Tajemnice stolicy świata/Tom IV/Zakończenie
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Czyliż potrzebujemy jeszcze przedstawiać naszemu czytelnikowi, który nam tak wiernie towarzyszył w niezliczonych kolejach losu, przez które przechodzili Eberhard i Małgorzata — co sę teraz działo w Monte-Vero i w Santa-Francisca?
Szczęście, bezchmurna radość i tu i tam zaponawały — w obu miejscach jaśniało słońce prawdziwego, niepodzielnego szczęścia, a szczęśliwi nie mają żadnéj historyi.
Małgorzata oddała rękę księciu Waldemarowi, dumnemu utworzoną przez siebie i jak Monte-Vero błogo rozwijającą się kolonią, któréj był założycielem i panem.
Józefina zaś znalazła ojca i rozrzewniający to był widok, z jak dziecinną miłością, pięknie już rozwijająca się dziewica do niego się przywiązała. Często widywano jak promieniejący rozkoszą pan Santa-Francisca obok Małgorzaty i Józefiny konno śpieszył do Monte-Vero, gdzie ich w parku przyjmował szlachetny, szczęśliwie uśmiechający się Eberhard. Doznawał on nieopisanéj radości widząc, jak szczęśliwa była jego córka z posiadania swojego małżonka, jak na wzór utworzonego przezeń księztwa, kwitła osada Waldemara, i dotykając jego granic, rok w rok się rozszerzała.
Cesarz, dla księcia de Monte-Vero, kochający przyjaciel, wkrótce i pana osady Santa-Francisca przypuścił do swojéj łaski, a ilekroć don Pedro po trudach swoich rządów zapragnął wypocząć i nabrać nowych sił, widywano go w cywilnéj odzieży w towarzystwie Eberharda, Waldemara i kobiet.
Józefina była żywą kopią swojéj matki, tylko że młodość i zapał rozjaśniały ją w całej pełni, a Małgorzata pod rękę ze swoim męzko pięknym małżonkiem, oczyszczona nieskończonemi dolegliwościami i latami żalu, ukazywała się jak pani przedstawiająca cześć i miłość, po któréj drodze doświadczenie i dojrzałość uszczęśliwiające owoce rozrzucały. Zdawało się, że w duszy téj córki Eberharda znalazły grunt świat uszczęśliwiające idee księcia, grunt, z którego wyrosły najwspanialsze dla licznych robotników nabytki, które pod przewodnictwem jéj małżonka i w jego krainie nową, szczęśliwą znalazły nagrodę.
Waldemar był siłą, Małgorzata łagodnością — on człowiekiem poważnym, ona dobrym aniołem, wszędzie pocieszającym, ulżywającym, uszczęśliwiającym.
Co się w Eberhardzie zjednoczyło, to wszystko z nieskończoną pomyślnością osiągnął na swoich polach Waldemar w połączeniu z Małgorzatą, a tak kwitły nieprzejrzane obszary tych tak rozkosznie złączonych ludzi, coraz to większém błogosławieństwem i szczęściem, w takiéj pełni i rozciągłości, jakich u nas trudno znaleźć gdziekolwiek. Przybyli wychodźcy, którzy dawniéj w tym obszernym kraju często smutnemu ulegali losowi, w koloniach obu tych ludzi, znajdowali państwo dobroczynności i szczęścia, które również i dla czarnych, tam oswobodzonych stanowiło ucieczkę pracy i nową ojczyznę, gdzie dla białych i czarnych, skoro ich ożywiały i uszlachetniały wierność i uczciwość, zastosowywane było wzniosłe słowo:
Równouprawnienie dla wszystkich!
Równe prawo — ale też i równe obowiązki! Kto w Monte-Vero i w Santa-Francisca pełnił swoją powinność, kto w pracy upatrywał nagrodę i cel życia, które jedynie uszczęśliwiać może, ten w tych krainach znalazł dla siebie pole, ten mógł zapewnić sobie tam na zawsze szczęśliwe życie.
Równouprawnienie dla wszystkich!
