Tajemniczy medalik
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemniczy medalik |
Pochodzenie | Światła. Nowele |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Jest to historja dziwnego medalika pani Anny Bouffał, wygnanki z ziemi Mińskiej.
Historja wyda się niektórym bajką, lub fantazją literacką, a jednak jest wielką przedwieczną prawdą — trochę tylko podaną w zapomnienie. Ci, co się zastanowią, sądzę, że przypomną i zrozumieją.
Pani Anna Bouffał, jak i jej mąż Kazimierz, byli starą, rodową i herbową szlachtą, osiadłą od wieków na rubieżach Rzeczypospolitej. Mieli wielki dwór, szerokie łany zbożowe, bory sosnowe i bezkresne łąki nad leniwie płynącą, siwą rzeką.
W roku 1919 pani Anna Bouffał była starą przedwcześnie i przedwcześnie siwą kobietą, wdową i matką czworga dzieci, mieszkającą w dwóch stancjach mieszczańskiego domu w miasteczku Kowlu na Wołyniu. Może to zresztą i nie Kowel był, ale Pińsk, Łuck czy Prużana — jedno z tych miasteczek lichych, biednych i brudnych jak wszystkie w tamtym kraju. Z tego co było jej pracowitą, ale i radosną przeszłością, z dostatków i ziemskiej własności zostały pani Annie te czworo dzieci, szmaty na ciele i w oczach, zwykle śmiejących i promiennych jasnością dobrej duszy — groza przeżycia.
Odbiły się w tych soczewkach dusznych najście dziczy, rabunek i zniszczenie domu-gniazda, mord broniącego rodziny męża — potem ucieczka piesza z dziećmi — przez lasy, haszcze, trzęsawiska, o głodzie i trwodze śmierci, aż dopadli owej rzeczki granicznej — za którą już bezpieczni — padli na kolana i ucałowali ziemię choć nie rodzinną, ale przecie ojczystą od wieków.
Potem przyszły choroby. Przebyli tyfus plamisty, dysenterję, wszystkie nędze cielesne i wreszcie znaleźli się w tem miasteczku bez pracy i chleba, w tłumie podobnych sobie nędzarzy-wygnańców.
Osiwiały włosy pani Anny i do grozy jej oczu przybyła żałość i jakby nieme pytanie: zaco, dlaczego, poco taka dola i co z tej męki i trudu bez celu, z tego życia bez jutra nadziei.
Ale na jałowe rozważanie zagadki losu nie było czasu, bo trzeba było karmić dzieci, opalić stancję, łatać odzież.
W miasteczku był wprawdzie jakiś komitet ratunkowy, ale zajmował się przeważnie pomocą dla skamlącej tłuszczy powracających z wycieczki do Rosji, bieżeńców miejscowych — a zresztą pani Anna ani wprawy, ani talentu nie miała do „skamlania“, przywykła dawać, a nie brać.
Uchowała garść starych klejnocików rodzinnych, więc poszła je spieniężać na chleb i opał, a że rządna była i pracowita, izdebki jej stały się miejscem, gdzie przychodzili inni wygnańcy na długie rozmowy i narady. Kamyczki i oprawy nabywał zwykle od niej stary złotnik, pracujący w sklepiku wielkości szuflady — starzec milczący był — prawie niewidomy; bez ostrej lupy zegarmistrzowskiej nie poznawał ludzi.
Przedmiot przyniesiony na sprzedaż — oglądał długo — potem mówił cenę — i wracał do swej roboty. Nie było targu z nim, nie słyszał jakby przedstawień, próśb, ani wymysłów. Gdy się wreszcie klient zgodził, otrzymywał bez słowa pieniądze i wychodził bez słowa.
I tak przeszły do złotnika skrzyni kamyczki rodzinne pani Anny, aż został tylko dukat z Matką Boską, ślubny dar babki i obrączki. Z temi dwoma pamiątkami postanowiła nie rozstawać się i zostawić dzieciom jako jedyny znak minionej świetności.
