Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.
PUHACZKA.

Spieszny bieg i gorączka rozboju i morderstwa zaczerwieniły ohydną twarz Puhaczki, zielone jej oko błyszczało dziką radością. Kulas, podrygując, szedł za nią. W chwili, gdy Puhaczka zstępowała z ostatnich schodów, Kulas, przez złośliwy figiel nastąpił na jej suknię; baba potknęła się i nie mogąc utrzymać poręczy, upadła na kolana, z rękoma naprzód wyciągniętemu i upuściła woreczek, z którego wytoczyła się bransoletka, szmaragdami i perłami wysadzana.
Puhaczka schwyciła prędko bransoletkę, którą jednakowoż Kulas dojrzał, zerwała się i rzuciła na chłopca, kiedy ten z udaną troskliwością zbliżał się do niej, mówiąc:
— A mój Boże, czy ci się noga powinęła?
Nie odpowiedziawszy mu, schwyciła go za włosy i ugryzła aż do krwi w policzek. Kulas, mimo boleści, mimo gniewu, nie skarżył się, nie krzyczał, otarł twarz z krwi i rzekł z przymuszonym śmiechem:
— Na drugi raz wolę, żebyś mnie tak mocno nie całowała.
— Niegodziwcze, na coś mi umyślnie nastąpił na suknię żebym upadła? — krzyknęła Puhaczka.
— Ja? broń Boże! przysięgam, że nie zrobiłem tego umyślnie, moja dobra Puhaczko.
Puhaczka uwierzyła mu i rzekła:
— No słuchaj, choć cię teraz niesłusznie ugryzłam, niechaj to będzie za tyle innych razy, kiedy zasłużyłeś. Co tam! dziś nie umiem się gniewać! Gdzie twój ojciec?
— W domu; czy chcesz, żebym poszedł po niego?
— Nie trzeba. Czy Marcjalowie przyszli już?
— Nie jeszcze.
— Więc mogę teraz pójść do Bakałarza.
— Idziesz do piwnicy, do Bakałarza? — zapytał Kulas, zaledwie zdolny ukryć piekielną radość. — Powinnabyś mu, zanieść talję kart, żeby się miał czem zabawić, teraz gra tylko w gryzionego ze szczurami, ale zawsze wygrywa, to znudzi nakoniec.
— Co za kochane dziecko! nie znam większego łotra od ciebie. Idź po świecę, pójdziesz ze mną do piwnicy.
— Nie pójdę, strasznie ciemno w piwnicy — odpowiedział Kulas, wstrząsając głową.
— Jakto? taki — djabeł jak ty, boisz się ciemności? nie wierzę. No ruszaj i powiedz ojcu, że niedługo wrócę, że idę do Bakałarza, pomówić z nim o zapowiedziach.
Kulas poszedł, a Puhaczka niecierpliwie czekała jego powrotu. Tym razem spieszyła się do piwnicy, żeby tam schować owoc ostatniej zbrodni, nie zaś, żeby jak zwykłe napawać się męczarniami Bakałarza.
Kulas powrócił ze świecą. Baba udała się za nim do pokoju, z którego wchodziło się do znanej już nam piwnicy. Chłopak, zasłaniając świecę ręką, szedł po kamiennych schodach do piwnicy, w kącie której były drzwi do podziemia, które o mało nie stało się grobem Rudolfa. Blade, chwiejne światło świecy rysowało na zielonkawej, popękanej, mokrej ścianie ciemnego przejścia ohydny profil dziecka.
Puhaczka, przy pomocy Kulasa, z trudnością otworzyła ciężkie drzwi, wilgotne powietrze uderzyło z czarnej jak noc jaskini. Świeca, postawiona na ziemi, rozjaśniała nieco pierwsze stopnie kamiennych schodów, dalsze zupełnie ginęły w cieniu. Krzyk, albo raczej dziki ryk, dał się słyszeć z głębi piwnicy.
— Jeść mi się chce — zawołał Bakałarz głosem drżącym od wściekłości — czy chcecie mnie umorzyć głodem!
— Głodny jesteś, staruszku? — odparła Puhaczka ze śmiechem, ssijże łapę jak niedźwiedź. — I zeszła kilka schodów, żeby ukryć worek w jakiej rozpadlinie. Na co się szamoczesz? — mówiła dalej — siedź spokojnie, łańcuch mocny, mój stary, kupiony u ojca Micou, a on tylko dobre rzeczy sprzedaje. Twoja własna wina, na co dałeś się we śnie związać? Potem zostało już tylko okuć ciebie i tu zanieść, umieszczono cię w chłodzie, żebyś się nie opalił, mój stary fircyku!
— Szkoda! on tu spleśnieje! — dodał Kulas.
— Naco przyszło ci do głowy — mówiła dalej Puhaczka — kiedyśmy wracali z Bouqueval, udawać poczciwego? nie dałeś mi pomalować Maryśce twarz witrjolem? nawet sumienie ci widać zdelikatniało?