Któż przy tych słowach nie przypomina sobie owéj rozmowy, którą Eberhard, ten wybawca ludu, miał niegdyś z królem swojéj ojczyzny? W tych kilku słowach zawierało się wszystko, co czuł i do czego dążył; to jedno zdanie obejmowało wszystko, co stanowiło uszczęśliwienie ludów według jego pojęcia. I czyliż nie powinniśmy podzielać z nim tego zdania? Nie jestże to prawdziwy szczyt ludzkiéj doskonałości i ukształcenia, kiedy bogaty i ubogi, wysoki i nizki, książę i sługa, podlega jednemu i temu samemu prawu, kiedy wszyscy w obec prawa są sobie równi? Alboż nie wszyscy jesteśmy ludźmi, zrodzonymi w jakiéj części świata, zaopatrzonymi w podobne do siebie ustawy? czyliż pomiędzy białymi i czarnymi, pomiędzy blado-twarzymi i Indyanami, pomiędzy chrześcianami, żydami i poganami nie ma ludzi dobrych i złych?
Ta popularna idea księcia de Monte-Vero nie powstała przy zielonym stoliku, nie była bezzasadną teoretyczną zasadą, lecz raczéj wyrodziła się z dlugoletniéj praktyki, była rezultatem życia ludzkiego. Pan Eberhard miał jedyny cel: podniesienia i uszczęśliwienia ludu, a podźwignąwszy sam siebie własną siłą z głębokiéj nędzy i gorzkiéj boleści do szczęścia i dobrobytu, całe życie swoje poświęcił temu celowi, i dla tego bardzo wierzyć można, że ten tak na pozór prosty rezultat jego doświadczeń opierał się na całéj podstawie światowéj mądrości, która zjednoczyła w sobie wszystko uszczęśliwiać i zaspakajać zdolne.
Ale Eberhard de Monte-Vero nie poprzestawał na przeprowadzaniu świat uszczęśliwiających idei i ulepszeń w samém tylko księztwie swojém, lecz także i tu, ponosząc niezliczone ofiary, dążył do dalszego rozkrzewiania ich jako prowadzących do szczęścia i błogosławieństwa.
Chociaż sam przebywał daleko, jednak w ojczystym kraju miał swoich uczniów i przyjaciół, którzy z zaparciem się własném starali się o wykonywanie jego popularnych pojęć. Dalecy od chełpienia się pięknemi mowami, które jak przekonywa doświadczenie, rozsiewają tylko niezadowolenie, działali oni z ukrycia, pomagali, pocieszali i podnosili. Doktor Wilhelmi, malarz Wildenbruch i bankier Armand niezmordowanie dążyli do utrzymania utworów Eberharda i do ich rozkrzewiania — chętnie wyszukiwali pracę dla zubożałych, przewodniczyli ludowi i wspomagali nieszczęśliwych, a dla księcia de Monte-Vero, który z nimi pozostawał w ciągłych stosunkach, nie były za wielkie żadne ofiary, ponoszone dla osiągnięcia celu, jaki sobie założył.
Skrycie tylko, próżni lichych przechwałek owych bohaterów mównic, którzy udają, że przez swoje opłacone mowy chcą dopomagać ludowi, starali się o wynagrodzenie pracy. Nie dążyli oni do mnożenia niezadowolonych, lecz do uszczęśliwienia, bo pracowali nad otworzeniem ludowi dróg, wiodących jedynie do prawdziwego szczęścia, do prawdziwego zadowolenia wewnętrznego, dróg do pracy i zysku. Nie w skomplikowanych ideach nowoczesnych agronomów, nie w ambitnych po większéj części teoryach obfitych w słowa mówców upatrywali i znajdowali zbawienie ludu, lecz w odwiecznych, prostych prawdach, które pojmował książę de Monte-Vero, ten prawdziwy przyjaciel ludu, i które wiecznie się utrzymają.
Nim rzucimy ostatnie spojrzenie na naszych dalekich przyjaciół, niech nam wolno będzie donieść o dwóch osobach, które w ciągu naszego opowiadania może poniekąd słusznie zasłużyły na współczucie u naszych czytelników — mówimy tu o Sanoku murzynie i o Marcinie starym sterniku „Germanii,“ dwóch arcy wiernych sługach i stronnikach swojego pana.
Rany, jakie Sandok poniósł w walce z Furschem, wprawdzie zostały wyleczone, i zdawało się, że odzyska siły i zdrowie — w kilka jednak miesięcy późniéj rzeczy niezmiernie się pogorszyły.