Żyła w sercu pani Anny wątła jak pajęcza nić nadzieja. Przed wybuchem wojny, mąż jej ratując zadłużonego sąsiada, pożyczył mu dwa tysiące rubli. Były wieści, że sąsiad ów w czas umknął spieniężyć zboże. Dowiadywała się o niego pani Anna przez znajomych, przez wracających uchodźców, przez komitety, gdziekolwiek mogła trafić. Ludzie na tę nadzieję jej ruszali ramionami, lub uśmiechali się z politowaniem.
Ale oto tego dnia, gdy się opowieść zaczyna pani Anna poszła na stację kolei, bo zapowiedziany był eszelon repatrjantów i zwiedziła wszystkie wagony. Były zapchane wracającem chłopstwem, które wyroiło się na plant i założyło obozowisko.
Miała odejść pani Anna jak zwykle z niczem, gdy w kącie jednego z wagonów ujrzała trzy żywe kupy łachmanów, z których odzywał się płacz dziecka.
Stał nad tem sanitarjusz i rozmyślał bezradnie, i z obojętną miną objaśnił:
— Ojciec sparaliżowany, matka ślepa, babka z odmrożonemi nogami i dziewczynka. I gdzie to podziać, i poco to żyje! Pójdę po ludzi z noszami!
Poszedł — odeszła też pani Anna. Miała jakby wielki ciężar w piersi — i wracała do domu zgarbiona, ledwie wlokąc nogi.
Po drodze ujrzała otwarty kościół i wstąpiła. Było pusto — po nieszporach. Uklękła tedy i nawet nie miała mocy modlitwy. Trwała tak w jakiemś odrętwieniu i męce nieokreślonej — a wielkiej jak morze.
I oto padły jej oczy na ziemię i ujrzała u swych stóp blaszkę jakby z zaśniedziałego mosiądzu. Wzięła ją do ręki.
Medalik to był, stary, wytarty, porysowany nogami tłumu. Jakby z żalem nad poniewierką symbolu wsunęła go pani Anna za stanik i zaczęła się modlić.
Ale roztargniona była, bo w głowie, w uszach słyszała bezustannie: „Ojciec sparaliżowany, matka ślepa, babka z odmrożonemi nogami i dziewczynka — gdzie to podziać!“
Jedno za drugiem, jedno za drugiem, monotonnie powtarzały się te słowa, jakby jakaś czyśćcowa litanja i zrozumiała pani Anna, że to był ten ciężar, co ją tłoczył. Zaczynała pacierz — i nie mogła skończyć, bo coraz uporczywiej brzmiało: „Ojciec sparaliżowany, matka ślepa“.
Aż porwała się z klęczek i poszła zpowrotem na kolej, spiesznie — jakby ją coś pchało i niosło.
Pod ścianą baraków odnalazła dwoje noszów z bezwładnymi nędzarzami — a obok skuloną w błocie jesiennem ślepą matkę i dziewczynkę. Zarząd chętnie przystał na ofiarę pani Anny, która jakby pod jakimś przemożnym nakazem rzekła:
— Zabiorę ich — mam dwie stancje. Pomieścimy się.
Jakoż pomieszczono się. Nędzarze po paru dniach opatrunku, jadła i spokoju, odzyskali przytomność i mowę. Pochodzili z północnej Białorusi, drobni obywatele ziemscy, wyzuci z mienia. Doktór, wezwany przez panią Annę, robił nadzieję wyzdrowienia dla ojca i matki — skazana na śmierć była babka, której gangrena objęła już nogi. Jakoż po paru tygodniach męki zmarła, błogosławiąc panią Annę.
Gdy na koszta pogrzebu chcieli sprzedać ostatnią odzież — poszła pani Anna do złotnika.
— Chciałabym nie sprzedać, ale zastawić ten dukat — rzekła.
Gdy wyjmowała pamiątkę z woreczka, wypadł z niej znaleziony medalik.
Stary wziął blaszkę do rąk, przyjrzał się przez lupę, spróbował narzędziem, długo myślał — wreszcie w swój lakoniczny sposób rzekł:
— Sto marek — na trzy tygodnie.
— Na ten medalik?
— Ja panią znam. Wykupi pani w czas. — I zawinąwszy w papier blaszkę, dał jej dziewięćdziesiąt marek.