— A zatem ślepak niech cię zje, Puhaczko, bo mu się jeść chce! — krzyknął Kulas i z całych sił popchnął ją. — Miotając przekleństwo, stoczyła, się po kamiennych schodach.
— Kiss, kiss, kiss, łap ją stary! — wołał Kulas i wyjąwszy ze szczeliny worek poszedł z nim na górę, krzycząc z dzikim śmiechem: — czy lepiej cię teraz pchnąłem niż wprzódy, Puhaczko? Już mnie nie będziesz gryźć. Myślałaś, że ci daruję? Właśnie też! mnie jeszcze krew idzie.
— Mam ją, mam — wołał Bakałarz z nieludzką radością. — Kulasie, daruję ci wszystko złe, coś mi zrobił, a w nagrodę usłyszysz jak śpiewa Puhaczka!
— Brawo, otóż siedzę w loży pierwszego piętra — odpowiedział Kulas, siadając na schodach.
Walka Bakałarza i Puhaczki była zacięta, wściekła, lecz cicha, bez słów, bez krzyku, tylko czasem słychać było ciężkie głośne odetchnienie, towarzyszące gwałtownym wysiłkom. Kulas zaczął tupać nogami i krzyczeć, jak czynią paradysowi widzowie teatrów na bulwarach, kiedy się niecierpliwią:
— Hej! podnieść kurtynę, muzyka! zaczynajcie!
— Trzymam cię dobrze — zaczął mówić tłumionym głosem Bakałarz, lecz przerwało mu rozpaczne szarpanie się Puhaczki, bo biła się, z energją, jaką daje bojaźń śmierci.
— Głośniej! nic nie słychać! — wołał Kulas.
— Kulas, idź po ojca, dam ci worek brylantów.
— Co za wspaniałość! — dziękuję pani. Worek już u mnie, słyszysz, jak pięknie dzwoni? — Zlituj się nade mną! — Puhaczka nie mogła dokończyć.
— Teraz już, Puhaczko, nie będziesz mi krzyczeć nad uszami — rzekł po chwili Bakałarz, zatkawszy jej usta.
— Tylko głupstw nie rób, stary! — krzyknął Kulas i na pół wstał, — karz ją, ale jej nie rób nic złego. Nie zabijaj jej, albo nie, to pójdę po ojca.
— Nie bój się, nic jej nie będzie, dostanie tylko to, na co zasłużyła — odpowiedział Bakałarz.
— Pomówmy z sobą, Puhaczko — rzekł znowu Bakałarz. — Od czasu jak miałem sen w Bouqueval, sen, w którym widziałem Wszystkie nasze zbrodnie, sen, od którego pewno oszaleję, bo w dzisiejszej samotności, w tem odosobnieniu, wszystkie moje myśli mimowolnie do tego snu się zwracają, od tego czasu dziwna odmiana nastąpiła we mnie, odmiana zupełna. Tak, brzydzę się mojem dawniejszem okrucieństwem. O! ty nie wiesz, co to jest być samemu, z sobą, z czarną zasłoną na oczach, jak mi powiedział człowiek nieubłagany, co mnie ukarał. Tu go strąciłem, żeby go zabić, tu teraz odnoszę karę, tu może będzie mój grób! Wszystkie jego przepowiednie sprawdziły się. Powiedział mi: na złe użyłeś twej siły, będziesz za to igraszką słabszych od ciebie.
— Brawo! dobrze gra stary! — wołał Kulas przyklaskując. — Ale słuchaj, ślepaku, to wszystko tylko na niby. No Puhaczko! śmiało! odpowiadaj! — Próżno się rzucasz, próżno mnie gryziesz — rzekł Bakałarz po chwili — nie wymkniesz się. Ślepy jestem, nie widzę, ale myśl moja przybiera kształt, ciało, żeby mi wystawić wiernie, żywo prawie dotykalnie postacie moich ofiar. Dla mnie, com pozbawiony wzroku, przedmioty nieustannych myśli przybierają kształt niejako materjalny. Jednak czasem, kiedy ze strachem patrzę na te groźne widziadła, zdaje mi się, że litują się nade mną, bledną, zacierają się i znikają. Wtedy, czy uwierzysz? płaczę, słyszysz, Puhaczko, płaczę
— Głośniej, nic nie słychać! — krzyknął Kulas.
— Tak jest — rzekł znowu Bakałarz — płaczę, bo cierpię, a gniew mój bezsilny. Powiadam sobie: gdybym pozostał był uczciwym człowiekiem, dziś byłbym wolny, spokojny, szczęśliwy, tak zaś jestem ślepy, zamknięty w podziemiu, na łasce wspólników mych zbrodni. A choćbym i uciekł, gdzie pójdę? co mi przyjdzie z wolności? Nie! muszę być na zawsze w wiecznej mocy, wśród cierpień żalu i strasznych widziadeł, braknie mi woli do ukarania ciebie. Nie, nie ja powinienem krew twoją wylać.