Książę, który murzyna, podobnie jak i Marcina, coraz bardziéj lubił, poznał wkrótce, że postać Sandoka się zmieniła — skurczył się, chodził zgięty, a nakoniec często i coraz mocniéj użalał się na brak tchu. Kiedy z zewnętrznych ran szybko się wyleczył, obrażenia płucne nie z tak pomyślnym postępem usuwać się dawały, a raczéj zły kierunek przybrały. Sandok poczuł nakoniec sam, że nie ma co już myśleć o wyleczeniu się i polepszeniu zdrowia, ale przy tém wszystkiém pocieszał się myślą, że życie swoje poświęcił dobremu, szlachetnemu celowi, a to dodawało mu odwagi do spokojnego oczekiwania śmierci.
Wkrótce podupadł jeszcze bardziéj, a serdecznie pożegnawszy wszystkich, jednego poranku w swojéj izdebce zamku, znaleziony został bez duszy na trzcinowém posłaniu — wierny, poczciwy murzyn, pełny poświęcenia sługa księcia, przeszedł do wieczności — dożył jeszcze téj upragnionéj pociechy, że widział znowu Monte-Vero, tudzież piękną córkę swojego wielkiego massy w szczęściu i rozkoszy. To, jak często powiadał, uczyniło mu śmierć lekką. Zasnął na wieki z tém uczuciem, że sam siebie poświęcając, przyczynił się do doprowadzenia wszystkiego do dobrego końca.
Marcin niejedną łzę tajemnie otarł z oka, gdy stanął nad ciałem Sandoka, i ciągle innym sługom białej i czarnéj barwy powtarzał:
— Niech pioruny trzasną — Panie przebacz grzechy ale to żal, że on musi gryźć ziemię! Była to zacna wierna skóra, a co przyrzekł, to dotrzymał z narażeniem własnego życia! Czarny był moim przyjacielem, a wy wszyscy długo musicie pełzać i starać się, abyście godni byli podać mi szklankę wody. On osiągnął najlepszą cząstkę, powiadam wam! on w usługach swojego pana, przez poświęcenie się dla swojego massy, śmierć poniósł. Niech pioruny trzasną, Bogu wiadomo, że czarny może nam wszystkim za przykład służyć! Pokój jego popiołom!
Taką to mowę pogrzebową, powiedział Marcin nad ciałem swojego dobrego brata, zmarłego Sandoka — i wiele było prawdy w słowach, które staremu z duszy popłynęły. Nawet pan Eberhard, który je niepostrzeżony podsłuchał, był niemi wzruszony i w końcu ścisnął rękę wiernego Marcina, przyznając mu, że powiedział prawdę.
Małgorzata i Józefina również mocno były rozrzewnione, gdy ciało zmarłego Sandoka spuszczano do ziemi, i często przybywały z Santa-Francisca, zwiedzać grób murzyna i przyozdabiać go pachnącemi kwatami swoich ogrodów i na nim się modlić.
Marcin zaś z woli księcia i w uznaniu wielu jego zasług, otrzymał stanowisko, które teraz w Monte-Vero, nabyło wielkiego znaczenia.
Flotylla księcia, składająca się blizko ze czterdziestu wielkich, małemi działami uzbrojonych okrętów kupieckich, tudzież z czterech miedzią okrytych bark, które nietylko sprowadzały do Rio płody nieprzejrzanych obszarów, lecz wkrótce na trzymasztowych statkach przewoziły je do Europy, zyskała tak wielkie znaczenie, że Eberhard musiał mieć generalnego kapitana swoich okrętów, naczelnego wodza swojéj flotylli, i uznał za stosownego na to stanowisko swojego starego, wiernego doświadczonego Marcina. Mianował go przeto z nieograniczoném pełnomocnictwem dowódcą swoich okrętów, wprowadził wzruszonego starego marynarza na nowy zaszczytny urząd i doznał téj wielkiéj radości, że cesarz przysłał z Rio patent na admirała, a tak Marcin został teraz dostojnikiem pierwszego stopnia.
Stary śmiał się i płakał z rozkoszy, i z razu nie znajdował słów — aż wreszcie huknął:
— Niech pioruny trzasną — takiéj radości i zaszczytu nigdy się nie spodziewałem, nigdy nie marzyłem, panie Eberhardzie! rzekł, i słyszał każdy jego głębokie wzruszenie: to wyższe nad wszystkie zasługi starego Marcina!