Dziwiła się pani Anna, ale jeszcze więcej się zdziwiła za powrotem do domu. Dwóch jej starszych chłopaków powitało ją radosną wieścią. Dostali pracę. Starszy u powroźnika, młodszy u mieszczanina do kopania kartofli. Najstarsza córka opowiedziała też, że jakaś pani przychodziła, pytając, czy nie umieją szyć na maszynie.
Otucha wstąpiła w duszę pani Anny. Jak wszystkim ludziom pracowitym — zaczęło jej przybywać czasu. Starczyło na opatrunek nędzarzy, na pranie szmat, na ugotowanie ubogiego posiłku, na łatanie odzieży. Od znajomych dostała jakąś niezbyt zdezelowaną maszynę do szycia, dostała robotę u kolejarzy. A przytem zdążyła jeszcze uprosić pomoc lekarską dla swych lokatorów i po takim pracowitym dniu ledwie miała chwilę po wieczornym pacierzu z dziećmi pomyśleć z troską — jak zdoła wykupić medalik.
Była pewna, że złotnik jej wierzył i niedopuszczalne było uczynić mu zawód. Z kosztów pogrzebu zostało jej wprawdzie kilkanaście marek, ale te pożyczył jeden z uchodźców na buty. Dostał posadę w barakach, ale że miał żonę chorą i troje dzieci, zapewne nie będzie w stanie pożyczki zwrócić.
A dni biegły bardzo prędko — jak zwykle dni do ciężkiego terminu, i nareszcie zostało tylko trzy. Wtedy pani Anna przestała się troskać.
— Nie pójdę do Osuchowskich po te osiemnaście marek, bo skądże mieć mogą, kiedy ją wczoraj zabrano do szpitala. Dzieci pewnie głodne i tyle. Ano zaniosę złotnikowi trzydzieści pięć marek, com zarobiła szyciem, i niech za resztę zabierze dukat i obrączki.
I zawołała swego Kazika, który właśnie wrócił z roboty z woreczkiem kartofli zarobionych i spożywał wieczerzę.
— Synku, pobiegnij do Osuchowskich i zanieś dzieciom garnczek krupniku, co jest na kuchni.
— Matusia nie będzie jadła? — zdziwił się.
— Zjadłam u pani Jankowskiej, gdym odnosiła robotę. Poczęstowała herbatą.
— Ja zaniosę! — ofiarowała się dziewczynka lokatorów. — Kazik zmarzł i zmęczył się.
— Dobrze, dziecko, a spytaj jak matce ich w szpitalu?
I pochyliła się nad maszyną, spiesząc, spiesząc — i myśląc o cudzej niedoli.
— Bron Boże co na matkę, co będzie z drobnemi sierotami! — westchnęła.
A jej najstarsza, Maniusia, fastrygując pilnie, rzekła:
— Mówią, że sieroty zabierają daleko, daleko — do jakichś ochron. Gorzko tam, choć syto! — I przytuliła się do matczynego ramienia.
Po godzinie wróciła zdyszana dziewczynka.
— Proszę pani, proszę pani! Pan Osuchowski pięknie dziękuje i odsyła pieniądze. A była tam jakaś pani i kazała pani wręczyć tę kopertę.
Patrzy pani Anna, patrzy, krew jej bije do twarzy. Jest osiemnaście marek pożyczone, te się słusznie należą, ale sto w kopercie to datek, jałmużna, na to się wzdryga jej duma. A dziewczynka opowiada dalej:
— Ta pani to siostra pana Osuchowskiego. Pewnie bardzo bogata, bo zabiera ze sobą wszystkich. Jutro rano wyjeżdżają aż do Krakowa.
— Pytała ciebie? Opowiadałaś?
— Pan Osuchowski jej coś mówił cicho. Ja tylko krupnik dałam dzieciom i garnczek przyniosłam zpowrotem. Dała mi ta pani kopertę i pogładziła po głowie.
Otuliła się pani Anna chustką i poszła do Osuchowskich. Ale mieszkanie było puste, a właściciele nie wiedzieli, dokąd odjechali lokatorzy, radzi, że się pozbyli nędzarzy. Przez drogę pomyślała pani Anna o ślepej, o paralityku i zamiast dalej szukać nieznanej ofiarodawczyni, poszła do lekarza po radę dla kalek.
