Tajemnice Londynu/Tom II/Część pierwsza/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Londynu |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1847 |
Druk | S. H. Merzbach |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Londres |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Królewski teatr Cowent-Garden leży przy Bow-Street i z północnéj strony wychodzi na Harte-Street.
Jakkolwiek leży na granicach eleganckiego cyrkułu, mimo to w teatrze Cowent-Garden, jak i we wszystkich innych teatrach Londynu, nie liczna zgromadza się publiczność.
Klassa wykształcona (the gentle peeple) bardziéj do kościoła jak na widowiska uczęszcza i w istocie kościół Śgo Pawła większym daleko szczyci się poważaniem jak Drury-Lane.
Kiedy świat modny nie ma innego zajęcia, wtedy loże w teatrze włoskiéj opery napełniają się. Jest to sala uprzywilejowana. — Wycieczka do Drury-Lane jest wyjątkiem, karawaną, rozpustą. — Podróż do Princes-Theatre przechodzi granice najwyuzdańszéj ostateczności. — Co do Cowent-Garden, grają tam sztuki Shakspear’a, mówiąc zatém w dobréj wierze, któż pójdzie przysłuchiwać się i przypatrywać rapsodiom starego Wilhelma?
Tego wieczoru w królewskim teatrze Covent-Garden było niemieckie przedstawienie. Jego zwykli aktorowie odpoczywali i ustąpili miejsca towarzystwu artystów niemieckich, którzy śpiewać mieli Wolnego Strzelca Karola Webera.
Było to cudzoziemskie i przez cudzoziemców wykonane dzieło. Nobility i gentry[1] mogły mu się przysłuchiwać nie kompromitując się zbytecznie.
Od godziny pół do szóstéj tłumy ludu zawalały przystęp do teatru. Oświetlone sąsiednie public-houses, wewnątrz napełnione były gośćmi, a policyanci zaczęli pokazywać swe do połowy skórą powleczone kapelusze i swe ołowiane berła.
W Londynie, skoro się tylko pokazują policyanci, znać że i złodzieje są niedaleko. Możnaby mniemać, że drudzy ścigają piérwszych; bo przynajmniéj to niezawodna, że policyanci wcale nie ścigają złodziejów.
Z północnéj strony teatru, na Huart-Street otwiera się krótka a szeroka ulica wiodąca dy Long-Acre. Wzdłuż chodników téj ulicy, na Long-Acre i na Huart-Street stały liczne gruppy strzegące się, jak która mogła, od blasku gazowego światła.
Komu potrzeba było ukrywać się, czynić to mógł z łatwością, co w pobliżu teatru ma nieoszacowaną wartość dla pewnego rodzaju przemysłu.
Przed samym teatrem na małéj uliczce, wiodącej kręto do Dunry-Lane, a którą zwykli przechodnie mianują z upodobaniem Before-Lane (ulica przodowa), chociaż nie jest to jéj urzędowa nazwa, korpus włóczęgów miał swoję główną kwaterę. Ci byli w łachmanach, a zupełnie ciemne przejście, w którém się ukrywali, szczególnie zgadzało się z ich brudną i nędzną powierzchownością.
Kilka biédnych dziewcząt, których ubiór niezupełnie odpowiadał téj błotnistéj dziurze i godnemu politowania towarzystwu, które się w niéj ukrywało, zabłąkało się niekiedy aż na Before-Lane. Znajdowały i tam pełno szynków, bo na szynkach nigdzie nie zbywa w okolicach teatrów Londynu; ale cóż to za nędzne były te szynki, o dobry Boże!
Jeden z tych publicznych domów, położony w równéj odległości od Bow-Street i Drury-Lane, zachował jeszcze dosyć przyzwoitą powierzchowność i zdawał się żałować dni pomyślniejszych. Zewnątrz szczątki godła wisiały jeszcze na zardzewiałym żelaznym haku, wewnątrz na kantorze stał tuzin szklanek, połowa których już popękała, a chociaż w głównej sali (parlour) już nie było firanek, było za to mnóstwo pajęczyny. W tap znowu było mnóstwo gruzu pochodzącego z zawalenia się sufitu, nikt téż tam nie wchodził.
Ta szynkownia, najpiękniejsza na téj przechodniéj ulicy, nazywała się szynkownią pod fajką i garnkiem.
W téj chwili, to jest na pół godziny przed otwarciem widowiska, siedziało w niéj kilku tylko gości smutnéj miny, którzy pili i palili fajkę w parlour.
Kiedy niekiedy, niektóre z biédnych dziewcząt już nam znanych pokazywały, przy wątpliwém światełku kopcącego kinkietu, swe twarze dziecinne, zużyte, znędznione, zestarzałe, i znowu wychodziły dla zajęcia napowrót swych stanowisk na przyległych chodnikach i prowadzenia nikczemnego rzemiosła swego.
Potém, w miarę jak zbliżała się godzina rozpoczęcia widowiska, przybywali inne goście i pili po szklance wódki w kantorze.
