Tajemnice Londynu/Tom II/Część pierwsza/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Tajemnice Londynu
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1847
Druk S. H. Merzbach
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Les Mystères de Londres
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
PRZEGLĄD CUDZYCH KIESZENI.

Gdy Ślimak i szwagier jego Mich przybyli przed teatr, przedstawiał się tam zupełnie nowy obraz. Cała ludność szynkowni, wszystkie rozliczne gruppy z Long-Acre, Hart-Street, Roussell i Before-Lane potoczyły się zarazem aż przed wejście do teatru. Jednak ścisk ten był tylko pozorny, bo połowę ledwo całego tłumu stanowili prawdziwi widzowie teatralni.
Drugą połowę składali złodzieje i ajenci policyjni; jedni pracowali, drudzy patrzyli z tą niezachwianą spokojnością, która tak dobrze przystoi londyńskim policyantom.
Była tam mięszanina niezwyczajna i nieporządek godny uwagi, tak, iż niktby nie wierzył, aby coś podobnego istnieć mogło w ucywilizowanym mieście. Złodzieje pracowali ze zręcznością pełną zasługi, a nade wszystko z cudowną spokojnością. Fulary przebiegały z kieszeni do kieszeni jakby zaczarowane. Z porozcinanych sukni wypadały sakiewki w ręce zgrabnie nadstawiane; zegarki znikały wraz z łańcuszkami zabezpieczającymi, dewizkami, a nawet kluczykami.
W chwili otwarcia drzwi, wchodzi sam tłum (public), to co gdzie indziéj nazywają pospolitymi ludźmi. W przysionku widziano tylko poczciwych kramarzy i ich drogie połowice. Zacne te osoby długo pamiętać będą niemieckie przedstawienie, bo ich chustki, okulary, tabakierki i t. p. przeniosły się do kieszeni filutów, którzy nawet nie zawołali „baczność!“ Sam Ślimak schwycił aż dwie i użył ich dla utrzymania przyjaźni jaka panowała między nim a piękną Madge.
Ale były tam i inne znajome nam osoby.
Patrz czytelniku! Oto jakiś człowiek tłoczy się w największy tłum, rzec można, że to wąż przeciskający się przez gęsty żywopłot. Ręce jego manewrują z magiczną szybością. Gdzie, u pana Boga! znikają wszystkie przedmioty, które on sobie przywłaszcza? On nie pogardza niczém: chustki fularowe, bawełniane, zegarki, poły od sukni, które umie uciąć tak, że właściciel tego nie czuje; wszystko u niego jest dobre. Ma miejsce na wszystko; jego ręce bez ustanku napełniają się i znowu wypróżniają.
Patrz na niego dobrze czytelniku! oto policyant w złym humorze, który go schwytał na uczynku. Człowiek nasz obraca się i jak najprzyjemniéj do niego uśmiecha.
— Co za szczęście, że pana spotykam, mości Handcuffs, rzecze mu z największą grzecznością; — jakże się ma szanowna mistress Handcuffs?... zapewne dobrze... tak bym pragnął. Już od tygodnia szukam pana, chciałem panu zrobić mały prezencik.
Policyant uśmiecha się nawzajem wyciąga rękę, i dostaje suwerena, który umie chować z taką zręcznością, że o milę nawet poznanoby w nim byłego złodzieja.
— Dobra noc! mówi znowu nasz człowiek, moje najniższe uszanowanie szanownéj małżonce.
I spokojnie prowadzi daléj przerwane swoje interesa. Bierze i bierze nieustannie! Jeszcze raz pytamy, co to za jeden ten człowiek i w jaką przepaść pcha on owoce swego korsarstwa?
A któżby to miał być, czytelniku, jeżeli nie nasz przyjaciel Bob-Lantern, który ma pięć kieszeni w bluzie, cztery w spodniach, trzy w kamizelce, a nie wiemy ile w koszuli; któż, jeżeli nie poczciwy Bob, zarabiający jak może na biedne życie, i pracujący dla swéj ukochanéj Temperancyi!
