nieoznazzały bynajmniéj zbliżania się w nim dojrzałego wieku. Jak wszystkie dzieci złe lub dobre, gwałtem chciał on wznieść się do godności mężczyzny, i w rzeczy saméj stad już na tak wysokim szczeblu drabinki złego, że mógł żądać jakiegoś rodzaju poważania od swych towarzyszy.
— Dla czego pan Smith nie powiedział od razu, że Jego Wielmożność jest na górze? ryknął Charlie rzucając na kassyera nieprzyjazne spojrzenie, bylibyśmy czekali spokojnie.
— Rzeczy mogłyby się były pogodzić, rzekł Bob-Lantern bardzo cicho, ale po co narobiliście tyle hałasu... Co do Jego Wielmożności nie wiém czy łatwo znajdzie się taki zuch, który naprzód zdoła powiedzieć gdzie Jego Wielmożność będzie a gdzie nie...
— Czy ty go znasz Bob? przerwał Tom Turnbull z ciekawością.
— Ja!... moi kochani, życie okropnie drogie, a ja troszczę się tylko o moje małe interesa... Ale pan Smith przewrócił Snuuiego jak należy... I sam szatan temu niezaprzeczy.
— Biédny Saunie! odezwało się znowu kilka głosów.
A mały Ślimak płaczliwie powtórzył.
— On szczekał tak dobrze!
Bob wyszedł ze swego kąta, zbliżył się do trupa i pomacał go jak znawca.
— Był to dzielny chłopak, rzekł nakoniec. No, będzie z niego nie zły objekt, tam na dole w rezurrekcyi można za niego dostać jaką gwineę... Kto mi pomoże zanieść go?
— Niech się nikt nie rusza! zawołał Turnbull. To ciało do mnie należy.
— A to dla czego Tomciu?
— Bo, odpowiedział Turnbull ociérając łzę, Saunie był moim przyjacielem... Słuszna więc, żebym przynajmniéj korzystał z jego biédnego ciała!
Ten sentymentalny argument ujął wszystkich i ciało Sauniego przysądzono Turnbullowi, jako najlepszemu przyjacielowi, aby je za gwineę przedał rezurrekcyonistom.
Bob skrzywił się i zmartwiony odszedł od trupa. — W téj chwili Mikołaj, w liberyi ognistego koloru, wszedł do biura ani domyślając się nieszczęścia jakie mogło sprawić jego opóźnienie się. Widok ciała Sauniego i złamanéj kraty wcale go nie zadziwił, co każe mniemać, że w biórach Edwarda i spółki często dziać się musiały dziwne rzeczy.
Oddał panu Smith ciężki worek, a ten w jednéj chwili całe biurko zasypał złotem.
Pan Smith zrobił trzydzieści sześć małych ruloników, po pięć gwineów każdy. Potém wyjął z szuflady listę trzydziestu sześciu nazwisk i wołał każdego po szczególe.
Gdy zawołał Saunie, Turnbull i Bob-Lantern wystąpili obaj.
— Byłem jego najlepszym przyjacielem! rzekł dumnie Turnbull.
— Ty masz już trupa, odparł Bob wyciągając rękę po złoto.
Turnbull ścisnął ogromną swą pięść.
— Ani mi się rusz, rzekł, bo cię zabiję.
Bob wsunął rękę pod koszulę i pogłaskał rękojeść noża, który go nigdy nie opuszczał. Jednocześnie wyprostował swe kabłąkowate nogi, oczy mu się zaiskrzyły; Turnbull zbladł i mniemał że nóż tkwi mu już w żebrach.
Ale Bob-Lantern zastanowił się i spokojnie w kąt odszedł. Postrzegł, że pan Smith odsunął pięć gwineów i zmięszał je ze złotem leżącém na drugim końcu biórka.
Turnbull postrzegł to również. Zrazu chciał rzucić się na pana Smith. Jednak zaniechał tego.
— Gdybym się nie lękał Jego Wielmożności, który jest istnym djabłem, lub może czém gorszeni jeszcze, mruknął, wpakowałbym ci w czaszkę twoje zielone okulary, nędzny służalcze!
Pan Smith może to słyszał, ale udał że nic nie słyszy.
Ostatnie pięć gwineów pochwycono w chwili gdy się dało słyszeć ostatnie nazwisko.
— Teraz, rzekł pan Smith, wskazawszy na ciało Sauniego, uwolnijcie mię od tych zbójeckich resztek, i na drugi raz miejcie rozum.