— Wejdź, Mich, wejdź piérwszy kochany szwagrze, rzekł zewnątrz głos przykry i piskliwy. Cóż u djabla! jestem przecie człowiekiem i znam się na grzeczności.
Prawie natychmiast dwie pary przebyły kantor i weszły do głównéj sali.
Obie te pary były wielce godnemi widzenia. Piérwszą stanowiła mała dziewczyna, mogąca mieć lat trzynaście, i około czterdziesto-letni wysoki chłop, który ją prowadził pod rękę. Ta mała dziewczyna zawierała w sobie wszystko to, co tylko razić może w młodocianych wyrzutkach rodu ludzkiego, będących najobrzydliwszą hańbą Londynu. Delikatna, chuda; nadzwyczajną bladość źle pokrywała warstwą grubo nakładzionego różu. Kibić jéj, wstrzymana we wzroście wszelkiego rodzaju nadużyciami, przedstawiała w małéj skali obraz uformowanéj kobiéty. Jej twarz strudzona kazała domyślać się, że to była piękność w samym swym kwiecie zniszczona, a nawet tak dalece zniszczona i wynaturzona, iż zaledwie kilka już pozostało dostrzegalnych jéj śladów. Jéj oko, otoczone rozpaloną powieką, miało w sobie wyraz śmiałości nigdy nieznającéj wstydu; usta otwierały się konwulsyjnie dla przepuszczenia chrapliwych dźwięków osłabionego i z zjajanego głosu.
Nazywano ją Loo Suchotnica.
Kawaler jéj, znany Mich, ani w swéj postawie, ani w twarzy nie miał nic szczególnego.
Był to poprostu londyński włóczęga, którego wzrost i tusza niezmiernie się rozwinęła od wołowiny i piwa; miał rude włosy i ogorzałe policzki. Nie on, ale uderzający kontrast między nim a jego towarzyszką, stanowił rzecz godną uwagi. — Loo w rzeczy saméj literalnie wisiała na jego ramienia, do którego mała jéj ręka wszelkiémi przyczepiła się siłami.
Druga para była zupełnie przeciwną pierwszéj; wkładała się zaś z ogromnéj kobiéty z twardą, zuchwałą i ponurą miną, oraz z bardzo małego chłopaka.
Duża kobiéta ubrana była jak wszystkie roznosicielki wody, to jest, miała żeński kapelusz, męzki surdut i bóty pod spódnicą. Wszystkie części tego szczególnego munduru były najdoskonaléj poszarpane, kapelusz mianowicie nosił na sobie liczne ślady burzy, a może kułaków. Nazywała się Madge, miała przeszło lat cztérdzieści i paliła tytoń z dużéj fajki na krótkim cybuszku.
Kawalerem jéj był mały Ślimak, brat Loo Suchotnicy. Chociaż ta czwórka, ściśle rzeczy biorąc, nie wystąpiła w paradnym stroju, jednak przybycie jéj wywołało rewolucyą między osobami zarządzającemi w szynka pod fajką i garnkiem. Gospodyni, Peg-Wich, obrzydliwa stara baba, któréj podobne wyradzają się tylko na błotach Londynu, a nigdzie indziéj, zawołała swéj pomocnicy Assy i spiesznie pobiegła do miejsca, które zajęli nowo przybyli.
— Dzień dobry ci, czarownico Peg, rzekł Ślimak tonem dżentlmena; dzień dobry ruda Assy, przywitajże do djabła moję żonę Madge i moję siostrę Loo! przywitaj mego szwagra Mich. Wódki, piwa, żywo! i wszystkiego co macie w waszém brudném piekle, potępieńcy... Ja dziś funduję!...
— Dobrze, mój mały panie Ślimaku odpowiedziała Peg wkoło kłaniając się.
— Nie jestem mały! zawołał zagniewany Ślimak, uderzając słabą swą pięścią w kulawy stół; jestem słuszniejszy od mej siostry Loo, żony Micha.. a Mich ma sześć stóp i pięć cali... wódki, ty narzeczona kata!
Peg-Wich znowu ukłoniła się, uśmiechnęła i poszła przynieść napój żądany.
Zwykle, właścicielki szynków nie poniżają się tak dalece i siedzą nieporuszone po za swémi kantorami, ale etykiety nie znano pod fajką i garnkiem, a Peg-Wich nie była to kobiéta dobrego tonu, w rodzaju mistress z szynku pod godłem Korony, iżby miała robić tyle ceremonii ze swoimi gośćmi.
— Czy chcesz pić Loo? spytał Ślimak.
— Ja zawsze mam pragnienie, odpowiedziała Loo, daj tytoniu Mich.
— Widzisz, Mich, zaczął znowu Ślimak, chciałbym ci otworzyć karyerę, ponieważ jesteś kochankiem mojéj siostry, któréj zastępuję miejsce ojca, bo nasz do djabła! jest poczciwym człowiekiem.
— Nie mów mi o ojcu! rzekła Loo, któréj czoło pokryło się chmurą; to zacny człowiek... Daj tytoniu Mich.