Tu i owdzie widać także niektórych naszych buntowników z biur Edwarda i spółki; ale większa ich część w świątecznych strojach, w towarzystwie tłustych kochanek, niby spragnionych, przepija w sąsiednich szynkach gwinee pana Smith.
Od złodziei przejdźmy teraz do publiczności.
W największym tłumie widać długą i wychudłą głowę, która najmniéj o cztéry dobre cale wystaje nad wszystkie inne głowy; ma w sobie ona wyraz powagi i spoczywa na włosianym halstuchu wychodząc z pomiędzy dwóch barków pokrytych niebieskim frakiem.
Głowa ta należy do godnego przyjaciela naszago, kapitana Paddy O’Chrane.
Kapitan dziś odpoczywa. Wypił czarkę zimnego groku przyrządzonego jak należy ręką dziewczyny, która zastąpiła Zuzannę w szynkowni pod godłem Korony. Ma na sobie najpiękniejszy frak niebieski z czarnemi guzikami, najżółciejsze spodnie, słowem jest szczęśliwy.
Szczęśliwy, bo obok niego siedzi mistress Dorota Burnett we własnéj osobie.
Tymczasem widzowie wchodzili, ale powoli, a zatém złodzieje mieli dosyć czasu na swoje żniwo.
— Cierpliwości, moja kochana mistress Burnett, cierpliwości Doroto! mówił poczciwy kapitan; jeszcze mały kwandransik a odpoczniemy na dwóch wygodnych miejscach na galeryi, zapłaciłem, niech mię Bóg skarze Doroto! za każde po dwa szyllingi.
— O! Paddy! o panie O’Chrane! stęknęła pani Burnett; ja się tu uduszę... Dałabym sześć pensów za świéże powietrze!
Kapitan, którego głowa nasycała się zupełnie wieczornym chłodem, w czém nie mogła miéć udziału nieszczęśliwa jego towarzyszka pogrążona w tłumie, odetchnął długo i z zadowoleniem.
— Skądże znowu przyszła ci myśl Doroto, że tu brak powietrza? zapytał; wiatr gwiżdże ci w uszy... Ah! przeklęty łotrze złapałem cię!
Te ostatnie słowa stosowały się do osoby, któréj rękę kapitan uchwycił w swojéj kieszeni. Trzymał mocno, ale dla wielkiego natłoku nie mógł się obrócić.
— Panowie, rzekł do idących za nim, dla Boga! działajcie jak prawdziwi Anglicy... przytrzymajcie mi tego niegodziwego szelmę, który niech mię djabli wezmą, nie umie swego rzemiosła!
Rozumie się, że nikt nie odpowiedział na to wezwanie. W Londynie każdy jak najściśléj trzyma się przysłowia: pierwsza miłość od siebie.
— Doroto! zawołał kapitan, któremu pięść słabnąć zaczynała, puść mi rękę, albo niech cię Bóg potępi! i dopomóż mi zatrzymać tego bandytę.
Mistress Burnett usiłowała obrócić się, ale potrafiła tylko odetchnąć jak parowa machina i nic więcéj.
Złodziej tymczasem wyrwał się ze zmordowanéj mocném ciśnieniem ręki Paddego i uciekł.
Kapitan żywo przejrzał swą kieszeń.
— Łajdak nawet nie chciał zaprzeczać! mruknął; to tylko ten szelma Bob może mieć tak zimną krew... a właśnie potrzebowałbym z nim pomówić... Moja droga, skradziono mi fularową chustkę.
— Panie O’Chrane, odpowiedziała szynkarka, ja się uduszę.
— Niech cię djabli!... chciałem mówić, mocno cię żałuję moja kochana... Dałem za tę chustkę pół korony na Field-Lane, wszak wiész moja kochana.
— Widzisz panie O’Chrane, powiadam, że cię Bóg ukarał... Wszystkie chustki sprzedawane na Field-Lane są kradzione... Zaduszą mię mości panie!... Gdybyś kupował chustki w domach uczciwych, jak naprzykład u mojéj kuzynki mistress Crubb, albo...
— Albo może u samego djabła, moja pani!