— Trzebaby worka panie Smith, odpowiedział Turnbull, i słomy dla zapakowania... biednego Saunie!
Pan Smith zadzwonił na Mikołaja, który przyniósł worek i słomę. W parę minut nieszczęśliwy Saunie, należycie słomą okręcony podobnym był do paczki z jakim towarem.
— W tym stanie Tom Turnbull wziął go na swe kościste barki.
W biurze pozostał tylko pan Smith, Mikołaj i Bob-Lantern.
— A ty co tu robisz? spytał go pan Smith.
— Czekam, odpowiedział Bob; Jego Wielmożność rad ze mną pomówi.
— Z tobą?
Bob rzucił po pokoju wzrok pełen naiwnej impertynencyi.
— Zdaje mi się, kochany panie Smith, że oprócz mnie nie ma tu nikogo, odrzekł.
— I czegóż Jego Wielmożność może żądać od ciebie?
— Tego, lub owego, kochany panie Smith... może zapyta jak się ma moja rodzina... Ale to niezawodna, że czeka na mnie!
— Mikołaju! idź zapytaj, czy Jego Wielmożność życzy przyjąć tego łotra.
— Nie, nie! przerwał Bob; u mnie wszystko prędko idzie, ja nie lubię długich ceremonii.. Spytaj po prostu Jego Wielmożności, czy raczy pomówić z biédnym Bob-Lantern.
Za kilka minut Bob wchodził po kręconych schodach, na piérwsze piętro, i po kobiercu w pięknym salonie deptał ciężkiemi, nabitemi gwoździami swojéj podeszwy. Mikołaj poprowadził go przez salon i dwa czy trzy inne pokoje ozdobnie umeblowane, w których miał on sposobność skraść pół tuzina drobnych przedmiotów i ukryci je w otchłani swojéj skórzanéj kieszeni.
— To dla Temperancyi! pomyślał, ilekroć przywłaszczał sobie w ten sposób rzecz jaką.
Ostatni pokój do którego wszedł, był rodzajem wielkiego buduaru, którego okna wychodziły na Cornhill. Przy jedném z tych okien, którego gęste firanki nieco uchylone przepuszczały lekki tylko blask grudniowego rannego słońca, piękny nasz marzyciel z Temple-Church, na pół rozciągnięty na aksamitnéj sofie, palił turecki tytuń z długiego z wielkim bursztynem cybucha. Był blady, wycieńczony, a postawa jego okazywała niezwykłą ociężałość, będącą skutkiem nocy pełnéj znużenia. Po pod niebieskiémi oczami miał szerokie sine plamy. Wszystko, nawet jego obnażona z rękawiczki biała ręka, wyrażała w nim chorobliwe utrudzenie.
Przed nim mały murzyn, jakby żyjący pulpit trzymał otwartą książkę, na któréj karty pan Edward rzucał czasami roztargnione spojrzenia.
Z boku, na fotelu, leżała czarna maska i krótki, o czterech rurach pistolet: maskę już widzieliśmy, pistolet zaś, gdyby oblegający chcieli stawić opór, gdy Jego Wielmożność zeszedł po kręconych schodach, bezwątpienia także wtrąciłby był swoje słówko do ogólnej rozmowy.
Na odgłos kroków Bob-Lanterna, pan Edward wziął maskę instynktowo i nagle ukrył w niéj twarz swoję, ale wnet zdjął ją i przy sobie położył.
Bob przystąpił skruszony, niezgrabnie co krok kłaniając się i cofając przed każdą rozetą na kobiercu, na któréj nie śmiał postawić swéj nogi. Pan Edward kiwnął głową na znak aby murzyn odszedł.
— Co chcesz? spytał Boba.
Ten uśmiechnął się filuternie.
— Przychodzą, jeśli się to podoba Waszéj Wielmożności, złożyć Jéj dzień dobry i przypomnieć znany Jéj mój mały interesik.
Bob mrugnął wymawiając ostatnie wyrazy.
— O niczém nie wiém odpowiedział Jego Wielmożność. Tłómacz się jasno i prędko.
— Radbym z duszy, Wasza Wielmożności... Jakto miałażby Wasza Wielmożność zapomniéć o Temple-Church, o małéj kwestarce?... Śliczna malutka miss, na moję duszę i sumienie!