— Daj-no pokój, dosyć długo byłeś jako kapitan sternikiem Marcinem — winszuję ci stopnia kontradmirała! Zasłużyłeś na to odznaczenie, i przyznać ci muszę, że cesarz tak mnie niém ucieszył, jakby mnie samego udarował. Wiwat, wiwat kontr-admirał Marcin! Monte-Vero radować się winno, że takich ludzi posiada. Na moją duszę, dumny z tego jestem, a dążeniom naszym, przy bozkiéj pomocy, szczęście i błogosławieństwo coraz bardziéj towarzyszyć będzie.
∗ ∗
∗ |
Od tego czasu upłynął szereg lat.
Znajdujemy podstarzałego księcia de Monte-Vero na leśnéj drodze, prowadzącéj do kolonii Santa-Francisca, w towarzystwie młodego kawalera, w którym poznajemy don Ramira, znanego czytelnikom z romansu „Izabella“ syna Eugenii de Montijo i don Salustyana Olozagi. Eberhard i don Ramiro jechali mocno zajęci rozmową, po cienistéj drodze, wyrąbanéj w odwiecznym lesie i łączącéj Monte-Vero z Santa-Francisca.
— I królowa hiszpańska, Izabella, umknęła? spytał książę, który widocznie nie dowierzał wiadomości, jaką mu przyniósł gość jego. Serrano jest regentem, a pański wielce szanowny ojciec sprawuje w Paryżu interesa swojego narodu?
— Tak jest, jak wasza wysokość powiadasz, odpowiedział rycerski don Ramiro. Hiszpania jest nakoniec wolna, i spodziewać się należy, że czeka ją teraz lepsza przyszłość!
— Życzę tego temu, niejako pokrewnemu krajowi, który niegdyś kwitnął bogactwy i powagą, a od dziesiątków lat coraz niżéj upadał — życzę mu tego całém sercem! Jeżeli teraz ludzie, którzy stanęli u steru, nie mówiąc o pańskim bardzo zręcznym ojcu, który będzie wiedział jak snuć sieci dyplomatyczne, są rzeczywiście uczciwi, jeżeli ich ambicya nie zaślepia... O regencie Serranie, wnosząc po tém wszystkiém czego doświadczyłem, sądzę jak najlepiéj — ale ów Juan Prim zdaje mi się mieć samolubne zamiary i nie zawsze uczciwie postępuje. Kto pragnie podnieść głęboko upadły naród i doprowadzić do szczęścia, winien odrzec się swoich własnych celów i pragnień. Spodziewajmy się jak najlepszego, mój młody przyjacielu! Ale widzę, że pan masz zaledwie zagojone bliznę na szyi — czy to skutek walk za ojczyznę, do których należałeś?
— Nie, wasza wysokości! z tej walki wyszedłem bez ran! Blizna ta ma inny powód. Regent Hiszpanii, don Franciszek Serrano, miał wyrodnego brata, Gdy nakoniec ten Józef Serrano zginął w skutek swoich niecnych czynów, stało się, że pozostawił no sobie nieprawego syna, którego spłodził z zakonnicą Franciszką de Cuenza. Ten Józef także złośliwy chłopiec, usiłował zabić swojego stryja, a gdy go ścigałem i na ostatek walczyłem z nim, ranił mnie wprzód, nim zdałem resztę. Rana była lekka, tak, iż wkrótce pośpieszyłem do Paryża, gdzie od szlachetnego don Olozagi dowiedziałem się, iż mości książę, z całą rodziną powróciłeś do swojego pięknego kraju.
— I nie lękałeś się pan tak dalekiéj podróży, aby mnie odwiedzić?
— I aby po długiéj walce i pasowaniu się prosić waszéj wysokości o radę i przemówienie za mną! mówił daléj don Ramiro jadąc obok Eberharda.
— W jakim interesie? mów mój młody przyjacielu! Jeżeli mogę ci poradzić i dopomódz, z radością to uczynię. Jakiego to przemówienia potrzebujesz?
— Zrządzenie wyższe sprawia, że obraz Józefiny zawsze przedemną występuje, że po długiém wahaniu się w wątpliwości, po wielu doświadczeniach, tylko jéj posiadaniem uszczęśliwiony być mogę. Józefina jest to miła, czysta, piękna istota, która od pierwszego spotkania naszego wywiera na mnie wpływ dobroczynny — czy chcesz pan przemówić za mną do dostojnych rodziców ukochanéj dziewicy?