— Zaduszą mię mości panie!
Kapitan Paddy O’Chrane i jego towarzyszka tak rozmawiając wchodzili na ostatni stopień schodów. Zbliżał się koniec udręczeń czerwonéj szynkarki. Wkrótce pełną piersią połykać miała ciężkie i ciepłe powietrze, które w mocno natłoczonéj sali teatru, wydobywając się z parteru, wznosi się w górę i dusi paradysowych widzów. Ta uśmiechająca się nadzieja naprzód już ją pocieszała, tak jak to według przysłowia: widok brzegu leczyć ma z morskiej choroby.
Przybywszy na najwyższe miejsce, kapitan Paddy wyprostował się jak długi, i spojrzał wokoło na cisnące się pod nim tłumy. Nie znalazł zapewne czego szukał, bo zaklął po-cichu, poprawił swój włosiany krawat i stanął na palcach.
W tem nowém położeniu dosyć dobrze przedstawiał drzewo zostawione w wyciętym do koła lesie, którego wyniosły i cienki pień wznosi się wśród karłowatych zarośli. Wzrok jego długi czas błądził po tłumie, z równie niepomyślnym jak poprzednio skutkiem.
— Dziwna rzecz, daję słowo! mruknął ciężko spadając znowu na pięty; dziwna, albo niech mię djabli porwą!... Nie ma ani jednego z tych łajdaków w tłumie... A do kogoż u djabła mam się udać, jeżeli nie do tych kochanych chłopców?
— Czuję trochę powietrza, panie O’Chrane.
— Dobrze, Doroto! bardzo dobrze... Ja, czuję znowu rękę w mojéj kieszeni; ale do wszystkich djabłów, ta mi już nie ujdzie.
Kapitan w istocie schwycił za rękę drugiego złodzieja i gniótł tak, iż o mało co nie zgruchotał.
W téj chwili dało się słyszeć za nim miauczenie pełne boleści i ironii, i prawie jednocześnie dwa ostre i mocne zęby jak u szczupaka wpiły mu się w palce.
— Ślimaku, obrzydły kocie! zawołał Paddy konwulsyjnemi poruszeniami usiłując obrócić się. Klnę się na całe piekło! że ci karku nakręcę, jeżeli mi nie puścisz ręki!
— Fi, kapitanie, fi! klniesz się na całe piekło, odpowiedział Ślimak i ugryzł go po raz drugi; czy ci nie wstyd przychodzić do teatru bez chustki od nosa?... Schyl się kapitanie, mam ci coś powiedzieć.
— Bodajbym umarł, jeżeli ta przeklęta jaszczurka nie ugryzła mię do krwi! mruknął Paddy schylając się jednak; cóż masz mi do powiedzenia Ślimaku?
— Mam ci powiedzieć kapitanie... Ah! to mistress Burnett z pod Korony!.... nie zły gust panie O’Chrane!... Mam ci powiedzieć... Dla Boga! jakże mistress Burnett czerwona kapitanie!
— Duszę się! rzekła machinalnie biedna szynkarka, którą napływ widzów znowu przyprowadził prawie do stanu omdlałości.
— Ona się dusi, kapitanie, powtórzył Ślimak; ludziom, którzy duszą się trzeba dać kułaka w kark... To rzecz wiadoma!
I całém sercem silnie uderzył między łopatki tłustą oberżystkę.
— O! panie O’Chrane! o!... chrapnęła uniesiona gniewem i osłabiona brakiem powietrza.
Całe zgromadzenie wybuchło głośnym śmiechem.
— No! powiedział Ślimak, teraz będzie lepiéj téj szanownéj damie, winna mi za to gratis najmniéj szklankę wódki... Co do ciebie kapitanie, dodał po-cichu, mam ci powiedzieć, że dziś wieczór będziemy mieli na pewno zabawkę (fun).
— A ty skąd wiesz o tém mały łotrze?