Edward zapomniał był w rzeczy saméj, albo przynajmniej myślał o czém inném; ale te kilka słów przywołały mu na pamięć wczorajszą scenę. Wrażenia jakich doznał w Temple-Church tak były słodkie i zarazem żywe, iż teraz jeszcze uczuł w sobie cały ich urok. Położył rękę na czole dla przypomnienia sobie tych przemijających obrazów.
— Tak jest, rzekł, po upływie kilku minut; to prześliczne dziecię! Ileż miała świątobliwego zapału w swéj postawie! ile niewinności w spojrzeniu! ile skromności w głosie! a przytém wszystkiém ile miłości!
— Ściśle rzeczy biorąc, poparł Bob-Lantern, powiedzieć można, iż jest to panienka zupełnie jak należy.
Edward spuścił rękę i spojrzał na Boba.
— Dałem ci zlecenie, rzekł.
— Tak jest! i dla tego to pozwoliłem sobie powitać Waszę Wielmożność... Chodziłem za panienką... za panienkami, bo ich jest dwie, i jeszcze przy nich jakiś chłystek, co czyni trzy osoby... Ale, ale, pytał mię jak się Wasza Wielmożność nazywa.
— Kto?
— Chłystek... i za moje trudy dał mi pięknego suwerena.
— I powiedziałeś mu?
— Ani słowa, Wasza Wielmożności, ani słowa,.. To nie źle zapłacone, nie prawdaż?
— A gdzież mieszka ta młoda panienka?
— O! Wasza Wielmożność nie będzie potrzebowała najmować kabryoletu dla odwiedzenia jéj, i powiedziałem sobie natychmiast: to jakby na umyślnie!...
— Gdzież ona mieszka? przerwał zniecierpliwiony Edward.
Bob-Lnltern znowu przywołał swój szyderczy uśmiech.
— Można stąd do niéj ręką dostać, odpowiedział, na przeciwko Waszéj Wielmożności, po drugiéj stronie ulicy.
Edward obrócił głowę i spojrzał za ruchem Boba, który mu wskazywał okna drugiego piętra na przeciwnéj stronie ulicy. Jego poruszenia tak było nagłe, że zachwycająca twarz młodej dziewicy, która przez pół wyglądała z po za ciekawie podniesionéj firanki, nie miała czasu ukryć się. Edward rzucił na nią spojrzenie, w którém mieściło się kilka zarazem oświadczeń. Dziewica zarumieniła się, spuściła oczy; firanka spadła.
— To ona, rzekł Edward; nie mogłem dojrzeć jéj włosów; ale to ona, jestem pewny...
Skąd wiesz że ona mieszka na drugiem piętrze?
— Zaraz to Waszéj Wielmożności opowiem, odrzekł Bob. Z przyczyny munduru mojego, niewielkie dla mnie przepowiadającego uszanowanie, nie mogę kołatać do drzwi... Gdy obie miss weszły tam ze swym chłystkiem, zostałem na ulicy z niemałym wstydem. Wnet przyszła mi jedna myśl do głowy. Spojrzałem w górę; świeciło się we wszystkich oknach, wyjąwszy na drugiem piętrze, gdzie po upływie trzech minut także zapalono świecę... właśnie tyle czasu chłystek potrzebował na rozniecenie światła.
Ja zawsze logicznie postępuję.
Pan Edward zapewne ten argument uznał stosownym, bo przychylnie kiwnął głową.
— To dobrze, rzekł, proś pana Smith, aby ci zapłacił.
— Wolałbym raczej, jeśli to wszystko jedno, odpowiedział zakłopotany Bob-Lantern, dostać wprost z ręki Waszéj Wielmożności.
— A to dla czego?
— Zycie okropnie drogie, a...
— I cóż?
— A pan Smith powie, że mi już raz zapłacił.
Pan Edward rzucił mu dwa suwereny i dał znak odejścia.
Bob-Lantern pocałował dwie sztuki złota, jak to czynią żebracy odbierający jałmużnę.
— Niech was Bóg błogosławi! rzekł.
A odchodząc dodał:
— Kilka nędznych szyllingów, kiedy kwestarkom daje dziesięcio-funtowe banknoty; to niesprawiedliwie... Możeby chłystek był wspaniałomyślniejszym!... Kaducznie chce mi się tego sprobować....
Pan Edward pozostał na swéj sofie i ciągle patrzył w okno, którego szyby szczelnie teraz były zasłonięte... Stanęły mu na pamięci wszystkie wspomnienia z Temple-Church.