— Brawo, stary! Widzisz, Puhaczko, że to był tylko żart! — krzyczał Kulas i klaskał w ręce.
Gdy to mówił, Bakałarz, nie myśląc co czyni, mniej mocno już trzymał Puhaczkę. Skorzystała z tego, wyjęła z za sukni sztylet i silnem uderzeniem chciała uwolnić się zupełnie.
Bandyta krzyknął boleśnie.
— Ha! żmijo! uczułem twe żądło! — zawołał z gniewem i silniej ujął Puhaczkę — zgniotę cię, żmijo, czy puhaczu, oślepię cię. Będziesz jak ja bez oczu!
Bakałarz przestał mówić. Puhaczka tak okropnie krzyknęła, że aż Kulas podskoczył z miejsca, a krzyk ten powiększył szaleństwo Bakałarza.
— Śpiewaj — mówił cicho — śpiewaj, Puhaczko! śpiewaj pieśń śmierci. Szczęśliwaś, nie widzisz już trzech widziadeł, zamordowanych: starca, z ulicy Roule, kobiety utopionej i wolarza. A ja ich widzę, zbliżają się, dotykają mnie. — Przy tych słowach Bakałarz stracił resztę przytomności.
Coś okropnego działo się w ciemnościach podziemia!
Słychać było tylko mocne uderzenia o kamień, a za każdem tłuczeniem przenikliwe skargi i śmiech piekielny. Nareszcie wszystko ucichło.
Wtem odgłos kroków i wołania doszły do podziemia. Jasne światło zabłysło na schodach do piwnicy.
Kulas, przerażony okropną sceną, której, nie widząc, był świadkiem, spostrzegł kilka osób, schodzących szybko ze światłem po schodach. Wkrótce Borel na czele agentów policji i straży wszedł do piwnicy. Kulasa ujęto na pierwszych stopniach schodów, jeszcze miał w ręku worek Puhaczki. Borel z kilku innymi wszedł do podziemia; wszyscy zatrzymali się, uderzeni okropnym widokiem. Bakałarz przykuty za nogę do dużego kamienia w środku ciemnicy, zeszpecony, potworny, z najeżonym włosem, okryty skrwawionemi łachmanami, szarpał jak dziki zwierz trupa Puhaczki. Ledwie zdołano mu wydrzeć martwe i zniekształcone zwłoki i samego po długim oporze związać. Następnie przenieśli go do izby szynkowej, obszernej sali jednem oknem oświeconej, gdzie już, z dybami na rękach pod strażą byli: Barbillon, Mikołaj, jego matka i siostra. Ujęto ich właśnie, kiedy uprowadzali panią Mathieu, żeby ją zamordować; meklerka omdlała; w drugim pokoju przychodziła do siebie.
Bakałarz leżał na ziemi, dwóch ludzi ledwie mogło go utrzymać; lekko ranny w rękę przez Puhaczkę, lecz zupełnie pozbawiony rozumu, sapał, ryczał i rzucał się jak dziki zwierz.
Barbillon siedział na ławce, z nachyloną głową; twarz mu zsiniała, usta zbladły, wpatrywał się dziko w jedna miejsce, i ocierał kroplisty pot z bladego i dumnego czoła.
Przy nim była Tykwa. Na jej chudych, żółtawych policzkach, teraz nieco zaczerwienionych, widać było raczej gniew, niż rozpacz; z pogardą patrzyła na siedzącego naprzeciw niej przestraszonego Mikołaja.
Ten bowiem, przewidując swój los, upadł zupełnie na duchu; opuścił głowę, kolana mu drżały, trząsł się cały.
Tylko wdowa, matka Marcjalów, stała oparta o mur, i ona jedna nie straciła zwykłej śmiałości. Jednak gdy obaczyła Czerwonego Janka, którego, po dokonaniu rewizji całego domu, przyprowadzono do sali, rysy jej twarzy wykrzywiły się konwulsyjnie, ściśnięte usta zsiniały, wytężyły się związane ręce. Lecz pokonała wzruszenie i znowu stała się zimna i obojętna.
Podczas gdy komisarz spisywał protokół, Narcyz Borel, zacierając ręce, spoglądał uradowany na ważną zdobycz, przez którą uwolnił Paryż od bandy najniebezpieczniejszych zbrodniarzy.
Czerwony Janek aż do wyroku miał dzielić więzienie i los zbrodniarzy, których wydał. Całował Kulasa, jakby szukając pociechy w synowskich pieszczotach.
— Co za nieszczęście! My to najnieszczęśliwsi, matko Marcjal, bo nas odrywają od dzieci.
Wdowa krzyknęła pogardliwie:
— Byłam pewną, żeś zaprzedał mego syna z Tulonu... Judaszu!... A teraz sprzedajesz nasze głowy...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.