— Skąd wiem... O! ja wiem jeszcze wiele innych rzeczy kapitanie... na dzisiejszą uciechę, możesz z pewnością liczyć!... Wszyscy nasi przyjaciele umizgają się i piją w Flach-houses przy Drury-Lane i Bow-Street. Turnbull ryczy jak byk w sklepie wódki, przy Station-house[1]. Leje jak w beczkę za duszę biednego Saunie, który umarł... Wszyscy się tam zgromadzili kapitanie i stawię Madge przeciw mistress Burnett, ze dziś będziemy tańczyć jak prawdziwi larkers!
Paddy i dama jego serca stali teraz prawie na progu teatru.
— Dobrze ty mała kupko gnoju, dobrze moje kochane i śliczne dziecko, mruknął kapitan z cicha. Może ty masz słuszność, i do wszystkich djabłów lepiéj byłoby mistress Burnett za kantorem jak tu... Zresztą mniejsza o to, jeżeli będzie bal, będziemy tańczyć.
— Do widzenie kapitanie, odpowiedział Ślimak; — nie gniewam się na ciebie żeś nie przyniósł z sobą fularowéj chustki... moje najniższe uszanowanie mistress Burnett!
— A dokąd teraz idziesz? spytał Paddy.
— Do szynku pod fajką i garnkiem kapitanie, możesz tam przyjść skoro ci będę na co potrzebny. Znajdziesz pan tam Madge moję żonę, Loo moję siostrę, Micha i innych.
— Dobrze Ślimaku, niech cię djabli wezmą mój synu... No moja kochana Doroto wejdźmy.
Tego téż chciała Dorota. Na chwilę puściła ramię kapitana i przestąpiła próg, Paddy zabierał się iść za nią, ale powiedziano było, że ten wieczór będzie dla niego pełnym ważnych wypadków.
W chwili gdy miał przestąpić próg, dwie ręce ciężko mu się oparły na barkach, a głos nieznajomy szepnął mu do ucha.
— Zabraniam ci obejrzeć się i spojrzeć na mnie, gentlmen of the nigth!
Paddy stanął i nie ruszył się. Tłum cisnął się wchodząc i oddzielił go od mistress Burnett, która mu zniknęła z oczu.
— Czy znasz lady B***, kochankę księcia Yorku? spytał ten sam głos.
— Znam milordzie.
— Jeżeli wciągu piérwszego aktu przybędzie ona do loży księcia, zejdziesz do bufetu zaraz po zapadnięciu kurtyny. Tam przyjdzie do ciebie jeden człowiek i da ci zlecenie. Uczynisz co ci każe.
— Dobrze milordzie.
— Jeżeli nie przyjdzie na piérwszy akt, zaczekasz na drugi, jeżeli jeszcze nie przyjdzie, znowu zaczekasz...
— Dobrze milordzie... I cóż powinienem uczynić, jeżeli wolno spytać?
Ręce już przestały opierać się na barkach Paddego.
— Żadnéj odpowiedzi mruknął. Do djabła nie dałbym dwóch szyllingów za widzenie twarzy tego nędznego łotra, którego szanuję jak powinienem... Zawsze tajemnice! Nie jestem ciekawy; ale gdybym nie wiedział, ze nocni milordowie więcéj nawet jak potrzeba mają mocy aby mię powiesić, znalazłbym łatwo sposób widzenia wszystkiego jak na dłoni.
— Paddy! panie O’Chrane! krzyknął głos płaczliwy wewnątrz teatru.
— Dobrze, moja kochana Doroto, dobrze wielki kurku od wódki! odpowiedział kapitan, niech mię Bóg skarze! trzeba przecie robić interesa.
I dobry Paddy wszedł nie śmiejąc obrócić się i ujrzeć właściciela głosu, który tylko co mówił mu do ucha.







  1. Fun i lark w gminnym żargonie jedno znaczą, ale lark używane jest bardziéj przez dżentlmenów wyższego tonu. Sławny markiz Waterford jest między innémi larker. Fun jest to, pustota, zgiełk, wesele. — Flash-houses zynk, w którym znajdują się publiczne dziewczęta; spiritshop, rumu, wódki. — Station-house kordegarda.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Seweryn Porajski.