— Ej, ej! uśmiechnął się stary książę Eberhard, patrząc z boku na wysmukłego hiszpańskiego kawalera, to mi niespodzianka, mój szlachetny donie! Teraz pojmuję twoją daleką, pełną niebezpieczeństw podróż. Przybyłeś tu, aby nam porwać Józefinę. Nad tém muszę się zastanowić, mój młody przyjacielu!
— Nie chcę tak zupełnie porywać Józefiny, jak książę zdajesz się myśleć! Odległości już prawie znikły, odkąd mamy tak znakomite kommunikacyjne drogi między Europą a Ameryką. Postanowiłem, przeżyć tu rok, a następnie zamieszkać w moim zamku Teba pod Madrytem. Tak naprzemian spodziewam się, że dogodzę panu i sobie, a przebywając w połowie tu, a w połowie w moich posiadłościach, połączony z Józefiną, tuszę sobie, że znajdę prawdziwe szczęście!
— Plan pański podoba mi się don Ramiro, i gdyby odemnie samego zależało, podałbym ci zaraz rękę, mówiąc: Weź tę perłę mojego domu, nabierze ona większéj wartości w twoich ręku! Ale to już odemnie nie zależy. Przedewszystkiém musisz Józefinę widzieć i usłyszeć od niéj saméj, czy pójdzie za ciebie — oto tam w dolinie rozściela się przed nami kolonia Santa-Francisca ze swojemi biało błyszczącemi domami i z zielonemi matowemi i ciemnemi lasami — za kilka godzin usłyszymy jéj decyzyję, teraz już mogę ci oznajmić, że gorąco za tobą przemówię!
Hrabia Ramiro de Teba podziękował księciu serdeczném ściśnieniem jego ręki, potém pośpieszyli ku wjazdowi do zamku, a wkrótce Waldemar, Małgorzata i skromna Józefina, na widok hrabiego nieco zarumieniona, jak najuprzejmiéj ich przyjęli.
Eberhard uśmiechał się wkrótce tajemniczo, i gdy po pierwszém przyjęciu i wspólnym posiłku don Ramiro i Józefina przechadzali się po parku, książę wyjawił rodzicom dziewicy prawdziwy powód i cel tych równie radosnych jak niespodziewanych odwiedzin.
Młody hrabia de Teba nie potrzebował długo czekać na decyzyę, bo Józefina, mile przez matkę zapytana, wyznała jéj, że gotowa jest wszędzie pójść za Ramirem, bo go kocha od dzieciństwa.
Stary książę w kilka dni późniéj z radością znajdował się na zaręczynach, po których wkrótce nastąpiło wesele. Głęboko wzruszony błogosławił córce Małgorzaty i hrabiemu don Ramirowi, który od chwili pierwszego ich spotkania dobre na nim wywarł wrażenie.
Józefina opromieniona najwyższém szczęście wyglądała jeszcze piękniéj niż zawsze, gdy szła prowadzona przez Ramira, którego radośnie świecące oczy z niewypowiedzianą miłością na niéj zawisły.
Jakie uczucia przejmowały Małgorzatę, gdy stojąc przy małżonku i ojcu, patrzała na szczęście dziecka, zostawiamy domysłowi czytelników. Widziała siebie u najpiękniejszego celu swojego życia, i ze łzami w oczach złożyła ręce, składając gorące dzięki Niebu za tak błogosławiony zwrot jéj życia, niegdyś nocą otoczonego, a teraz tak świetnie rozjaśnionego.
My zaś z błogiém uczuciem, żegnamy uszczęśliwionych ludzi, bo to co nam dodać pozostaje, da się zawrzeć w krótkich słowach: oni promienieją radością i zadowoleniem.
O całéj przeszłości zapomniano, pokonano ją, wszystkie boleści przetrwano i zniesiono.
A komuż po Bogu należało zawdzięczać tak szczęśliwe zakończenie i to zwycięztwo dobrego?
Najszlachetniejszemu z owoczesnych ludzi, którego zasady i nauki wiecznie błogosławione owoce wydawać będą, którego piękny cel oby także i nas podnosił, tak, iżby każdy wedle swojéj możności dążył do jego osiągnięcia, a zrozumiemy tu cel zawarty w słowach księcia de Monte-Vero:
Równouprawnienie dla wszystkich.