— Dobrze Loo, dobrze!... Niech sobie ojciec będzie czém chce... ale co do mnie, mam dla Micha doskonały urząd... Moja piękna Madge, oto wódka, wypij szklankę za zdrowie twego męża!
Madge wyjęła z ust fajkę
— Mego męża?... powtórzyła zadziwiona.
— Jak piękny głos ma ta mała Madge! zawołał Ślimak głaszcząc obrosły podbródek roznosicielki wody; — to tak jakby kto słyszał fagot Horse-guards... To ja jestem twoim mężem moja pupko... Cóż u djabła? alboż to nie prawda?
— Prawda! rzekła Madgę, biorąc znowu fajkę w zęby.
— I jakiż ty chcesz mi dać urząd mój mały Ślimaku? spytał Mich.
— Połamię ci kości szwagrze, jeżeli mię jeszcze raz nazwiesz małym Ślimakiem... czy rozumiesz?... chcę ci dać urząd... umiesz ty szczekać Mich?
— Szczekać?
— Tak jest... Ja, widzisz, umiem miauczeć... słuchaj.
Ślimak niespodzianie włożył głowę pod stół, i usłyszano ostre, przedłużone miauczenie pełne chromatycznych spadków.
Wielka Madge wstała, tak dalece złudzenie było doskonałe; Mich w dobréj wierze spojrzał pod stół, a Loo tymczasem korzystając ze sposobności, za jednym pociągiem wychyliła szklankę swego kochanka.
Ale nie koniec na tém, Peg-Wich i ruda Assy biegały jak szalone z miotłami po kantorze, pragnąc wypędzić kota, co tak żałosne wydawał jęki.
Ślimak odniósł zupełny tryumf.
— Widzisz więc szwagrze! że umiém miauczeć, zawołał Ślimak.
A ty, umiész ty miauczeć?
— Alboż to jakie rzemiosło, odpowiedział wielki chłopak wzruszając ramionami.
— O! czy rzemiosło!... ileż zarabiasz Mich na wyładowywaniu pak ze statków w porcie?
— Ej do djabła! dwa szyllingi, każdemu wiadomo.
— Dwa szyllingi... dobrze!... A wiele ci przynosi złodziejstwo?
— Mów cicho, mały błaźnie!
— Nie jestem mały do pioruna! gruby ty łotrze... wiele zarabiasz?
— Rozmaicie... nie osobliwie.
— Pić Mich, rzekła Loo, i tytoniu.
— Nic osobliwego, przerwał Ślimak wyjmując z kieszeni gwinee Edwarda i spółki; a ja oto widzisz szwagrze ile zarabiam, nie licząc co jeszcze z boku przyjdzie.
— Na miauczeniu? spytał Mich, w którego wielkich oczach malowało się zupełne zadziwienie.
— Na miauczeniu szwagrze, na miauczeniu jak kot w marcu... Masz piękna Madge, daję ci gwineę... weź!
— Madge wzięła dwie i nie podziękowała.
— A mnie? odezwała się Loo.
— Tobie daję pić... i cóż Mich?
— Chciałbym umieć szczekać.
— Trzeba się uczyć... Widzisz Mich, zamiast bić biedną Loo, kiedy ci nie przyniesie korony, dałbyś jéj szklankę groku na zakropienie słabych piersi, które zabijają tę biédnę dziewczynę.
W tych słowach Ślimaka był jakiś odcień prawdziwéj czułości jakoż nadąwszy się zaczął on wkrótce:
— Kiedy się nauczysz szczekać szwagrze, za moją protekcyą otrzymasz urząd po Saunie Szkocie; ej znasz Sauniego pierwszego kochanka Loo? umarł dzisiaj... przypadkiem.
— Umarł! powtórzyła Loo chrapliwym głosem; już nie ma wódki!
— Wódki! czarownico Peg! moja siostra Loo ma pragnienienie, musi odwilżyć swą biédną pierś... Czy zgoda Mich?
— Zgoda... zastąpię Sauniego.
Podano wódkę... Nasza czwórka piła, paliła fajki i znowu piła jeszcze blizko kwadrans. Po upływie tego czasu powstał jakiś rozruch na ulicy.
— Już otwierają! rzekł Ślimak wstając, czy idziesz ze mną Mich?
— No Loo, wstawaj! zawołał Mich; wstawaj leniwa! daléj do roboty!
Loo otworzyła martwe oczy, potém znowu je zamknęła i położyła głowę na stole.
Ślimak i Mich wyszli i szybko przebiegli Before-Lane; wkrótce stanęli przed frontonem teatru Covent-Garden, którego drzwi w téj chwili otwierano.
- ↑ Szlachtę, (nobility) angielską, we właściwém tego wyrazu znaczeniu, stanowią tylko lordowie i ich rodziny. Gentry idzie w drugim rzędzie, i zawiera w sobie wszystkich, począwszy od baroneta aż do prostego zbira. — Da ostatniéj klassy należy publiczność (the public).