Gdy nazajutrz stawiła się u złotnika, starzec oddał jej, zawinięty starannie medalik i wbrew zwyczajowi przemówił:
— Na pani honor zawsze sto marek pożyczę. Pani ma bogactwo w swój honor.
— To może i tysiąc mi pan pożyczy na tę blaszkę? — zaśmiała się.
— Jak pani zaręczy, że odda tysiąc, to pani dam tysiąc!
W tydzień później ulokowała pani Anna swoich lokatorów w szpitalu i odwiedzała ich codzień, przynosząc trochę strawy pożywnej i słowo otuchy. Na elektryzację paralityka i operację niewidomej zaniosła po jakimś czasie medalik do złotnika.
Bez słowa pożyczył jej trzysta marek. Planu i źródeł wypłaty nie miała jak zwykle pani Anna, wiedziała tylko, że trzeba ratować większą od własnej niedolę.
Gdy termin się zbliżył, pracowała tylko usilniej, wynajdując różne poboczne zajęcia. Nocami, gdy oczy były zmęczone szyciem, wypiekała obwarzanki, wreszcie wzięła się do prania, a jednak, gdy zostało trzy dni do wypłaty brakło jej połowy pieniędzy. Jak zwykle poszła do szpitala, by chorych odwiedzić i była pogodna i spokojna.
Paralityk tego dnia pierwszy raz zaczął potrosze chodzić; płakał ze szczęśliwości i płakała z nim pani Anna, a wracała do domu taka radosna i promienna, że spotkany znajomy zatrzymał ją, pytając, co za pomyślność z sobą niesie.
— Wyobrazi sobie pan, Mackiewicz zaczyna chodzić!
— Myślałem, że odzyskała pani dług od Szulakowskiego? — mruknął zbiedzony, zgorzkniały kolega wygnaniec, i minął ją, myśląc w duszy: „warjatka“.
Ale gdy szła w parę dni potem do złotnika, smutna była i zgnębiona.
— Zebrałam tylko połowę! — rzekła, czerwieniąc się z upokorzenia.
— Jakto? Przecie to nie termin. Pożyczyłem pani na trzy miesiące! — mruknął.
Wydobył z szuflady medalik i pokazał jej datę na papierku, w który był zawinięty. A potem pogroził jej palcem.
— Trzeba terminy pamiętać! — dodał jeszcze naukę.
Wróciła pani Anna do domu z pieniędzmi i zaczęła niemi obracać. Piekła obwarzanki i pierniki, zaczęła stołować i gdy ubiegły owe trzy miesiące, odniosła dług w całości.
Tak minęła zima. Wiosenne błota i szarugi, pleśnie i wilgocie ziemi tającej odbiły się na zdrowiu wszystkich nędzarzy. Nie było lokalu zajętego przez wygnańców, gdzieby ktoś nie leżał zreumatyzowany, kaszlący lub w gorączce. Co dzień zjawiał się ktoś u pani Anny z prośbą o pomoc, o dozór, o opatrunek. Dwoiła się i troiła kobieta w tej pracy i trosce o każdego i o wszystkich. Ale w domu miała już pomoc, bo Mackiewicz zarabiał u mieszczan, a żona jego, wyleczona z katarakty, prowadziła domowe gospodarstwo. Medalik bywał zastawiany na lekarstwa, na odzież, na pogrzeby i wracał zawsze jakoś niespodzianie a niezawodnie.
Aż oto pewnego dnia Kazik wrócił z roboty w gorączce i nazajutrz miał zapalenie płuc.
Zadygotała dusza pani Anny — nastały dni trwogi serdecznej, niepewność, czy nie zaniedbała dla innych swego przyrodzonego obowiązku. Zastawiła medalik na lekarza i leki, nie odstępowała chłopaka we dnie i nocy. Przeszło tak dni kilka i właśnie minął kryzys szczęśliwie i Kazik zasnął spokojnie, a pani Anna spoczęła nareszcie, gdy do izby wszedł stary ksiądz w wytartej sutannie.
— Czy tu mieszka pani Anna Bouffał? — spytał.