Tak dalece pogrążył się w marzeniach, że się spostrzegł, iż firanka przeciwległego okna podniosła się na nowo, a piękne czoło Klary Mac-Farlane znowu pokazało połowę swego wdzięcznego łuku. Dziewica utkwiła w niego jedno z tych długich i przenikliwych spojrzeń, które się tak dziwnémi zdały Stefanowi Mac-Nab wczoraj wieczorem w Temple-Church. Jéj oko pałające i smutne pochłaniało piękną twarz Edwarda i zdawało się, że nie ma siły od niéj się oderwać. Klara bledszą jeszcze była jak wczoraj. Pod zbolałą jej powieką były ślady łez, a twarz świadczyła o bezsenném spędzeniu długiéj zimowéj nocy. Atoli w miarę jak wpatrywała się w Edwarda, cała jéj fizyonomia ożywiała się stopniowo, smutek ustępował miejsca melancholii, a ta znowu przemieniała się w bolesne szczęście serca.
O jakże Klara była piękną w tej chwili! — W ognistém spojrzeniu jaśniała czysta, ale namiętna jéj dusza. Łono silnie biło, oddech padał suchy i pałający na szybę, któréj przezroczystość zaledwie przyćmiewał; usta jéj bielały i drżały wymawiając dziwne wyrazy, niezgodne z jéj wolą.
Klara kochała Edwarda miłością głęboką, exaltowaną, pożerającą.
Daleka od świata; z zamkniętémi idąc oczami torem w jakim niepostrzeżenie upływało jéj życie, nie miała nigdy sposobności skierować ku pożytecznym, lub błahym rzeczom nadmiaru swych młodocianych uczuć. Ten nadmiar powiększał się bezustannie, i żądał dla siebie otworu.
Klara i młodsza jéj siostra Anna, wiek dziecinny spędziły w Lochmahen, gdzie pan Mac-Farlane ich ojciec, był urzędnikiem. Matkę utraciły w wieku właśnie, w którym każda dziewica najwięcéj potrzebuje jéj pieszczot i przewodnictwa. Mac-Farlane trzymał je przy sobie przez lat parę. Potém, nagle (Klara była jeszcze bardzo młoda, lecz dobrze to pamiętała) postępowanie pana Mac-Farlane zmieniło się i otoczyło niezwykłą tajemnicą. Nieznajomi ludzie zaczęli uczęszczać do jego domu; miewał z nimi długie i częste narady; odbywał tajemne podróże o których powodzeniu i celu nikt nigdy nie wiedział.
Wówczas to prosił on swéj siostry, mistress Mac-Nab, którą stosunki familijne zatrzymywały w Londynie, aby wzięła do siebie obie jego córki. Samo wspomnienie o tym wypadku, nastręczało Klarze myśl, że ojciec pragnął uwolnić się od czuwania nad ich dzieciństwem i ze miał tajemne przyczyny do prowadzenia samotnego życia.
Matka Stefana na krótki czas przed uczynieniem jéj tego projektu owdowiała, i była przytłoczona ciosem okropnéj katastrofy, która wydarła jéj męża. Pana Mac-Nab zamordowano. Mile, lecz nie, z wielką chęcią przyjęła swe siostrzenice; atoli w miarę usypiającéj swéj boleści, lubowała się w zachwycających darach ich natury, — Klara i Anna wcale nie były do siebie podobne, ale obie były miłe i dobre. Mistress Mac-Nab wkrótce uczuła macierzyńskie ku nim przywiązanie.
Ilekroć pan Mac-Farlane przybywał do Londynu, a wyznać należy, że się to nie zbyt często trafiało, wyborna kobiéta drżała, aby mu nie przyszła chęć zabrania z sobą obu córek. Lecz wielce się myliła; pan Mac-Farlane wcale o tém nie myślał. Krótkie chwile pobytu w Londynie, przemijały na załatwianiu, jak powiadał, interesów. Za każdém nowém przybyciem ojca, Klara i Anna ze smutkiem dostrzegały co ras większą w nim zmianę. Starzał się przed czasem; w pięćdziesiątym wieku na bladém jego i pomarszczonym czole nie było już ani jednego włoska. Obie biédne dziewice, radeby niosły jakąś pociechę téj ukrytéj boleści, któréj skutki tak się dotykalnie objawiały; ale pan Mac-Farlane nie lubił zapytań. Klara i Anna porywczo odepchnięte ze swą troskliwością, nie nastawały, ograniczając się jedynie na cichém nad swym ojcem ubolewaniu.