— Tutaj, ale mamusia śpi, bo Kazik był chory! — odpowiedziała Maniusia.
— Tatuś twój miał na imię Kazimierz?
— Tak i dziadek był też Kazimierz.
— I mieliście majątek Dąbrowa?
— Tak, ale tam teraz bolszewicy.
— A pana Szulakowskiego znałaś?
— A jakże, za olszyną był jego dwór, Suchojeże.
Ksiądz odetchnął, otarł czoło z potu.
— Pół roku was szukam. Ogłoszenia do gazet dawałem.
— My tu gazet nie czytamy. Niema czasu.
— A jakże wam?
— Z mamusią nam dobrze.
— Nie budź-że matki. Przyjdę za parę godzin. Pójdę na plebanję. Nazywam się ksiądz Michał Norejko, ale matka mnie nie zna. Wracam z Ufy.
I poszedł.
Gdy wrócił, zastał już panią Annę szyjącą na maszynie, bo zaległa w robocie i spieszyła. Kazik spał — uratowany.
Uścisnął jej rękę i zaczął opowiadać:
— Przed rokiem byłem w Ufie i tam poznałem pana Szulakowskiego. Stracił żonę i sam był ciężko chory na dysenterję. Spowiadałem go i dysponowałem na śmierć. Wtedy mi opowiedział, że przed samym wybuchem bolszewizmu, pożyczył mu sąsiad obywatel Kazimierz Bouffał dwa tysiące rubli. Potem udało mu się spieniężyć co mógł w domu, ale już zwrócić długu nie zdołał i ledwie z życiem uratował się z żoną i dzieckiem. W tułaczce odrzucony od kraju, stracił dziecko i żonę, a teraz i sam odchodzi.
Prosił mnie tedy, żebym przechował i jeśli wrócę do kraju, doręczył Kazimierzowi Bouffał całą po nim spuściznę, zawartą w tem oto.
Tu ksiądz wydobył i podał pani Annie siwego, wytartego „misia“ z pluszu.
— Miałem z tem wielki kłopot narazie, bo skąd u księdza ma być zabawka, ale dziwnym trafem, przy setkach rewizji znalazły się zawsze na ratunek dzieci, które go brały w opiekę i tak dobrnął ze mną do Polski. Wtedy zacząłem szukać państwa jak igły w stogu słomy. Nareszcie używając nadprzyrodzonych protekcyj, otrzymałem wieść o pani w Krakowie.
— Skądże? Nie mamy tam nikogo!
— Zapomniała pani o panu Osuchowskim, ale oni o pani nie zapomnieli. Tu jest list od nich Mam przywieźć odpowiedź.
Gdy odszedł, pani Anna przedewszystkiem poszła wykupić medalik, nawet nie rachując angielskich banknotów, któremi „miś“ był napełniony. Potem odczytała list Osuchowskiego. Była dla niej posada w Krakowie, były szkoły dla dzieci, była przyszłość dla młodych — dla niej spokój bytu.
Ksiądz Norejko, gdy przyszedł nazajutrz, wysłuchał dziwnej opowieści.
— Oto ten medalik! — rzekła.
Wziął go do rąk, pod światło i powoli odczytał zatarty, niewyraźny napis:
— Communia Sanctorum.
— Pamiątka pierwszej komunji zapewne? — rzekła pani Anna.
— Nie, pani. To znaczy po polsku: Świętych obcowanie. W pacierzu codzień powtarzamy artykuł Credo.
Zamyślił się, a pani Anna patrzała w niego i czyniło się w niej rozjaśnienie zrozumienia.
— Wierzę w świętych obcowanie — powtórzył powoli. — Tych, co tu jeszcze trwają — i tych, co odeszli — po karę lub nagrodę. Ograniczona jest moc złego, ale moc dobra nieobjęta, bo Boża. Opowiadał mi swe dzieje pan Mackiewicz, co tu u pani mieszka.
Spełniła swe przedśmiertne błogosławieństwo jego matka, którą pani doglądała i pochowała.
Moce są, potęgi i rachunki między duszami. Szczęśliwy kto wierzy i rozumie!
Medalik krzyżem przeżegnał, oddał pani Annie i oboje umilkli w modlitwie.