Stefan Mac-Nab naśladował matkę. Kochał bardzo obie kuzynki. Śmierć ojca, któréj był przypadkowo świadkiem, zrazu mocno wstrząsnęła młodocianémi jego zdolnościami. Ale wtedy był jeszcze dziecięciem, i z latami siły jego umysłu nowéj nabrały mocy. Atoli obraz zmarłego ojca i jego zabójcy krwawym pęzlem odmalowany był w jego pamięci. Zbójca, którego tylko przez chwilę widział, gdy spadła maska twarz mu pokrywająca, nie przedstawiał mu się w zbyt jawnych rysach; ale zapamiętał on głęboko i jasno, że był to człowiek słuszny, silny i wysmukły, że zadał cios w chwili, gdy mu maska spadła, i gdy to czynił, czarne jego brwi zmarszczyły się, rysując długą drżącą linię blizny na zaczerwienioném czole. Stefan przypomniał to sobie wczoraj, jak zawsze, kiedy we śnie stają przed nim te obrazy. Przypomniał i zadrżał gorącą żądzą zemsty.
Każdy miéwa rozmaite znajomości, u których często przebywa; ale przyjaciela miéwamy zwykle jednego — a i to już bardzo wiele — którego czasem przez cały miesiąc nie odwiedzamy. Stefan znajdował się w tym przypadku. Londyn dostarczał mu towarzyszy pomagających do straty czasu, o których się z radością zapomina, skoro już nie ma czasu do stracenia. Stefan prawie codziennie ich widywał, ponieważ jego doktorskie zatrudnienia zostawiały mu niestety! zbyt wiele wolnego czasu.
Ale w piérwszych latach pobytu swojego zawarł on ściślejszy związek, godnéj i statecznéj przyjaźni. Stefan i dawny jego kolega szkolny tém więcéj się może kochali, że ich przymioty i stosunki światowe we wszystkiém prawie były sobie przeciwne, i w rzeczy saméj, jeden z nich był synem mieszczanina, drugi zaś należał do rzędu najpierwszéj angielskiéj szlachty. Szlachcic dumny, energiczny, romansowy, cały swą przyszłość pokładający w miłości posuniętej aż do jéj czczenia religijnego, zupełny stanowił kontrast z lekarzem, którego charakterowi nie zbywało stałości, którego serce posiadało odwagę właściwą wszystkim dzielnym ludziom, ale który nic nie posuwał do ostateczności i nie mógł miéć najmniejszéj pretensyi do tytułu bohatera.
Przyjacielem Stefana Mac-Nab, był Frank Percewal.
Dzień wczorajszy miał wielkie dla Stefana znaczenie. Uczynił on wybór pomiędzy kuzynkami, które mniemał, że dotąd zarówno kocha. Miłość jego ukrywana dotąd dla braku przeszkód, wyszła na jaw z pewnym rodzajem gwałtowności, i, nagle poznana, zmieniła nieco charakter Stefana. Od owéj sceny w Temple-Church był on smutny, wzdychał całą noc jak młody bohater teatralny; nakoniec doznał osłabienia, jakie zwykle pociąga za sobą piérwsza miłość w duszach najmniéj nawet czułych. Przy tém był zazdrośny, a uczucie to drażni najspokojniejsze nawet umysły.
Wrócił więc do matki w stanie najgłębszego smutku. Tego wieczoru zaproszono go na bal wielkiego świata u lorda James Trewor. Zaiste, bal taki jest ponętną rzeczą dla człowieka w wieku Stefana, zwłaszcza kiedy ma mu otworzyć wstęp do świata nowego, nieznanego. W takim się téż znajdował przypadku nasz młody lekarz. Urodzony na granicy Szkocyi w hrabstwie Dumfries, gdzie lord Trewor posiadał znakomite majętności, pozyskał w dziedzictwie szacunek, jakim się tam zaszczycał niegdyś jego ojciec. Lord Trewor, któremu go niedawno przedstawiono, przyjął go w rzeczy saméj jak syna przyjaciela i z otwartém sercem zapisał się na listę przyszłych klientów młodego lekarza. Klientela ta, mimo że w niewypowiedziany sposób pochlebiała Stefanowi, otwierała mu nadto wstęp do domu lorda; jakoż otrzymał on zaproszenie, które go mocno przez cały tydzień zajmowało. Ale gdy nadeszła godzina, w któréj potrzeba było przywdziać czarny frak i trzewiki, Stefan siedział zadumany w swém krześle, naprzeciw kominka, na którym prawie zupełnie wygasł ogień.
O godzinie dziesiątéj mistress Mac-Nab lekko zakołatała do drzwi jego.
— A cóż mój synu, rzekła, nie wybierasz się.
— Za jedno takie spojrzenie oddałbym był pół roku życia! odpowiedział Stefan z zapałem.
Ta odpowiedź jest dostatecznym dla nas kluczem myśli Stefana. Myślał on o Klarze i godnym nienawiści nieznajomym z Temple-Church, tak pięknym, tak bogatym i tak pogardliwym!...
— Czy nie pójdziesz na bal? spytała znowu staruszka.
— I po cóż! zawołał Stefan, cóż pocznę między tą dumną szlachtą, która urągać się ze mnie będzie i nie spojrzy na mnie!... Nienawidzę szlachty moja droga matko!
I dodał sam w sobie;
— Pewny jestem, że ten próżny marnotrawnik biletów bankowych, jest przynajmniéj hrabią!
— Ah! Stefanie, rzekła mistress Mac-Nab topem wymówki, zapominasz, że biédny twój ojciec posiadał szacunek téj wyższéj klassy hrabstwa naszego... szacunek i przyjaźń, powtórzyła z niejaką dumą. Nasza rodzina nie jest szlachetną, ale warta więcéj jak londyńskie mieszczaństwo, bo klan Mac-Nabów...
— I cóż stąd moja matko? przerwał zniecierpliwiony Stefan.
Mistress Mac-Nab spojrzała na niego zadziwiona.
— Jakże ty mię dziś szczególnie przyjmujesz mój synu! rzekła; co ci jest?... Co do balu, uczynisz jak zechcesz... Nie po to tylko przyszłam do ciebie. Oto list... ale zapewne nie z wielką go czytać będziesz przyjemnością, bo pochodzi, jak mniemam, od szlachcica.
— Od Franka! żywo zawołał Stefan, którego czoło nagle się rozjaśniło.
— Znam już jego pismo, mój synu, ponieważ listy jego zawsze ci radość sprawiają, Stefan ucałował rękę matki, jakby prosząc o przebaczenie za swój zły humor.
— Dziś przyjeżdża! rzekł, przeczytawszy kilka piérwszych wierszy. — A nawet musiał już przyjechać!... ten biedny Frank! o! i on także będzie bardzo nieszczęśliwy!...
— I on także! powtórzyła mistress Mac-Nab. Miałżebyś i ty mój synu być nieszczęśliwym?
Stefan wymusił na sobie uśmiech, a dobra matka, uspokojona, udała się na spoczynek.
— Zaledwie wyszła, zaraz po dwakroć lekko do drzwi zapukano, a słodki dziewiczy głos przesłał przez dziurkę od klucza te wyrazy, obawa wymówione:
— Dziękuję ci kochany kuzynie!
Usłyszano szelest lekkich kroków na schodach wiodących na wyższe piętra.
Wiedzieć należy, iż piękna Anna od tygodnia używała całéj swéj wymowy na odradzenie Stefanowi, aby nie chodził na bal do Trewor-house. I ona także była naiwnie zazdrosną; pojmowała niejako, ile nieodpartéj ułudy mieć w sobie musi modna kobieta; jéj niewieści instynkt zgadywał całe upojenie, w jakie wpada młody człowiek na progu owych salonów, gdzie uśmiechy krzyżują się w pośród nabalsamowanéj atmosfery, gdzie spojrzenia szukają się, wywołują, zapytują, odpowiadają sobie... mocno się trwożyła, biedna dziewica, bo całą mocą kochała Stefana.
On nagle, jakby przebudzony, przysłuchiwał się i pochylił głowę ku drzwiom.
— To głos Anny! szepnął po chwili; to chód Anny! Biédna, słodka dziewczyna!... O! Klara nieprzyjdzie, ją wcale nie obchodzi, czy pójdę na bal lub nie!...
I w obie dłonie ukrył twarz swoję.
— Jakże była piękna, mój Boże! rzekł, i jakie to spojrzenie byłoby mię dumnym uczyniło!... O! kocham ją; kocham od czasu jak lękam się o wzajemność... Ale cóż to za człowiek? dodał z nagłą gwałtownością; gdzie go poznała?... I czy w istocie na niego tak patrzyła? a jeżeli tak jest, cóż wówczas myśléć, kiedy on zupełnie jest dla nas obcym, kiedy nigdy nie przestąpił progu domu naszego?